Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Strug - Jutro.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
142

cym ani na chwilę obcowaniu z rzeczami najdroższemi, z najbliższemi ludźmi. Długo dążył ku krańcom sklepionej pustyni. Aż ze stropu spadło nań ciche jak powiew westchnienie melodji. Na nią to czekała dusza. Szeptał ją jakby wielotysięczny chór. Wzmagały się i opadały dźwięki, milkły i odradzały się na nowo. Mówiły one szczebiotem dziecięcym, płaczem, śmiechem, zadumą młodzieńczą, rozlewały się wokoło jak marzenie. Potężniały i szły w rytm walki, uderzały jak męski czyn. Topniały, rozpływały się, słabły, umierały, jak dusza w rozkoszy... Dalekie echa dzwonów, głęboki, nieprzerwany ich jęk spiżowy układały się w hymn mistyczny, w słowa modlitwy radosnej, dziękczynnej.
Kędyś go prowadziły te zmieszane w jedno jasne uczucia, dźwięki, barwy, kształty. Oczekiwał w uniesieniu, a każda chwila czekania była coraz nowym odkryciem, coraz głębszym poznaniem. Zapalały się wszędzie