Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w kapturze opuszczonym na kark i w brunatnej odzieży, z kałamarzem, stylem i tabliczkami, wiszącemi u pasa, stał na stopniach świątyni Jowisza. Ręce skrzyżował na piersiach. W jego ustach i oku można było wyczytać wyraz gorzki, chmurny, niemal wzgardliwy i wyzywający wobec procesji pobożnych.
— Co to za cynik? — spytał ktoś baczny.
— To Olint, ponoć Nazarejczyk — odparł sąsiad.
— Straszna to sekta — wmieszał się trzeci. Słychać, że zwolennicy jej gromadzą się na nocne obrzędy, poczynane zwykle od mordowania noworodków.
— Nędznicy! wyznają także wspólność majątków — zatrząsł się z gniewiem jubiler.
— Złorzeczą ozdobom, wyobrażającym węża, ulubionym w naszej Pompei — rzekł rzemieślnik.
— Srożą się przeciw posągom naszych bóstw i gotowi byliby je skruszyć! To ateiści! — zauważył rzeźbiarz.
— Jestem pewny, że ten człowiek natrząsa się teraz z nas i miota złorzeczenia — ozwał się pierwszy z grupy, handlarz-fizjonomista. Nie darmo ziemia trzęsła się tej nocy. Chce ona zrzucić ze swego łona tego ateusza.
— Toć że oni spalili za Nerona Rzym! — rzucił ktoś gniewnie.
Olint zauważył wreszcie, że jest przedmiotem uwagi szepcącej grupy, rzucającej nań nieżyczliwe spojrzenia.
— Ślepi bałwochwalcy! — rzekł głośno. Czyż wstrząśnienie nie ostrzegło was o bliskim dniu Sądu ostatecznego? Jakże mi żal waszych dusz!
Owinął się w płaszcz i odszedł. Ścigały go niechętne oczy, jako nieprzyjaciela rodu ludzkiego. „Co on mówił o jakimś Sądzie ostatecznym?“ — wzruszano ramionami.