Przejdź do zawartości

Sezonowa miłość/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Wróciwszy do hotelu — pani Tuśka raz jeszcze przeliczyła pieniądze.
Miała całe czterysta rubli, bo w Krakowie starała się nie kupić nic, prócz rzeczy niezbędnych dla siebie i Pity.
Trzy kapelusze, dwie parasolki, cztery metry aplikacyi, kilka par bucików białych i szarych (tych karlsbadzkich), za które w Warszawie zapłaciłoby się trzy, cztery razy tyle.
Za to — ani ona, ani Pita przez dwa dni nie jadły obiadu. Piły kawę, jadły ciastka, nawet i szynkę przyniesioną w sekrecie pod peleryną do hotelu.
Oszczędność przedewszystkiem! — Tuśka zniosła nawet afront pokojowej, która znalazłszy koło umywalni zatłuszczony papier z okrawkami szynki przestała jej mówić — »jaśnie pani«.
Lecz — Tuśka i ten cios dźwignęła z heroizmem.
Przechyliwszy się przez okno, wsłuchiwała się w jęczące melodye Maryackiego hejnału. Udawała, że ją to zajmuje nad wyraz. — W gruncie rzeczy jednak cierpiała nad zanikiem szacunku u wykrochmalonej hotelowej sługi i z cierpienia tego wykwitł — (jak zresztą zwykle w takich razach) żal do męża.
— Przez niego — pomyślała — i przez to, że się muszę oszczędzać i mam mało pieniędzy.
Pita spała opakowana papataczami i drożdżowemi ciastkami. Rozrzuciła dokoła siebie prześcieradła i całą masę delikatnych i złotych jak źdźbła żyta włosów.
Tuśka zbliżyła się do śpiącej córki i machinalnie narzuciła na nią prześcieradło.
— Wiecznie się rozkrywa — pomyślała prawie ze złością.
Powróciła znów do okna i wzrokiem ogarnęła olbrzymią przestrzeń rynku, na której dźwigała się jasno oświetlona dołem masa Sukiennic. Zdawało się, że jest to jakieś olbrzymie mauzoleum, obsadzone dokoła grzędą świetlanych tulipanów. I coraz dalej, po rynku wznosiły się bukiety żółtawych świateł, przeciętych nagle brutalną linią białej, oślepiającej lampy łukowej. Na bruku czerniało mrowisko ludzi i płynęły, jak szalupy, tramwaje. Ostry odgłos dzwonka szarpał nerwy. Niby to były wszystko wzięte razem odruchy życiowe, a przecież jakaś bezbrzeżna pustka, nuda i szarość, przysłaniała wszystko szarym, nieprzeniknionym całunem.
Tuśka wlepiła swe oczy w płonące bukiety lamp i znów machinalnie obliczała pieniądze.
— Czterysta rubli, to pięćset guldenów...
I zaraz przyszła jej myśl ostra i niemiła:
— Gdzie ja podziałam już około stu rubli?
Zaczęła natężać umysł wspomnieniami wydawanych pieniędzy.
— Musieli mi ukraść, czy co...
Aż nią targnęło — zdawało się jej, że jacyś złoczyńcy obdarli ją żywcem ze skóry i taką obdartą pozostawili na słotę i spiekotę słońca.
— Musieli mnie gdzieś okraść.
Lecz powoli przychodziła refleksya.
— Nie, nie... zobaczmy.
Liczyła teraz cyfry i doliczyła się rzeczywiście wydanych pieniędzy.
— Ładnie będzie, jeżeli tak dalej pójdzie... nim dojadę do Zakopanego, nie będę miała centa przy duszy.
Znów ogarnęła ją złość na męża.
— Przez niego muszę się martwić i nerwy sobie targać.
Nogi ją bolały.
Usiadła na krześle, wstawionem we framugę okna. Oparła łokieć, z którego zsunęła się niebieska flanelowa matinka, i patrzała ciągle w przestrzeń. Lecz teraz nie liczyła lamp i nie równała siły światła ze światłem lamp, płonących na ulicach Warszawy — cofnęła się jakby wstecz, jakby w głąb siebie i mimo chęci i woli zaczęła przeżywać swoje codzienne zwykłe życie, tam na Wareckiej, na drugiem piętrze, we wnętrzu niewielkiego mieszkania, w którem tłoczyli się w kilkoro zawsze skryci, nieufni, jakby wszyscy w niedomówieniach i domysłach pogrążeni.
Ten brak szczerości był znamienną cechą całego ich pożycia. Każde dziecko miało już w sobie to coś »między liniami«, czego nie wykazywało w chwili nawet zda się najserdeczniejszej.
Czy szło to od matki, czy od ojca, tego zbadać nikt nie mógł, bo pomiędzy Tuśką a jej mężem było pod tym względem wielkie podobieństwo, nieledwie identyczność moralna.
— Zawsze politykujemy... — myślała nieraz Tuśka, i gdy całowała w głowę wychodzącego z domu do szkoły syna, czuła, że to »polityka«, to poddanie się grzeczne chłopca i to jej niby rozserdecznione zbliżenie, ten wijatyk na drogę...
W ciasnem mieszkaniu, gdzie najlepszy pokój stał pustką, »salonem« ochrzczony i zastawiony masą palm i fikusów, nikt z tych ludzi kilkorga nie obijał się o drugiego moralnie, ani fizycznie, i nikt nikomu przemocą do duszy się nie wdzierał.
Obchodzili się cicho i mieli dla siebie zdawkowe uśmiechy.
Gdy powiększyło się ich grono o jedną jeszcze żywą istotę, przyjmowano ją z pewną kurtuazyą, ścieśniając się tylko trochę na przestrzeni życiowej.
— Tak będzie najlepiej — cicho i spokojnie — zdawali się mówić do siebie wszyscy, gdy zgromadzali się przy obiedzie, lub wieczornej herbacie.
Rozmawiali wtedy, ale była to rozmowa nie poruszająca nigdy tej drugiej warstwy ich dusz.
Zdawało się, że czynią to przez delikatność, a była to zda się trwoga, aby nie ujrzeć nagle właściwych swych rusztowań.
Błędy i nałogi dzieci, jakkolwiek pod pokrywką grzecznego ułożenia schowane, istniały niemniej groźne i tragiczne. Nie poruszało się nigdy ich kwestyi, obchodziło się mimo tak, jak ich skrofuliczne tendencye organizmu...
— Tak — będzie najlepiej.
Zwolna wyjęczała dziewiąta na miejskich zegarach.
I znów — z wyżyny, pruć zaczął powietrze hejnał — nawoływał, jęczał, rozdzierał samotne serca, zatopione w sobie, albo we własnych wspomnieniach.
Przez myśl Tuśki przesunął się »mąż« — ten chudy, łysawy mężczyzna — drobny, grzeczny, niepozorny, który tak mało miejsca w domu i życiu zdawał się zajmować. — Od lat całych »nie widziała« go przed sobą. Był zawsze obok niej, nawet w chwilach zbliżenia. Nie przychodziło jej na myśl spojrzeć na niego, dopiero w chwili odjazdu spojrzała nań całemi oczyma.
Stał na peronie kolejowym, w swem zielonawem, wyszarzanem palcie. Wyszedł z biura, aby odprowadzić ją i Pitę. Wydał się jej dziwnie mizernym i postarzałym.
— Jedź, lecz się i uważaj na siebie! — mówił do niej, wychylonej przez okno wagonu.
Głos jego był matowy, ochrypły.
Patrzył na nią spłowiałemi oczyma, otoczonemi siatką zmarszczek, lecz zdawał się jej nie widzieć.
— A pisz!...
Chciała i ona coś mu powiedzieć, coś jakby serdecznego, nie mogła jednak naprędce znaleźć nic odpowiedniego.
— Gdyby jednak — zaczęła — to jedzenie w restauracyi nie służyło ci...
Lecz on uśmiechnął się blado.
— Ach, nie... — wyrzekł niedbale — nie pozwolę odejść kucharce, dopóki chłopców nie wyślę do Kalinówki. Będą jedli w domu. Zresztą to zaledwie tydzień.
— Ja też nie mówię o chłopcach, chodzi mi o ciebie...
Spojrzał na nią troszeczkę zdziwiony i zaraz uśmiechnął się uprzejmie, lecz jakby z przymusem i pochylił trochę głowę.
— Dziękuję ci — nie troszcz się o mnie. — Ja mam zdrowy żołądek...
Przechodził chłopiec, roznoszący pisma ilustrowane.
— Może ci co kupić? — zapytał.
W tej samej chwili Pita wyjrzała z wagonu.
Błądziła roztargnionem spojrzeniem po peronie, po palcie wytartem ojca, po jego bladym uśmiechu, a policzek jeden miała wydęty angielskiemi cukierkami, które wiecznie ssała.
— A może Pita chce pomarańczę? — zapytał Żebrowski.
Natychmiast dziewczynka grzecznie bardzo odpowiedziała:
— Dziękuję tatusiowi!
Ale on przywołał przekupnia i wybrał dwie duże pomarańcze silnie czerwone.
Wybierał starannie, macając skórkę chudemi, klekocącemi palcami.
Wreszcie zapłacił i pomarańcze do okienka, w którem wciąż, jak w ramie, bielała twarz Pity — podniósł.
— Proszę cię, moje dziecko...
Ale Pita uważała za stosowne ceremoniować.
— Nie... nie... dziękuję...
Pani Tuśka wmieszała się z grzeczną interwencyą:
— Ależ, moje dziecko, weź — skoro tatuś taki dobry...
— Zrób mi tę przyjemność — prosił ojciec.
Pita wzięła pomarańcze, lecz nie zniknęła z niemi we wnętrzu wagonu. Stała ciągle przy oknie i na tle jej szarego płaszczyka te ognisto barwne owoce ciągnęły oczy malarskim ślicznym kontrastem barw.
Wymienienie tych uprzejmości zdawało się, iż na chwilę wyczerpało całą tę rodzinę i wszyscy umilkli, nie mając już sobie nic w chwili rozstania do powiedzenia.
Pani Tuśka myślała, iż źle zrobiła, nie biorąc na drogę lepszej sukni. Panie, które wchodziły do wagonów, ubrane były świeżo i elegancko. Postanowiła ubrać się w Krakowie via Chabówka-Zakopane elegancko i zgrabnie.
Milczenie przedłużało się. Widocznie każde z tych trojga żyło w tej chwili w swoim — odrębnym świecie.
Nagle gwizd przeraźliwy rozległ się w powietrzu — drzwi wagonów zatrzaskiwały się pośpiesznie, ktoś przelatywał z drugiej strony pociągu, wołając ochrypłym głosem.
Równocześnie Żebrowscy oboje ocknęli się z oddali, w której już znajdowali się pomimo pobliża.
— Jedziemy?
— Tak...
Łańcuchy szczęknęły, zakołysały się wagony.
Pita, Tuśka i Żebrowski uśmiechali się jednakowo, blado, uprzejmie.
— Bądźcie zdrowe!
— Ucałuj chłopców!...
— Tak... tak!...
Tuśka wysunęła rękę, Żebrowski uścisnął ją, ku Picie powiał kapeluszem. — Uprzejmość całej rodziny zwiększyła się znacznie; widocznie chciano wyładować wzajemnie pewną ilość grzeczności, aby nic sobie nie pozostać dłużnymi.
Pociąg zaczął dreptać coraz szybciej, charcząc, gdakając gniewliwie.
Żebrowski stanął na peronie i, ciągle jednako uśmiechnięty, kłaniał się w stronę odbiegającego wagonu.
Dwoje rączek dziecinnych oddało mu przez chwilkę ukłon, następnie powiało ku niemu ramię żony w szerokim rękawie piaskowej wełnianej bluzki, aż wreszcie znikło wszystko.
Żebrowski przestał się uśmiechać; zdawało się, iż zdjął ten zdawkowy uśmiech, jakby maskę z twarzy i schował go gdzieś daleko w swem duchowem zanadrzu.
I skręciwszy na miejscu, mechanicznym, bezmyślnym krokiem, wyszedł z peronu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem pani Tuśka zajęła miejsce w przedziale drugiej klasy.
Naprzeciw niej usiadła Pita, a ten sposób siadania elegancki, sztywny, drewniany, był całym poematem »ślicznie ułożonej dziewczynki«.
Wyjęła z kieszonki paltocika czyściuchną chusteczkę, rozłożyła ją na kolankach i białemi paluszkami zaczęła obierać pomarańcze.
Pani Tuśka patrzała chwilę na córkę.
Gdy nagle pociąg wyjechał na czyste pole w jasnem świetle, wypłynęła dokładnie gładziuchna, młodziutka twarzyczka dziewczynki.
Drobne usteczka zacięte, nikły prawie w żółtawo-białej cerze prerafaelowskiego aniołka, cieniuchne pasma wysilonych włosków bramowały czoło trochę podłużne, wypukłe.
Jasne rzęsy zakrywały oczy blado-błękitne, pocętkowane rudemi plamkami.
Całość dziewczynki była chłodna, zamknięta w sobie — silnie już indywidualna.
— Do kogo ona podobna? — myślała Tuśka. — Oczy moje... włosy niewiadomego koloru, twarz nadto ściągła.
Nagle dziecko rozłożyło na rączce obraną i podzieloną na ćwiarteczki pomarańczę i jakby różę krwawo-złocistą podało matce.
— Proszę... mamusiu — wyrzekła uprzejmie.
Uśmiech blady, zdawkowy, ten uśmiech, wyhodowany tam, na Wareckiej, jak kwiat cieplarniany, rozszerzył wązkie i tak specyalnie zaciśnięte usta dziewczynki.
— Proszę, mamusiu.
Tuśka machinalnie wzięła ćwiarteczkę owocu i jakby w zwierciedle na ustach swoich odbiła uśmiech córki.
— Dziękuję ci!
A równocześnie myślała:
— Ależ to jego uśmiech, to cały ojciec!
Nie widziała w tej chwili siebie i nie czuła zwierciadlanej dokładności, z jaką wyraz twarzy córki odbił się na jej własnej twarzy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.