Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Rozkosz
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Ruffer
Tytuł orygin. Il Piacere
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Pod szarym potopem dzisiejszej demokracyi, co marnie pochłania wiele pięknych i rzadkich rzeczy, znika powoli także owa szczególna klasa starej szlachty włoskiej, w której utrzymywała się żywo z pokolenia na pokolenie pewnego rodzaju rodzinna tradycya wybornej kultury, wytworności i sztuki.
Do tej klasy, którą nazwałbym arkadyjską, przeto, te dosięgła szczytu swojej świetności w czasach pełnego wdzięku życia XVIII. wieku, należała rodzina Sperellich. Wielkomiejskość, attycyzm, rozmiłowanie, w subtelności, upodobanie do niezwykłych nauk, zapędy estetyczne, mania archeologiczna, wyrafinowane miłostki, oto były dziedziczne właściwości w domu Sperellich. Niejaki Aleksander Sperelli zawiózł w r. 1466 Fryderykowi Aragońskiemu, synowi króla neapolitańskiego, Ferdynanda, a bratu Alfonsa, księciu Kalabryi, księgę in folio, zawierającą nieco „mniej szorstkich“ poezyi starych pisarzy toskańskich, które Wawrzyniec Wedyceusz przyrzekł mu był w Pizie w r. 1465. Tenże sam Aleksander napisał na śmierć boskiej Simonetty wespół z uczonymi swojego czasu, łacińską elegię, melancholijną i tkliwą, na wzór tybullowy. Inny Sperelli, Stefan, przebywał w tymże samym wieku we Flandryi, żyjąc pośród wystawności przekosztownej, wytworności niesłychanego przepychu burgundzkiego. Pozostawał tam na dworze Karola Śmiałego, spokrewniwszy się z pewną flamandzką rodziną. Jego syn, Justus, uczył się malarstwa u Jana Gossaerta i wraz z mistrzem przybył do Włoch, w orszaku Filipa Burgundzkiego, posła od cesarza Maksymiliana do papieża Juliusza II. w r. 1508. Osiadł we Florencyi, gdzie główna gałąź jego rodu kwitła dalej. Drugim mistrzem był mu Piotr di Cosimo, ów rozkoszny i podobający się malarz, śmiały i harmonijny kolorysta, który dowolnie wskrzeszał swym pendzlem pogańskie bajki. Ten Justus był niepoślednim artystą; lecz zużył wszystką swoją żywotność na próżne wysiłki, dążące do zespołu dawnego wykształcenia gotyckiego z najświeższym duchem renesansu. Około drugiej połowy XVII. wieku przeniósł się dom Sperellich do Neapolu. Tam, w r. 1679, pewien Bartłomiej Sperelli ogłosił traktat astrologiczny De Nativitatibus. W r. 1720 niejaki Jan Sperelli oddał teatrowi operę komiczną p. n. La Faustina, a potem tragedyę liryczną, zatytułowaną Progne. W r. 1756 pewien Karol Sperelli wydrukował książkę wierszy miłosnych, w których mnogie klasyczne sprośności były zrymowane z modną wówczas horacyuszowską wytwornością. Lepszym poetą był Ludwik, człowiek wybornego pokroju, przebywający na dworze króla Lazarona i królowej Karoliny. Tworzył rzeczy świetne, z pewnym melancholijnym i szlachetnym epikureizmem. Uprawiał miłość z wyszukaniem i miewał poddostatkiem przygód, między niemi niektóre sławne, jak owa z markizą di Bugnano, która otruła się z zazdrości, lub inna z hr. de Chesterfield, którą, zmarłą na suchoty, opłakiwał w kanconach, odach, sonetach i elegiach słodkich, choć nieco napuszystych.
Hrabia Andrzej Sperelli-Fieschi d’Ugenta, jedyny spadkobierca, szedł za tradycyą rodzinną. Był on zaprawdę idealnym typem młodego arystokraty włoskiego XIX. wieku, prawym wzorem rodu arystokratów i wybornych artystów, ostatnią odroślą mądrej rasy.
Był, żeby tak rzec, wszystek przepojony sztuką. Jego młodość karmiona naukami różnorodnemi i głębokiemi zdawała się wiele zapowiadać. Do dwudziestego roku życia przeplatał długie lektury długiemi podróżami w towarzystwie ojca i mógł uzupełnić swoje niezwykłe wykształcenie estetyczne pod opieką ojca, bez zastrzeżeń i ograniczeń pedagogów. Po ojcu właśnie posiadał zamiłowanie do spraw sztuki, namiętny kult piękna, paradoksalną pogardę dla przesądów i żądzę użycia.
Ten ojciec, który wzrósł wśród krańcowego przepychu burbońskiego dworu, umiał żyć szeroko. Posiadał głęboką znajomość życia zmysłowego, a zarazem pewną byronowską skłonność do fantastycznego romantyzmu. Samo jego małżeństwo przyszło do skutku pośród okoliczności prawie tragicznych, po szalonej namiętności. Wreszcie się rozszedł ze żoną, a syna trzymał zawsze przy sobie, podróżując z nim po całej Europie.
Zaczem wykształcenie Andrzeja było, rzecby można, żywe, to znaczy zaczerpnięte nietyle z książek, ile z bezpośredniego wglądu w sprawy ludzkie. Jego umysł był przepojony nietylko wysoką kulturą, lecz także doświadczeniem. A ciekawość jego stawała się coraz ostrzejszą, w miarę, jak się rozszerzały jego wiadomości. Od początku był rozrzutny sobą; gdyż wielka moc zmysłów, którą był obdarzony, zaopatrywała niestrudzoną jego rozrzutność. Lecz rozwielmożnianie się tej jego mocy burzyło w nim inną moc, moc moralną, którą sam ojciec niepowściągliwie niszczył. I oto nie spostrzegł się, że jego życie było postępowem ograniczaniem jego zdolności, jego nadziei, jego użycia, prawie że postępowem zaprzeczeniem i, że owe koło zacieśniało się zewsząd coraz bardziej i nieubłaganie, chociaż bardzo powoli.
Ojciec dał mu między innymi tę podstawną zasadę: „Trzeba tworzyć własne życie, jak się tworzy dzieło sztuki. Trzeba żeby życie człowieka mądrego było jego dziełem. W tem leży wszelka wyższość“.
Ojciec także napominał: „Trzeba zachować za wszelką cenę wewnętrzną wolność, nawet w upojeniu. Oto reguła człowieka mądrego: Habere, non haberi“.
Także mawiał: „Żal jest czczem pastwiskiem umysłu niezatrudnionego. Trzeba przedewszystkiem unikać żalu, zajmując zawsze umysł nowymi uczuciami i nowemi wyobrażeniami“.
Lecz te wolnomyślne zasady, które wskutek swej dwuznaczności mogły być tłumaczone jako wysokie kryterya moralne, padały właśnie na naturę bezwolną, w człowieka, którego siła woli była bardzo nikłą.
Inne nasienie ojcowskie, nasienie sofizmatu wydało w duszy Andrzeja złe owoce. „Sofizmat“ mawiał ten nieprzezorny wychowawca „tkwi w głębinach wszelkiej rozkoszy i wszelkiej ludzkiej boleści. Zaczem zaostrzać i pomnażać sofizmaty równoznaczny z zaostrzaniem i pomnażaniem własnej rozkoszy lub własnego bólu. Możebna, że umiejętność życia zasadza się na zaciemnianiu prawdy. Słowo jest to rzecz głęboka, w której dla człowieka mądrego tają się niewyczerpane skarby. Grecy, mistrzowie słowa, są w istocie najwyborniejszymi rozkosznikami starożytności. Sofiści kwitną najbardziej we wieku Perykiesa, we wieku rozkoszy“. Takie nasienie znalazło w chorobliwym umyśle młodzieńca urodzajną glebę. Powoli, powoli stało się w Andrzeju kłamstwo nie tyle wobec drugich ile wobec siebie samego odzieniem świadomości tak nieodłącznem, że doszedł do tego, iż nie mógł nigdy być wewnętrznie szczerym, ni też ująć w dłonie wolnego władztwa nad samym sobą.
Po przedwczesnej śmierci ojca, znalazł się sam, w dwudziestym pierwszym roku życia, jako pan znacznego majątku, daleki od matki, i stał się igraszką swoich namiętności i zachcianek. Przebywał piętnaście miesięcy w Anglii. Matka wyszła drugi raz za mąż, za dawnego kochanka. Zaś on pojechał do Rzymu.
Rzym był jego wielką miłością: nie Rzym Cezarów, lecz Rzym papieżów; nie Rzym łuków tryumfalnych, term, forów, lecz Rzym will, fontan, kościołów. Byłby rad oddał całe Colosseum za willę Medici, Canyso Vaccino za Piazza di Spagna, łuk Tytusa za Fontanella delle Tartaruake. Książęca wspaniałość Colonn’ów, Doriów, Barberinich pociągała go bardziej od zniszczonej wielkości Cesarstwa. Jego wielkiem marzeniem było posiadać pałac uwieńczony przez Michała Anioła, wymalowany przez Caracci’a, jak pałac Farnese; galeryę pełną Raffaelów, Tycyanów, Domenichinów, jak galerya Borghese; willę, jak willa Aleksandra Albani, gdzie gęste bukszpany, czerwony granit ze Wschodu, biały marmur z Luny, greckie posągi, obrazy Odrodzenia i same przypomnienia związane z miejscem tworzyłyby uroki na okół którejś z jego wyszukanych miłości. W domu markizy d’Ateleta, swojej kuzynki, w albumie światowych zwierzeń, obok pytania „Czem chciałbyś być?“ napisał był „Księciem rzymskim“.
Przybywszy do Rzymu pod koniec września 1884 r., ustalił swoje home w pałacu Zuccari na Trinita de’Monti, tej słodkiej cieplarni katolickiej, gdzie obelisk Piusa VI. swym cieniem zaznacza ucieczkę Godzin. Cały październik zeszedł mu na zabiegach około urządzenia. Potem, kiedy pokoje były ozdobione i gotowe, doznał w nowym domu kilka dni nieprzemożonego smutku. Było to właśnie lato Świętego Marcina, — wiosna umarłych, lato poważne i słodkie, pośród którego rozpościerał się Rzym, wszystek złoty, jakby jakie miasto Dalekiego Wchodu, pod niebem prawie mleczno-białem, przeźroczystem jak niebiosa, które się odźwierciadlają w morzach australijskich.
To rozemdlenie powietrza i światła, w którem wszystkie rzeczy zdawały się prawie tracić swoją rzeczywistość i stawać niecielesnymi, przygniatało młodzieńca nieskończonem przygnębieniem, niewyrażalnem uczuciem niezadowolenia, zwątpienia, samotności, pustki, nostalgii. Ten nieokreślony stan „źle mi“ może wynikał także ze zmiany klimatu, przyzwyczajeń i obyczajów. Dusza zmieniała na zjawiska duchowe nieokreślone wrażenia cielesne, na sposób, jak senne marzenie przemienia wedle swojej natury zdarzenia snu.
Bezwątpienia wstąpił obecnie w nowe stadyum życia.
— Czyżby nareszcie miał znaleść kobietę i zajęcia zdolne zawładnąć jego sercem i stać się jego celem ostatecznym? — Nie miał w swem wnętrzu pewności sił ni przeczucia chwały lub szczęścia. Wszystek przesiąknięty i przepojony sztuką, nie stworzył jeszcze żadnego wartościowego dzieła. Chciwy miłości i rozkoszy, nigdy jeszcze nie kochał prawdziwie, ani nie rozkoszował się z całą swobodą. Gnębiony przez Ideał, nie miał jeszcze w najwyższych sferach swej myśli uświadomionego obrazu onegoż. Czując wstręt do boleści i z natury i z wychowania, był wszystek wystawiony na rany, zewsząd przystępny boleści.
Wśród rozgwaru sprzecznych skłonności zatracił wszelką wolę i wszelką moralność. Wola zrzekła się berła na rzecz instynktów; zmysł estetyczny zastąpił zmysł moralny. Lecz ten właśnie zmysł estetyczny, przesubtelny, przepotężny i zawsze czynny, użyczał jego umysłowi pewnej równowagi, tak, że mógł sobie powiedzieć, iż jego życie jest ustawiczną walką sprzecznych sił, zamkniętą w granicach pewnej równowagi. Ludzi żyjący umysłem, wychowani ku czci Piękności, zachowują zawsze, nawet w najgorszych zwyrodnieniach, pewnego rodzaju ład. Pojęcie Piękności jest, że tak rzekę, asem ich jaźni wewnętrznej, ku któremu ciążą z okoła wszystkie ich namiętności.
Unosiło się jeszcze nad tym smutkiem przypomnienie Konstancyi Landbrooke, błędne, jak niknąca woń. Miłość ku Conny była miłością bardzo subtelną, a ona była kobietą bardzo miłą. Zdawała się być jednym z tworów Tomasza Lawrence. Miała w sobie wszystkie drobne wdzięki niewieście, drogie temu malarzowi falbanek, koronek, jedwabiów, błyszczących oczu, półotwartych ust. Była drugiem wcieleniem małej hrabiny Shaftesbury. Żywa, mowna, ruchliwa, rozrzutna zdrobnieniami dziecięcymi i dźwięcznym śmiechem, skłonna do nieprzewidzianych tkliwości, nagłych melancholii, gwałtownych gniewów, wnosiła w miłość wiele ruchu, wiele rozmaitości, wiele kaprysów. Jej najmilszym przymiotem była świeżość, świeżość odporna, trwała w każdej godzinie. Kiedy się budziła po nocy rozkoszy była wszystka wonna i czysta, jakby właśnie wyszła z kąpieli. Postać jej, w istocie, krążyła w pamięci Andrzeja szczególnie w jednym ruchu: z włosami po części rozpuszczonymi na szyję, a po części zebranymi na szczycie głowy w złoty grecki grzebień; z źrenicami oczu pływającymi w białku, jak blady fijołek w mleku; z ustami otwartymi, wilgotnymi, świecącymi od zębów wyłaniających się z pośród różanej krwi dziąseł; w cieniu obsłon, które rozpościerały nad łożem mrok zielonawy i srebrny, podobny do światła jaskini morskiej.
Lecz melodyjny szczebiot Conny Landbrook przemknął się po duszy Andrzeja, jak któraś z owych lekkich muzyk, co zostawiają w pamięci na jakiś czas jeden refren. Niejednokroć przygnębiona wieczorną melancholią, mówiła doń z oczami załzawionymi: I know, you love me not... I on jej w istocie nie kochał, nie zadowalała go. Jego niewieści ideał był mniej północny. Jego marzenia pociągała któraś z owych kurtyzan XVI wieku, które zdają się nosić na obliczu niewiadomo jaką zasłonę, nieokreślną przeźroczą maskę zaczarowaną, rzekłbym prawie, ponury urok nocny, boską grozę Nocy.
Spotkawszy księżnę Scerni, Donnę Helenę Muti, pomyślał: „Oto moja kobieta“. Cała jego istota przepełniła się gwałtowną radością w przeczuciu posiadania. Pierwsze spotkanie nastąpiło w domu markizy d’Ateleta, kuzynki Andrzeja. Miała ona w palazzo Roccagiovine bardzo uczęszczane salony. Pociągała szczególnie swoją bystrą wesołością, wolnością swoich dowcipów, swym nieznużonym uśmiechem. Wesołe rysy jej twarzy przypominały niektóre profile kobiece w rysunkach młodego Moreau, w winietach Gravelot’a. W manierach, w smaku, w sposobie ubierania się miała coś z pani Pompadour, gdyż, niepozbawiona pewnej lekkiej effektacyi, zbliżała się szczególniejszem podobieństwem do ulubienicy Ludwika XV.
We środę każdego tygodnia czekało Andrzeja Sperellego miejsce u stołu markizy. Pewnego wtorku wieczorem, w loży teatru Valie, markiza rzekła doń z uśmiechem:
— Bacz, by cię jutro nie brakło, Andrzeju. Mamy pośród zaproszonych osobę zajmującą, niemal przeznaczeniową. Więc się uzbrój przeciwko czarom... Znajdujesz się w chwili osłabienia.
On jej odrzekł, śmiejąc się:
— Przybędę bezbronny, jeżeli się nie sprzeciwisz, kuzynko; owszem, nawet w stroju ofiary. Jest to strój reklamowy, który noszę od wielu wieczorów; niestety bezużytecznie!
— Ofiara się zbliża, mój kuzynie.
— Zwierzę ofiarne jest gotowe.
Następnego wieczoru przybył do pałacu Roccagiovine na kilka minut przed zwykłą godziną, z przedziwną gardenią w butonierce i z błędnym niepokojem na dnie duszy. Jego powóz zatrzymał się nie przed samą bramą, gdyż wjazd był już zajęty przez inny powóz. Liberye, konie, cała ceremonia towarzysząca wysiadaniu jakiejś nieznajomej pani, miały piętno wielkiego domu. Hrabia spostrzegł postać wyniosłą i smukłą, fryzurę lśniącą brylantami, małą nogę, która wstępowała na stopień. Potem, wchodząc sam na schody, widział ową damę z tyłu.
Ona wstępowała przed nim, powoli, w pewnego rodzaju rytmie. Płaszcz, podbity futrem śnieżnobiałem niby łabędzie pióra, nie trzymany już przez spinki, obwisnął wokół stanu, obnażając jej płacy, które wychylały się blade jak wygładzona kość słoniowa, przedzielone przez miękki rowek, z barkami, co gubiąc się w koronkach biustu, zakreślały, trudną do opisania, ulotną krzywiznę, niby słodkie zagięcie skrzydeł. Z pleców wywijała się szyja giętka i krągła, a na karku gięły się ku szczytowi głowy włosy, zwinięte jakby w ślimak i tam tworzyły węzeł, ujęty w zdobne klejnotami szpilki.
To harmonijne wstępowanie nieznanej damy sprawiało oczom Andrzeja rozkosz tak żywą, że zatrzymał się chwilkę na pierwszej przerwie schodów by podziwiać. Ogon sprawiał na stopniach głośny szelest. Służący szedł z tyłu, lecz nie śladami swojej pani po czerwonym chodniku, jeno z boku, wzdłuż ściany, z nienaganną powagą. Przeciwieństwo między ową wspaniałą istotą a tym sztywnym automatem było wcale dziwaczne. Andrzej się uśmiechnął.
W przedpokoju, podczas gdy służący brał płaszcz, dama rzuciła nagłe spojrzenie na wchodzącego młodzieńca. Usłyszał jak oznajmiono:
— Jej ekscellencya księżna di Scerni!
A zaraz potem:
— Pan hrabia Sperelli -Fieschi d’Ugenta!
Podobało mu się, że jego imię wymówiono obok imienia owej kobiety.
W salonie byli już markiz i markiza d’Ateleta, baron i baronowa d’Isola, don Filippo del Monte. Na kominku płonął ogień; kilka otoman było ustawionych w promieniu ciepła; cztery banany, o długich, krwawo żyłkowanych liściach, rozpościerały się nad nizkimi fotelami.
Markiza, zbliżając się do dwojga wchodzących, rzekła z owym swoim pięknym, niegasnącym nigdy uśmiechem:
— Z łaski losu, nie trzeba już przedstawień między wami dwojgiem. Kuzynie Sperelli skłoń się przed boską Heleną.
Andrzej skłonił się głęboko. Księżna podała mu rękę z gestem uprzejmości i spojrzała mu w oczy.
— Bardzom rada, że widzę pana, panie hrabio. Mówił mi tyle o panu w Lucernie, zeszłego roku, przyjaciel pański: Juliusz Musellaro. Byłam, wyznaję, trochę ciekawa. Musellaro dał mi też do przeczytania pańską zaiste rzadką „Bajkę Hermafrodyty“ i podarował mi pańską akwafortę: „Sen“, próba avant lettre, prawdziwy skarb. Ma pan we mnie szczerą wielbicielkę. Proszę to zapamiętać.
Mówiła z przerwami. Miała głos tak uwodny, że dawał prawie wrażenie cielesnej pieszczoty. Miała też owo spojrzenie mimowoli miłosne i rozkoszne w rodzaju tych, co wprawiają w zakłopotanie mężczyzn i rozpalają w nich nagłe pożądanie.
Służący oznajmił:
— Kawaler Sakumi!
Zjawił się ósmy i ostatni współbiesiadnik. Byłto sekretarz poselstwa japońskiego, mały wzrostem, żółtawy, z wystającymi kośćmi policzkowymi, z oczyma długimi i ukośnymi, pożyłkowanymi, nad którymi powieki ustawicznie mrugały. Miał kadłub za gruby w stosunku do za cienkich nóg i szedł, zwracając stopy do wewnątrz, jakby był zanadto ściśnięty w pasie. Poły jego fraka były zbyt długie, spodnie mocno pofałdowane. Na krawacie widać było wyraźnie ślady nieumiejętnej ręki. Zdawał się podobny do jakiegoś daimio wyrwanego z którejś z owych zbroi z żelaza i powleczonych japońskim lakiem, podobnych do skorup olbrzymich płazów, a potem wtłoczonego w ubiór ucztującego mieszkańca Zachodu. Lecz, mimo swojej niezdarności, miał pewien bystry wyraz, rodzaj ironicznej finezyi w kątach ust.
W środku salonu skłonił się. Klak wypadł mu z ręki.
Baronowa d’Isola, drobna blondynka, z czołem pokrytem loczkami, wdzięczna i ruchliwa niby młoda małpka, rzekła swoim cienkim głosem:
— Proszę tu, do mnie, panie Sakumi.
Kawaler japoński zbliżał się, powtarzając uśmiechy i ukłony.
— Czy zobaczymy tego wieczora księżnę Isse — zapytała go donna Francesca d’Ateleta, która sobie upodobała w gromadzeniu na swych pokojach najszczególniejszych okazów kolonii egzotycznych w Rzymie, a to przez zamiłowanie do malarskiej rozmaitości.
Azyata mówił językiem barbarzyńskim, niełatwym do zrozumienia, złożonym z angielskiego, francuskiego i włoskiego.
Wszyscy mówili równocześnie. Byłto prawie chór, z pośród którego wyrywał się od czasu do czasu, niby srebrne tryski wody, świeży śmiech markizy.
— Widziałem już panią z pewnością kiedyś indziej; nie wiem już gdzie i kiedy, lecz widziałem z pewnością — mówił Andrzel Sperelli do księżnej, stojąc tuż przed nią. — Kiedym patrzył na panią wstępującą po schodach, obudziło się na dnie mej pamięci niezatarte przypomnienie, coś, co się kształtowało wedle rytmu tętniącego w ruchach pani, niby obraz, rodzący się z melodyi muzycznej... Nie dotarłem do jasnego przypomnienia; lecz kiedy się pani odwróciła, czułem, iż jej profil niewątpliwie odpowiadał owemu obrazowi. Nie mogło to być przeczucie, zaczem było przyciemnionem zjawiskiem pamięci. Z pewnością widziałem panią kiedyś indziej. Kto wie! Może we śnie, może w dziele sztuki, może też na świecie innym, w bycie uprzednim.
Wymawiając ostatnie, zbyt sentymentalne i chimeryczne słowa, śmiał się swobodnie, ażeby uprzedzić niedowierzający lub ironiczny uśmiech. Helena przeciwnie, była poważna. „Czy słuchała, czy myślała o czem innem? Czy zgadzała się na taki rodzaj rozmowy, czy też chciała tą powagą zażartować sobie z niego? Czy zamierzała wspomagać dzieło uwiedzenia, które on rozpoczął tak spiesznie, czy też zamknęła się w obojętności i beztroskiem milczeniu? Czy wogóle była dlań kobietą do zdobycia, czy nie?“. Tak, zakłopotany, badał Andrzej zagadkę. Iluż to zawodowych uwodzicieli, a zwłaszcza bardzo śmiałych zna owo zakłopotanie, co je niektóre kobiety powodują milczeniem.
Służący otworzył wielkie drzwi, wiodące do jadalni.
Markiza ujęła się ramienia Don Filipa del Monte i dała przykład. Inni poszli jej śladem.
— Idźmy — rzekła Helena.
Andrzejowi się wydało, że wsparła się na nim z drobiną oddania się. „Czy to nie było złudą jego pragnienia? Może“. Zawisnął w niepewności, lecz w każdej chwilce, która mijała, czuł, że jego wnętrzem coraz bardziej owłada przesłodki czar. Z każdą chwilą wzrastała trwożliwa chęć przeniknięcia duszy tej kobiety.
— Kuzynie tu — rzekła donna Francesca, wskazując mu miejsce.
Przy owalnym stole zasiadł on między baronem d’Isola i księżną di Scerni, naprzeciw kawalera Sakumi. Ów siedział między baronową d’Isola i Don Filipem del Monte. Markiz i markiza zajmowali naczółki. Na stole błyszczały porcelany, srebra, kryształy i kwiaty.
Bardzo mało pań mogło współzawodniczyć z markizą d’Ateleta w podawaniu obiadów. Ona troszczyła się bardziej o dobre urządzenie stołu niż o toaletę. Wyborność jej smaku objawiała się w każdej rzeczy. Była ona istotnie prawdziwą arbitra sztuki wytwornego ucztowania. Jej fantazye i wyrafinowane pomysły rozpowszechniały się po wszystkich stołach arystokracyi-kwirytów. Ona to właśnie wprowadziła tej zimy łańcuchy kwiatów, zawieszonych od jednego końca do drugiego, pośród wielkich świeczników. A także modę przesubtelnej wazy z Murano, mlecznej i mieniącej się, jak opal, z jedyną orchideą wewnątrz, ustawianej pośród różnego szkła przed każdym biesiadnikiem.
— Szatański kwiat — rzekła Donna Helena Muti, biorąc szklanną wazę i oglądając z blizka krwawoczerwoną, niekształtną orchideę.
Miała głos tak bogaty w dźwięki, że nawet najzwyklejsze słowa i zwroty najcodzienniejsze zdawały się nabierać w jej ustach jakiegoś tajemnego znaczenia, jakiegoś zagadkowego akcentu i nowego dźwięku. W tenże sam sposób on król frygijski zamieniał w złoto wszystko, czego dotknął ręką.
— Kwiat symboliczny w palcach pani — szeptał Andrzej, patrząc na damę, która w tym ruchu była prawdziwie godną uwielbienia.
Była odziana w suknię niebieską, ogromnie bladą, posypaną srebrnemi kropkami, które błyszczały z pod starożytnych koronek z Burano, białych białością nieokreśloną, zaprawioną nieco barwą gniło-czerwoną, lecz tak mało, że ledwo można było dostrzedz. Kwiat prawie nienaturalny, jakby zrodzony ze zbrodni, chwiał się na łodydze zewnątrz tego kruchego naczynia, które artysta pewnie ukształtował jednym tchem z jakiegoś w płyn zamienionego drogiego kamienia.
— Lecz ja przenoszę róże — rzekła Helena, stawiając orchideę z odruchem odrazy, który się sprzeciwił poprzedniemu ruchowi ciekawości.
Potem wmięszała się w ogólną rozmowę. Donna Francesca mówiła o ostatniem przyjęciu w ambasadzie austryackiej.
— Czyś widziała panią de Cahen? — zapytała jej Helena. — Miała ubranie z żółtego tiulu, ustrojone w niewiem ile kolibrów z rubinowymi oczami. Wspaniała tańcząca ptaszarnia... A lady Ouless, czyś widziała? Miała ubranie z białego tarlatanu, całe pokryte morskimi wodorostami i nie wiem ilu rybami, a na rybach i wodorostach miała drugą suknię z tarlatanu morsko-zielonego. Nie widziałaś jej? Nadzwyczajne akwaryum...
I po tych małych ploteczkach śmiała się serdecznym śmiechem, który wprawiał w drżenie dolną część jej brody i nozdrza.
Wobec tej niepojmalnej zmienności Andrzej popadł w jeszcze większą chwiejność. Te płoche i złośliwe uwagi wyszły z pośród tych samych ust, które dopiero co, wymawiając bardzo prosty, najprostszy zwrot, zamąciły go aż do głębi; z tych samych ust, które dopiero co, milcząc zdały mu się ustami Meduzy Lionarda: ludzkim kwiatem duszy, zbożonym przez płomień namiętności i lęk śmierci. „Jakaż tedy była prawdziwa treść tej istoty? Czy miała pojęcie i świadomość swej ustawicznej przemiany, czy też była nieprzenikalną nawet dla siebie, poza nawiasem własnej zagadki? Ile w jej wyrażeniach i przejawach było sztuki, a ile szczerości?“. Potrzeba poznawania bodła go nawet pośród błogości spływającej weń z blizkości kobiety, którą zaczął kochać. Smutne przyzwyczajenie do analizy podniecało go ustawicznie, przeszkadzało mu zapomnieć o sobie samym. Lecz każde usiłowanie było, jak ciekawość Psychy, karane oddaleniem się miłości, przyćmieniem upragnionego przedmiotu, ustankiem rozkoszy. „Czyż nie było lepiej zamiast tego oddać się swobodnie pierwszej nieopisalnej słodyczy, którą podawała rodząca się miłość?“. Widział jak Helena kąpała wargi w winie, białem niby płynny miód. Wybrał z pośród kieliszków taki sam, do którego służący nalał podobnego wina i pił z Heleną. Oboje w jednym i tym samym czasie postawili kielich na stole. Wspólność ruchów zwróciła oboje ku sobie. I spojrzenie rozpromieniło ich bardziej niźli wino.
— Nie mówi pan? — zapytała go Helena, z nadrobioną lekkością, która trochę zmieniła jej głos. — Chodzą wieści, że pan znakomitym mówcą... Niechże się pan otrząśnie!\
— Ach, kuzynie, kuzynie! — zawołała Donna Francesca z wyrazem współczucia, podczas gdy Don Filippo del Monte szeptał jej coś do ucha.
Andrzej zaczął się śmiać.
— Kawalerze Sakumi, jesteśmy obaj milczkami. Otrząśnijmy się.
Podłużne oczy azyaty, bardziej czerwone wskutek ciemnej czerwieni, którą wzniecało wino na jego policzkach, błysnęły chytrze. Do tej chwili patrzył na księżnę di Scerni, z ekstatycznym wyrazem bonza, znajdującego się w obliczu bóstwa. Jego podłużna twarz, co zdawało się wyszła z którejś klasycznej stronicy wielkiego karykaturzysty Ho-ku-sai, czerwieniała niby lipcowy księżyc z pośród kwietnych łańcuchów.
— Sakumi jest zakochany — dopowiedział Andrzej przyciszonym głosem, pochylając się ku Helenie.
— W kim?
— W pani. Czy pani nie spostrzegła?
— Nie.
— Proszę nań spojrzeć.
Helena odwróciła się. I miłosne zapatrzenie przebranego daimio wywołało na jej wargach uśmiech tak jawny, że ów uczuł się dotkniętym i był najwidoczniej upokorzony..
— Proszę pana — rzekła, żeby go wynagrodzić i wyrwawszy z festonu białą kamelię, rzuciła ją posłowi Wschodzącego Słońca. — Proszę znaleźć podobieństwo, na moją korzyść.
Azyata podniósł kamelję do ust, z śmiesznym gestem nabożeństwa.
— Ach, ach, Sakumi — zawołała mała baronowa d’Isola — jesteś mi pan niewierny!
On wybełkotał kilka słów, czerwieniejąc na obliczu jeszcze bardziej. Wszyscy śmiali się swobodnie, jakgdyby ten cudzoziemiec został zaproszony właśnie po to, iżby służyć innym za przedmiot zabawy. I Andrzej ze śmiechem zwrócił się do Muti.
Ona, trzymając głowę podniesioną, raczej przegiętą nieco wstecz, patrzała na młodzieńca ukradkiem, z pośród przymkniętych powiek, jednem z owych nieopisalnych spojrzeń kobiecych, które zdają się chłonąć i prawie rzekłbym pić z wyróżnionego mężczyzny to wszystko, co jest w nim najmilsze, najpożądańsze, najrozkoszniejsze, to wszystko, co w niej rozbudziło ową instynktowną egzaltacyę płciową, z której się poczyna namiętność. Długie, długie rzęsy osłaniały źrenice nakłonione ku kątom orbit. Białko pływało niby w płynnem, nieco lazurowem świetle, a prawie niespostrzegalne drżenie poruszało dolną powieką. Zdawało się, że promień spojrzenia zwrócił się ku ustom Andrzeja, jako ku rzeczy najsłodszej.
I zaprawdę, te usta wzięły Helenę w niewolę. Czyste w kształcie, gorące barwą, nabrzmiałe zmysłowością, z wyrazem nieco okrutnym, kiedy były zawarte, te usta młodzieńcze przypominały szczególniejszem podobieństwem portret nieznanego szlachcica, znajdujący się w galeryi Borghese, głębokie i tajemne dzieło sztuki, w którem oczarowane wyobraźnie dopatrywały się postaci boskiego Cesara Borgia, namalowanej przez boskiego Sanzio. Kiedy wargi rozchylały się do uśmiechu, ten wyraz znikał, a białe, czworogranne, równe niezwykle błyszczące zęby, oświecały usta pełne świeżości i rozkoszne, niby usta dziecka.
Zaledwie Andrzej się zwrócił, Helena odwróciła spojrzenie, lecz nie tak szybko, żeby młodzieniec nie zdołał podchwycić błysku onegoż. Sprawiło mu to tak wielką radość, że czuł, jak mu na policzki bije krew. „Ona mnie pożąda! ona mnie pożąda!“ myślał rozradowany, pewny, że już zdobył tę przerzadką istotę. I myślał także: „Jest to rozkosz, jakiej jeszcze nigdy nie zaznałem“.
Są pewne spojrzenia kobiece, którychby kochający mężczyzna nie zamienił nawet za całkowite posiadanie ciała onej kobiety. Kto nie widział, jak w jasnem oku zapala się błysk pierwszej czułości, nie zna najwyższej szczęśliwości ludzkiej. Później już żadna chwila rozkoszy nie wyrówna owej chwili.
Helena zapytała, skoro ogólna rozmowa w około dziej się ożywiła:
— Czy zostanie pan w Rzymie całą zimą?
— Całą zimę i dłużej — odpowiedział Andrzej, któremu się wydało, że to proste zapytanie taiło obietnicę miłości.
— Zatem pan ma stałe mieszkanie?
— W pałacu Zuccari: domus aurea.
— Przy Trinita dei Monti? O szczęśliwy!
— Czemu szczęśliwy?
— Mieszka pan w miejscu, które przenoszę nad inne. Jest tam zebrana niby essencya w naczyniu, wszystka wyniosła piękność. Czyż nie prawda?
— Istotnie! Między obeliskiem Trinita a kolumną Concezione zawisa jako ex voto moje katolickie i pogańskie serce.
Ona zaśmiała się z tego zwrotu. On zaś miał już gotowy madrygał na temat zawieszonego serca, lecz go nie wygłosił, gdyż nie było mu miło przedłużać rozmowę w tym fałszywym i płochym tonie i rozpraszać swoją tak serdeczną radość. Zamilknął.
Ona się trochę zamyśliła. Potem na nowo rzuciła się w wir ogólnej rozmowy, z jeszcze większą żywością, rozlewając słowa i śmiech, błyskając zębami i słowami. Donna Francesca uszczypnęła trochę, nie bez subtelności, księżnę Ferentino, pijąc do jej lesbijskiej awantury z Giovanellą Daddi.
— A propos, Ferentino obwieszcza na Trzech Króli nowy jarmark dobroczynny — rzekł baron d’Isola. — Czy nic państwo o tem jeszcze nie wiecie?
— Jestem protektorką — odrzekła Helena Muti.
— Jest pani cenną protektorką — rzekł Don FiIlippo del Monte, mężczyzna czterdziestoletni, prawie cały łysy, subtelny szlifierz epigramów, który nosił na twarzy rodzaj maski sokratycznej, w której prawe oko błyskało przeruchliwie tysiącem rozmaitych wyrazów, a lewe było zawsze nieruchome i prawie zeszklone pod monoklem, jak gdyby jedno służyło do objawiania wyrazów a drugie do widzenia. — Na majowym jarmarku tonęła pani w chmurze złota.
— Ach, szalony majowy jarmark! zawołała markiza d’Ateleta.
Kiedy służący zaczęli nalewać zamrożonego szampana, dodała:
— Przypominasz sobie Heleno? Nasze stoły były w sąsiedztwie.
— Pięć ludwików za łyk! Pięć ludwików za jeden kąsek! — zaczął krzyczeć Don Filippo del Monte, naśladując dla żartu głos publicznego obwoływacza.
Muti i d’Ateleta śmiały się.
— Tak, tak, to prawda. Pan, panie Filippo, udawałeś obwoływacza rzekła Donna Francesca. — Szkoda że ciebie tam nie było, mój kuzynie! Za pięć ludwików byłbyś jadł owoc nadpoczęty moimi zębami, a za drugich pięć byłbyś pił szampana z rąk Heleny.
— Co za skandal! — przerwała baronowa d’Isola z minką zgrozy.
— Ach, Mary! A tyś nie sprzedawała papierosów, zapalonych przez ciebie i mocno zwilżonych, po ludwiku — rzekła Donna Francesca, wciąż śmiejąc się.
A don Filippo dodał:
— Ja widziałem coś lepszego. Leonetto Lanza dostał od hrabiny di Lucoli, za nie wiem ile, cygaro hawańskie, które trzymała była pod pachą.
— Ach! fe! — przerwała znowu mała baronowa, z śmieszną miną.
— Wszelkie dzieło miłosierne jest święte — zawyrokowała markiza. — Ja niezliczonymi nadkąszeniami owoców, zebrałam około dwustu lujdorów.
— A pani? — zapytał Andrzej Sperelli, Heleny Muti, uśmiechając się z przymusem. — A pani swoim kielichem z ciała?
— Ja, dwieście siedemdziesiąt.
Tak dowcipkowali wszyscy z wyjątkiem markiza. Pan Ateleta był to człowiek już stary, dotknięty nieuleczalną głuchotą, dobrze wyszminkowany, wymalowany na jasnoblond, sztuczny od głów do stóp. Był podobien do owych osobistości, które znajdują się w gabinetach woskowych figur. Od czasu do czasu, prawie zawsze nie w porę, wydawał pewien rodzaj oschłego śmieszku, podobnego do zgrzytu zardzewiałej maszynki, którą zdawał się mieć we wnętrzu ciała.
— Lecz w pewnej chwili cena łyku podskoczyła na dziesięć ludwików. Czy rozumiecie? — dodała Helena. — A na końcu ten błazen Galeazzo Secinaro zaofiarował mi bilet pięćsetlirowy, prosząc, żebym w zamian wytarła sobie ręce w jego jasną brodę.
Koniec obiadu był, jak zawsze u d’Ateletów, prześwietny; gdyż prawdziwy zbytek stołu pokazuje się na deserze. Wszystkie te wyborne i rzadkie rzeczy, rozłożone ze sztuką na talerzach kryształowych, obramionych srebrem, bawiły wzrok przed podniebieniem. Festony, przeplatane kameliami i fijołkami, zwisały pośród winogradolistnych świeczników z XVIII. wieku, ożywionych faunami i nimfami. I fauny i nimfy i inne miłe postacie owej arkadyjskiej mitologii i Sylwandry i Filiny i Rozalindy, ożywiały swoimi czułościami na rozwieszonych po ścianach gobelinach, jeden z owych jasnych cyterejskich krajobrazów, które zrodziły się z wyobraźni Antoniego Watteau.
Lekkie podniecenie miłosne, które zwykle owłada umysłami pod koniec uczty, ozdobionej kobietami i kwiatami, przejawiło się w słowach, przejawiło w przypomnieniach owego majowego jarmarku, na którym panie, podniecone gorącem współzawodnictwem w zebraniu możliwie największej sumy, na swoich stanowiskach przynęcały kupców niesłychanem zuchwalstwem.
— Czy pani przyjęła? — zapytał księżny Andrzej Sperelli.
— Poświęciłam się w ofierze Dobroczynności — odrzekła. — Dwadzieścia pięć ludwików więcej!
All the perfumes of Arabia will not sweeten this little hand.
Śmiał się, powtarzając słowa Lady Macheth, lecz na dnie jego duszy zjawiło się mętne cierpienie, udręczenie niedość określone, podobne zazdrości. Objawiło mu się teraz nagle to coś, nie wiem co, wyuzdanego i prawie rzekłbym kurtyzanowskiego, w czem chwilkami mroczyły się wielkopańskie maniery tej arystokratki. Z niektórych dźwięków jej głosu i śmiechu, z niektórych gestów, ułożeń postawy, z niektórych spojrzeń, tchnął może mimowolnie, zbyt afrodyzyjski urok. Rozrzucała ze zbytnią łatwością widzialną rozkosz swoich wdzięków. Od czasu do czasu, w oczach wszystkich, przybierała ruch lub pozę albo też wyraz, któreby w alkowie mogły kochanka przyprawić o dreszcze. Każdy, patrząc na nią, mógł jej zrabować iskrę rozkoszy, mógł ją osiecić nieczystą wyobraźnią, odgadywać jej tajemne pieszczoty. Zdawała się zaiste być stworzoną tylko do uprawiania miłości; a powietrze którem oddychała, zdawało się zawsze rozpalonem od pożądań, rozbudzonych wokoło.
„Ilu ją posiadało?“ myślał Andrzej. „Ile ona przechowuje wspomnień cielesnych i duchowych?“
Serce nabrzmiało mu jakby gorżką falą, na dnie której wciąż przecie wrzała owa jego tyrańska niemożność zniesienia wszelkiego niedoskonałego posiadania. I nie mógł oderwać oczu od rąk Heleny.
Z tych rąk nieporównanych, miękkich i białych, o doskonałej przejrzystości, pokrytych siecią zielonawych z trudem dostrzegalnych żył; z tych dłoni nieco wyżłobionych i ocienionych różowo, na których chiromant znalazłby linie ciemne i zawiłe, piło dziesięciu, piętnastu, dwudziestu mężczyzn, jeden po drugim za pieniądze. Widział, jak głowy owych znajomych mężczyzn schylają się i ssą wino. Lecz Galeazzo Secinaro był jednym z jego przyjaciół: piękny i męski, z królewską brodą, jak jaki Lucio Vero, rywal niebezpieczny.
Tedy, od tych podniecających obrazów, żądza jego tak gwałtownie wzrosła i naszła go niecierpliwość tak dręcząca, iż zdało mu się, że koniec obiadu nigdy nie nadejdzie. Myślał: „Jeszcze tego wieczora będę miał od niej obietnicę“. A we wnętrzu nękała go bojaźń, jak kogoś, co lęka się na myśl, że mogłoby mu umknąć dobro, do którego dąży wiele współzawodników. I nieuleczalna, nienasytna próżność podstawiała mu obraz upojenia zwycięstwem. Zaprawdę, kiedy jakaś rzecz posiadana przez człowieka, wznieca w drugich zawiść i pożądanie, on tembardziej się nią rozkoszuje i jest z powodu niej pyszny. W tem właśnie leży siła pociągająca kobiet z desek scenicznych. Kiedy cały teatr brzmi od oklasków i płonie od pożądań, ów, który sam jeden otrzymuje spojrzenie i uśmiech diwy, upaja się pychą, niby kielichem zbyt mocnego wina i traci rozum.
— Ty, jako nowatorka — rzekła Muti, zwracając się do Donny Franceski i umywając palec w ciepłej wodzie, wypełniającej wazę kryształową obrzeżoną srebrem — powinnabyś wznowić zwyczaj podawania wody do rąk w dzbanie i ze starożytną miednicą, poza stołem. Ten nowożytny sposób jest brzydki. Czy nie tak, panie Sperelli?
Donna Francesca powstała. Wszyscy poszli jej śladem. Andrzej skłoniwszy się podał ramię Helenie, a ona nań patrzyła bez uśmiechu, wkładając powoli obnażone ramię pod ramię jego. Jej ostatnie słowa były wesołe i lekkie; zaś przeciwnie owo spojrzenie było tak poważne i głębokie, że młodzieniec uczuł, jak go ujmuje za serce.
— Czy idziesz pan — zapytała go — czy idzie pan jutro na bal francuskiej ambasady?
— A pani? — zapytał nawzajem Andrzej.
— Ja, tak.
— Ja, tak.
Uśmiechnęli się, jak dwoje kochanków. I ona dodała, siadając:
— Proszę usiąść.
Otomana stała zdała od kominka, pozdłuż tyłu fortepianu, który w części pokrywały bogate fałdy materyi. Bronzowy żóraw stojący na jednym końcu trzymał w podniesionym dzióbie talerz, zawieszony na trzech łańcuszkach, jak szalka wagi. Na tym talerzu leżała nowa książka i mała szabla japońska, waki-zashi, zdobna w srebrne chryzantemy na pochwie i na rękojeści.
Helena wzięła książkę, która była w połowie rozcięta; przeczytała tytuł; potem położyła ją znowu na talerzu, który się kołysał. Szabla upadła. Skoro się ona i Andrzej schylili w tym samym czasie, ażeby ją podnieść, zetknęły się ich ręce. Ona, wyprostowawszy się, oglądała ciekawie piękną broń i trzymała ją, kiedy Andrzej mówił jej o tej nowej powieści i snuł ogólne wnioski o miłości.
— Czemuż to pan się trzyma tak zdała od „wielkiej publiczności?“ — zapytała go. — Czy przysiągł pan wierności „Dwudziestu pięciu Egzemplarzom?“
— Tak, na zawsze. Co więcej, mojem marzeniem jest „Egzemplarz Jedyny“, którybym ofiarował „Jedynej Kobiecie“. W społeczeństwie demokratycznem, jak nasze, artysta piszący prozą, czy wierszem, musi zrzec się wszelkiej korzyści z wyjątkiem miłości. Prawdziwym czytelnikiem nie jest ten, który mnie kupuje, lecz ten, który mnie kocha. Zaczem prawdziwym czytelnikiem jest oddana kobieta. Wawrzyn nie służy do niczego innego, tylko do przynęcenia mirtu...
— A sława?
— Prawdziwa sława jest pogrobowa i przeto nie daje rozkoszy. Cóż mi z tego, że mam, naprzykład, stu czytelników w Sardynii, a także dziesięciu w Empoli i, dorzućmy, pięciu w Orneto? I cóż mi to za rozkosz być znanym tyle, co cukiernik Tizio lub golarz Caio? Ja, autor pójdę przed oblicze potomności, jak można, najlepiej zbrojny; lecz ja: człowiek nie żądam żadnego innego wieńca tryumfu prócz... pięknych nagich ramion.
Spojrzał na ramiona Heleny, obnażone aż po barki. Były tak doskonałe w osadzeniu i w kształcie, że przywoływały na pamięć florencką kopię wazy starożytnej „ręki dobrego mistrza“ i takie zapewne musiały być „ręce Pallady, kiedy stała przed pasterzem“. Palce błąkały się po cyzelaturze broni, a świecące paznokcie zdawały się być pomnożeniem subtelnych klejnotów, które lśniły się na palcach.
— Pani, jeśli się nie mylę — rzekł Andrzej, obejmując ją swojem spojrzeniem, jak płomieniem, — musi mieć ciało Danay Correggia. Czuję to, a raczej widzę, z kształtu ręki.
— Ach! panie Sperelli!
— Czyż sobie pani z kwiatu nie wyobraża całego kształtu rośliny? Jest pani, z pewnością, jak córka Akrizjosa, którą nawiedza złoty deszcz, nie ów z majowego jarmarku, broń Boże! Czy zna pani ów obraz w galeryi Borghese?
— Znam go.
— Czym się pomylił?
— Dosyć, panie Sperelli: proszę pana.
— Czemu?
Zamilkła. Od tej chwili oboje czuli, że zamyka się koło, które miało ich szybko zamknąć i spoić. Ni jedno ni drugie nie było świadome tej szybkości. Po dwu czy trzech godzinach od pierwszego widzenia się, już jedno w myśli oddawało się drugiemu; i to obopólne oddanie się było naturalne.
Ona rzekła po chwili, nie podnosząc oczu.
— Jest pan bardzo młody. Czy pan już wiele kochał?
On odpowiedział także pytaniem.
— Czy sądzi pani, że jest większa szlachetnością ducha i większą sztuką wyobrazić sobie w jednej, jedynej kobiecie owo „Wiecznie kobiece“, czy też, że człowiek o umyśle subtelnym i wysoko napiętym winien przebiegać wszystkie mimochodne wargi, niby klawisze idealnego fortepianu, aż znajdzie rozkoszne „c“.
— Nie wiem, a pan?
— Ja także nie umiem rozwiązać tego wielkiego problematu uczucia. Lecz, instynktownie przebiegłem fortepian i boję się, żem znalazł owo „c“, przynajmniej tak wnoszę z wewnętrznego ostrzeżenia.
— Boi się pan?
Je crains ce que j’espere.
Te sztuczne zwroty wygłaszał naturalnie, osłabiając równocześnie sztuką słów siłę swego uczucia. A Helena czuła, że jego głos ujmuje ją jakby w sieć i ciągnie poza obręb rozwijającego się wokół życia.
— Jej Ekscelencya księżna di Micigliano! — oznajmił służący.
— Pan hrabia di Gissi!
— Pani Chrysoloras!
— Pan markiz i pani markiza Massa d’Albe!
Salony się zaludniały. Długie lśniące ogony sunęły się po purpurowym dywanie; pośród staników, lśniących dyamentami, wyszywanych perłami, ożywionych kwiatami, wynurzały się nagie barki. Prawie wszystkie włosy błyszczały owymi przecudnymi klejnotami dziedzicznymi, które czynią arystokracyę rzymską przedmiotem powszechnej zazdrości.
— Jej ekscelencya księżna di Ferentino!
— Jego Ekscelencya książę di Grimiti!
Już się potworzyły różne gromady, różne ogniska złośliwości i dworności. Największa gromada, złożona z samych mężczyzn, stała obok fortepianu, wokół księżny di Scerni, która powstała, by stawić czoło temu rodzajowi oblężenia. Ferentino zbliżyła się do przyjaciółki, by ją powitać wyrzutem.
— Czemuż nie przyszła dziś do Niny Santamarta? Oczekiwałyśmy cię.
Była wysoka i chuda, z dwojgiem rzadkich zielonych oczu, które wydawały się osadzone daleko na dnie ciemnych oczodołów. Była ubrana czarno z ostrymi wycięciami na piersi i na plecach. W płowych włosach miała brylantowy półksiężyc, na podobieństwo Dyany i gwałtownie poruszała wielkim wachlarzem z czerwonych piór.
— Nina idzie dziś wieczór do pani Van Huffel.
— Ja pójdę także, później, na chwilę, rzekła Muti. Zobaczę ją.
— Oh, Ugenta — rzekła księżna, zwracając się do Andrzeja, — szukałam pana, żeby mu przypomnieć naszą umowę. Jutro i we czwartek. Licytacya kardynała Immenvaet zaczyna się jutro, w południe. Proszę przyjść po mnie o pierwszej.
— Nie omieszkam, księżno.
— Trzeba, żebym ja za wszelką cenę zabrała ów kryształ górski.
— Będzie pani jednak miała współzawodniczkę.
— Kogo?
— Moją kuzynkę.
— A dalej?
— Mnie — rzekła Muti.
— Ciebie? Zobaczymy.
Panowie, stojący wokół, prosili o wyjaśnienia.
— Walka pań XIX wieku o wazę z kryształu górskiego, niegdyś własność Niccola Niccoli; na wazie tej wycięty trojańczyk Anchizes, który rozwiązuje jeden z bucików Wenery Afrodyty — ogłosił uroczyście Andrzej Sperelli. — Igrzysko z wolnym wstępem odbędzie się jutro po pierwszej popołudniu w hali aukcyjnej, przy via Sistina. Walczą: księżna di Ferentino, księżna di Scerni, markiza d’Ateleta.
Wszycy śmiali się z tego ogłoszenia.
Grimrti zapytał:
— Czy są dozwolone zakłady?
— La cóte! La cóte! — zaczął skrzeczeć Don Filippo del Monte, naśladując przenikliwy głos „bookmaker’a“ Stubbs.
Ferentino uderzyła go po palcach swym czerwonym wachlarzem. Lecz dowcip podobał się. Zaczęły się zakłady. Wobec śmiechów i słów dolatujących z tej gromady, zwolna inne panie i panowie zbliżyli się, by wziąć udział w wesołości.
Wiadomość o walce rozeszła się szybko; przybrała rozmiary towarzyskiego zdarzenia; zajęła wszystkie pięknoduchy.
— Proszę mi podać ramię, przejdziemy się — rzekła donna Helena Muti do Andrzeja.
Kiedy byli zdała od gromady, w przyległym salonie, Andrzej szepnął, przyciskając jej ramię:
— Dzięki!
Ona wspierała się na nim, przystając od czasu do czasu dla oddawania pozdrowień. Wydawała się trochę zmęczona i była bladą, jak perły jej naszyjnika. Każdy z młodych eleganckich panów czuł się w obowiązku rzucić jej jakiś powszedni komplement.
— Ta głupota dusi mnie — rzekła.
Odwróciwszy się, zobaczyła Sakumi’ego, który szedł za nią z kamelią, w butonierce, milczący, z oczyma zwilżonymi, nieśmiejący zbliżyć się. Przesłała mu uśmiech współczucia.
— Biedny Sakumi.
— Czy pani go widziała tylko teraz? — zapytał Andrzej.
— Tak.
— Kiedyśmy siedzieli obok fortepianu, z niszy okna patrzył ustawicznie na ręce pani, bawiące się bronią z jego kraju, przeznaczoną do rozcinania stronic książki zachodniej.
— Przed chwilą?
— Tak, przed chwilą. Może myślał: Słodkie byłoby „harakiri“ tą małą szablą, ozdobioną chryzamentami, które zdają się wykwitać z japońskiego laku i żelaza pod dotknięciem jej palców!“
Nie uśmiechnęła się. Na jej twarzy rozpostarła się zasłona smutku i prawie cierpienia; oczy jej oświetlone niewyraźnie pod górną powieką, niby półświatłem lampy przesłonił cień jeszcze głębszy. Bolesny wyraz obniżył nieco kąty jej ust. Prawe ramię opuściła wzdłuż sukni, trzymając w ręce wachlarz i rękawiczki. Nie podawała już więcej ręki pozdrawiającym i pochlebcom, ni posłuchania nie dawała nikomu.
— Co pani takiego? — Zapytał jej Andrzej.
— Nic. Już czas mi pójść do Van Huffel. Proszę mnie odprowadzić do Franceski na pożegnanie, a potem towarzyszyć mi aż na dół, do mego powozu.
Powrócili do pierwszego salonu. Luigi Guli, młody mistrz, przybyły z rodzinnej Kalabryi w pogoni za szczęściem, czarny i kędzierzawy jak arab, grał z głębokiem odczuciem sonatę Cis-moll Ludwika Beethovena. Markiza d’Ateleta, która była jego Ludwiką orędowniczką, stała obok fortepianu, patrząc na dotknięcia. Zwolna, zwolna poważna i słodka muzyka zajmowała wszystkie te rozbawione umysły w swoje kręgi, niby powolny ale głęboki wir.
— Beethoven — rzekła Helena, z akcentem prawie religijnym, przystanąwszy i wyjąwszy swoje ramię z za Andrzejowego.
Tak, stojąc blizko jednego z bananów, słuchała muzyki. Wyciągnąwszy lewe ramię, ubierała bardzo powolnie rękawiczkę. W tym ruchu łuk jej bioder zdał się smuklejszym; cała postać, wydłużona ogonem, zdawała się wyższą i bardziej wyniosłą. Cień krzewu osłaniał i prawie uduchawniał bladość jej ciała. W oczach patrzącego na nią Andrzeja suknia topiła się z osobą.
„Ona będzie moją“, myślał z rodzajem upojenia, gdyż patetyczna muzyka spotęgowała jego podniecenie. „Ona mnie będzie trzymała w swoich ramionach, na swojem sercu!“
Wyobraził sobie, że się schyla i kładzie usta na jej plecach. — Czy była zimna owa przeźroczysta skóra, która była podobna do cieniuchnej warstwy mleka prześwietlonej złotem światłem? — Przeszedł go lekki dreszcz i przymknął powieki, jak, żeby go przedłużyć. Doszła go woń jej, jakiś nieokreślny, rzeźwy lecz oszołamiający, niby zapach aromatów. Cała jego istota, tętniła i parła z niezmierną gwałtownością ku temu przedziwnemu stworzeniu. Byłby chciał objąć ją, wciągnąć w swe wnętrze, ssać ją, pić, posiadać w jakikolwiek nadludzki sposób.
Równocześnie Helena, jakby zmuszona gwałtownem pożądaniem młodzieńca, odwróciła się nieco i uśmiechnęła się doń uśmiechem tak lekkim, rzekłbym prawie tak niemateryalnym, że zdał się nie być wyrażony ruchem warg, lecz raczej promieniowaniem duszy przez wargi, podczas gdy oczy pozostawały wciąż smutne i jakby zapamiętane w oddalach wewnętrznego marzenia. Byty to zaprawdę oczy Nocy, tak osłonione cieniem, jakby je sobie wyobraził był Vinci, po obaczeniu w Medyolanie Lukrecyi Crivelli.
I w chwili, którą trwał uśmiech, Andrzej czuł się sam z nią, pośród tego tłumu. Ogromna duma przepełniała mu serce.
Kiedy Helena zamierzyła ubierać drugą rękawiczkę, poprosił jej pokornie:
— Nie, nie robić tego.
Helena zrozumiała i pozostawiła rękę obnażoną.
Miał nadzieję ucałowania jej ręki, zanim odejdzie.
Nagle, powstał w jego myślach znowu obraz majowego jarmarku, kiedy mężczyźni pili wino z zagłębia jej dłoni. Znowu ubodła go bolesna zazdrość.
— Teraz idźmy — rzekła, biorąc go pod ramię.
Po skończeniu sonaty, zawiązały się jeszcze żywsze rozmowy. Służący oznajmił trzy czy cztery nowe nazwiska, pośród nich nazwiska księżny Isse, która weszła drobnym, niepewnym krokiem, ubrana po europejsku, z uśmiechem na owalnem obliczu, biała i drobna niby japońska laleczka.
Po salonie rozszedł się ruch zaciekawienia.
— Bądź zdrowa Francesko, — rzekła Helena, żegnając się d’Ateletą.
Do widzenia jutro.
— Tak prędko?
— Czekają mnie u Van Huffel’ów. Obiecałam przyjść.
— Szkoda! Niebawem będzie śpiewała Mary Dyce.
— Bądź zdrowa. — Do widzenia jutro.
— Masz. I bądź zdrowa. Kochany kuzynie, odprowadź ją.
Markiza dała jej bukiet pełnych fiołków i potem odwróciła się, by uprzejmie powitać księżnę Isse. Mary Dyce, ubrana czerwono, wysoka i falista, niby płomień, zaczęła śpiewać.
— Jestem tak zmęczona! — szepnęła Helena, opierając się na Andrzeju. — Proszę kazać podać mi futro.
Wziął futro od służącego, który je onej podawał. Pomagając jej przy wdziewaniu, dotknął palcami pleców: i uczuł, że zadrżała. Cały przedpokój był wypełniony rozmaicie ubranymi służącymi, którzy kłaniali się. Sopran Mary Dyce donosił słowa romancy Roberta Schumann’a: „Ich kann’s nicht fassen, nicht glauben...“
Zstępowali w milczeniu. Służący poszedł poprzód, by kazać powozowi zajechać aż do stóp schodów. Słychać było dudniący tupot koni na odbrzmiewającym dziedzińcu. Na każdym stopniu czuł Andrzej lekki nacisk ramienia Heleny, która się opuszczała nieco na niego, trzymając głowę do góry, raczej przegiętą trochę wstecz, z oczyma zamkniętymi.
— Kiedy pani wstępowała na schody, szedł za panią mój nieznany pani podziw. Zstępującej towarzyszy moja miłość, — rzekł Andrzej z poddaniem, prawie z pokorą, kładąc między ostatnie słowa przerwę ociągania.
Nie odpowiedziała nic. Lecz podniosła do nozdrzy bukiet fijołków i odetchnęła jego wonią. W tym ruchu obszerny rękaw płaszcza osunął się wzdłuż ramienia aż po łokieć. Widok tego żywego ciała, wyłaniającego się z pośród futra, niby mnogie białe róże z pośród śniegu rozpłomienił jeszcze bardziej pożądanie w zmysłach młodzieńca, z ową szczególną gwałtownością, którą wywołuje kobieca nagość, kiedy jest niedostatecznie okryta szatą tęgą i ciężką. Lekkie drżenie poruszało jego wargami i z trudem powstrzymywał pożądliwe słowa.
Lecz powóz już zajechał do stóp schodów i służący stał przy drzwiczkach.
— Palazzo Van Huffel — rozkazała księżna wsiadając przy pomocy hrabiego.
Służący się skłonił odstępując od drzwiczek i zajął swoje miejsce. Konie biły gwałtownie kopytami, krzesząc iskry.
— Proszę uważać — zawołała Helena, wyciągając ku młodzieńcowi rękę, a jej oczy i djamenty świeciły wśród mroku.
„Być z nią, tu, w tej ciemności i szukać ustami jej szyi pośród wonnego futra“.
Chciało mu się rzec:
— Proszę mnie wziąć ze sobą!
Konie biły kopytami.
— Proszę uważać — powtórzyła Helena.
Ucałował jej rękę, uciskając, jak, żeby zostawić jej na skórze odcisk namiętności. Następnie zamknął drzwiczki. I naraz powóz ruszył gwałtownie z głośnem na całe podwórze dudnieniem, kierując się ku Forum.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Józef Ruffer.