Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Aj, niedobrze.
Naum poruszył się na swym miejscu i powiedział:
— Jak tak dłużej potrwa, to już długo nie potrwa.
Ręce ojca błądziły w roztargnieniu po twarzy. Odjął je od skroni; potrząsnął lampą i płomień karbidu rozjarzył się z donośnym poszumem oswobodzonego gazu. Szeptem zaczął:
— A tutaj uciekinierzy mówią, co się tam po miasteczkach wyrabia. Wierzyć się nie chce i włosy stają na głowie.
Dawid spojrzał na żółtą łysinę, okoloną kłaczkami krótkich czarnych włosów.
— Uwierzyć w najgorsze? Każdy chwyta się byle pogłoski, jak tonący słomki. Uwierzyć? Zmorom, chodzącym zmorom. Nagim i bosym zmorom. Gnieżdżą się po ciemnych kątach i stamtąd dochodzą straszne krzyki. W sieniach, na strychach, w piwnicach. Po ciemku. Nie meldowani i bez kartek. Boją się swoich i obcych, wszystkich. Uciekają na widok człowieka. Patrzeć na to nie można. Umierają, zanim ktokolwiek dowie się od nich prawdy.
Na podwórzu rozległo się wołanie Awruma, syna stróża:
— Ej, tam! Pierwsze piętro, Fremde, Lerch, Mordarski! Drugie piętro. Drabik! Czwarte, Papierny! Zaciemnić.
— I po chwili:
— A nie za dużo tego światła? Sura, Fajga, całe trzecie zasłonić. Jeszcze, jeszcze! Świeci się jak na Chanukę. I żebym nie musiał powtarzać.
Ojciec wstał i podszedł do okna. Wyjrzał ukradkiem przez uchyloną ostrożnie szczelinę. Wzdłuż