Przejdź do zawartości

Sabała/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Stopka Nazimek
Tytuł Sabała
Podtytuł Portret, życiorys, bajki, powiastki, piosnki, melodye
Wydawca L. Zwoliński i Spółka
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

K

Kłusownictwo zostało później surowo zakazane. Młodzi myśliwi z Sabałą na czele musieli się z niem ukrywać. Znalazł się jednak i na to sposób. Pokryli oni pod ubranie kawałki rozebranych strzelb i rozbiegali się po lasach i halach, by się na umówionem miejscu o umówionym czasie stawić.
Tam poskładali strzelby i swobodnie strzelali do niedźwiedzi i sarn, lub też kopali świstaki.
Ustało i to wkrótce, bo strażnikami byli ludzie energiczni, pilni, dochodzenie bardzo dokładne, a kara dość surowa.
Teraz jednak zjawia się w Zakopanem człowiek, któremu po większej części Zakopane winno ugruntowanie powyższych zarządzeń i wielu innych.
Nie tylko Zakopane obsypywał on hojnie, ale całe Podhale znało jego szlachetne serce.
Był to śp. profesor Dr. Tytus Chałubiński.
Wiedzieliśmy, co nam przynosił i jak go uczcić, gdyśmy się zbierali na góralskich konikach i w uroczystym pochodzie wprowadzali go do wsi.
Wiedzieliśmy, czem był dla nas, gdyśmy go zwali »Królem tatrzańskim«, ale zapomnieliśmy o jego dobrodziejstwach tak, jak wszyscy ludzie. Widać nie byliśmy ich godni.
Wstydzić się winniśmy, że prócz skromnego granitu na grobie, nasz »Król tatrzański« nic więcej nie posiada.
Czyż nazwaniem jego imieniem ulicy, lub jakiejś skały, możemy się mu wywdzięczyć za tyle dobrodziejstw, któremi prawie zasypywał wieś naszą i okolicę?
Któż nie wie, że to jego zasługa, iż Zakopane jest tem, czem jest.
A któż z mieszkańców podhalańskich nie doświadczył osobiście jego niewyczerpanej dobroci, czy to podczas choroby, czy innego nieszczęścia!
Niech sobie Zakopianie przypomną, lub każą przypomnieć czasy panowania straszliwej cholery. Wszędzie nastąpiło wyludnienie. U nas, dzięki jemu, obeszło się bez wielkich strat.
Czyż jabym tylko miał pamiętać, jak wszyscy uciekali od zarażonych, tak, że ten mąż musiał sam, oprócz udzielania opieki lekarskiej, chodzić dla chorych do źródła z garnuszkiem po wodę?
Nie moje zadanie, ni w mocy jestem określić zasługi i ogrom wiedzy tego wielkiego człowieka, filantropa.
Powinien to był już uczynić ktoś więcej znający tajniki jego duszy, życie i prace poza Zakopanem i wiadomości te rozrzucić na Podhalu, aby wszyscy górale znali go lepiej i niezapominali, ale jego piękne czyny w podanie ująwszy, żywili pamięć o nim przez najdłuższe lata.
Ja wspomnę o nim tylko przy sposobności i to tylko pewne rysy jego szlachetnej, artystycznej duszy, o ile one są w związku z życiem Sabały.
Owóż kiedy Chałubiński przybył latem do Zakopanego, wnet swojem znawczem okiem wybrał Krzeptowskiego za swego przewodnika, choć miał wielu innych, równie jak on, obeznanych z pyrciami w górach.
Wybrał jednak jego, uczynił go swoją niańką i na pieczołowitości starego, doświadczonego przewodnika nie zawiódł się nigdy.
Nie uważał go jednak tak jak tylu turystów uważa przewodnika za tragarza, człowieka, któremu być posłusznym jest dla nich ubliżeniem. Nie. On wiedział dobrze, że w ręku przewodnika spoczywa jego zdrowie, całość czaszki.
Dlatego też stosownie go ceniąc, uwzględniał jego wiek podeszły i wielkie przywiązanie.
Teraz dopiero występuje Sablik na widownię poważnej i rzeczywiście pożytecznej, zaszczytnej, a mającej obszerniejsze znaczenie, pracy.
Znał każdą kryjówkę, każdy szczyt, każdą przełęcz i grzbiet górski, każdą pyrć i mógł się po niej swobodnie poruszać, choćby gęsta mgła zasiadła całe przestrzenie.
Tę tak dokładną znajomość gór, nabytą podczas długoletniego kłusownictwa, wyzyskał teraz, by pokazać znakomitemu znawcy wszystkie skarby przecudnych widoków.
Śmiało można powiedzieć, że Chałubiński odkrył Zakopane dla Polaków, a nawet dla całego świata, ale tem śmielej twierdzić można, że Sabała odkrył piękność Tatr dla Chałubińskiego.
Bez niego na takich wycieczkach, jakie przedsiębrał Chałubiński, trudnoby się było obejść. Sabała był na nich nieodstępnym towarzyszem i pozyskał sobie jego zaufanie i względy, a nie omyliłbym się, gdybym powiedział — przyjaźń.
Całą zimę nie można było w środku Zakopanego zobaczyć Sablika. Zagrzebawszy się, jak niedźwiedź, w swej chałupinie w Kościelisku, robił zbójeckie noże, lub inne rzeczy, by w lecie mieć co podarować Chałubińskiemu, jego przyjaciołom i znajomym. Prawie nie opuszczał swej chałupy i zdawał się zapominać powoli, grzejąc się przy ogniu na nalepie, o swej dawnej awanturniczej przeszłości.
Gdy jednak późną wiosną zakopiańską ruszył w czystej, jak śnieg koszuli i onyckach, z kapeluszem na bakier nasadzonym, a zdobnym w pióra bażancie, głuchonie i cietrzewie, a niekiedy w kwiaty, z siekierką, wyglądającą ostrzem z za kołnierza zarzuconej na ramiona cuhy, łatwo było zgadnąć, że dlatego tak się wystroił, oweselał, śpiewał i grał, bo rad był, że »pàn wielkomozny« przyjeżdża, dla którego miał tak nieograniczony szacunek i wielkie poważanie.
W jego bujnej wyobraźni nosił »Król tatrzański« wszystkie tytuły hrabiowskie, a nawet książęce, a był przekonany, jak zresztą większa część hórali, że jest od nich daleko bogatszy, »bo niekze ci tu wtorego zeby był i barzo wielkomozny, tak radzi widzom, jako jego«.
Sabała nie dziwił się nigdy, po co tyle gości lezie na »próźniàcke do Zakopanego«.
Karcił górali, którzy twierdzili, że goście całe życie tak nic nie robią, jak w Zakopanem.
Oni — mówił — siàdujom w takik rowniak, co nika nic nie widno.
Jà wiem ka, bok ta był. Abo siedzom w mieście, to ino widzom do drugik murów.
Kazdy mà swojom robote, jak dudomu zajedzie. Straśnie som jest ci panowie ciekawi. Straśnie duzo radzi wiedzom.
To takie małe bedzie, co mu jesce matka na portecki sukna załuje i do ziémie mu ik nie sýjom, a juz go ucom. Straśnie te dziecýska męcom. Ale oni sami majom wielgom do tego nature. Cýtają we dnie i w nocy.
Krzeptowski przewodniczył nie dla zysku. Mówił:
— Jà biédny nie jest. Dziecýskak wycęściowàł, to majom co jeść.
Przewodniczył zawsze dlatego, te we włóczeniu się po górach znajdował wielką przyjemność. Przypominał sobie młode lata. Przodował też młodym nietylko wytrzymałością, ale zawsze dobrym humorem.
Niekiedy nie chciano mu dać torby, by się staruszek nie zmęczył. Wtedy mówił gniewnie:
— Cozto — prosem piéknie, jà dziecko, cý co? Wiatry dujom wielgie, toby cłeka zabrało, kieby był leki — haj.
Napakowawszy sobie zatem torbę wiktuałami, zarzucił ją na barki, zaśpiewał i ruszył w góry, a cała drużyna za nim.
Wiele przeżytych wypadków, bogate w przygody własne życie, lub wreszcie dowcipy i opowiadania które od innych górali słyszał i na swój sposób przetapiał i zmieniał, oraz łatwość zmyślania, czyniły go zdolnym przez całą drogę w góry i z powrotem opowiadać tak dowcipnie, że słuchacze wybuchali co chwila homerycznym śmiechem.
Liczna i wesoła drużyna wycieczkowiczów bawiła dłuższy czas w Tatrach. W braku schronisk trzeba było nieść ze sobą całe namioty i obfitą żywność, ku czemu trzeba było mnóstwo ludzi, a ci rekrutowali się z młodych górali.
Tu terminowali w rzemiośle przewodnickiem ci wszyscy, co ich dzisiaj widzimy w Zakopanem stojących po drogach i wyczekujących na gości, zamierzających wybrać się na wycieczkę.
Ozdobieni oni zostali później przez Towarzystwo Tatrzańskie blachami z szarotką, numerem i klasą, do której ich według zdolności powcielano.
Ci wszyscy, z wyjątkiem starego Maćka Sieczki, nieboszczyka Wali i Szymka Tatara, byliby może nigdy nie wdarli się w serce Tatr, bo nie mieliby byli do tego sposobności, ani czasu.
Każdy góral zresztą nie ceni należycie swych okolic. Dopiero przesadzony w obce strony, zaczyna tęsknić do nich i nieraz od tej tęsknoty ginie.
Bystre oko Sabały dostrzegało najwyżej wzbijającego się w locie orła, mknącą z dziećmi po skalistych stokach turni kozicę, lub zaklęte w granit postacie ludzkie.
Uczył swoich młodych towarzyszy nazw szczytów, zwracał uwagę na piękność, wskazując, do czego ta, lub owa turnia podobna.
Swoje objaśnienia przeplatał różnymi swego wymysłu dodatkami, lub śpiewaniem i grą na gęślach.
Towarzysze skakali chętnie do taktu czy to skrzypiących jego »złóbcaków«, czy też przy muzyce Bartka Obrochty.
Ciekawy to musiał być widok, gdy Obrochta, zwany zwykle »Bartkiem« zagrał, a drużyna z Sabałą na czele zapomniała, że ma na sobie ciężką torbę, że przebyła tak długą i tak uciążliwą drogę i puściła się w ochoczy taniec zbójecki.
Przez cały czas pobytu Chałubińskiego w Zakopanem był Sablik w ruchu.
Zawsze codzień wczesnym rankiem suwał kyrpcami z Kościelisk, gdzie mieszkał, ku Zakopanemu. Od czasu do czasu spoglądał w górę jednem okiem, jak orzeł, przechylając głowę to na prawo, to na lewo, chcąc zbadać, czy »chmury sie nie robiom«, czy pogoda będzie trwała i czy będzie się można dalej wybrać.
Po drodze wstąpił do kościółka drewnianego i tam krótko się modlił.
Pacierz jego był ciekawy, bo pełno w nim było dodatków i przekręcań.
Raz zmówił tych pacierzy tylko dwa i tak je ofiarował:
— Okwiàrujem téz tén pàciorek Nàświęcéj Panience Marýjce, Pàniezusowi i św. Janowi, patruniowi. Ale ik téz barz piéknie przypytujem, bo téz pàciorecków ino dwoje, a ik do podziàłu troje — haj.
Tu by trza zmówić do św. Jana jedén, a ta pàn wielkomozny bedzie sie ciskàł, ze mie ni ma.
Ale wiém, co robiem. Ja téz to okwiarujem Nàświęcéj Panience Maryjéj, a ona ta sićkik dobrze, dorówności podzieli i nikomu krzýwdy nijakiej nie zrobi — haj.
I wyszedł.
Ciekawe również było następujące ofiarowanie:
— Okwiàrujem téz tén pàciorek Panu Jezusickowi — okwiàrujem i polécàm, jakby kciàł przyjońć; a jak nié, to jà sie téz ta ś nim nie sprzécom.
W wykonywania dobrych uczynków był Sabała Chałubińskiemu niejednokrotnie pomocny.
Miał u niego wielki wpływ i szacunek dla siebie, więc korzystał z niego często; gdy kto prosił o wizytę doktorską, wstawiał się Sablik, motywując swą proźbę słowy:
— Jà ta ś nim znajomy, a moze i krewny.
— Jakże bliskie pokrewieństwo? — uśmiechając się, pytał lekarz.
Sabała zaczął zaraz opowiadać, jak z nim chodzili na kozy i ile ich ubili.
— My sie z jego ojce straśnie radzi widzieli, choćmy spólnikowali.
Razu pewnego zagadnięty w ten sposób przez Chałubińskiego, nie mógł się szybko połapać, a powtarzać się nie chciał, więc mówił:
— E, my ta byli — prosem piékie ik wielkomożności — z jego ojce kumotrami, ale przez mojom babe.
— Ja, tok jego krewny, bok od niego kobylksko kupił i udała mi sie straśnie.
Albo też:
— Jà ta ś nim kumoter.
— A kogozeście trzýmali? — pyta jeden z górali.
— Eć wej, worecek we młynie, kié mie baba po mąke posłała, kié jom młynàrz do worecka suł — haj. —
Pewnej góralce zachorował syn, pobiegła więc prosić Chałubińskiego, żeby go odwiedził. Deszcz padał jak z cebra, a wysłany Sabała po »budkę« nie mógł jej znaleść.
Lekarz wypytał się o objawy choroby, a gdy zmiarkował, że niebezpieczeństwo w zwłoce nie grozi żadne, mówił:
— Poczekajmy — może się przecie skończy ta lejba.
— O, ono się skońcý — rzekł Sabała — bo straśnie pilno leje.
— Ono ino — prosem piéknie ik wielkomożności — niek-ze idom. Cuhe im dom, to sie odziejom. A kie horość przýsła, to ono ta trza jom wygnać, bo i śmierzć bedzie kajsi nie prec.
Bedzie koło wędłów zajézdzać.
Ony, to som jest siostry, a śmierzć, to straśnie wartkà baba — haj.
Odział własną cuhą lekarza, a sam, przewróciwszy serdak do góry kudłami, suwał lekko po błocie przodem i mruczał pod nosem:
— Ono, ja tak uwazujem, co sie musiało gazdostwo w niebie popsuć, abo jako?
Tak leje i leje bez porządku.
Stosunek jego do Chałubińskiego różni górale bardzo różnie sobie tłumaczyli.
Jedni mówili, że Chałubiński ma jakiegoś robaka na sumieniu, co go gryzie. Każe więc Sabale błaznować i pleść sobie głupstwa i tem się cieszy.
Drudzy — może przez zazdrość — źli byli na niego, że nadużywa dobroci lekarza i siedzi u niego, bo mu dobrze jeść dają.
Inni wreszcie byli tego zdania, że dziwactwo starca interesuje lekarza, który go obserwuje, jako jakiś ciekawy okaz.
Są to twierdzenia — zupełnej nie mające podstawy.
Przekonać się można było, że staremu przewodnikowi zupełnie o jedzenie nie chodziło. Szedł z tym samym humorem opakowany butelkami szampana, węgrzyna i różnymi doborowymi wiktuałami, z bogatymi gośćmi, co i z nami, wziąwszy do tórbki kawałek suchego »moskàla z króźlickom koziego masła».
Nieraz wyzywał nas sam w góry, mówiąc:
— He, hłopcý, hybajcie se mnàm. Weźcie kawàłek chleba, jà masło màm.
Nie staràjcie sie nic. Pudziémy pod Krzýwàń.
Hań mnoho śrébła i złota gnije, bedziemy sukać.
Przecie go hań jà dość nahował. Całek go dni sukàł. Sukàłek go kielka roków, alek go nie nalos, bok tego nie był godny — haj.
Ale wy młodzi. Hybàjcie, jà wàm ukàzem, ka trza szukać. Inok se zabocył pod wtorom turniom zakopane kotliki.
Hybàjcie wartko. Sukajcie. Moze wàm sie co zaświéci, boby wàm sie przýdało. Beńdziecie mieć sićkiego dość — haj.
Ino hybàjcie. —

separator poziomy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Stopka Nazimek.