Strona:Anatole France - Wyspa Pingwinów.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

urzędników sąsiednich biur i pracowni przychodziło spocząć tu chwilkę po śniadaniu; nie mącąc cichej samotni tego ustronia.
W ten sposób pewnego czerwcowego dnia, około południa, telegrafistka, Karolina Meslier, siadła na ławce na krańcu tarasy od północy. By oczy swe trochę zielenią ucieszyć, zwróciła się plecami do miasta. Brunetka, o burych źrenicach, silna i spokojna, Karolina wyglądała na lat dwadzieścia pięć, dwadzieścia ośm. Prawie zaraz urzędnik trustu elektrycznego, Jerzy Clair, zasiadł przy niej. Blondyn, szczupły, gibki, miał rysy twarzy prawie niewieściej delikatności; był może nie starszy od niej, a wydawał się młodszym. Prawie codzień spotykali się w tem miejscu i poczuli sympatję do siebie; mieli przyjemność w rozmawianiu ze sobą. Jednak rozmowa ich nie była nigdy tkliwą, miłosną, poufną, Karolina, choć w przeszłości zdarzyło jej się żałować swego zaufania, byłaby może zdobyła się na większe oddanie, ale Jerzy Clair okazywał się zawsze niezmiernie powściągliwym tak w wyrażeniach jak manierach, rozmowie nadawał stale charakter czysto intelektualny i utrzymywał ją w ideach ogólnych. O wszystkiem zresztą mówił z największą swobodą.
Mówił z nią chętnie o organizacji społeczeństwa i o warunkach pracy.
— Bogactwo — mówił — jest jednym ze sposobów, by żyć szczęśliwie, bogacze zrobili zeń jedyny cel istnienia.