Przejdź do zawartości

Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może chcesz raz jeszcze spróbować?
Cofnął się ku jedynemu stojącemu jeszcze fotelowi i padł nań, nie patrząc na nią wcale. Siedział pochylony i chwytał dech.
Po długiej dopiero chwili wyprostował się.
Stała zdała, pod piecem, podtrzymując na sobie szczątki sukni. Poprosiła o klucz od sypialni, by się przebrać, ale nie odpowiedział wcale. Wówczas zaczęła urągać jego nikczemności i tchórzostwu, on zaś słuchał bez słowa. Potem wskazał na nią palcem, a wyraz twarzy jego świadczył, że się raduje, iż tak szkaradnie wygląda. Ta radość przywróciła mu wkońcu głos. Powiedział, że w tych łachmanach i potarganych włosach przypomina najgorszą i najordynarniejszą flądrę. Ale mówił głucho i nie klął nawet.
— Już nawet kląć nie możesz! — zauważyła.
Przyjął to spokojnie, przeszedł pokój i otwarł drzwi sypialni. Wychodząc, spojrzał na nią i przekręcił klucz. Stała bez ruchu.
Słyszała, że bierze tusz w łazience, potem wyszedł. Siadła i czekała. Po chwili wrócił, ubrany do wyjścia, zamknął drzwi za sobą i włożył klucz do kieszeni. Wsadził w kieszenie obie ręce i zaczął gwizdać. Potem przeszedł pomiędzy rozsypanemi przedmiotami, nie podnosząc niczego.
— Baw się dobrze! — powiedział, włożył klucz w zamek, wyjął go i zamknął z zewnątrz.
Słyszała, jak zabiera klucz.
Służba, zajęta w podwórzu, sądziła, że wyszli razem, gdyż zamknięto wszystkie drzwi, nawet komnaty mieszkalnej, co się nigdy nie zdarzało...
Około dziewiątej ucichło wszystko w całem obejściu.