Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Uśmiech wszechwiedzy. Dłonie wyciągnięte. Stopki w srebrnych trzewiczkach wsparte na krawędzi księżyca. Cudna. Prześwięta. Słodycz zalała mu serce. Obiecywał Jej za ocalenie dary i kadzidlany dym modlitw. Zarzuci Jej ołtarz różami. Odrodzi się...
Chmury narzuciły na błota płachtę czerni. Chybił drogi i noga jego pogrążyła się po kolano. Oparł się kijem o twardą kępę i wydźwignął się mocnym podrzutem. Uświadomił sobie, że warstwy zgniłych mchów, po których idzie, mają przerwy, studnie i jeziorka wody zaskórnej. Że nie wszędzie kożuch wierzchni jest dość mocno spojony pracowitą tkaniną korzonków. Że ugną się w któremś miejscu wciągając w topiel rudej wody.
Stał na miejscu, owiany grozą tej świadomości, dokładnie widząc w przekroju głąb trzęsawiska. Dopiero, kiedy księżyc wyjrzał znowu, ruszył ostrożnie naprzód.
Naprzeciwko powiększał się jakiś kształt. Rósł w miarę zbliżenia. Wasilewicz namacał rewolwer w kieszeni. Ujrzał wyciągnięte olbrzymie ramiona. Między nimi — na długiej nadmiernie szyi — czapkę pokraczną. Scisnęło mu pierś poczucie nadprzyrodzonego. W tym obszarze zagrzebanych, zwęglonych istnień roślinnych, niedostępnym dla ludzkiej władzy, co za siły ciemne potopiły ludzi, jakie widma chodzą tu swobodnie, niepłoszone wolą i wiarą człowieka?
Ale wśród wielkich ramion małe rączki zaczęły kiwać przychylnie. Podmuch wiatru przejął go do kości. Nie, to żadne widmo. Drzewo poprostu. To pewnie sucha wierzba, granica Zabołotnego!
Rosła na kępie, wydźwigniętej nad mokrym obszarem. Wszedł na nią z uczuciem ulgi. Nakoniec nogi jego spoczęły na twardziźnie, wilgotnej tylko od rosy!