Scena przy strumieniu (Szenwald, 1936)/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Szenwald
Tytuł Scena przy strumieniu
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1936
Druk Józef Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

Na krańcu wielkomiejskich dróg,
gdzie głazy szorstkie są i rude,
zsunięta cielskiem na sam róg,
wśród nędznych bud, wśród lichych ruder,
podobna do brudnego czoła,
ciężka, jak miedź roboczych płac,
— czernieje, ocieniając plac,
bezpłatna i powszechna szkoła.

Rogaty, niegościnny dom,
mierzący w chmury z okien mroźnych!

Tam wapno plami każdy złom,
i słychać czas, i kroki woźnych.

Masyw cementu, cegły, szkła
na niebo kładzie się, jak mgła.

W gliniastem rozsypisku grud
niedarmo mury te ugrzęzły!

Ku piętrom wznoszą się od wrót
schodowych klatek twarde węzły,

i sążnie izb, i korytarze,
i ławek chór, i podja katedr,
i szaf szerokie, nieme twarze,
i karcer — mroczny, groźny krater,
i gzymsy, i framugi okien
z zieloną wkoło ram wypustką,
i czas, mierzony ciężkim krokiem,
i wzniosła myśl, mierzona pustką.



Przez okna właśnie wchodził świt,
jak uzbrojony łomem złodziej,
i w blasku, co na gzymsach kwitł,
wyglądał gmach z kamiennych płyt
nie piękniej — ale trochę młodziej.

Po odrętwiałych grzbietach ław
budziły się stalowe błyski.
Jeszcze nie umilkł chrobot bliski
nocnych pod progiem mysich spraw,
gdy słońce szło przez izbę wpław.

Więc coraz więcej siwych plam
iskrami wpada w kałamarze,
szafy w łagodnym toną żarze,
po ścianach żółty pełznie szlam,
i nawet sina deska ścienna,
pokryta rąk niezdarnych dziełem,
przetarła się, i — jeszcze senna —
błysnęła tarczą linoleum.


W ten zespół tynku, drzazg i żelastw
wbiega cieniutki gwizd i śmiech.
Skąd taki gwar i taki szelest,
tak wiele barw i tyle ech?
Czyżby ptaszęcy żywy sad
nawiedził obumarłe sprzęty?
A może nowy ląd nietknięty,
pełny motyli — oknem wpadł?
Nie ląd, nie sad, nie prerja wolna,
nie ptaków śpiew, nie kwiatów szkarłat,
ale obdarta dziatwa szkolna
do izby się z dziedzińca wdarła.
Wloką się, strzępią i furkocą
ojcowskie spodnie, serdak matczyn.
Włosy — jak dzień zmieszany z nocą.
Ławki od werbla rąk dygocą
rytmem nierównym i pokracznym.
Biją o strop skłócone głosy,
plącze się pięt bałagan bosy.
Okna wtórują cienkiem szkłem,
po ścianach idzie dreszcz — i wtem:



To nie błyszczący napadł grosz,
zapracowany w pocie czoła,
nie miedziak brzęknał w szklany klosz,
lecz dzwonek zerwał się i woła.
Jak dniówka, jak machorki zioła,
jak majstra nad głowami cień,
dymić zaczyna, jak co dzień,
powszechna i bezpłatna szkoła.

A cóżeś ty, kamienna wkoło, za szkoła,
jeśli w sercu o tobie myśl niewesoła?

A cóżeś ty, drewniana ławo, za ława,
skoroś na łaty gorzkie mało łaskawa?

A któż cię, szkoło ciasna, taką budował,
na jakich to wyrosłaś głodach i kłodach,
że chociaż dosyć miejsca od stóp do pował,
nie pomieścisz ty, szkoło, głów naszych młodych?

Żar słoneczny w południe ciemiona parzy,
kurz osiada na czole, na końcu pióra.
Wysnuwa się, wypływa z twych korytarzy
szara nuda bezdenna, litanja bura.

Na pulpitach spłowiałe więdną zeszyty,
rozlewa się atrament kroplą niebieską.
Wyłupiasty jak bulwa, jak pień — poryty,
łysy łeb dyrektorski skrzypi nad deską:

O tem, że orły i że lot,
że pierś, i pióra, i przedmurze,
że wstęgi dróg i flagi flot,
i na obrońców czołach róże,
że węgiel nasz, i Śląsk, i Hel,
i Ukraina w złotych plonach.
Lecz sławiąc piór i skrzydeł biel,
jakoś nie wspomniał nic o szponach.


A cóż ty się, godzino, ciągniesz tak żmudnie,
gdy każdy ton z katedry, jak kamień w studnię?

I pocóż ty, katedro, na śpiew się silisz?
Pamiętamy sto pieśni i obelg tyleż!

A cóż ty, łbie skrzypiący, tak lśnisz zdaleka?
Czego piorunem ciskasz z wyżyny żłobu?
Orły nam twoje skąpią chleba i mleka!
Uspokój gromy! Nakarm, odziej nas, obuj!

Mucha krąży po nodze, przy uchu bzyka,
gra pająków słonecznych oczy zachwyca,
Coraz głębszy na ławce ślad scyzoryka.
Wist na zapałki! Dureń i Szubienica!

O, żeby tak te blaski, co cieszą oko,
ułowić i uwięzić w przejrzystem szkliwie!
Na drugim końcu izby, we mgle, wysoko,
łysy łeb dyrektorski pieje fałszywie:

O tem, że hejnał złotych trąb,
że hełm, i hymny, i przymierze,
że symbol, i kwiecisty zrąb,
i Wieczność, i graniczne wieże,
jaki ogrodnik chwasty rwał,
i jakie wzrosły laurów tłumy!
Lecz sławiąc rozmaryny chwał,
nie wspomniał nic o liljach z gumy.

Chodzą plamy zielone po szarych kartach.
Chodzą oczy znużone po drzwiach zawartych.

Za oknami jedzie wóz z ładunkiem belek,
przy oknie siedzi chłopak z czupryną płową,
i nazywa się ten chłopak Andrzej Skobelek,
i spogląda na ten wóz, i kiwa głową.

I do swojego w ławce współtowarzysza
obraca się, długo mu szepcze do ucha.
Naraz robi się w izbie ogromna cisza,
potem uśmiechy, wreszcie śmiech salwą bucha.

Jakie były przyczyny śmiechu i szeptu,
niewiadomo, i nigdy nikt się nie dowie,
ale chochlik radości znienacka wszedł tu,
urodzony w Skobelka wichrzastej głowie.

Tańczyła dyrektorska linja w podskokach,
lecz było już za późno, bo wszystkie Ściany
i progi, parapety, szkła, nawet okap
opanował ten śmiech nieopanowany.

Tak! Trzęsło się fałdziste, spasłe sklepienie,
piec się zaśmiewał, do łez, po same białka,
śmiały się kąty, krokwie, parskały cienie,
aż prysła dyrektorska na iskry pałka.

A kiedy sam ze siebie tumult nacichał,
i wszystko było dreszczem i ciszą białą,
Andrzej Skobelek rzekł do Bogdana Grzycha:
„Ale nam się udało! A-le udało!“.

Andrzej i Bogdan! Przyjaciele. Dwa duchy
niepokoju. Czy zmowa tajna ich wiąże?
Bo wspólne mają myśli, wspólne odruchy
i każdy czyn ze wspólnych wypływa dążeń.
Serca nadmiar tętni w nich, a ten rytm głuchy
rozgrzewa kąty karców i karty książek.
Nie ujdzie trzepotliwej, czułej uwadze
źdźbło światła, zaplątane w najgęstszej bladze.

Gdziekolwiek wędrujące palce się kładą,
dłoń z najgłębszych popiołów iskrę wygrzebie.
Bogdan włosy miał ciemne i cerę śniadą,
jasny był Andrzej, niby złociste źrebię.
Obaj — przed koleżeńską gwarną gromadą
wyrzucali pomysły, wyższe od siebie,
z piersi, od natłoczenia wzruszeń obrzmiałej:
niemianowani szkoły wodzowie całej.

Z pyłu, z przeciągłych gwizdów, z wiatru, z kamieni
ich młodość nieczesana brała kolory.
Ulicznicy! Bułkami bruku karmieni,
rośli w żywe, krzyczące kamieniotwory,
i szli tak, szorstkiem słońcem rozpromienieni,
pijąc kropelki światła porami kory.
Głusząc fabrycznych syren melodję grubą,
oni byli dzielnicy ryczącą tubą!

Inni kroczą po ścieżce z mchu. Dla nich świat
nieubłaganą miał twarz i łapą burą
nasiona nienawiści do serc im kładł,

i obsypywał żużlem i wyzwisk fura.
O siniaki! O spodnie z gwiazdami łat,
zdzierane na kolanach razem ze skórą!
Pamiątki wczesnych bójek, świadkowie niemi
pierwszych straceń na łono potężne ziemi!

Andrzej i Bogdan, w półmrok, zorzą nabiegły,
wsłuchiwali się w długie rozmowy starszych:
o pokoleniach, które w boju poległy,
o strajkach, oblężeniach, głodowych marszach,
o tem, że język maja fabryczne cegły,
i każdy zaśpiewa ci balladę warsztat,
i każdy opowie ci legendę kamień,
ogrzej go tylko piersią i w kwiat go zamień.

I jak płonęły oczy węziej i Węziej,
i głowy przysuwały się bliżej, bliżej,
gdy o mrocznych mówiono komnatach więzień
i o płynącej rynną poświacie ryżej.
Jakiem skupieniem każdy pulsował mięsień!
A gdy wybuchła pieśń: „Wciąż wyżej i wyżej!"
i padło imię, sercom walczących drogie,
w oknie stanęło słońce — szkarłatny ogień.

Takie chwile formują i rzeźbią linje,
takie chwile kształtują serce, jak odlew.
Rysy tem rychlej krzepną, im szybciej płynie
zdarzeń wieloskrzydły młyn, trzepiąc naodlew.
Każdy cios utrwala się, jak w lepkiej glinie.

Choć dawno zapomnieli dziecinnych modlitw,
chociaż wykołysały ich twarde ręce,
Andrzej i Bogdan mieli twarze dziecięce.

Nie wyczytać z pogodnych czół, że o pracę
bili się, zmarzłe na kość strzępiąc języki,
nie znać było, że biegnąc przez ludne place,
do zapalniczek sprzedawali kamyki.
Tylko, niby gotowe do lotu race,
w źrenicach migotliwe drżały płomyki,
i pierwszy powiew, który w oczy im wionął,
rozpętał wesołości burzę zieloną.

Teraz, gdy w szkolnej izbie wzbudzony śmiech
przemienił się w przeciągłe rozgłosy ech,
I nad punktów mrowiskiem, nad liter zgrają
pająki światłocienia zwinnie biegają,
żaden głos jedwabistej ciszy ne przedrze,
tylko skrzypi — czy też grzmi — głos na katedrze:

O tem, że banda i że bat,
że bagno, bunt i brud z obory,
że są, na szczęście, okna z krat,
i taran jest, gdy są zatory,
że Boże wesprzyj ziemski tron
i do tych głów oliwy nalej!
A potem zmienił nagle ton
i ciepłym głosem ciągnął dalej:

„Powodowani troską, że szkolny rok
swój blask ostatni jutro liczy,
mimo w czerepach waszych rosnący mrok,
mimo wasz wicher buntowniczy,
słuchajcie: przebaczamy opór i błąd,
i taka nasza święta wola,
aby jutro, skoro świt, ruszyła stąd
wycieczka do Srebrnego Pola.

„I jeszcze to zapiszcie w niemytych łbach:
na przyszły rok, nim dmuchnie jesień,
żelazne ramię rygla zamknie ten gmach,
a was ministra dłoń przeniesie
na tamten kraniec miasta i z czterech szkół
jeden dom nauki uczyni,
wspólnym blaskiem ogarnie miljony czół,
niby latarnia morska w Gdyni.

„Daleka droga wiedzie w światłości chram,
szlak prawdy zawsze mgłą zasnuty.
Więc wińcie nóg swych małość, gdy przyjdzie wam

siedmiomilowe wdziewać buty.
Wiem, że to będzie trudne dla wielu: mróz
nadgryzie rąk, pył płuca zniszczy.
Ale gdy winnic pańskich plon będzie rósł
i wstanie budżet od gór wyższy,
gdy cierpliwością swoją wzmożecie stan
opancerzenia przeciw burzy,
czyż godzi się cielesnych pamiętać ran?
Niech raczej radość was odurzy.

Skończył — i cisza znów się waży
ponad południem obumarłem.
Skończył — i właśnie z korytarzy
zadźwięczał dzwonek jasnem gardłem.

Zaszeleściło na pulpitach,
zakotłowało się po kątach.
Szmer wzmagał się, za klamkę chwytał
i głos się z głosem trwożnym plątał.

Dyrektor wstał. Głowa wypukła
skrzypnęła, deska drgnęła pod nim,
kiedy, zstąpiwszy stopą z podjum,
odchodził, chwiejąc się, jak kukła.

Zmieszanym, hałaśliwym krokiem,
runęła dziatwa do-drzwi, lecz
z którejś tam ławki obok okien
padł nienawistny okrzyk:
„Precz!“




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Szenwald.