Przejdź do zawartości

Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Załkał sucho, szarpnął się, jakby się odrywał przemocą i wypadł na schody.
Drzwi zostały za nim otwarte. Pani Poluta patrzyła w pusty otwór. Może wróci?
Zamknęła drzwi głośno, żeby przekonać się, że to nie sen. Obeszła pusty pokój. Na obiciu po obrazkach i kilimie zostały puste prostokąty. Tania wiklinowa etażerka przechyliła się po zdjęciu ciężkich tomów.
Rzuciła się do okna. Dorożka naładowana rzeczami ruszała właśnie z przed bramy. Wasilewicz jedną ręką przytrzymywał pakę książek, obwiązaną kilimem w zielone i fjoletowe kraty, drugą zaciskał na rondzie kapelusza, który z głowy zrywał mu wiatr.
Nie spojrzał ku oknom. Dorożkarz z czarniawą, arogancką twarzą zaciął konia batem i odjechał.
Pustka... Choćby wrócił ten głos, niegdyś tak szarpiący nerwy:
— Paluta, żonka, Czamu nia puszczajesz moich siabrou?
Ciężkie łzy spadały jedna po drugiej na ręce pani Poluty. Była zamurowana w więzieniu bez wyjścia. I nie było wyzwolenia w ściśniętej jej piersi, która nie mogła ani westchnąć swobodnie, ani spłynąć odrazu wszystką krwią z niegojącej się rany.
Jałowa pustka... Cmentarz zimowy... Wyje wicher i obmotuje płachtami śnieżnych tumanów złamane krzyże... Tęsknota wyjąca... Skrzypią krzyże...
Śmiertelny chłód...