Przejdź do zawartości

Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

złożony ze skóry i kości — na ostatek opadają łachmany, nawyki i człowiek znów jest tym, kim był zawsze. Głodnemu trudno ukryć swój głód i każde spojrzenie, ruch ręki go zdradza. Patrząc z przestrachem na tłum „dzikich”, wypełniających ruderę na pierwszym piętrze, Dawid z rozpaczliwą jasnością myślał, że im już nic nie pozostaje do ukrycia. Przypadek ślepo, bezsensownie miotał nim i do tej pory zawsze jakoś mógł się wykaraskać; przypadkowi zawdzięczał, że nie spoczywa na Okopach. Jak niewiele było trzeba, aby stać się skomlącym, bezsilnym zdechlakiem. A kim był, że jemu należy się inny koniec? I jak to się stało, że otwierają się przed nim przejścia, które były zamknięte dla innych? Czuł się winny wobec tych, co nie mieli siły żyć.
Odwaga jawiła mu się w postaci małego, ordynarnego człowieczka, który umie giąć kark i uczyni wszystko, aby przetrwać. Sam siebie widział takim. Skrytym wzruszeniem i dumą darzył w pamięci tragarza z Solnej, Arona, który padając pod kulami jeszcze pięścią żandarmowi pogroził; małego Chaima, który pobiegł pod lufy, gdy już nie mógł głodu wytrzymać. Odwaga tych, co chcieli istnieć, graniczyła z poniżeniem i wymagała wyrachowanej, tępej uległości. Okazało się na ostatek, że śmiałością jest samo pragnienie życia. Jakże mogło być inaczej? W chwilach zniechęcenia lekceważył wszystko; w takie dni z pogardą przechodził środkiem strzeżonej ulicy i zaciskając zęby, oblany potem, zbliżał się do żandarma, który szturchnąwszy go wyrozumiale kolbą w plecy przepuszczał swobodnie z żywnością. Gardził wtedy Niemcami i tymi, którzy skomląc żałośnie czekali niezdecydowani, błagali o łaskę śmiejącego się strażnika. Gardził wówczas