Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

był jeszcze czas na skręcenie papierosa i na wypalenie go... a nawet potém jeszcze siedzieliśmy.
Zdziwiło mnie to niezmiernie; więc rzekłem do dowódzcy naszéj wyprawy:
— Możeby już był czas?...
— Naturalnie, odrzekł profesor, tylko zachodzi maleńka przeszkoda, że nie wiemy jak się ztąd wydostać. Górale poszli szukać drogi.
Posunąłem się przed siebie o kilkanaście kroków i zobaczyłem, że taras, na którym siedzimy, łączy się z doliną prawie prostopadłą ścianą.
Wspaniały zamek!
Gdybym się poraz piérwszy znalazł w takiéj pułapce, to bezwątpienia doznałbym nieprzyjemnego wrażenia. Ale ponieważ już kilka razy wybrnąłem szczęśliwie z podobnych trudności, więc zaufałem swym siłom i zręczności, oraz sprytowi przewodników, będąc pewny, że gdzieś przejście wywietrzą. Zachowałem się tedy dość obojętnie.
Niezadługo wraca Wojtek Roj, wysłany na zbadanie prawej strony zamku, i mówi że „puszcza,“ a Szczepan Roj pokazuje z lewéj strony znaki ujemnego rezultatu poszukiwań. Udajemy się za Wojtkiem.
Na wstępie poczułem przedsmak dalszego stanu rzeczy. Wchodzimy w trawiastą rynnę obok urwiska, tak spadzistą, że musiałem chwycić się trawy rękami, zawisnąć na niéj i szukać nogami oparcia. Ale nogi nic nie napotykają wystającego. Bujają w powietrzu. Wykręcam je na bok, nie ma oparcia.