Strona:Edgar Allan Poe - Morderstwo na rue Morgue.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dności mnie opanowały wreszcie, mdlejąc, straciłem przytomność.
Nie mogę powiedzieć, jak długo pozostawałem w takim stanie. Musiał to być jednakże spory przeciąg czasu, bo gdym częściowo odzyskał świadomość istnienia, zaczęło już dnieć, a balon wznosił się nad zwierciadłem oceanu; jak daleko oko mogło objąć granice horyzontu, nie było ani śladu ziemi. Przyszedłszy do przytomności nie doznawałem takiej agonii, jakby słusznie można było przypuszczać. Co prawda zimne rozważanie sytuacyi nie było bardzo pocieszające. Podniosłem do oczu obie ręce i dziwiłem się mocno, co mogło być przyczyną nabrzmienia żył i poczerwienia paznokci. Potem zbadałem troskliwie głowę, wstrząsając nią kilkakrotnie i przekonałem się, że nie jest większą od balonu, chociaż miałem takie wrażenie. Potem przeszukawszy kieszenie w spodniach. a znalazłszy je pustemi starałem się wytłumaczyć ich wypróżnienie, a nie mogąc tego uczynić, poczułem mocne udręczenie. Potem zacząłem doznawać jakiegoś niepokoju w lewej kostce, a wtedy zacząłem też mieć niejasne zrozumienie swego położenia. Ale co osobliwe, to fakt, że nie byłem ani zdziwiony, ani przerażony. Jeżeli doznałem jakiego wzruszenia, to było to chyba zadowolenie z tak sprytnego wyplątania się z dylematu, ani przez chwilę nie zwątpiłem w ostateczne wybawienie się z niemiłego położenia. Przez kilka chwil