Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdyż padał na nie blask silny, jakby z pieca, w którym się topi żelazo, z tą tylko różnicą, że był czerwony. Ocknąwszy się, usłyszałem przeraźliwy świst wiatru i trzepotanie płótna namiotu, jakby chorągiewki mającéj się w szmaty rozleciéć. Na wpół senny nie mogłem się zreflektować co to jest, a przez myśl przesunął mi się, jakby końcowe ogniwo jakiegoś snu, który nie doszedł do świadomości, wiérsz Mickiewicza:
„Na szczycie jakaś łuna — pożar Czarogrodu!...“
Czyniąc wysilenie, aby sobie wytłumaczyć zkąd się tu wziął pożar Czarogrodu, — gdyż nie mogłem sobie przypomniéć gdzie przedtém byłem, — zobaczyłem na tle morza ognistego jakąś czarną postać, która się wzięła do spinania brzegów otworu namiotu i do zasłaniania go kosodrzewiną. Poznałem wtedy gdzie jestem, i... nie bacząc na ogień i wicher usiłujący zerwać namiot, obróciłem się na drugi bok i znowu zasnąłem. Wytłumaczono mi późniéj co się w nocy stało.
Gdy odeszliśmy od ogniska do namiotu, ułożyli się górale około ognia promienisto w zwartém kole, i owinąwszy głowy w czuchy zasnęli snem sprawiedliwych. Roj, który był zajęty przy namiocie i najpóźniéj przyszedł do watry, nie mógł dla siebie znaléźć miejsca. Chcąc więc górali rozsunąć, dołożył tyle kosówki, że powstał ogromny ogień, który parząc śpiących w nogi, zmusił ich do instynktownego odsunięcia się. Wten sposób koło górali