Spekulacye pana Jana/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Spekulacye pana Jana
Podtytuł Nowella
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 16-23
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Pierwsze owoce spekulacyi. Saski ogród jako generalny zbiór dusz, które coś czują do siebie.

— Co to za dzielny chłopak ten Oskar, — mówił pan Jan, wchodząc do pokoju Stefci z paczką biletów bankowych w ręku. — Patrz, poszedłem za jego radą i oto są owoce moich spekulacyj i obrotów. A jaki delikatny, wyobraź sobie, mówi do mnie tak: łaskawy panie, jutro jadę do Wiednia aby zrobić ogromny zakup drożdży; jeżeli pan może zaryzykować jakąś sumkę, to wskażę panu w jaki sposób można coś zarobić. Dałem mu 2000 rubli i oto patrz, przychodzi dziś i powiada: Panie, wszystko dobrze, zarobiliśmy 25%, oto zwracam panu kapitał, a to 500 rubli rzeczywistéj korzyści.
— No proszę, w tak krótkim czasie, tyle pieniędzy.
— To nic, ale wypadało jego wynagrodzić, więc mówię: Mój drogi, kiedyś taki majster, więc chciéj się uważać za mojego wspólnika i połowę zysku zatrzymaj, no, czyż niesłusznie?
— Bardzo naturalnie, mój ojcze, trzeba żeby przecież był odpowiednio wynagrodzony za swoję pracę...
— I ja tak rozumiałem, ale on na to z największą uprzejmością powiada, że on zgrzeszyłby ciężko, gdyby wziął choć grosz więcéj nad 10% komisowego...
— Jakiż to szlachetny, bezinteresowny człowiek!
— No widzisz i powiadają, że na świecie trzeba być bardzo ostrożnym, a pan January nasz dawny sąsiad zawsze mówił: „Kamieniem rzuć bracie, to w oszusta trafisz; idziesz przez ulicę, to oglądaj się, czy ci kto kieszeni nie maca; w las wejdź, to patrzaj czy za sosną kto z pałką nie stoi”; jeszcze mam go przed oczami tego naszego ex-sąsiada, jak prawi te swoje sentencye przy wiście albo przy preferansie, a oczy wytrzeszcza, a tabakę zażywa... a klnie co pięć minut, pamiętasz go Stefciu...
— Pamiętam proszę tatki, ale to był dziwak, maniak, egoista szkaradny, ktoby mu tam wierzył?
— Ma się rozumiéć, ja téż dla Waltera mam wysoki szacunek, to godny chłopak, a jaka głowa! Stefciu, co to za głowa, powiadam ci jak karmelicka bania!
— Co téż ojciec mówi!?
— Ale, już ja wiem co mówię, nic a nic nie przesadzam, zobaczysz, że on kiedyś będzie milionerem.
— Z całego serca mu tego życzę...
Pan Grabski zastanowił się nieco.
— Ty mu życzysz z całego serca?...
— Cóż w tém dziwnego? dobry człowiek.
— Ha, wreszcie kto wie? różnie bywa na świecie... możeby to wreszcie było i nieźle... kto wie, może byłoby dobrze, naprawdę. Stefciu, hę, jak ty myślisz, to byłoby bardzo dobrze nawet...
I wybuchnął śmiechem po szlachecku z całego brzucha, otworzył ramiona i powtarzał ściskając córkę w objęciach:
— Co Stefciu? hę, bardzo dobrze, pani Walter... a co komu diabli do tego, alboż to ja także nie przemysłowiec?
Stefcia zapłoniona wydobyła się z objęć ojcowskich.
— Nie trzeba tak dalece naprzód przewidywać, mój ojcze.
— Co chcesz, to łatwo przewidziéć: chłopak gładki, otarty, miły, no, a ty téż, od ojca możesz to usłyszéć, śliczna jesteś dziewczyna...
— Dziękuję ojcu za komplement, ale gusta są różne...
— No, ale tak gdyby...
— Jakto gdyby?
— No, żeby dajmy na to on się w tobie wziął i naprzykład zakochał — to co?
— To, to ja nie wiem — odpowiedziała Stefcia.
— No, to już interes na pół skończony. I ja kiedyś byłem młody, a znam kobietę jak swoję własną kieszeń: jak ci powie: — namyślę się — to bądź zdrów, jak powie znowuż że „nie wiem”, to nic nie pytaj, tylko idź do jubilera i każ robić obrączki.
Pan Oskar popisywał się dobrze, coraz to nowe interesa prowadził, coraz to Grabskiemu kilkaset rubli zarobionych przynosił i zdołał sobie zjednać najzupełniejsze zaufanie szlachcica, postępował téż z wielkim taktem. Większych sum nigdy nie żądał, oznaczonego terminu nie chybił, z każdéj operacyi najpunktualniéj się wyrachowywał, a chociaż pan Jan postępowaniem swojém upoważniał go do pewnéj poufałości, on jednak zawsze pełen był uszanowania i nie przekraczał granicy przez etykietę nakreślonéj.
O swoich stosunkach rodzinnych, o przeszłości mówił bardzo mało, zapytań w tym przedmiocie starannie unikał i zręcznie zawsze umiał rozmowę od tego punktu odwracać.
Panna Stefania pozując na wielką pracownicę, wstawała bardzo rano i dążyła do pracy przez ogród Saski. Wiedział o tém Oskar i również o świcie zabierał się do pracy około nadania swéj powierzchowności najbardziéj miłego i przyzwoitego wyglądu.
Był czerwiec. Wiosenne słońce jaśniało w całym blasku swoim, kasztany kwitły, bzy roznosiły woń cudowną. Słowiki odzywały się w krzakach i wszystko usposabiało do miłości, do gołębiego gruchania.
Narcyz biały kołysząc się na cienkiéj łodyżce, kokietował świeżo rozkwitłą różyczkę; w zielonym jak szmaragd trawniku stokrotki tuliły się do bratków, zapóźniony fiołek chował się w trawie... a ponad tém wszystkiém unosiły się gromady wesołych wróbli, tych swawolników krzykliwych, co to kochają się i biją nieustannie, czubią i lubią, jak pewna szlachta, któréj narodowości nie chcę wymienić.
Rano po wschodzie słońca pusto bywa jeszcze w ogrodzie... dopiero dziady z Dobroczynności zajmują stanowiska przy pompie, sługi z koszykami przemykają się ku Żelaznéj Bramie... forpoczty dzielnego legionu emerytów zajmują najbliższe studni posterunki...
Oskar usiadł na ławce w głównéj alei, zapalił cygaro i oczekiwał.
Niezadługo przez bramę od Marszałkowskiéj wsunęła się panna Stefania i lekko, zręcznie przesuwała się pomiędzy szpalerami ogrodu, płosząc szelestem sukni gromadki wróbli, zbierające się na alei i odbywające jakieś zapewne bardzo ważne narady.
Unosiła ona lewą ręką ogon od sukni, z pod któréj festonów wychylała się i chowała nóżka naprawdę ładna, drobna, obuta w elegancki trzewiczek i śnieżnéj białości pończoszkę. Nóżka ta plątała się jak w pętach w niesłychanéj ilości białych haftowanych falbanek, świeżutkich, szeleszczących, migających się przed oczami. Jedném słowem, ta nóżka wyglądała jak brylancik w odpowiedniéj oprawie.
Zobaczywszy Stefcię, Oskar wstał z ławki, uchylił kapelusza i z ukłonem pełnym uprzejmości, rzekł:
— Pochlebiam sobie, że jestem pierwszy, który dziś składa pani najszczersze życzenia dnia dobrego.
— Tak jest w istocie, dziękuję panu.
— Pani już do pracy?
— Właściwie nie jeszcze, ale ponieważ cały dzień będę przy robocie, chciałam więc skorzystać z pięknego poranku...
— I przejść się... Jeżeli mi pani pozwoli, będę jéj towarzyszył w téj przechadzce.
— Owszem, będzie mi bardzo przyjemnie.
Oskar z uprzejmością podał jéj rękę i szli jakiś czas w milczeniu.
— Pan tak rano wstaje?
— Prawie zawsze — dziś jednak wcale nie wstawałem.
— Jakto?
— Przyjechałem nocnym pociągiem i wprost z banhofu przyszedłem tutaj, żeby się nieco orzeźwić po nużącéj drodze.
— Musisz pan być bardzo zmęczony?
— Ja zmęczony! w téj chwili jestem tak rzeźki jak nigdy.
Zwietrzały ten komplement podobał się pannie Stefanii, odpowiedziała na niego uśmiechem.
Walter i Stefania długo chodzili po ogrodzie: już słońce zaczęło nie żartem dopiekać, pensyonarki uciekały z ogrodu, chłopcy w mundurkach porzucali piłkę, emeryci kryli się w cień, ogród zaczął się napełniać, widać było jakichś wygolonych paniczów z pustemi tekami w rękach, wielkie zielone wozy wiozły dekoracye do letniego Teatru, a oni jeszcze chodzili, jeszcze rozmawiali ze sobą.
Na drugi dzień znowuż, przypadek niby sprowadził ich w to samo miejsce i owe urocze poranki powtarzały się co dzień.
Raz Oskar zaproponował pannie Stefanii przechadzkę po Botanicznym ogrodzie. Przystała na to chętnie i wnet jak za dotknięciem czarnoksięzkiéj laski, zjawił się elegancki powozik, w którym oboje pomknęli przez Nowy-Świat i aleje.
W Botanicznym ogrodzie było cudownie. Zapach, cień, miły widok najpiękniejszych kwiatów, śpiew ptastwa kryjącego się w cienistych klombach, pieściły zmysły każdego, co o świeżym wiosennym poranku zajrzał w to ustronie...
Cóż dopiero dwoje młodych ludzi.
Tam to pod cieniem okazałego klonu, na ławeczce, na któréj tyle zakochanych na złość pisującym do Kuryera emerytom rzeźbi swoje cyfry, Oskar odważył się powiedziéć pannie Stefanii, że ją kocha.
Wyznanie to przyjętém zostało w milczeniu, — odpowiedzią był mu szczery uścisk dłoni i wymowne, pełne wdzięku habrowych oczu spojrzenie.
Tegoż samego wieczoru, Walter miał dłuższą konferencyę z panem Janem i został przyjęty, ucałowany, pobłogosławiony przez obojga rodziców.
Trafiło się jeszcze tego wieczoru kilka osób, pan Jan wydobył z piwnicy parę butelek omszałych, jeszcze z Pieprzykowa przywiezionych i wychylano toasty za zdrowie i pomyślność młodéj pary.
Była już może dziewiąta, kiedy służący zaanonsował pana Januarego i Piotra Jaźwińskich.
— Kochanych sąsiadów! drogich moich przyjaciół! — wołał gospodarz z radością. — Kopę lat panie dobrodzieju... kopę lat...
— Coś ci panie Janie wesoło, — rzekł posępny jak zwykle January...
— No, jakżeż chcecie u diabła? zaręczyny mojéj córki! i wy wypijecie za jéj pomyślność.
— No, Piotrku, — ozwał się stary Jaźwiński, — trafiliśmy tedy jak kulą w płot.
— Tarde venientibus ossa, — szepnął Grabski.
Piotr zbladł jak kreda, ale milczał. Spojrzał na swego szczęśliwego rywala, zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, spojrzał mu w oczy, jakby chciał przez nie samo dno duszy zobaczyć, — a zbliżywszy się do panny, ujął ją za rękę i rzekł:
— Niech pani życie będzie tak miłém, jak ja pani życzę, niech cię mijają wszelkie troski i cierpienia, nie zaznaj goryczy zawodu ani żółci zwątpienia, bądź pani szczęśliwą w najobszerniéj pojętém znaczeniu tego wyrazu... A jeżeliby kiedy broń Boże, jakieś nieszczęście, jakiś cios losu, to pamiętaj pani, że w stronach w których wzrosłaś, w których wychowałaś się, jest człowiek, na którego zawsze możesz liczyć jak na przyjaciela, jak na brata, kiedy mu czém inném dla pani być niewolno.
To mówiąc, pocałował ją w rękę. Oskar widząc to, zrobił niecierpliwy ruch.
Pan January bez ceremonii wziął go za guzik i rzekł:
Mój młody panie, nie zżymaj się tak bardzo, znali się oni od dziecka, a wierz mi, że nasza stara przyjaźń to szczere złoto, więcéj ona warta od waszych nowomodnych zagranicznych romansów.
Zanosiło się burzę. Zażegnała ją na prędce panna Stefania, zapraszając obydwóch Jaźwińskich na wesele.
— Ja nie mogę, — odpowiedział starszy — już to moje lata nie po temu; wracam do domu do gospodarstwa, do roli, ho! ho! bardzo myszy wojują, kiedy kota nie czują, a kiedy człowiek jest kotem, to trudno mościa dobrodziejko, musi myszy pilnować.
— A pan Piotr?
— Ja, pani, jutro wyjeżdżam za granicę...
— Na długo?
— Nie wiem, na parę miesięcy, na rok, na kilka lat może, — to zależy...
— Od czego, panie?
— Od stanu mego zdrowia, a są cierpienia, na które czas jest podobno najlepszym lekarzem, będę podróżował zresztą i w innych celach, zechcę zobaczyć co tam ludzie robią, jak robią, zwiedzę co godnego widzenia, może się jaka praktyczna korzyść da osiągnąć.
Kostyczny nastrój pana Januarego, poważna i zamyślona twarz Piotra, nie przyczyniły się wiele do ożywienia téj familijnéj uroczystości.
Jakaś ciężkość panowała w salonie, zdawało się, że każdego tłoczy jakiś smutek tajony, rozmowa szła kulawo, Oskar silił się na dowcipy, ale te były płaskie i niesmaczne. Stefcia chciała się śmiać, ale łzy zakręciły się jéj w oczach i wyszła do swego pokoju.
O jedenastéj już we wszystkich oknach było ciemno, goście się porozchodzili, tylko pan Jan chodził po swoim pokoju i prowadził sam z sobą rozmowę...
— Będą pletli, pal ich diabli. January powiedział mi kazanie... ale to stary osioł! tamten siedział jak struty, nic dziwnego, pannę mu zdmuchnęli z przed nosa... ja sam byłbym struty... żal mi go jednak, to porządny chłopiec, chociaż nie taka głowa jak Oskar, o, co nie, to nie. Wyobrażam sobie, jak tam koło Pieprzykowa gadają z przekąsem: panna Stefania! pani Walter! Walter, ale niech ich sęk! cóżto ja nie jestem przemysłowcem?!
I z temi słowy znakomity przemysłowiec wsunął się pod kołdrę, dmuchnął na świecę i zaczął natychmiast chrapać tak głośno, jakby tém chrapaniem pragnął wszystkie Pieprzykowskie plotki zagłuszyć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.