Przejdź do zawartości

Sprawa Dołęgi/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XVI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Już po skwerach warszawskich krzaki bzów wypuściły pierwsze listki i kasztany roztwierały swe lepkie pąki, już świeża zieloność trawy ogłaszała wiosnę i promienie kwietniowego słońca, odbite od murów, prażyły rozkosznie w karki i w głowę miejskiego mieszkańca, który, zdjąwszy kapelusz, szedł wolno ulicą, rozpromieniony, udając, że mu za gorąco.
W Łazienkach wyższe konary drzew, jeszcze czarne, rysowały się jednak wiosennie na przezroczystym błękicie, a niżej czeremchy już się przesłoniły zieloną gazą, i łozina ubrała się w świeże szare kiście, i coraz gęstsza zieloność spadała na krzaki, okalające klomby, aż rozpływała się szeroką powodzią na trawniki, gdzie w mokrych cieniach mnożyły się błękitne plamki sasanek, białe pierwiosnki i żółte płomyki kaczyńców.
Andrzej i Marynia szli wilgotną dróżką w pobliżu Pomarańczarni i rozmawiali o febrze.
— O, widzi pan — mówiła Marynia — siedzi tam w głębi klombu, na czarnej ziemi i czyha na nas; siedzi i tu, pod kwiatami — i wieje do nas z całej łąki... tak przyjemnie! Czuje pan?
— Czuję tylko mnóstwo zapachów i rozróżniam z nich wiele; czuję nawet zapach sukni pani.
— Ale febrę? tę niezdrową, tę nieprzyjazną, o której mówi pani Wadowska?... Ach, trzeba do niej wracać, bo ona się doprawdy zaziębi na tej ławce.
— Jeszcze trochę, jeszcze chwilkę, moja Maryniu!
— Panie Andrzeju, proszę mnie tak nie nazywać...
Andrzej wziął ją za rękę i, pochylony ku — niej, szedł obok, mówiąc:
— Przecie to pani nie ubliża, że jej daję najsłodsze, jakie znam, imię?
Marynia szła ze spuszczonemi oczyma, słuchając tej muzyki.
— Niech przecie raz będzie wolno, kiedy jesteśmy sami, otrząść się z tej konwencyi, z form, które mnie dławią. Gdyby nie te więzy, dawnobym już podążył do moich pragnień, do mojego własnego szczęścia.
Marynia teraz rzeczywiście drżała jak w febrze, zważając, do czego zmierzała mowa Andrzeja. Ale Zbarazki puścił rękę dziewczęcia i ciągnął dalej, smutniej:
— Tak mi obrzydło moje koło zajęć, czyli system mojego lenistwa! Muszę to wszystko przełamać — i przełamię — a wtedy przyjdę do pani i powiem ci to, Maryniu...
— Czy tak będzie? — spytała, podnosząc na Andrzeja oczy badawcze, ale słodkie i zaufane.
— Musi tak być — rzekł Zbarazki, całując obie ręce dziewczęcia bezbronne, drżące.
Był już wielki czas wracać do zostawionej opodal nauczycielki. Poczciwa pani Wadowska, oszołomiona przez urok i wytworną delikatność Andrzeja, dała się namówić do wspólnictwa tej niebezpiecznej wycieczki. Chodzić piechotą do Łazienek z Marynią — było zwyczajem, ale spotkawszy, niby przypadkiem, Zbarazkiego, pozwolić na samotną przechadzkę dwojga młodych — to już było zupełnie świadomą ślepotą — i biedna, uczciwa kobieta, pierwszy raz w życiu grając tę rolę, przechodziła na swej ławce przez najdramatyczniejsze wyrzuty sumienia. Żeby wyratować swą powagę, próbowała upominać powracającą Marynię, ale ta rzuciła się jej na szyję:
— Moja pani Zofio! przepraszam! już będziemy chodzili razem.
Andrzej ukłonił się nizko:
— Moja wina; poddaję się odtąd pod absolutny rygor i rozkazy pani.
Chwyciła ich nagle dziecinna wesołość.
— Czy pan umie kosić trawę? — spytała Marynia.
— Umiem wybornie.
— To niech pan nakosi kaczyńców.
— Ale czem?
— Tą laską.
Andrzej miał laskę z zakrzywioną rączką. Od rzucił w tył kapelusz, zakasał niby rękawy, stanął do kosy i machnąwszy kilka razy, ściął czubki trawy i trochę kaczyńców.
— Teraz będzie zbiór! — zawołała Marynia.
Przyklękła i z użętych kwiatów i ziela zrobiła maleńki stożek. Andrzej rzucił się do pomocy i znaleźli się obok siebie na klęczkach. Ona zanosiła się od śmiechu, a on patrzył wesoło na jej śliczne zęby, odsłonięte dziąsła i skórę tak delikatną, że krew pod nią krążyła prawie widocznie.
— Ależ moi państwo! — zwracała uwagę pani Wadowska.
— Zaraz, zaraz — teraz będzie podział — ma pan! — zawołała Marynia i cisnęła całym snopkiem na Andrzeja, który znowu odrzucił na nią, tak, że powstali oboje okryci zielenią.
— Doprawdy dosyć już tego, Maryniu! — rzekła nauczycielka — możemy kogo spotkać.
Zbarazki wybrał dwa kaczyńce i ofiarował po jednym obu paniom; więc Marynia podała mu także kwiatek i tak szli udekorowani złotemi gwiazdkamh
— Będzie to order Łazienek — rzekła Marynia.
Gdy się zbliżali do szerokiej drogi kołowej, ujrzeli powóz szybko jadący, a w nim strojną kobietę. Andrzej rzucił okiem i obrócił się w przeciwną stronę, mówiąc: Możebyśmy wrócili pod Pomarańczarnię?
— Nie, już niepodobna — protestowała pani Wadowska — trzeba koniecznie wracać do domu.
— W takim razie muszę pożegnać panie.
Marynia spojrzała niespokojnie na Andrzeja i na oddalający się powóz.
— Czy to pana znajoma?
— Nie poznałem zdaleka, ale może być. Lepiej na wielkich drogach nie pokazywać się razem. Pani Wadowska zapewne jest tego zdania?
— Tak, tak, do widzenia księciu.
Zbarazki pożegnał się ze szczerem westchnieniem i poszedł najkrótszą drogą ku Belwederowi, podczas gdy panie dążyły ku mostowi Sobieskiego. Wydłużał krok i zmykał bocznemi uliczkami, jak leśny kłusownik, gdy dostrzeże gajowego, poznał bowiem w przejeżdżającym powozie panią Hohensteg.
— Albo to mój pech — myślał — albo, co gorsza, jej węch... Byłem dopadł do mojej dorożki pod Berlwederem, pojadę przez Bagatelę i dalej naokoło...
Tymczasem jednak wspominał Marynię, jej śliczne oczy, jej obiecujące usta, a nawet uczuwał w sobie zupełnie nowe porywy do walki o tę kobietę, do bronienia jej, do złamania przesądów swojej sfery.
Śliczne i dobre dziecko... a jakie wytworne, jakie słodkie i wdzięczne! Wszystko z niej zrobić można, nawet wielką panią.. Żeby nie ten ojciec tylko.. Wolałbym doprawdy, żeby jej matka miała tę córkę z kim innym... Ale to tylko wyobraźnia — przecie stary Helle jest niepospolitym człowiekiem. Brr!... ojciec!... A gdyby poczekać, aż Marynia wyjdzie za mąż, za przyzwoitego niedołęgę?... Nie — świństwo.
Potem myślał, że zabrnął daleko i pytał się sumienia, czy się nie zobowiązał. Sumienie odpowiedziało potwierdzająco. Nareszcie począł sam sobie przyglądać się:
— Gdyby mnie tak kto podsłuchał i podpatrzył na tej sielance? ktoś ze Sportu? A jednak nie udawałem, nie kłamałem... Dziwna dziewczyna... Coby to jednak było, gdybym oznajmił rodzicom, że się żenię z panną Helle? Bo co do samej zasady szanowania swej krwi, cóż to za zasada? Zbarazcy urodzeni z Hellównej mogą być bardzo piękni, ogromnie bogaci, a w kursie społecznym pozostaną tem samem, czem są. Nie jest to żadna moralna hańba, nawet nie fizyologiczna — ta panna jest nadzwyczaj rasowa. Więc to tylko hańba konwencyonalna. Ale to właśnie! Znosić ciągle wyrzuty wszystkich swoich i czuć, że są niesłuszne — i milczeć. Na to trzeba mieć dużo siły...
Dochodził do Belwederu i siadał już do swej dorożki, gdy powóz pani Hohensteg zatrzymał się tuż obok.
— O tej zapomniałem! — pomyślał Andrzej z rozpaczą, i zbliżył się, uśmiechnięty, do stopnia powozu pani Izy.
— Brawo, mój chłopcze! — rzekła pani Iza po francusku — urządziłeś sobie wiosenne uczucie, idyllę, mieszczański poemacik. O masz jeszcze kwiatek w butonierce, skromny polny kwiatek — daj mi go.
— Służę ci — odpowiedział Andrzej, oddając bez wahania kaczyniec Maryni — widzisz, do jakich ja dla ciebie zdolny jestem poświęceń.
— Fe! jakiś lepki chwast! nie chcę go. Czy to kwiat z dziewiczego wianka panny Helle?
— Nie — z łąki. Szkoda, że nie wysiadłaś tam na dole. Pyszne powietrze.
— Jakto? miałam wysiąść i przerwać wasze rozczulenia?
— Naturalnie! Rozczulałbym się znowu z tobą, pożegnawszy pannę Helle. Gdy się spotyka znajomą w ogrodzie, zwykle się do niej choć kilka słów przemawia. Chyba żeby nie chciała ze mną gadać?
— Przecież mówię z tobą.
— To mnie właśnie pociesza; inaczej myślałbym, że się na mnie gniewasz, coby mnie serdecznie bolało.
Pani Hohensteg spojrzała z niedowierzaniem na uśmiechniętą zupełnie spokojną twarz Zbarazkiego.
— Mój drogi! nie oszukujmy się wzajemnie.
— Czy mnie oszukujesz? — zawołał Andrzej patetycznie.
— Porzuć tę retorykę! — rzekła niecierpliwie pani Iza. — Mówmy poprostu. Romansujesz z tą małą?
— Właśnie dzisiaj zacząłem.
— Albo od paru miesięcy; przecie wszyscy wiedzą, że siedzisz ciągle u tych Hellów.
— Skoro się podjąłem poselstwa do Hellego w pewnej sprawie i mam z nim interesy, trudno, żebym u niego nie bywał. Wolałbym wołać go do siebie, ale by nie przyszedł.
— Masz tobie! teraz on prowadzi interesy! To właśnie podobne do ciebie.
— Ha, skoro nie podobne, to musi być inaczej, na rozkazy pani hrabiny.
— Andrzeju! nie drwij ze mnie! Kochana Izo! pierwszy raz spostrzegam, że chcesz być nudna. Ale ci się to nie udaje. Jesteś zawsze najpiękniejsza i najmilsza z kobiet. Dokąd teraz jedziesz?
— Do siebie. Przyjdź do mnie na herbatę.
— Z największą przyjemnością.
— Więc za pół godziny? Za pół godziny. Do widzenia, Izo.
Gdy już powóz oddalił się ku miastu, Andrzej rzeki przez zęby:
— Żeby cię wszyscy dyabli!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.