Przejdź do zawartości

Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziś nad ranem temperatura 37,8. Dziś wieczorem będzie znów 40.
Żadnych zabiegów lekarskich. Szum granatu. Pocisk wybuchł w pobliżu szpitala. Drugi pocisk. Trzeci. Jeszcze jeden. Wszystkie o parę metrów od szpitala. Infirmarz Parisi jest spokojny.
— Kto wie — powiada, — może nie dostrzegli Czerwonego Krzyża na dachu? W ciągu ostatnich czterech miesięcy nie strzelali ani razu. A jednak…
Znów huk. Mój sąsiad, który ma nogi strzaskane przez bombę, liczy strzały. Naliczyliśmy piętnaście.
— Coś tu w nieporządku — odzywa się jeden, raniony w udo.
Zabiegi lekarskie na parterze trwają w dalszym ciągu. Przez drzwi otwarte nawściąź widzę, jak przeciągają ludzie z noszami. Z dołu rozlegają się okrzyki bólu. Łoskot. Brzęk odłamków szkła w korytarzu, w salach. Nasze łóżka się zatrzęsły.
— Ten padł bliżej niż inne — mówię do Parisiego.
Nie dokończyłem tych słów, gdy z sal nad schodami dobywać się poczęły obłoki gęstego i białego kurzu. Z kurzawy tej wypełzli ranni, którzy jeszcze mogli utrzymać się na nogach, i wbiegli do sali, na której się znajdowałem. Ci, którzy byli przykuci do łóżka, stoczyli się na ziemię, przejęci obłędem trwogi. Ich wrzaski zapełniły cały gmach szpitalny. Jeden, świeżo zraniony w ramię, zwalił się ze schodów.
Wszystkich ranionych przebywających na owej sali, przeniesiono do mego przedziału. Dr. Piccagnoni znajdował się właśnie na parterze, gdzie operował jednego z ciężko rannych. Po wybuchu powierzył pacjenta opiece asystentów i pobiegł na górę. Przyprowadził wszystko do jakiego takiego porządku, pokrzepił wszystkich na duchu, budząc podziw swym spokojem i zimną krwią. Opatrzywszy rannych, powrócił