Przejdź do zawartości

Spracowany

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Spracowany
Pochodzenie Józefa Ungra Kalendarz Warszawski Popularno-Naukowy Illustrowany na Rok Zwyczajny 1897
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1897
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KLEMENS JUNOSZA.
SPRACOWANY.


Godzina dziesiątą rano, wspaniały dzień sierpniowy.
Przez okna otwarte, do salonu, do jadalni, do pokoju panieńskiego, do wielkiej stancyi dziecinnej, do kuchni, do sieni wlewają się złote fale światła. Z ogrodu, otaczającego dom, dolatuje świergot ptasząt, a ciepły wietrzyk przynosi zapach rezedy, lewkonii, gwoździków, róż.
Z oddalenia, bo dom na samym końcu miasta się znajduje, słychać turkot wozów, toczących się po bruku, z fabryki huk młotów, z wieży kościelnej odgłos dzwonów.
Dzień w całej pełni, wszędzie ruch i życie... Pszczoły, brzęcząc, unoszą się nad kwiatami, drobne muszki ważą się w powietrzu, jaskółki chyżym lotem fruwają niestrudzone, wróble z wrzaskiem biją się o zdobycz, o zadziobanego robaka...
Przez sztachety żelazne, oddzielające ogród od ulicy, widać ludzi zajętych, śpieszących w jedną i drugą stronę, do biur, do fabryk, do sklepów. Każdemu pilno, każdy się śpieszy, jak gdyby go kto gonił... Naturalnie, jest bicz, który popędza — potrzeba, konieczność, walka o kawałek chleba, o byt... Ona to sprawia ów pośpiech gorączkowy, ową nieustanną gonitwę.
W domu, do którego powódź światła i zapachu kwiatów wpada, również jest ruch, jak wszędzie, ale przyciszony, nieśmiały.
Nikt nie śmie stąpić śmielej, odezwać się głośniej; nawet dzieci, pochylone nad kajetami przy stole, zachowują się zupełnie cicho, zerkając tylko kiedy niekiedy na ogród, na drzewa, na których gałęziach kusząco uśmiechają się złociste jabłuszka. Matka, jakby nie wierząc w trwałość tego spokoju, szepcze po kolei:
— Cicho, Janeczku, cicho, Kaziu... już niedługo... Jeżeli będziecie grzeczni i spokojni, zrobię wam dziś miłą niespodziankę.
Na ustach chłopaków drży zapytanie: jaka to niespodzianka? ale matka wstrzymuje ciekawość dziecięcą:
— Dowiecie się później, teraz piszcie...
Chłopcy piszą.
Dwie panienki starsze, Jadzia i Marynia, szyją w drugim pokoju. Tym nie trzeba zalecać cichości... Zresztą, umieją one w razie potrzeby rozmawiać, śmiać się nawet, nie robiąc najmniejszego szmeru. Szept cichutki uzupełniają mimiką, uśmiechami, spojrzeniem, i gawędzą w najlepsze. Najgorzej w kuchni. Wielka ta izba o ogromnym kominie, na którym wołu upiecby można, ma trzy stałe mieszkanki: Wojciechową, Agatę i Marcysię.
Pierwsza to godna wdowa w średnim wieku, dwie pozostałe — dorodne dziewice, a wszystkie trzy mają zawsze coś do opowiadania.
Czego jednak nie zrobi dobra i kochająca żona? Oto Wojciechową wysłała z ogromnym koszem na targ, dla Marcysi znalazła zatrudnienie w ogrodzie, pozostała więc w kuchni sama tylko Agata, z sercem wezbranem żalem i boleścią, że przemówić nie ma do kogo, gdyż nawet pies poszedł wygrzewać się na słońcu, a kot woli czaić się na wróble w ogrodzie, aniżeli słuchać zajmujących opowiadań Agaty.
Pani zna dobrze swoją służebnicę, wie, że piękność ta ma skłonność do monologowania, bez względu, czy ją kto słucha, czy nie — pani zna dobrze swoją służebnicę, więc stara się zatrudnić jej usta. To każe jej dmuchać w samowar, to częstuje ją ogromnym kawałem chleba z serem... byle tylko zatrzymać do czasu energiczny, niepohamowany, nieznoszący bezczynności język Agaty.
W domu, do którego taka moc światła wpada, jest jedno okno zamknięte, zasłonione szczelnie zieloną żaluzyą drewnianą, zawieszone grubą roletą płócienną — jest jeden pokój, w którym panuje ciemność nocy i cisza grobu.
Czyżby tam leżał kto chory?
Bynajmniej.
Zegar wydzwania kwadrans po dziesiątej. Z zamkniętego pokoju słychać głos dzwonka — pan wstaje... Agata biegnie z dzbanem wody, chłopcy wymykają się do ogrodu, panienki są już w jadalni, nakrywają stół białym jak śnieg obrusem, ustawiają na nim mnóstwo talerzy rozmaitych wielkości, nożów, widelców, szklanek...
Już na marmurowym stoliku bucha parą ogromny posrebrzany samowar, pani kraje szynkę i pieczywo, ustawia elegancki przyrząd do gotowania jaj, i jeszcze raz rzuca okiem na wszystko i patrzy, czy czego nie braknie.
Nareszcie słychać ciężkie kroki. Z zaciemnionego pokoju wychodzi pan domu, ubrany w lekki szlafrok jedwabny, w czerwonym fezie tureckim na głowie.
Jest to człowiek średniego wieku, średniego wzrostu i średniej tuszy, odżywiony dobrze, trochę łysy i niemiłosiernie skrzywiony.
Córki mówią mu dzień dobry, żona troskliwie dopytuje się o zdrowie...
— Jak się masz? jak spałeś, Ignasiu? jak się czujesz?
— Spałem dobrze, ale czuję się źle!... Nic dziwnego, praca zabija... Nie masz pojęcia, co to jest być przepracowanym...
— Bo też ojczulek — rzekła starsza córka — powinienby na odpoczynek wyjechać.
— Dokąd? powiedz mi dokąd, jeżeli łaska?...
— Albo ja wiem?
— A radzisz!
— Może do Ojcowa?
— Tak, tak, do Ojcowa, Nałęczowa, Nowego Miasta. Wszędzie masa znajomych, a więc obowiązki towarzyskie i... odpoczynek. Czy może być większy kontrast?
— Więc za granicę...
— To samo, wszędzie to samo. Wskażcie mi jaki loch, pieczarę, podziemie, byle urządzone jako tako... żebym nie widział ludzi, nie potrzebował z nikim rozmawiać, żebym przynajmniej przez trzy miesiące był zupełnie samotny, jednem słowem... Ale czy wy się na tem znacie!
— Ignasiu — rzekła pani — czy nie zaszkodzi ci szynka?
— A czemże się wzmocnię u licha? Skąd nabiorę sił do dźwigania ciężaru życia?... przynieśno, Jadwiniu, cygara z tego pudełka, co na biurku z prawej strony. Jasne. Och, jak ciężko!...
— Wychodzisz dziś? — zapytała pani.
— Nie radbym, ale muszę. Radzą mi kupić dom, trzeba zobaczyć.
— Dom?
— Będzie większy procent, aniżeli z listów.
— To prawda, ale czy ty możesz... przy braku czasu, slabem zdrowiu... a to przecież tyle zajęcia...
— Wiem, że to ciężar nad siły, ale trudno...
Ruchem głowy wskazał córki i dodał:
— Nie wiesz, co nas czeka?
— Jeszcze dzieci...
— Dwa, trzy lata... i trzeba będzie szyć wyprawę...
Panienki, udając, że nie rozumieją, o co idzie, i że mają jakąś nadzwyczaj pilną robotę, wybiegły do ogrodu.
— Więc wychodzisz? — zapytała pani.
— A któraż to godzina?
— Wpół do dwunastej...
Pan zerwał się z krzesła.
— Masz tobie!... — zawołał — wpół do dwunastej. Kiedyż ogolić się, ubrać, wyjść, a o dwunastej czekają u Springera adwokat, doktor i ten obywatel, który chce dom sprzedać.
— Wrócisz na obiad?
— To względne... o ile czas i zajęcia... ale à propos, cóż dziś na obiad?
— To, co najbardziej lubisz... Chłodnik, pantarka, kompot.
— Wrócę... naturalnie, że wrócę, chociaż wierz mi, Andziu, w mojem położeniu, przy takiej pracy piekielnej — czy mogę mieć czas na jedzenie obiadów w domu? Ot, przetrąci się na mieście byle co!... i na tem koniec.
— To też zdrowie tracisz, kochanku...
— Obowiązki, obowiązki — rzekł z westchnieniem. — Syzyfowy los... tu znów beczka Danaid... Trudno, trzeba walczyć, póki siły starczą... Od miesiąca leży na biurku referat, który mam przedstawić na zebraniu naszych akcyonaryuszów. Sądzisz, żem go już przeczytał i podpisał? No, niema kiedy!... Właśnie postanowiłem zrobić to dziś.
— Chyba po obiedzie?
— W nocy, duszko, w nocy, kiedy się wszystko uciszy, że będę miał głowę swobodniejszą...
— Oj, ta nocna praca, mój Ignasiu, ta praca nocna to samobójstwo doprawdy!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Godzina dwunasta, pan wyszedł.
Cały dom pełen południowej jasności, a taki w nim ruch, taki gwar, taka niczem nieskrępowana wesołość!
W salonie panny grają na cztery ręce, przed domem chłopcy bawią się w „dzikich Indyan“ i na bębnach, oraz na trąbce, odstraszają zastępy jeszcze dzikszych, chociaż niewidzialnych, wrogów. Przerażony tą straszliwą muzyką, kot uciekł do kuchni i położył się na stołku, Wojciechowa zaś w sposób malowniczy i dosadny opowiada mu, że komin jest ostatniej próby łajdak, ponieważ nieszczególnie ciągnie, że balia szelma, bo nie wiadomo z jakiego powodu cieknie, wreszcie, ze rzeźnik nie zasługuje na to, żeby go święta ziemia nosiła, gdyż nie szanuje statecznych kobiet i odpowiada grubijaństwem na zarzuty co do gatunku mięsa.
Kot słucha, mruczy, ociera pysk kosmatą łapą, Wojciechowa głos trochę zniża i informuje cierpliwego słuchacza, że i sama pani także jest jak czasem: inszego dnia coś przystępuje jej do głowy, i w takim razie nie można wytrzymać. Szczęściem, że niedługo czekać do Świętego Michała, a zatem i do chwili wyzwolenia, tembardziej, że teraz ladajakich pań jest mnóstwo, a porządnych kucharek, umiejących dobrze i podług wszelkich, grymasów gotować, jak na lekarstwo.
Za wysłuchanie tych opowieści kot dostaje kawałek mięsa, chwyta go łapczywie i ucieka pod łóżko, ale Wojciechowa nie zważa na to i mówi dalej do garnków, patelni i rondli. W jadalni Agata i Marcysia froterują podłogę. Obie pod wpływem wspomnień z ostatniej zabawy tanecznej, na której znajdowały się razem, są niezmiernie wesołe i ożywione i przez pewne skojarzenie pojęć zamiast froterować sposobem zwyczajnym, tańczą na szczotkach, prowadząc przy tem lekki spór w kwestyi, czy niejaki Michał, bardzo przystojny kawaler i zarazem służący w fabryce odlewów żelaznych, miał wówczas na sobie kamizelkę żółtą, czy bronzową?
Pani domu znajduje się w ogrodzie.
Usiadła w altance i w grubej książce notatkowej zapisuje wydatki dzienne. Jest to kobieta szczupła, wątła, na pozór chorowita, ale w rzeczywistości dość silna, aby dźwigać na swych barkach ciężar prowadzenia domu, oraz wychowania dzieci, na co spracowany Ignacy nie miał nigdy dość czasu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Godzina czwarta po południu. W bramie jęknął dzwonek, a hasło: „Pan idzie!“ przebiegło cały dom. Pierwsi rzucili je chłopcy, bawiący się w ogrodzie, powtórzyła za nimi pani, panienki, Marcysia, Agata, aż dobiegło ono nareszcie do Wojciechowej, która zawołała: „O la Boga!“ i dołożyła drzewa pod blachę.
W jednej chwili dom przybrał jakąś cechę uroczystą. Cała rodzina zgromadziła się w jadalni przy stole nakrytym, zastawionym elegancko, z szykiem, zamożnemu domowi właściwym. Pan Ignacy wszedł z miną zbiedzoną, trzymając się oburącz za głowę.
— I cóż dom? — zapytała żona.
— Sądzisz, że to tak łatwo?... Zaledwie mieliśmy czas zapoznać się, i to tak sobie tylko, z grubsza. Była starka, trocha koniaku, jeszcze jakieś głupstwo... Adwokat rozbijał się, potem nadszedł regent, i czując, że coś zyska, jeżeli kupno dojdzie do skutku, kazał dać węgierskie, to... wiesz... Nr 17 z pięćdziesiątego czwartego roku... Wymawiałem się brakiem czasu, bo jak wiesz, nie mam go na zbyciu, ale co Chcesz? Taki bibuła, gdy się przyczepi, to niema na niego sposobu.. Musiałem ustąpić. Wino niezłe, rzeczywiście, doktor twierdził, że bardzo wzmacniające, i kazał dać drugą butelkę... Mnie nie wypadało się wyróżniać... więc poszła trzecia. Skończyło się przed samą czwartą. Wziąłem dorożkę i przyjechałem do domu, nie chcąc, abyś na mnie czekała. Z tym domem bo widzisz, kochana Andziu, szczególniejsza historya. W rynku on jest, na dole same sklepy. Lokatorowie nie bardzo eleganccy, ale pewni: szynk, sklep z towarem mydlarskim, dystrybucya, rękawicznik i szewc, który mieszka od lat pięćdziesięciu. Na pierwszem i drugiem piętrze lokatorowie dawni i podobno uczciwi... Oczywiście nie idzie o ich zalety domowe, lub obywatelskie, lecz o cnotę wypłacalności. Te posiadają, jak słyszę. W oficynie przeważnie biedacy, rzemieślnicy, ludzie niższej kondycyi. Bardzo mnie regent na to kupno namawiał, ale... ostatecznie nie wiem... Zabili mi klina w głowę, w tę biedną głowę, w której i bez tego zawsze pełno myśli...
— Smakuje ci chłodnik, Ignasiu? — zapytuje pani.
— Jest przepyszny i przynosi ci zaszczyt. Tak, tak... cała moja pociecha w tem, że gdy strudzony przyjdę do domu, to znajdę w nim uczciwe pożywienie i jakąś chwilę spoczynku, o ile nie zajdzie nieprzewidziana przeszkoda. Jakże, duszko, z tym domem?... Powiedz otwarcie, co myślisz.
— Albo ja wiem? Jako mężczyzna i człowiek doświadczony, znasz się na takich rzeczach lepiej, niż ja.
— Zapewne, ale jak sądzisz?
— Dobrze byłoby powiększyć dochody, tylko czy podołasz?...
— Otóż to, otóż to... Rozumne wypowiedziałaś zdanie, moja Andziu... W samej rzeczy mieć dom to nie żarty. Komorne odbieraj, podatki płać, porządków pilnuj, a pretensye lokatorów, odnowienia, reparacye!! Gdzie na to czas? Gdzie czas przy moich licznych i różnorodnych zajęciach? I bez tego, kochanie, czuję taki rozstrój nerwów, taki upadek sił, że... no, że nie umiem ci tego opowiedzieć!... Naprzykład teraz, godzina czwarta dopiero, trochę po czwartej: cóż to jest, zaledwie pół dnia, a szczerze ci mówię, już mi sił brak, ledwie się ruszam.
— To też odpocznij sobie trochę po obiedzie. Dzieci wyjdą, ja wyjdę, będziesz miał cicho i spokojnie...
— Ty zawsze dobrze mi radzisz, Andziu, posłucham i położę się...
— Kieliszek wina nie zaszkodziłby ci teraz.
— Aha, po chłodniku. Tak, racya. Nie trzeba zanadto oziębiać żołądka. Może i ty, Andziu?
— Ja nie, dziękuję... nieprzyzwyczajona jestem.
— Jak chcesz... kawa gorąca będzie?...
— Natychmiast po obiedzie.
— Ślicznie. U nas w domu kawa jest dobra... w żadnym handlu takiej nie dają. Co za aromat! Tylko taką kawę rozumiem, wszelka inna jest trucizną... pija się czasem w towarzystwie z konieczności, ale na dobre to nie wychodzi... Koniak jest?
— W zeszłym tygodniu kupiony.
— Zapomniałem... No, widzisz, przy tylu zajęciach wyszło mi z głowy, że mamy w domu taki koniak, sprowadzony specyalnie dla mnie przez specyalnego agenta, i zaręczam, że takiego w całem mieście nie znajdziesz. Doktor prosił mnie bardzo, żeby mu odstąpić kilka butelek, ale odmówiłem...
— Trzeba było dać... przyjaciel...
— A! za pozwoleniem. Dla czego ktoś ma z mojej pracy korzystać? Ja musiałem konferować z agentem, badać próby, sprowadzać, a on chce przyjść do gotowego! Niech się postara. Ma czas. Całe jego zatrudnienie, że rano wpadnie na kwadrans do szpitala, a potem na mieście obejrzy kilkanaście języków i policzy tyleż pulsów. A skarży się czasami, że mu już ciężko... Zapewne, ciężko mu dźwigać pieniądze, które przez cały dzień zbiera! Taki jegomość chce, żeby za niego ktoś myślał. Niech sam się stara. Odmówiłem mu też nie przez nieuczynność, lecz dla zasady...
Pani Anna przyniosła kawę i koniak,
— Teraz, Jadwiniu — rzekł pan Ignacy do córki — przynieś mi cygaro. Masz tu klucze... w biurku, w szufladzie środkowej, w dużem pudełku... I tych cygar mi zazdroszczą także. Regent przepłaciłby grubo, byle tylko mieć takie same... Niech zrobi tak, jak ja: niech jedzie do Warszawy, wyszuka, wypróbuje, zamów i większą ilość, gromadzi, jednem słowem niech się ruszy sybaryta, a będzie miał. Trudno, pieczone gołąbki nie przyjdą same do gąbki, — trzeba o tej zasadzie pamiętać... No, Andziu kochana, dziękuję ci za obiad i pójdę odpocząć trochę. Panienki zapewne wyjdą z tobą na spacer?
— Tak, pójdziemy do ogrodu, a potem do miasta po sprawunki...
— Chłopców też weźcie...
— Naturalnie!
— Owszem, owszem, idźcie wszyscy, bawcie się, używajcie świeżego powietrza, ruchu, a ja skorzystam z tego, gdyż będzie w domu ciszej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Godzina dziesiąta wieczorem. Pan się budzi. W stołowym pokoju stół nakryty, posrebrzany samowar bucha kłębami pary, światło dużej lampy, zwieszającej się z sufitu, łamie się w kryształowych szklankach, ślizga po cienkiej porcelanie, dwoi w srebrnych łyżeczkach. Cała rodzina zgromadzona przy stole. Chłopcy ziewają, panienkom oczy się kleją. Marcysia drzemie w kuchni, oparta na stole, gotowa przybiedz na odgłos dzwonka.
Pan ziewa, skarży się na ból głowy. Jeść nie chce, pije tylko herbatę z cytryną... aby się orzeźwić...
— Przygotować ci lampę w twoim gabinecie, Ignasiu? — pyta pani.
— Oczywiście, muszę przecież przejrzeć i podpisać dziś ten przeklęty referat. Litości nade mną nie mają...
— Bo też dla czego przyjąłeś wybór do zarządu?...
— Cóż chcesz, Andziu, ojciec rodziny ma obowiązki. Niewolno mi gardzić nawet tą marną pensyą, jaką mi płacą... Tak, kochaneczku, każ zapalić lampę, otworzyć okna, a zapuścić roletę. Noc jest pogodna i daje miły, orzeźwiający chłodek... Albo, wiesz co?... przyszła mi myśl...
— Jaka?
— Wyjdę na spacer, przejdę się, to mi dobrze zrobi na głowę... Czuję się zupełnie wyczerpanym... Wyobrażam sobie, coby to było, gdyby do wszystkich moich kłopotów przybył jeszcze dom! Może i ty, Andziu, zechcesz się przejść? Ubierz się... Księżyc świeci wspaniale, pogoda rozkoszna...
— Nie, Ignasiu, ja zostanę; mara jeszcze różne zajęcia...
— Zapewne położysz się... Ty bo, biedaczko, istotnie wstajesz z kurami, to też z wieczora śpiąca jesteś. I to ci nic nie szkodzi?
— Przyzwyczajenie...
— Więc dobranoc... Ja idę, spotkam zapewne doktora i regenta, pójdziemy do parku, może za rogatki. To mi dobrze zrobi...
— Gdy wrócisz, będziesz głodny...
— Prawdopodobnie. To też zostaw mi na stole cokolwiek... byle co, wiesz... że pod tym względem nie jestem wymagający. Ty zaś połóż się, Andziu. Ja klucz mam, a światło w przedpokoju teraz zagaszę, noc widna. Dobranoc ci, kochanie...
— Dobranoc.
Pani przygasiła światła w domu, zasiadła w stołowym pokoju i zaczęła przeglądać bieliznę.
Wskazówki na wielkim, w dębową szafę oprawionym regulatorze, posuwały się powoli, wahadło poruszało się na prawo i na lewo monotonnie, błyszcząc światłem, pożyczonem od lampy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Godzina pierwsza w nocy... pan wraca...
— Nie śpisz jeszcze? — zapytuje żony.
— Chciałam ci podać jedzenie...
— Poczciwa!... Ale doprawdy ślicznie zrobiłaś! Byliśmy za rogatkami, trochę się orzeźwiłem, czuję nawet apetyt.
— To chwała Bogu, mój Ignasiu. Serdecznie cieszę się z tego, gdyż zdrowie twoje, mój biedaku...
— No tak, lepiej się czuję w tej chwili pod względem, że tak powiem, duchowym, ale fizycznie za to jestem zmęczony, jak gdybym furę drzewa zrąbał. Nie będę mógł siedzieć nad tym piekielnym referatem...
— Odłóż go do jutra.
— Muszę tak zrobić, bo wszystkie kości mnie bolą. Ze smutkiem widzę, że nie zdałbym się na piechura.
— To też posil się i spocznij.
Pan Ignacy posila się z przyjemnością... Spacer dodał mu apetytu. Z gustem spożywa wszystko, co jest na stole, próbuje wina z kilku flaszek. Wychodzi do swego gabinetu po cygaro.
Przez ten czas pani Anna stawia na stole maszynkę, zapala spirytus, niebieskie płomienie obejmują błyszczący przyrządzik, pod kryształowym kloszem skraplać się zaczyna para, a aromatyczny zapach herbaty rozchodzi się po pokoju.
— Andziu! jesteś wielka! — woła uradowany pan Ignacy. — Gdyby nie twoja pieczołowitość, umarłbym już dotychczas na przepracowanie i rozstrój nerwów!
— Ja też pragnę, abyś żył jak najdłużej — odpowiada pani.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Godzina druga w nocy. Cały dom pogrążony w głębokiej ciszy, okiennice zamknięte, śpią wszyscy. Pan Ignacy zasypia na wygodnem łóżku, aby nabrać sił do ciężkiej pracy na jutro.
Nad uśpionem miastem świeci jasny księżyc... Wychudzone psisko włóczy się po ulicy i niekiedy wyje przeciągle, stróże nocni drzemią przed domami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Taka jest historya dnia pana Ignacego; powtarza się ona trzysta sześćdziesiąt pięć razy na rok, a pani Anna codziennie mówi synom:
— Uczcie się, chłopcy, bierzcie wzór z ojca, który zdrowie i siły targa wśród nieustannej pracy dla rodziny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.