Przejdź do zawartości

Sąd nad Antychrystem/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Sąd nad Antychrystem
Wydawca Ilustrowany Kurier Codzienny
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Ilustrowanego Kuriera Codziennego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
Aresztowanie.

Karnicki z ulgą powitał świt. W czasie bezsennej nocy łóżko wydawało mu się jakiemś przeklętem narzędziem tortur, niewysłowienie małą przestrzenią, do której zmuszony był ograniczyć się przez szereg długich, jakby niekończących się nigdy godzin. Zmęczone źrenice doznały ulgi, gdy barwa sufitu zaczęła się zmieniać na popielatą i na sztukaterjach sufitu błysnął wreszcie pierwszy promień słońca.
Dochodziła ósma. Wstał szybko z łóżka, zapalił papierosa. Rozgorączkowane w czasie bezsennej nocy myśli zaczęły stygnąć, nerwy nie wibrowały tak szybko. Z nastaniem słonecznego dnia uspakajał się coraz bardziej. Zagasił papierosa, ubrał ciepłą pyjamę, usiadł w głębokim fotelu. Z nienawiścią patrzył teraz na łóżko, na zmiętą pościel.
Stanowczo muszę poradzić się lekarza — myślał — raz trzeba zrobić porządek z nerwami.
Weszła pokojówka z pełnym naręczem drzewa i wiadrem węgla. Za chwilę zabłysły w piecu wesołe języki ognia. Karnicki przysunął fotel blisko pieca. Zdawało mu się, że ciepło przenika do jego organizmu, ogrzewa każdą komórkę, wnika nawet do mózgu, który zdawał mu się niedawno bryłą lodu. Ciepło zaczęło sprowadzać miły bezwład ciała. Siedział nieruchomo w fotelu, patrzył bezmyślnie na tarczę szafkowego zegara, za leniwy, by wstać i sięgnąć po nowego papierosa, chociaż chciał palić.
Służąca wniosła tacę ze śniadaniem, połączyła duży niklowy czajnik z kontaktem elektrycznym.
Karnicki przypomniał sobie, że o godzinie dziesiątej miał przyjść do niego Wiencek i razem mieli pójść na wystawę do Zachęty. Spojrzał na zegar: dochodziła dziewiąta. Wstał więc z fotelu, przeciągnął się, aby wyprostować po bezsennej nocy obolałe kości i szybkim krokiem przeszedł do łazienki. Kilkuminutowa gimnastyka i zimny prysznic przywróciły mu zupełnie sprężystość mięśni, starły ślady bezsennej nocy. Po kąpieli czuł się tak doskonałe, że uśmiechał się nawet sam do siebie.
Wrócił do pokoju. Służąca otworzyła okno, przez które, uderzały, jak kłęby dymu, fale świeżego powietrza. Promienie słońca wyzłociły cały pokój, igrały wesoło po meblach, po niklowym czajniku i błyszczącej zastawie. Karnicki czuł się coraz lepiej. Nieprzespana noc, wydawała mu się tak odległa, jakby o lat kilka, a koszmary i złe przeczucia tak nieprawdopodobnemi, jakby nigdy nie wylęgały się w jego głowie.
— Dochodzę do niebezpiecznych przejawów neurastenji — myślał — ma rację Trzysiński, muszę wyjechać na południe. To rzeczywiście jedyny sposób powrotu do normalnego systemu myślenia.
Przez otwarte okno wiatr zaczął wpędzać do pokoju drobny pył śnieżny. Karnicki zamknął okno, skończył tualetę i nalał w filiżankę mocną herbatę. Spojrzał znów na zegarek: dochodziła dziesiąta. Nacisnął dzwonek, a gdy weszła pokojówka, spytał:
— Czy pani śpi jeszcze!
— Tak proszę pana. Pani nie ma dziś próby i prosiła, by ją obudzić dopiero w południe.
— Za kilka minut — przyjdzie tu pan Wiencek. Proszę wprowadzić go do mego pokoju, ale tak cicho, aby pani nie obudzić, proszę przynieść drugie nakrycie do herbaty.
Pokojówka wyszła, by spełnić polecenie, gdy w przedpokoju rozległ się krótki i ostry głos dzwonka.
— Widocznie Wiencek nie wykupił jeszcze zegarka z lombardu, jeśli tak wcześnie przychodzi... — pomyślał Karnicki.
Z przedpokoju doszedł go odgłos otwieranego zatrzasku, potem słyszał, jak jakiś głęboki bas wypytywał o coś pokojówkę. Usłyszał wreszcie odgłos stąpania kilku twardych butów.
— Cóż to za procesja? — zdziwił się i wstał od stołu, by wyjrzeć na korytarz.
Zaledwie jednak otworzył drzwi, spotkał się oko w oko z komisarzem policji przynajmniej o głowę wyższym od niego. Cofnął się nerwowo do wnętrza pokoju. Za nim wszedł komisarz i dwóch ludzi w cywilnych ubraniach, prawdopodobnie wywiadowców policji.
— Czy pan Ludwik Karnicki? — spytał komisarz.
— Tak... to ja jestem — ale nie rozumiem dlaczego panowie tak bez skrupułów wchodzą do mego pokoju...
— Pan wybaczy, ale policja jest zawsze niedyskretna — odpowiedział komisarz, a w jego oczach zatliły się iskry złośliwości.
— A czy wolno mi przynajmniej spytać, czemu zawdzięczam te wczesne odwiedziny?
— Tylko zarządzeniu prokuratora, nie nasza wina — usprawiedliwiał się komisarz.
— Czego panowie sobie życzą?
— Z rozporządzenia prokuratury mamy przeprowadzić w pańskim mieszkaniu rewizję.
— Ale o co jestem posądzony? — zapytał, blednąc.
Komisarz policji rozłożył bezradnie ręce i z bolesną miną tłómaczył:
— Nie wiem. Jesteśmy tylko władzą wykonawczą, wykonujemy polecenia. Tu jest rozporządzenie na piśmie... — sięgnął nerwowym ruchem do kieszeni, wyjął ćwiartkę papieru i wręczył ją Karnickiemu.
Karnicki rozłożył papier, przeczytał rozkaz prokuratury, opatrzony podpisem Zabielskiego i pieczątką państwową.
— Widzi pan — mówił dalej komisarz policji, nadając swemu głosowi jakiś komedjancko-pieszczotliwy ton, że nie my ponosimy winę, a teraz proszę usiąść, a rewizję przeprowadzimy szybko i bez rozgłosu...
Karnicki wyjął z kieszeni pęk kluczy i wręczył je komisarzowi:
— Proszę oto są klucze, a czy ja przynajmniej mogę wyjść?
— Niech Bóg broni — odpowiedział olbrzym, wykonując ręką taki ruch, jakby mu chciał zagrodzić drogę i zaraz usprawiedliwiał swój zakaz słowami:
— Rewizja musi się odbywać zawsze w obecności tego, u którego ją się przeprowadza. Zresztą moglibyśmy coś niebezpiecznego podsunąć, czy podrzucić... Czyta pan o takich sprawach w gazetach — roześmiał się rubasznie.
Karnicki czuł się bezsilny, usiadł bezwładnie w fotelu. Jeden z wywiadowców cicho jak kot przysunął się do niego, stanął za plecyma. Komisarz policji i drugi wywiadowca otworzyli szuflady biurka i wyładowali na fotele całe pliki korespondencji i rękopisów. Oczy komisarza z łapczywością biegały po każdym świstku papieru.
Karnicki wpadł w apatję. Zdawało mu się, że jest tylko niemym świadkiem jakiejś sprawy, która zupełnie go nie dotyczy. Przestał myśleć o tem, czego ci ludzie chcą. Jego myśli krążyły ustawicznie około atletycznej postaci komisarza.
— Gdzie ja tego człowieka widziałem?... — biedził się nad rozwiązaniem zagadki. Przeskakiwał w myślach czasy zaboru rosyjskiego, potem lata spędzone w głębi Rosji na uchodźctwie, nie mógł jednak przypomnieć sobie osoby tego brutala. Nagle myśli jego przebiegły do przeżyć ostatnich dni. Przypomniał sobie: — tam u wyjścia z „Białego Pawia“ stał podobny olbrzym w mundurze policjanta. Nawet coś do niego mówiłem... — Może teraz mści się za to...
Obawy Karnickiego pobiegły nagle w innym kierunku: lada chwila przyjdzie tu Wiencek i po całym mieście roztrąbi o rewizji. Zdjął go strach. Natężył słuch, czy nie usłyszy dzwonka. W mieszkaniu panowała jednak cisza.
Policja wyładowywała ostatnie papiery z biurka, gdy komisarz natrafił między papierami na gruby rękopis, pisany fjoletowym atramentem, wolno przeglądał policjant jedną kartkę po drugiej, potem zbliżył się do Karnickiego i spytał:
— Czy mógłby mi pan wyjaśnić czyj jest ten rękopis?
Karnicki spojrzał na papier i zbladł śmiertelnie. Z trudem zdołał wyjąkać:
— To jest rękopis jednego Rosjanina...
— A jak się ten Rosjanin nazywa?
— Nazywa się... Gałkin.
Komisarz wyjął z kieszeni kilkanaście kartek, podobnych formatem do rękopisu, zapisanych takim samym pismem. Na kartkach widniały krople krwi.
Karnicki odwrócił głowę, jakby bał się spojrzeć na krew. Komisarz wpił się wzrokiem w jego bladą twarz. Wreszcie z tłumioną pasją spytał:
— Czy przyzna pan, że trzymam w ręce brakujące kartki rękopisu, który znalazłem w biurku?
Karnicki nie odpowiedział.
Komisarz policji wpadł teraz w doskonały humor.
— Wobec takiego cudownego odkrycia w pańskim biurku, zmuszony jestem przedstawić pana osobiście panu prokuratorowi. Jemu wytłómaczy pan, skąd się wziął u pana rękopis człowieka, który dawno już przestał chodzić po świecie. Panu prokuratorowi opowie pan, jak go pan wydostał, czy przypadkiem nie uderzył pan młotkiem po głowie człowieka... Proszę ubrać palto, jest pan aresztowany...
Karnicki wstał z fotelu, jak automat. Zdawało się, iż nawet kropla krwi nie krąży pod skórą jego twarzy. Chciał postąpić krok naprzód, ale zachwiał się i omal nie upadł. Komisarz ujął go szybko pod ramię. Wolnym krokiem weszli do przedpokoju. Wywiadowca pomógł aresztowanemu włożyć palto, odszukał jego kapelusz.
Gdy odkręcili zatrzask, otworzyły się nagle boczne drzwi i w framudze ukazała się Krzeszówna. W jej oczach malowało się przerażenie, wzrokiem przeskakiwała z atletycznej postaci komisarza na złamaną postać swego przyjaciela. Widocznie nie rozumiała, co ta niezwykła scena znaczy. Z zaciśniętego przerażeniem gardła wydobyło się wreszcie pytanie:
— Ludwiku! co ci ludzie chcą?
Karnicki patrzył na nią długo szklanemi oczyma. Komisarz policji pociągnął go jednak za sobą. Wyszli na klatkę schodową. Oczy Karnickiego patrzyły teraz pożądliwie poza poręcz w przepaść drugiego piętra, zakończoną na dole barwnemi taflami. Przepaść ta ciągnęła go silnie. Zdawało mu się, że doznałby nadzwyczajnej ulgi, gdyby nagle uczuł silny prąd powietrza, a potem uderzył głową w tą wzorzystą posadzkę kamienną. Komisarz trzymał go jednak mocno pod ramię.
Gdy wyszli za bramę — spostrzegł Karnicki duży popielaty automobil. Przy kierownicy siedział posterunkowy policji. Bezwiednie, jak lunatyk, skierował się do drzwiczek tego automobilu.
— Nie jest piękne auto, ale dobre — żartował komisarz. — Gwarantuję, że zajedzie do celu...
Za chwilę motor warknął złowróżbnie.


ROZDZIAŁ X.
W więzieniu.

Karnickiego zbudził niezwykły ruch i dziwny gwar. Ktoś świecił mu latarką prosto w oczy, klepał go po ramieniu, nawet coś do niego mówił, ale jego ogarnął jakiś straszny bezwład. Głowa ciężyła mu jak ołów. Nadewszystko czuł straszną suchość w ustach i nieznośne pragnienie. Oddałby wszystko za szklankę zimnej wody...
Klepanie po ramieniu stawało się coraz silniejsze, coraz natarczywsze, wreszcie ktoś starał się siłą zmusić go do zmiany pozycji. Otworzył oczy i nie zrozumiał zupełnie, gdzie się znajduje. Jakiś długi, wąski pokój o jasno bielonych ścianach, duszne powietrze i przykry zapach jodoformu. Wreszcie ten człowiek w popielatem ubraniu, który nie wiedzieć dlaczego starał się go postawić na nogi.