Przejdź do zawartości

Spiskowcy (Thierry, 1891)/I. Historia pewnej posiadłości

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

I
Historja pewnej posiadłości.

Genjusz naszych inżynierów, lubujących się w linjach prostych, nie mógł chyba spłodzić nic brzydszego nad wielką drogę, która, mając Havre za punkt wyjścia, biegnie na Abbeville, a dalej podąża ku torfowiskom pikardyjskim. Jestto coś tak monotonnie nudnego, tak męcząco jednakowego w całym swym przebiegu, że nuży śmiertelnie oko najniewrażliwsze na zjawiska zewnętrzne. Pomiędzy górzystemi wzniesieniami Fécamp i doliną Cany, droga ta z jednej strony w pewnem oddaleniu wzdłuż morza biegnąca, przechodzi przez cały szereg płaskowzgórzów i ciągnie się, nudna i długa, wśród krajobrazu bezmyślnie monotonnego. W grudniu wiatry oczyszczają ją na całej długości, a la Manche rzuca na nią, stosownie do pogody, albo całe potoki deszczowe, albo góry śniegu; w lipcu słońce się na niej wścieka, a wozy i wózki normandzkie, chcąc niechcąc, przesuwać się muszą, w otoczeniu kurzu i owadów, wśród tego gorącego piekła, którego najmniejszy cień nie ochładza. W jesieni z tej drogi oko ludzkie po za zoranemi pasami ziemi nic dostrzedz nie może... Dokoła, z prawej i z lewej strony, ciągną się w najrozmaitszych kierunkach pługiem zbałwanione zagony, lub zieleniejące późnym zasiewem pola. W rozmaitych, ale nielicznych punktach, spoczywają woły pośród koniczyny, a całe stada ptastwa ulatują nad świeżemi zagonami, poszukując w nich strawy. Na dalekim horyzoncie w niewielu miejscach ukazują się budynki, owczarnie czy stodoły, które są jedynemi czarnemi punktami na tym obrazie, wielce przypominającym ocean z jego widokami. Tam, het gdzieś, bardzo daleko, pod wałami, które zdają się podpierać niebiosa, musi przecie jakieś życie kwitnąć, jakiś ruch musi panować, może smutny i jak cała natura nudny, może wesoły i humorem tryskający, — przewidzieć tego niesposób, — ale wszędzie dokoła, dokąd tylko okiem z drogi zasięgnąć można, — wszechwładnie rozpościera swe panowanie nuda przestrzeni bez końca, wszędzie widać ciężar okropnej, rozpacznej monotonji, przygniatającej wszystko.
W odległości trzech mil od małego miasta Cany a naprzeciw starej oberży przydrożnej, noszącej szyld zapraszający: «Pod spokojnem sercem! Dobry cydr krwi czystej», oddziela się od głównej drogi wązka droga boczna, którą w bardzo krótkim czasie dostać się można do Sasseville.
Brzydkie to siedlisko miejskie owo Sasseville: pretensjonalny kościół i jeszcze pretensjonalniejszy ratusz, świecący przesadną nowością, kawiarnie polityczne, w których normandczyk, wielki amator polityki przy kieliszku, wrzeszczy bez miary zawsze, a bez sensu często — nie nadają mieścinie żadnego charakteru, nie godzą przybysza z tem, co jest, i zniewalają go do wzdychania do czegoś lepszego. Jestto raczej ogromna wieś, — Sassototum apud Caletas, jak ją nazywa miejscowy proboszcz, wielki amator archeologji, a podobno i znawca nielada. Wielka ta wieś ma jednak pewną sławę w najbliższych okolicach, nie z racji swego gallo-romańskiego pochodzenia, ale dla tego, że posiada wybornie utrzymany i renomowany rynek, na którym wszelkie ptastwo, swojskie i dzikie, szeroki zbyt znajduje. Po za tem — i to jest jedną z przyczyn wziętości — Sasseville posiada zamek.
Trzeba się myślą cofnąć do czasu trybunałów dwóch Caux i do ich czterech wice-hrabstw, ażeby pojąć, że kiedyś pałac czy zamek Sassevilski mógł uchodzić za przepyszny: uważano go wówczas za praw dziwą perłę Mauconduit.
Za panowania Ludwika XVI panowie de Sasseyille tak nieszczęśliwie grali w faraona, a tak często i stale odwiedzali żydów, że po pewnym czasie wierzyciele uzyskali na nich dekrety: wówczas to Sassevilski zamek wyludnił się zupełnie. Rewolucja przyśpieszyła jeszcze ruinę pięknego niegdyś schroniska panów i przeznaczyła go do zaliczenia do posiadłości Narodu... Kaplicę zniszczono, a w jej budynku założono skład siana, a wkrótce potem Jeden i Niepodzielny posiadacz — Naród, pozbył się tej posiadłości w sposób bardzo prosty — sprzedał ją temu, kto nabyć pragnął. Cena nie była wcale wygórowaną: wszystkiego zapłacił za nią nowy posiadacz jeden miljon i to asygnatami. Zresztą zaledwo nabyć ją zdążył, natychmiast pośpieszył się jej pozbyć: z rąk jakobina przechodziła do więcej dającego terrorzysty i odwrotnie. Wszyscy to byli gracze giełdowi, to prawda, ale za to jacy czyści!!...
Cesarstwo rozkazało przez dni parę świecić słońcu nad zamkiem w Sasseville. Odbudowany przez swego nowego właściciela, eks «riz-pain-sel» jakiegoś, w stylu greckim, stworzonym przez pana Percier, ale z Grecją nic nie mającym wspólnego, zamek od tego czasu był imponującem zbiorowiskiem cegieł i kamieni, a tak był banalny, że pod tym względem przeszedł chyba marzenia i właściciela swego i twórcy. Otaczający go park, pełen tajemniczych głębi, na daleką okolicę świecił bogatą swoją roślinnością. Napróżno szukałby ktoś na dalekich nawet sąsiednich obszarach bardziej rozległych przestrzeni drzewami zarosłych lub szerszych kobierców zielonych. W owych czasach klawicymbałów i gitary, cisza gęstwin leśnych tego parku i szepty jego najad były źródłem natchnienia dla dwóch nauczycieli i dla siedmiu podprefektów poetów; nawet wiecznie skarżący się, wiecznie gruchający mały Delille z «Almanachu dla dam», należąc do dobrze widzianych w Sasseville, wychwalać raczył wierszem lasy zamkowe.
W pierwszych latach restauracji, dawna posiadłość narodowa, po przejściu z wielu rąk do równej ich ilości, należała do niejakiego pana Ewarysta Pousseta, fab rykanta wyrobów bawełnianych i jednego z królów tego kraju, obfitującego w królów przeróżnego gatunku.
Była to chwila, w której Henryk de Saint-Simon, już saint-simonista wprawdzie, ale jeszcze nie prorok, chciał gwałtem odrodzić Francję za pomocą industrji i «industrjalizmu» — wynalazł nawet ten piękny wyraz; chwila, w której «Constitutionnel» głosił słodkie kazania na temat przymierza starego pnia feodalizmu z wawrzynem bogini Zwycięztwa albo z gałązką oliwną Pokoju. W Sasseville idee te bardzo się podobały, rozsmakowywano się w nich i podobno prozę tę rozumiano. Zresztą pan Pousset był liberalistą, bardzo dumnym z tego, że mógł o sobie powiedzieć: — «jestem synem własnych dzieł moich», albo «jestem przodkiem samego siebie». Przytem pan Pousset śpiewał zwrotki z Berangera i ubóstwiał Laffitta.
Pewnego pięknego poranku ten nieprzyjaciel ignorantyzmu feodalnego powziął myśl opatrzenia córki swej herbem. Otóż, dzięki tym zamiarom, jeszcze piękniejszego dnia pewnego panna Hortensja Pousset została panią hrabiną Brutusową Besnard, a wkrótce potem, po uświęceniu tego pożądanego «hymenu», poczciwy przodek samego siebie poszedł jednak odszukiwać tych, co mu życie dali, do grobowców kaplicy w Sasseville, którą w tym celu zbudował i to w stylu gotyckim.
W przeciągu dwunastu lat hrabina Besnard, mała osóbka, drobna i skrofuliczna, podzielała losy swego małżonka, dobijającego się karjery i wziętości na drodze prawniczej; dała mu w ciągu tego czasu dwoje dzieci wprawdzie, ale po za tem była nudną nietylko dla innych, ale nawet dla siebie samej. Wszystko jednak koniec swój mieć musi na tym padole płaczu, znudzona więc hrabina też żywot zakończyła i za ojcem wstąpiła do podziemi kaplicy, dokąd i nowy jej herb zabłądził. Majątek jej, podzielony między dzieci, starszemu synowi i przedstawicielowi rodu przyniósł zamek z przyległościami. Naczelnikiem tego rodu w przyszłości miał być pan Ludwik-Dezyderjusz-Marceli, wicehrabia Besnard.
Niemało więc musiał narobić hałasu w sąsiednich pobożnych parafjach Cany i Valmont fakt dziwny nieco, a śmiały niewątpliwie: oto pewnego dnia sierpniowego 1857 roku wicehrabia Marceli Besnard, dotąd zachowujący się z godnością najzupełniejszą, zjawił się w zamku swych przodków w towarzystwie młodej kobiety.
Wszak to był kawaler, wszak otaczające dwory i dworki obfitowały w matki, cierpiące na chorobę, zwaną: «córka na wydaniu»!... Nic przeto dziwnego, że zarówno blizka, jak dalsza okolica jęła szemrać z początku, a potem i otwarcie się oburzać. Młody wicehrabia, przed rokiem jednogłośnie okrzyczany jako piękny i zachwycający, jako świecący rozumem i wszelkiemi zaletami, jako mający najświetniejszą przed sobą przyszłość, jako, słowem, najlepszy epuzer, nagle został z tego piedestału strącony i wszyscy jednozgodnie zadecydowali, że jest chyba z rozumu obrany i że nigdy lepszy go los nie spotka. Hałas wzmógł się jeszcze, gdy się dowiedziano, że «panna», którą przywiózł do zamku, jest włoszką, księżną i wdową — i to wdową po mężu, którego cyniczny wice-hrabia zabił w pojedynku.
Skandal okropny! Odtąd nikt mu się nie kłaniał; epigramaty i baśnie puszczono w ruch; oszczerstwo, jak zwykle, bez proszenia usługi swe zaofiarowało i znakomite czyniło postępy. W kawiarniach sassevilskich młodzi i starzy śpiewali zwrotki na ten temat ułożone, a nawet, wobec świadków, proboszcz-archeolog przytoczył ze swych klasyków: «Ah! czyż można brać spadki po swoich ofiarach!»


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.