Przejdź do zawartości

Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Rozkosz
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Ruffer
Tytuł orygin. Il Piacere
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Proszę mi rzucić jeden warkocz, żebym mógł wspiąć się! — wołał Andrzej, śmiejąc się, z dołu z pierwszej płaszczyzny schodów do Donny Maryi, która stała na lodżii, przytykającej do jej pokojów.
Było to rano. Ona stała na słońcu, susząc wilgotne włosy, co odziewały ją całą, jak piękny, głęboko fioletowy aksamit, z pośród którego wyzierała cienisto blada twarz. Podniesiona do połowy płócienna firanka, żywej barwy pomarańczowej, zawieszała na jej głowie czarne zdobne obszycie rąbka, w rodzaju ozdób, które biegą wokół starożytnych greckich waz Kampanii; i gdyby miała na skroniach wieniec z narcyzów, a u boku jedną z owych wielkich dziewięciostrunych lin, co są wymalowane na wyobrażeniach Apollina z legawcem, z pewnością wydałaby się uczennicą szkoły mityleńskiej, lirniczką lesbijską w chwili wypoczynku, lecz taką, jakąby ją mógł wyobrazić jakiś prerafaelita.
— Niech mi pan rzuci madrygał — odpowiedziała ona żartem, cofając się nieco.
— Idę napisać go na marmurze balustrady, na cześć pani. Proszę przyjść przeczytać go później, kiedy pani już będzie gotowa.
Andrzej zaczął schodzić powoli po schodach, wiodących do ostatniej tarasy. W ten wrześniowy poranek dusza mu się rozszerzała przy oddechu. Dzień był naznaczony rodzajem świętości; morze zdawało się jaśnieć własnem światłem, jakgdyby na jego dnie biły zaczarowane źródła promieni; wszystkie rzeczy były przeniknięte słońcem. Andrzej schodził przystając od czasu do czasu. Myśl, że Donna Marya została może na lodżii żeby nań patrzeć, sprawiała mu nieokreślony zamęt, rzucała mu w pierś silne bicie serca, prawie napełniała go lękiem, jak gdyby był młodzieńczykiem, pierwszy raz zakochanym. Doświadczał niewymownego szczęścia, oddechając tą ciepłą i świetlaną atmosferą, w której oddechała także ona, w której nurzało się także jej ciało. Niezmierzona fala czułości występowała z jego serca, rozlewając się na drzewa, na skały, na morze, jak na istoty przyjazne i współczujące. Nagliła go jakby potrzeba poddańczego, pokornego, czystego uwielbienia; jakby potrzeba ugięcia kolan i składania rąk i ofiarowania tego nieokreślonego i niemego uczucia, o którem, jakieby zacz było, sam nie wiedział. Mniemał, że przychodzi doń dobroć wszystkich rzeczy i mięsza się z jego dobrocią i wylewa. — Czyż zatem ją kocham? — pytał siebie; i nie odważył się zajrzeć do swego wnętrza i zastanawiać się, gdyż bał się, że ten subtelny czar rozwieje się i rozprószy, jak sen o jutrzence.
— Czy ją kocham? I co myśli ona? I, czy gdy przyjdzie sama, powiem jej, że ją kocham? — Z rozkoszą pytał siebie samego i nie odpowiadał i przerywał odpowiedź serca nowem pytaniem i jakiś czas przedłużał to nękające i rozkoszne falowanie. — Nie, nie, nie powiem jej, że ją kocham. Ona jest ponad wszystkie inne.
Odwrócił się; i ujrzał jeszcze, na górze na lodżji, w słońcu, jej niewyraźny kształt. Ona może odprowadzała go oczami i myślami aż dotąd, bez ustanku Przez dziecinną ciekawość wymówił głośno jej imię, na samotnej terasie; powtórzył je dwa czy trzy razy, przysłuchując się. — Marya! Marya! Nigdy żadne słowo, żadne imię nie wydało się mu słodszem, bardziej melodyjnem, bardziej pieszczotliwem. I pomyślał, że byłby szczęśliwy, gdyby mu pozwoliła wołać siebie poprostu, jak siostrę: Marya.
Ta istota, tak duchowa i wybrana, napełniała go uczuciem najwyższej czci i poddania. Gdyby go zapytano, coby mu było najsłodsze, odpowiedziałby z szczerością: — Słuchać jej. — Nicby mu nie było sprawiło takiej boleści, jak uchodzić w jej oczach za człowieka pospolitego. Od żadnej innej kobiety tak, jak od niej, nie chciałby był być podziwiany, chwalony, rozumiany w dziełach umysłu, w smaku, w dążeniach sztuki, w ideałach, snach, w najszlachetniejszej części swojego ducha i swojego życia. A najgorętszą jego ambicyą było wypełniać jej serce.
Od dziesięciu dni żyła w Schifanoji; i w tych dziesięciu dniach jakże zupełnie go zdobyła! Ich rozmowy, na terasach lub na ławeczkach porozrzucanych w cieniu, lub wzdłuż ścieżek, ogrodzonych krzami róż, trwały nieraz godzinami, podczas gdy Delfina biegała jak młodziutka gazella po kręconych chodnikach pomarańczowego ogrodu. Była w rozmowie przedziwnie płynna; rozsypywała skarby delikatnych i bystrych spostrzeżeń; czasami wywnętrzała się z pełną wdzięku szczerością. Mówiąc o swoich podróżach, czasami jednem malarskiem wyrażeniem rozbudzała w Andrzeju przestronne widzenia dalekich krajów i mórz. Zaś on starał się ustawicznie okazywać jej swoją wartość, szerokość swego wykształcenia, swoje wyrafinowane wychowanie, swoją wyborność, wrażliwość; i ogromna duma podniosła całą jego istotę, kiedy mu powiedziała z akcentem szczerości, po przeczytaniu „Bajki Hermafrodyty:“
— Żadna muzyka nie upoiła mnie tak, jak ten poemat i żadna statua nie dała, mi bardziej zestrojonego wrażenia piękności. Niektóre wiersze prześladują mnie bez ustanku i będą mnie ścigały może długi czas; tak są pełne napięcia.
Teraz, siedząc na balustradzie, myślał znowu o tych słowach. Na lodżji nie było już Donny Maryi; firanka zasłaniała całą przestrzeń między kolumnami. Może za chwilę miała zejść. Czy winien był napisać przyobiecany madrygał? Drobny trud pisania wierszów na prędce wydał się mu nieznośnym w tym ogromnym i rozkosznym ogrodzie, w którym wrześniowe słońce stwarzało jakby nadprzyrodzoną wiosnę. Czemu trwonić to rzadkie wzruszenie na skwapliwą zabawkę rymotwórczą? Czemu wtłaczać to przestronne uczucie w krótkie metryczne westchnienie? Postanowił nie dotrzymać przyrzeczenia; i, siedząc, patrzył dalej na żagle na ostatecznym krańcu wód, które błyszczały na podobieństwo płomieni, prześcigających w blasku słońce.
Lecz w miarę, jak umykały minuty, zdejmował go niepokój; i co minuty odwracał się, by zobaczyć, czy na szczycie schodów, pośród kolumn westybulu nie zjawi się kobieca postać. — Może to była miłosna schadzka? Może ta kobieta miała przybyć w to miejsce na tajemną rozmowę? Czy wyobrażała sobie ten jego niepokój.
— Oto ona — rzekło mu serce. I była w istocie.
Była sama. Schodziła powoli. Na pierwszej terasie, w pobliżu wodotrysku, zatrzymała się. Andrzej prowadził ją oczami, niepewny, doznając dreszczu przy każdym jej ruchu, przy każdym kroku, przy każdem jej ułożeniu bicia serca, jakgdyby każdy ruch, krok, każde ułożenie miało jakieś znaczenie, miało swoją wymowę.
Schodziła po schodach i terasach, przeplatanych drzewami i krzewami. Postać jej zjawiała się i znikała, już to cała, już powyżej pasa, już wynurzała się głową z pośród krzów różanych. Czasami sploty gałęzi skrywały ją na długo: widać było tylko w miejscach rzadszych jej czarną suknię i połyskującą jasną słomkę jej kapelusza. Im bardziej się zbliżała, tem bardziej zwalniała, zatrzymując się przy krzakach, oglądając cyprysy, schylając się, by podnieść garść spadłych liści. Z przedostatniej tarasy pozdrowiła ręką Andrzeja, który czekał wyprostowany na ostatnim stopniu; i rzuciła mu zebrane liście, które się rozleciały, niby rój motyli, drżąc, zostając, tem dłużej, tamten króciej, w powietrzu, układając się na kamieniach, z miękkością śniegu.
— I cóż? — zapytała.
Andrzej przykląkł na stopniu, podnosząc dłonie.
— Nic! — wyznał. — Błagam o przebaczenie; lecz pani i słońce zbyt wypełniacie dzisiaj niebo słodyczą. Adoremus.
Wyznanie było szczere a także adoracya, chociaż oboje z pozorem żartu; i z pewnością Donna Marya zrozumiała tę szczerość, gdyż zarumieniła się nieco, wymawiając z osobliwą skwapliwością:
— Proszę wstać, proszę wstać.
On wstał. Ona podała mu rękę, dodając:
— Przebaczam panu, gdyż jest pan rekonwalescentem.
Miała ubranie osobliwej barwy rdzawej, barwy krokusa, spłowiałej, nieokreślnej; jednej z tych barw tak zwanych estetycznych, które znajdują się na obrazach boskiej Jesieni Prymitywnych i Dantego Gabryjela Rosetti’ego. Suknia składała się z wielu fałdów, prostych i regularnych, które opadały z pod ramion. Szeroka, barwy zielonej morza, blado-turkusowa wstążka tworzyła pasek i opadała z boku jednym wielkim węzłem. Rękawy szerokie, miękkie, ułożone w liczne fałdy u barków, ścieśniały się na przegubach. Druga wstążka zielona jak woda morska, wązka, opasywała szyję i była zawiązana po lewej stronie w małą kokardę. Podobna wstążka wiązała końce cudownego warkocza, spadającego z pod słomkowego kapelusza, ozdobnego wieńcem hijacyntów, podobnym do wieńca Pandory Alma Tadeusza. Jeden jedyny klejnot, wielki perski turkus, w kształcie skarobeusza, nacięty pismem, jak talizman, zamykał kołnierz pod brodę.
— Zaczekajmy na Delfinę — rzekła. — Potem pójdziemy aż do sztachetów Cybeli. Chce Pan?
Była dla rekonwalescenta pełna uprzejmych względów. Andrzej był jeszcze bardzo blady i bardzo chudy, i oczy powiększyły się mu osobliwie wskutek tej chudości; a zmysłowy wyraz ust, nieco nabrzmiałych przeciwstawiał się dziwnie i pociągająco górnej części twarzy.
— Dobrze — odrzekł. Nawet jestem pani wdzięczny.
Potem, po chwilce wahania:
— Czy pozwala mi pani dzisiaj trochę milczeć?
— Czemu mnie pan o to pyta?
— Zdaje się mi, że nie mam głosu i, że nie potrafię nic mówić. Lecz milczenie może być czasami ciężkie i nużyć, a nawet drażnić, jeśli się przedłuża. Dlatego pytam panią, czy mi pozwoli milczeć podczas przechadzki i tylko słuchać.
— Zatem będziemy milczeli oboje — rzekła z lekkim uśmiechem.
I spojrzała w wyż, ku willi, z widoczną niecierpliwością.
— Jakże Delfina się opaźnia!
— Czy Franczeska już wstała, kiedy pani schodziła? — zapytał Andrzej.
— O, nie! Jest nie do uwierzenia leniwa... Oto Delfina. Czy widzi ją pan?
Dziewczynka schodziła gwałtownie, w towarzystwie swojej guwernantki. Niewidzialna powyżej, na schodach, zjawiała się znowu na terasach, które przebiegała. Rozpuszczone włosy bujały po barkach, pod szerokim kapeluszem uwieńczonym makami, od wiatru wzbudzonego przez bieg. Kiedy była na ostatnim stopniu, otworzyła ramiona ku matce i objąwszy ją ucałowała wielokrotnie w twarz. Potem rzekła:
— Dzień dobry, panie Andrzeju.
I nastawiła mu czoło, z dziecięcym ruchem pełnym zachwycającego wdzięku.
Była to istotka drobna i drgająca, jak instrument zrobiony z wrażliwej materyi. Jej członki były tak delikatne, że zdało się prawie, jakoby nie mogły ukryć ni osłonić blasku ducha żyjącego wewnątrz, jak płomień o natężonem i słodkiem życiu w środku kosztownej lampy.
— Kochanie! — wyszeptała matka, obejmując ją nieopisalnem spojrzeniem, w którem wyrażała się cała czułość duszy, zajętej tem jedynem uczuciem.
Andrzej uczuł z powodu tego słowa, z powodu tego spojrzenia, tego wyrazu, tej pieszczoty pewien rodzaj zazdrości, pewien rodzaj zwątpienia, jakgdyby jej dusza oddalała się, wymykała się mu na zawsze, stawała się niedostępną.
Guwernantka poprosiła o pozwolenie na powrót; i poszły obie aleją pomarańcz. Delfina biegła naprzód, popędzając swą obręcz; i jej proste nogi, obciśnięte czarną pończochą, nieco za długie owem wydłużeniem rysunku efeba, poruszały się z rytmiczną zwinnością.
— Wydaje mi się pan teraz trochę smutny — rzekła Sijenienka do młodzieńca — podczas gdy przedtem, schodząc, był pan wesół. Czy pana gnębi jakaś myśl? Lub może pan się czuje źle?
Pytała się o te rzeczy w sposób prawie siostrzany, poważny i słodki, wzbudzający zaufanie. Bojaźliwa chęć, prawie niewyraźna pokusa brała rekonwalescenta, żeby włożyć swe ramię pod ramię tej kobiety i dać się jej prowadzić w milczeniu, przez ten cień, przez tę woń, po tej ziemi posypanej pomarańczowem kwieciem, na tej ścieżce, którą odmierzały stare Bogi Graniczne odziane mchem. Zdawało się mu prawie, że wrócił do pierwszych dni po chorobie, do tych niezapomnianych dni omdlenia, szczęścia, nieświadomości; i że mu trzeba przyjacielskiego oparcia, kochającego przewodnika, bratniego ramienia. To pożądanie tak w nim urosło, że cisnęły się mu same na wargi słowa, co miały je wyrazić. Lecz odpowiedział przeciwnie:
— Nie, Donno Maryo; czuję się dobrze. Dzięki. To wrzesień trochę mnie oszołamia...
Ona nań spojrzała, jakby wątpiąc o prawdzie tej odpowiedzi. Następnie, żeby uniknąć milczenia po wymijającym zwrocie, zapytała:
— Który z przejściowych miesięcy pan woli, kwiecień, czy wrzesień?
— Wrzesień. Jest bardziej kobiecy, zamknięty w sobie, tajemniczy. Wydaje się wiosną, widzianą we śnie. Wszystkie rośliny, tracą powoli siłę, tracą także pewną część swojej rzeczywistości. Proszę spojrzeć na morze tam w dole. Czyż nie daje raczej wrażenia atmosfery niźli masy wodnej? Nigdy, tak jak we wrześniu, nie są wiązania nieba z morzem tak mistyczne i głębokie. A ziemia? Nie wiem czemu, patrząc na krajobraz, w tym czasie, myślę zawsze o pięknej kobiecie, która porodziła i teraz wypoczywa w białem łożu, uśmiechając się uśmiechem zdumionym, bladym, niegasnącym. Czy jest to wrażenie słuszne? Jest coś ze zdumienia i szczęścia położnicy w krajobrazie wrześniowym.
Byli prawie u końca ścieżki. Niektóre hermy przylegały do niektórych pni tak, że tworzyły z nimi prawie jeden pień, drzewny i kamienny; a mnogie owoce, niektóre całe złote, inne o plamach złotych i zielonych, inne całkiem zielone, zwisały ponad głowami Bogów Granicznych, które zdawały się strzedz drzew nietkniętych i nietykalnych, być ich opiekuńczymi duchami. — Czemu zdjął Andrzeja nagły niepokój i lęk, kiedy się zbliżali do owego miejsca, gdzie dwa tygodnie przedtem napisał był sonety wyzwolenia? Czemu wahał się między bojaźnią a nadzieją, że je odkryje i przeczyta? Czemu niektóre z tych wierszów wróciły mu na pamięć oddzielone od innych, jakgdyby wyrażały jego obecne uczucie, jego obecne dążenie, nowy sen, który zawierał w sercu?

O ty, co hardym wiatrom rozkazy rzucasz swobodnie,
co wszystkim bramom przyzwalasz swojej opieki anioła,
oto do stóp ci rzuca swój los rab powolny i woła:
Madonno, zechciej wysłuchać mych próśb łaskawie i zgodnie.

To była prawda! To była prawda! On ją kochał; on jej rzucał pod stopy wszystką swoją duszę; miał jedno, pokorne i bezmierne pragnienie: — być ziemią pod jej stopami.

— Jak tu pięknie! — wykrzyknęła Donna Marya, wchodząc w państwo czteroczołego Hermy, do raju akantów. — Jaka dziwna woń!
W powietrzu rozlewała się istotnie woń piżma, jakby wskutek obecności jakiegoś owadu lub płazu wydzielającego woń piżma. Cień był pełen tajemniczości, a linie światła przedzierające się przez listowie, tknięte już ręką nieszczęsną jesieni, były jak promienie księżycowe, przedzierające się przez witraże jakiejś katedry. Szło od tego miejsca, zmieszane uczucie pogańskie i chrześcijańskie, jak od mitologicznego obrazu jakiegoś pobożnego kwatroczentysty.
— Proszę patrzeć, proszę patrzeć na Delfinę — dodała ze wzruszeniem w głosie, które budzi się na widok jakiejś przepięknej rzeczy.
Delfina uplotła kunsztownie girlandę z kwitnących gałązek pomarańczowych i dla niespodzianej dziecięcej fantazyi, chciała nią teraz ustroić kamienne bóstwo. Lecz, nie mogąc dosięgnąć do szczytu, usiłowała dokonać przedsięwzięcia, stając na palcach, podnosząc ramię i wyciągając się o ile możności jak najwięcej; i jej drobny, piękny i żywy kształt tworzył przeciwieństwo ze sztywnym czworobocznym i poważnym uroczystym kształtem bożka, jak liljowa łodyga u stóp dębu. Wszelki wysiłek był daremny.
Zaczem matka, uśmiechając się, przyszła jej z pomocą. Wzięła z jej rąk girlandę i położyła ją na czterech zamyślonych czołach. Mimowoli padło jej s
pojrzenie na napisy. — Kto tu pisał? Pan? — pytała Andrzeja zdumiona i wesoła. — Tak; to pańskie pismo.
I natychmiast przyklękła na murawie, żeby czytać; ciekawa, prawie chciwa. Naśladując matkę nachyliła się Delfina za nią, objęła ramieniem jej szyję, przytulając twarz do jej policzka i tak prawie ją nakrywając. Matka szeptała rymy. I te dwie niewieście postaci, pochylone u stóp wysokiego, strojnego w girlandę głazu w niepewnem świetle, pośród symbolicznych akantów, tworzyły tak harmonijną kompozycyę linii i barw, że poeta przez kilka chwil trwał podjedynem władztwem estetycznej rozkoszy i uwielbienia.
Lecz ciemna zazdrość nękała go jeszcze. To subtelne stworzenie, tak obwinięte wokoło matki, tak ściśle zjednoczone z jej duszą, wydało się mu wrogiem; wydało się mu przeszkodą nie do przebycia, która dźwignęła się przeciwko jego miłości, przeciw jego pożądaniu, przeciw jego nadziei. Nie był zazdrosny o męża, a był zazdrosny o córkę. Chciał posiadać nie ciało tej kobiety, lecz jej duszę; i to posiadać duszę całą, ze wszystkimi czułościami, ze wszystkimi radościami, ze wszystkimi lękami, ze wszystkimi tęsknymi niepokojami, ze wszystkimi snami, ze wszystkiem wogóle życiem duszy; i módz rzec: — Jestem życiem jej życia.
Zaś córka miała to posiadanie, niezaprzeczone, zupełne, ciągłe. Zdawało się, że matce braknie istotnego pierwiastka jej życia, kiedy uwielbiana była przez chwilkę nieobecna. W twarzy jej zachodziła nagła, całkiem widoczna przemiana, kiedy znów po krótkiej nieobecności usłyszała głos dziecięcy. Czasami mimowolnie, wskutek tajemnego związku, prawie rzekłbym prawem wspólnego rytmu życiowego, powtarzała gest córki, uśmiech, postawę, układ głowy. Czasami, przy spoczynku lub śnie córki, miała chwilę tak napiętego uwielbienia, że zdawało się, jakoby straciła świadomość wszystkich innych rzeczy, żeby się upodobnić do istoty, którą uwielbiała. Kiedy zwracała jakie słowo do uwielbionej, było to słowo pieszczotą i usta traciły wszelki ślad boleści. Kiedy odbierała pocałunki, drżenie poruszało jej wargami i oczy jej napełniały się nieopisaną radością pośród drgających rzęs, jak oczy świętej w zachwycie. Kiedy rozmawiała z innymi lub słuchała kogo, zdawała się mieć od czasu do czasu niespodziewane powstrzymywanie myśli, jakby chwilową nieprzytomność; a to z powodu córki, i zawsze wszystko dla niej, dla niej.
— Któżby zdołał kiedy zerwać ten łańcuch? Kto kiedykolwiek zdobyć choćby najmniejszą część tego serca? — Andrzej cierpiał, jakby z powodu niepowetowanej straty, jakby z powodu koniecznego zrzeczenia, jakby z powodu wygasłej nadziei. — Także teraz, także teraz, Czyż mu czegoś nie wydzierała ta córka?
Ona w istocie, dla zabawy, chciała zmusić matkę do trwania na klęczkach. Powiesiła się na niej, i objęła ją ramionami wokoło szyi, krzycząc wśród śmiechów:
— Nie, nie, nie; ty nie wstaniesz.
I, kiedy matka otwierała usta, chcąc mówić, ona zarzuciła jej na usta swe małe ręce, żeby jej przeszkodzić; i doprowadziła ją do śmiechu; i potem ją przewiązała warkoczem; i nie chciała kończyć, rozegrzana i upojona tą zabawą.
Patrząc na nią, miał Andrzej wrażenie, jakgdyby tymi wybrykami ostrząsnęła z matki i rozprószyła wszystko to, co w jej duchu rozkwieciło przeczytanie jego wierszów.
Kiedy w końcu Donnie Maryi udało się uwolnić od słodkiej tyranki, rzekła doń, czytając na jego twarzy sprzeciw:
— Proszę mi przebaczyć, panie Andrzeju. Delfina miewa czasami takie napady.
Potem lekką ręką wyrównała fałdy sukni. Pod oczami miała rozlany lekki płomień, a także oddech jej był nieco przytłumiony. Z uśmiechem, który w tem niezwykłem ożywieniu krwi miał szczególniejszy blask, dodała:
— I niech jej pan przebaczy, przez wdzięczność za jej nieświadomy hołd; gdyż ona miała pomysł ułożenia ślubnego wieńca na pańskie poezye, które opiewają weselną komunię. Ten symbol jest pieczęcią związku.
— Dzięki Delfinie i pani — odrzekł Andrzej, słysząc, że poraz pierwszy nazywa go nie rodowym tytułem lecz poprostu imieniem.
Ta nieoczekiwana poufałość i dobre słowa znowu napełniły jego duszę ufnością. Delfina oddaliła się, biegnąc po jednej ze ścieżek.
— Zatem te wiersze są duchowym dokumentem — mówiła dalej Donna Marya. — Niech mi pan je da; zachowam je sobie.
On chciał rzec jej: — Odnoszą się dziś do pani, naturalnie. Należą do pani, mówią o pani, proszą jej. — Lecz przeciwnie rzekł poprostu:
— Dam je pani.
Znowu weszli na drogę ku Cybeli. Zanim wyszli z tego państwa, zwróciła się Donna Marya do Hermy, jakgdyby usłyszała wołanie; a czoło jej zdało się pełne myśli. Andrzej zapytał z pokorą.
— O czem pani myśli?
Odrzekła:
— Myślę o panu.
— Co pani myśli o mnie.
— Myślę o pańskiem minionem życiu, którego nie znam. Czy wiele pan cierpiał?
— Nagrzeszyłem wiele.
— I kochał także, wiele?
— Nie wiem. Może to, czego ja doznawałem, nie jest miłością. Możem jeszcze winien kochać. Nie wiem, doprawdy.
Ona zamilkła. Przez jakiś czas szli jedno obok drugiego. Po prawej stronie ścieżki wznosiły się wysokie wawrzyny, przerywane w równych odstępach cyprysami; a morze, jużto widoczne, już nie, uśmiechało się w głębi, pośród ledziuchnych listków, lazurowe jak kwiaty lnu. Po lewej stronie, ku wzniesieniu, był rodzaj ściany, podobnej do oparcia, długiej kamiennej ławki. Na jej szczycie powtarzały się przez całą długość tarcza d’Ateletów naprzemian z orłem. Każdej tarczy i każdemu orłowi odpowiadała poniżej rzeźbiona maska, z której ust wynikała rurka z wodą, spadającą w konchy, kształtu sarkofagów, ustawione jedna przy drugiej, ozdobione historyami mitologicznymi w płaskorzeźbie. Ust musiało być sto, gdyż ścieżka zwała się ścieżką Stu Fontan; lecz niektóre nie tryskały już więcej, zamknięte przez czas, inne zaledwie trochę. Wiele tarcz było nadkruszonych i mech pokrywał godła; wiele orłów było bez głowy; figury płaskorzeźb wyglądały pośród ruchu jak kawałki posrebrzeń, źle ukrytych pod starym podartym aksamitem. W konchach, na wodzie, świetniejszej i zieleńszej niż szmaragd, drżały włosy Wenery lub, pływały płatki róży, spadłe ze stojącego wyżej krzaka; zaś rurki pozostałe jeszcze przy życiu, śpiewały śpiewem szorstkim a słodkim, który pokrywał szmer morza, jak melodyę wtór.
— Słyszy pan? — zapytała Donna Marya, przystając, i nadstawiając ucha, oczarowana tymi dźwiękami. — Muzyka wody słonej i wody słodkiej!
Stała pośrodku ścieżki, nieco podana ku fontannom, pociągana coraz bardziej przez melodyę, z palcem wskazującym podniesionym ku ustom w mimowolnym ruchu tego, który się boi, że mu coś przeszkodzi w słuchaniu. Andrzej, który był bliżej konch widział ją na tle delikatnej i szlachetnej zieleni, jakąby jakiś malarz umbryjski mógł był podłożyć pod Zwiastowanie lub Narodzenie.
— Maryo — szepnął rekonwalescent, którego serce wezbrało czułością. — Maryo, Maryo...
Doznawał niewymownej rozkoszy we wmieszaniu jej imienia w tę muzykę wód. Ona przycisnęła palec wskazujący do ust, żeby mu nakazać milczenie; nie patrząc nań.
— Proszę mi przebaczyć — rzekł zdjęty wzruszeniem — lecz ja nie władam więcej sobą. To panią woła moja dusza!
Zdjęło go osobliwe podniecenie uczuciowe; wszystkie liryczne szczyty jego ducha zapaliły się i płonęły; godzina, światło, miejsce, wszystkie rzeczy wokoło poddawały mu miłość. Od ostatecznych krańców morza aż do skromnych włosów Wenery fontan zakreślało się dlań jedno zaczarowane koło; i czuł, że środkiem była ta kobieta.
— Pani nie będzie nigdy wiedziała — dodał głosem pokornym, prawie lękając się obrazić ją — nie będzie nigdy wiedziała, jak bardzo moja dusza należy do pani.
Ona zbladła jeszcze bardziej, jakgdyby wszystka wszyściutka krew jej żył zebrała się w sercu. Nie rzekła nic; nie patrzyła nań; zawołała głosem nieco zmieszanym.
— Delfina!
Córka nie odpowiedziała, gdyż zapędziła się może pomiędzy drzewa na końcu ścieżki.
— Delfina! — powtórzyła silniej, z rodzajem przestrachu.
W czasie oczekiwania, po krzyku, słychać było śpiew dwu wód pośród milczenia, które zdawało się urastać.
— Delfina!
Szmer doleciał z pośród gąszczów, jakby przebiegła sarna i z gęstwiny wawrzynów wypadła zwinnie dziewczynka, niosąc w rękach kapelusz pełny małych czerwonych owoców, które zerwała z morskiej wiśni. Znużenie i bieg zarumieniły ją; wiele cierni tkwiło w wełnie jej sukienki, i kilka liści zatrzymało się w jej rozburzonych włosach.
— Mamusiu, chodź, chodź ze mną!
Chciała pociągnąć matkę ze sobą, żeby zerwać resztę owoców.
— Tam w dole jest ich cały las; tyle, tyle, tyle. Chodź ze mną mamusiu; chodź!
— Nie, kochanie; proszę cię. Jest późno.
— Chodź!
— Ależ późno.
— Chodź! Chodź!
Wreszcie Donna Marya ustąpiła jej naleganiom i dała się prowadzić za rękę.
— Jest droga do lasu wiśni morskich, i nie trzeba iść przez gąszcz — rzekł Andrzej.
— Czyś słyszała, Delfino? Jest lepsza droga.
— Nie, mamusiu. Chodź ze mną!
Delfina pociągnęła ją między dzikie wawrzyny, ku stronie morza. Andrzej szedł za niemi; i był szczęśliwy, że mógł patrzeć swobodnie na postać ukochanej przed sobą, że mógł ją pić oczami, że mógł zbierać wszystkie jej różnorodne ruchy i rytmy przerywane zawsze przez chód po nierównym stoku, pośród stojących na przeszkodzie pni, pośród zamięszania młodych odrośli, pośród opornych gałęzi. Lecz, podczas gdy jego oczy syciły się tymi rzeczami, dusza jego zajmowała się ponad wszystko inne jednym ruchem, jednym wyrazem. — Och ta bladość, ta bladość przed chwilą, kiedy wymówił był owe pokorne słowa! I ten nieokreślny dźwięk głosu, którym wołała na Delfinę!
— Czy jeszcze daleko? — pytała Donna Marya.
— Nie, nie mamusiu. Ot, już jesteśmy u końca.
Rodzaj obawy naszedł młodzieńca, przy końcu drogi. Jeszcze po tych słowach oczy jego nie spotkały się z oczami. Co ona myślała? Co czuła? Jakim wzrokiem nań spojrzy?
— Ot tu! — zawołała dziewczynka.
Las wawrzynowy przerzedzał się istotnie, a morze stawało się bardziej widoczne. Naraz zaczerwieniał las wiśni morskich jak na ziemi wyrosłe korale, z dużymi pękami kwiatów na szczytach gałęzi.
— Co za cudo! — szepnęła Donna Marya.
Piękny las kwitnął i owocował w środku zatoki wgiętej jak hippodrom, głębokiej i słonecznej, w której wszystka łagodna piękność, tego wybrzeża gromadziła się w jedną rozkosz. Pnie drzew, przeważnie czerwone, niektóre żółte, wznosiły się smukłe, skryte liśćmi wielkimi jasnymi, zielonymi z wierzchu, a od spodu zielonawymi, w cichem powietrzu. Niezliczone białe i różowe grona kwiatów, podobne do bukietów konwalii, zwisały z wierzchołków młodych gałęzi; zaś z wierzchołków gałęzi starych zwisały grona owoców czerwonych i pomarańczowych. Każda latorośl była niemi obciążona; a wspaniały przepych kwiatów, owoców, liści i łodyg odbijał od żywego lazuru morza z napięciem i niedoprawdy podobieństwem snu, jakby resztka bajecznego ogrodu.
— Co za cudo!
Donna Marya zbliżała się powoli, nie trzymana już za rękę przez Delfinę, która biegła, szalona z radości, żyjąca jednem pożądaniem: złupienia całego lasu.
— Czy mi pani przebacza? — odważył się przemówić Andrzej. — Ja nie chciałem pani obrazić. Przeciwnie widząc panią tak wysoką, tak daleką odemnie, tak czystą, myślałem, że nigdy nie powiem pani o swojej tajemnicy, że nigdy nie będę prosił o przyzwolenie, że nigdy nie przejdę w poprzek jej drogi. Od kiedym panią poznał, wiele o niej śniłem, we dnie i w nocy, lecz bez nadziei i bez końca. Wiem, że mnie pani nie kocha, że nie może mnie kochać. A jednak, proszę mi wierzyć, zrzekłbym się wszystkich obietnic życia, za mały kącik w sercu pani...
Ona szła dalej, powoli, pod błyszczącemi drzewami, które zwieszały nad jej głową swe kwietne kiści, białe i czerwone, delikatne grona.
— Proszę mi wierzyć, pani Maryo, proszę mi wierzyć. Gdyby mi teraz kazano zrzec się wszelkiej próżności, i wszelkiej pychy, wszelkiego pożądania i wszelkich zabiegów; jakiegokolwiek najdroższego wspomnienia z przeszłości, jakiejkolwiek choć najsłodszej ponęty przyszłości i żyć jedynie w pani i dla pani, bez jutra, bez wczoraj bez jakichkolwiek innych węzłów, bez żadnego innego ukochania, poza światem, zupełnie zapamiętanym w istocie pani, na zawsze, aż do śmierci, nie wahałbym się, nie wahałbym się. Proszę mi wierzyć. Patrzyła pani na mnie, mówiła do mnie, uśmiechała się i odpowiadała; żyła pani obok mnie swojem życiem wewnętrznem, tem życiem niewidzialnem i niedostępnem, którego nie znam, którego nigdy nie poznam; i dusza pani posiadła moją duszę aż do głębi, nie zmieniwszy się, nawet nie wiedząc, tak jak morze wypija rzekę... Cóż pani po mojej miłości? Cóż pani po mojej miłości? Jest to słowo zbyt wiele razy zbezczeszczone, uczucie zbyt wiele razy fałszowane. Nie ofiaruję pani miłości. Lecz czyż nie przyjmie pani pokornej daniny religijnej, którą duch podaje szlachetniejszej i wyższej istocie?
Ona szła dalej, powoli, z głową pochyloną, całkiem blada, — bez krwi, ku ławce, która stała na krańcu lasu zwróconego ku zatoce. Doszedłszy do niej, usiadła z rodzajem opuszczenia się, w milczeniu; a Andrzej zbliżył się do niej i mówił dalej.
Ławka była wielkiem półkolem z białego marmuru, ograniczonem przez całą długość przez podpiecze. Była gładka, świecąca, bez żadnych innych ozdób prócz lwiej łapy, wyrzeźbionej po obu końcach w kształt podpory; i przypominała owe starożytne ławki, na których na wyspach Archipelagu i we Wielkiej Grecyi, jakoteż w Pompei wypoczywały kobiety i słuchały czytających poetów, w cieniu oleandrów, w obliczu morza. Tu morskie wiśnie rzucały raczej cień kwiatów i owoców, niż liści; a koralowe łodygi zdawały się wobec marmuru jeszcze żywsze.
— Ja kocham te wszystkie rzeczy, które pani kocha; pani posiada te wszystkie rzeczy, których ja szukam. Współczucie, któreby mnie spotkało ze strony pani, byłoby mi droższe od namiętności każdej innej. Ręka pani, położona na mem sercu spowodowałaby, czuję to, kiełkowanie drugiej młodości, o wiele czystszej od pierwszej, o wiele mocniejszej. To wieczne falowanie, które jest mojem życiem wewnętrznem, uspokoiłoby się w pani; znalazłoby w pani ciszę i bezpieczeństwo. Mój niespokojny i niezadowolony duch, utrzymywany przez pociągania i odepchnięcia, przez smaki i niesmaki w ustawicznej wojnie, wieczyście i nieodwołalnie samotny, znalazłby w duchu pani ucieczkę przeciw zwątpieniu, które kazi wszelki ideał i niszczy wszelką wolę, niweczy wszelką moc. Inni są bardziej nieszczęśliwi; lecz nie wiem, czy był kiedy na świecie człowiek mniej szczęśliwy odemnie.
Ze słów Obermanna czynił swoje słowa. W tym rodzaju uczuciowego upojenia, cisnęły się mu na wargi wszystkie melancholje, i sam dźwięk jego głosu, pokorny i nieco drżący, pomnażał jego wzruszenie.
— Nie mam odwagi wypowiedzieć swych myśli. Kiedym był obok pani, w tych niewielu dniach, od których panią znam, miewałem chwile tak zupełnego zapomnienia, że mi się prawie zdawało, iż wracam do pierwszych dni rekonwalescencyi, kiedy żyło we mnie głębokie uczucie innego życia. Nie istniała już więcej przeszłość ni przyszłość; raczej było tak, jakby pierwsza nigdy nie była istniała, a druga nigdy nie miała zaistnieć. Świat był jakby bezkształtnem i mrocznem złudzeniem. Coś jakby błędny lecz wielki sen podnosił się w mej duszy: falująca przesłona, już to gęsta, już przejrzysta, poprzez którą raz się objawiał, to znowu znikał świetny, nietykalny skarb szczęścia. Co pani wiedziała o mnie, w tych chwilach? Może była duszą daleką: bardzo, bardzo daleką! Lecz już sama widzialna obecność pani wystarczała, żeby mnie upoić; i czułem, jak spływała w moje żyły, niby krew, i wnikała w mojego ducha, jak nadludzkie uczucie.
Ona milczała, z głową uniesioną, nieruchoma, wyprostowana, z rękoma na kolanach, w postawie człowieka, którego podtrzymuje dumny wysiłek męstwa przeciwko ukochanej tęsknocie. Lecz jej usta, wyraz jej ust, daremnie gwałtem zaciśniętych, zdradzał rodzaj bolesnej rozkoszy.
— Nie mam odwagi wypowiedzieć swych myśli. Maryo, Maryo, czy mi pani przebacza? Czy mi pani przebacza?
Dwie małe rączki wyciągnęły się z za ławki, by jej zasłonić oczy, a głos drżący z radości, wołał:
— Zgadnij! Zgadnij!
Uśmiechnęła się, opuszczona na poręcz, gdyż Delfina przyciągała ją, trzymając palce na jej powiekach i Andrzej zobaczył jasno, z osobliwą wyrazistością, że ten lekki uśmiech rozprószył na tych ustach wszystek mroczny kontrast pierwotnego wrażenia, zatarł wszelki ślad, któryby dlań mógł być wskaśnikiem współczucia lub wyznania, przepędził wszelki cień wątpliwości, któryby w jego duszy mógł się przemienić w promyk nadziei. I był jak człowiek, oszukany przez puhar, o którym sądził, że prawie, się przelewa, a w którym jego pragnienie znachodzi tylko powietrze.
— Zgadnij!
Córka pokrywała gwałtownymi i nagłymi pocałunkami głowę matki, z rodzajem szału, sprawiając jej może trochę bólu.
— Wiem, kto jesteś, wiem, kto jesteś — mówiła oślepiona.
— Puść mnie!
— Co mi dasz, jeśli cię puszczę?
— Co zechcesz.
— Chcę muła, żeby mi zaniósł do domu morskie wiśnie. Przyjdź zobaczyć, ile ich mam!
Okrążyła ławkę i ujęła matkę za rękę. Ona się podniosła z pewnym trudem; a potem, kiedy już stała, mrugnęła kilkakroć powiekami, jakgdyby chciała zrzucić z oczu oślepienie. Andrzej wstał także. Poszli oboje za Delfiną.
Straszne stworzenie złupiło z owoców prawie połowę lasku. Nizkie drzewka nie miały ni jednego owocu. Pomagała sobie trzciną, znalezioną niewiadomo gdzie i dokonała cudownego zbioru, gromadząc w końcu wszystkie wiśnie na jedną kupę, która na brunatnej ziemi zdawała się kupą żarzących się węgli z powodu natężonej barwy. Lecz grona kwiatów nie pociągnęły jej: wisiały białe, różowe, żółtawe, prawie przeźroczyste, delikatniejsze od gron akacyowych, szlachetniejsze od konwalii, zanurzone w niepewnem świetle, jak w przeźroczu złotawego mleka.
— Och Delfino, Delfino! — zawołała Donna Marya patrząc na to spustoszenie. — Coś ty zrobiła?
Dziewczynka śmiała się, szczęśliwa, stojąc przed czerwoną piramidą.
— Będziesz musiała zostawić tu te wszystkie rzeczy.
— Nie, nie...
Z początku nie chciała. Potem zastanowiła się i rzekła prawie do siebie, błyskającymi oczami:
— Łania przyjdzie je zjeść.
Może widziała, jak zwierzę, wolno chodzące po parku, zjawiło się w pobliżu; i myśl, że zgromadziła dla niej jadło, zaspokoiła ją i rozpłomieniła jej wyobraźnię, już wykarmioną bajkami, gdzie łanie są łaskawymi i potężnymi wróżkami, które sypiają na poduszkach z atłasu i piją z kubków z szafiru. Zamilkła zatopiona w myślach, może już widząc piękne białe stworzenie, sycące się wiśniami pod kwitnącymi drzewkami.
— Chodźmy — rzekła Donna Marya — bo już późno.
Trzymała Delfinę za rękę i szła pod kwitnącymi drzewami. Na krańcu lasku przystanęła, żeby spojrzeć na morze.
Wody, odbijając refleksy chmur, czyniły wrażenie niezmiernej jedwabnej materyi, miękkiej, płynnej, mieniącej się, rozbijanej w szerokie fałdy; a białe i złote chmury, jedna oddzielona od drugiej, lecz wyłaniające się ze wspólnego pasa, były podobne do posągów ze złota i słoniowej kości, owiniętych w cieniutkie przesłony, wznoszących się na moście bez łuków.
W milczeniu zerwał Andrzej z jednego z drzewek kiść kwiatów, która zgięła gałąź swym ciężarem, tak była pełna, i podał ją Donnie Maryi. Ona, biorąc, spojrzała na nią; lecz nie otworzyła ust.
Znowu weszli na ścieżki. Delfina teraz mówiła, mówiła bez przerwy, powtarzając bez końca te same rzeczy, oszołomiona łanią, mieszając najosobliwsze fantazye, wyszukując długie, monotonne historye, zlewając jedną bajkę z drugą, tworząc labirynty, w których sama się gubiła. Mówiła, mówiła z pewnym rodzajem nieświadomości, prawie jakgdyby ją upoiło powietrze poranka; i wokół tej łani zwołała królewiczów i królewne, kopciuszki, królowe-karzełki, czarowników, potwory i wszystkie inne postaci z królestwa wyobraźni, tłumnie, bezładnie, jak w ustawicznej przemianie snu. Mówiła tak samo, jak szczebiocze ptaszek, dźwięcznymi modulacyami, czasem następstwami dźwięków, które nie były słowami, w których wypełniała się zaczęta już fala muzyczna, jak brzmienie struny w pauzie, kiedy w jej dziecięcym umyśle przerwał się związek między znakiem słownym a myślą.
Zaś oni dwoje nic nie mówili, ani nie słuchali. Lecz zdawało się im, że to śpiewanie pokrywa ich myśli, szmer ich myśli, gdyż myśląc, mieli wrażenie, jakgdyby coś dźwięcznego wynikało z tajemnego wnętrza ich mózgów, coś, coby wśród milczenia można fizycznie zauważyć; i kiedy Delfina przez chwilkę milczała, doznawali osobliwego uczucia niepokoju i oczekiwania, jakgdyby milczenie miało odsłonić i, prawie rzekłbym, obnażyć ich duszę.
Ścieżka Stu Fontan była widoczną w dalekiej perspektywie, której wodotryski i lustra wody użyczały delikatnego szklanego poblasku ruchliwego prześwietlającego przeźrocza. Paw, który spoczywał na jednej z tarczy, uleciał i strącił do stojącej poniżej konchy kilka rozsypanych róż. Andrzej rozpoznał, o kilka kroków dalej, miednicę, przed którą Donna Marya rzekła doń: — Czy słyszy pan?
W państwie Hermy nie było więcej czuć woni mchu. Herma, zamyślona pod girlandą, była cała oświecona promieniami, które przenikały pomiędzy liście. Kosy śpiewały, odpowiadając sobie.
Delfina, którą naszedł nowy kaprys, rzekła:
— Mamusiu, oddaj mi girlandę.
— Nie, zostawmy ją tu. Czemu jej chcesz znowu?
— Oddaj mi ją, zaniosę ją Murielli.
— Muriella ją zniszczy.
— Oddaj mi ją; proszę cię!
Matka spojrzała na Andrzeja. On zbliżył się do głazu, zdjął zeń girlandę i oddał ją Delfinie. W ich rozegzaltowanych duszach, przesąd, którym miłość napełnia nawet istoty wykształcone, nadał temu małoznacznemu zdarzeniu tajemniczą cechę allegoryi. Zdawało się im, że w tym prostym wypadku tai się symbol. Nie wiedzieli dobrze, jaki; lecz rozmyślali nad tem. Jeden wiersz nękał Andrzeja:

„Zaż mi przypadnie w udziale skinienie przyzwalające?“

Ogromne przygnębienie uciskało mu serce, im bardziej się zbliżał koniec ścieżki. Byłby dał połowę swej krwi za jedno słowo tej kobiety. Lecz ona sto razy miała zacząć mówić, a nie rzekła słowa.
— Patrz, mamusiu, tam w dole, Ferdynand, Muriella, Ryszard... rzekła Delfina, spostrzegłszy w głębi ścieżki dzieci Donny Franczeski i zaczęła biedź, wywijając wieńcem. — Muriella! Muriella! Muriella!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Józef Ruffer.