Przejdź do zawartości

Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień trzydziesty pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 31. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ TRZYDZIESTY PIERWSZY.

Obudziwszy się, spostrzegłem w dolinie obóz cyganów i rozpoznałem poruszenia oznaczające że mieli się ku pochodowi, aby znowu rozpocząć ich błędne wędrówki. Pospieszyłem złączyć się z niemi. Spodziewałem się mnogich zapytań względem mojej nieobecności przez te dwie nocy, ale nikt się do mnie nie odezwał, tak dalece przygotowania do odjazdu zajmowały każdego.
Skoro wszyscy dosiedliśmy koni, kabalista rzekł: «Jak na dzisiaj, mogę was zapewnić że do woli nasycimy się rozmową Żyda wiecznego tułacza. Nie straciłem całej władzy, jak to zuchwalec śmiał utrzymywać. Już był blizko Tarudantu gdy zmusiłem go do powrotu. Opiera się moim rozkazom i idzie jak może najwolniej, ale mam środki przyspieszenia jego kroków.» To mówiąc dobył z kieszeni książki, zaczął wymawiać jakieś barbarzyńskie formuły i wkrótce na wierzchołku góry spostrzegliśmy starego włóczęgę.
«Widzicie go — krzyknął Uzeda. — Łotr! leniwiec! Zobaczycie jak się z nim przywitam.» Rebeka jęła wstawiać się za winnym i kabalista zdawał się ochłaniać z gniewu, wszelako gdy Żyd zbliżył się ku nam, Uzeda nie mógł powstrzymać się od uczynienia mu żwawych wyrzutów w języku dla mnie niezrozumiałym. Następnie rozkazał mu kroczyć obok mego konia i ciągnąć dalej opowiadanie swoich przygód, od miejsca w którem był je zaprzestał. Nieszczęśliwy wędrowiec pochylił głowę i tak zaczął:

DALSZY CIĄG HISTORYI ŻYDA WIECZNEGO TUŁACZA.

Mówiłem wam że utworzyła się w Jerozolimie sekta Herodystów, która utrzymywała że Herod był Messyaszem, nadto obiecałem uwiadomić was o ukrytem znaczeniu jakie Żydzi przywiązywali do tego wyrazu. Powiem wam więc że Messyasz znaczy po hebrajsku «namaszczony, pomazany olejem» — «Christos» zaś jest greckiem tłumaczeniem tego nazwiska. Jakób obudziwszy się po sławnem swojem widzeniu, rozlał olej na kamień na którym głowa jego spoczywała i nazwał to miejsce «Bethel» czyli dom Boga. Możecie przekonać się w Sanchoniatonie że Szam wynalazł Betyle czyli ożywione kamienie. Wierzono na ówczas że duch święty natychmiast wszystko napełniał cokolwiek było poświęconem przez pomazanie.
Zaczęto namaszczać królów i Messyasz stał się jednoznacznikiem króla. Gdy Dawid mówi o Messyaszu, siebie samego ma w ówczas na widoku, jak to można poznać z drugiego jego psalmu. Skoro jednak królestwo żydowskie rozdzielone, następnie zajęte przez obcych, stało się igraszką sąsiednych mocarstw, zwłaszcza zaś gdy lud zaprowadzono do niewoli, prorocy co sił zaczęli go pocieszać, mówiąc że przyjdzie dzień w którym z pokolenia Dawidowego narodzi się prorok. Ten upokorzy dumę Babilonu i w tryumfie Żydów z niewoli wywiedzie. Najwspanialsze gmachy z łatwością przedstawiały się natchnieniu proroków, ztąd też nie omieszkali zabudowywać przyszłe Jeruzalem, godne przyjęcia w swych murach tak potężnego króla, z świątynią której by niebrakowało nic, coby tylko mogło podnieść w oczach ludu poszanowanie wiary. Żydzi, chociaż do słów ich nie przywięzywali wielkiej wagi, z przyjemnością jednak słuchali proroków. W istocie nie podobna było wymagać aby się gorąco zajmowali wypadkami, które miały dopiero nastąpić dla praprawnuków ich wnuków.
Zdaje się że pod panowaniem Macedończyków, zupełnie zapomniano o prorokach, dla tego też w żadnym Machabeuszu nie widziano Messyasza, chociaż ci wyzwolili kraj z niewoli cudzoziemców. Żadnego też z ich potomków, którzy nosili tytuł królewski, nie przepowiedzieli prorocy.
Inaczej wszakże działo się za panowania starego Heroda. Dworzanie tego władcy, wyczerpawszy przez czterdzieści lat wszystkie pochlebstwa uprzyjemniające mu życie, wmówili w niego nareszcie że był Messyaszem zapowiedzianym przez proroków. Herod zniechęcony do wszystkiego, wyjąwszy do najwyższej władzy, której z każdym dniem coraz więcej pragnął, osądził zdanie to za jedyny środek przekonania się, którzy z poddanych prawdziwie byli mu wiernymi.
Przyjaciele jego więc utworzyli sektę Herodystów, których naczelnikiem był oszust Sedekias, młodszy brat mojej babki. Pojmujecie, że ani mój dziad ani Dellius nie myśleli już o przesiedleniu się do Jerozolimy. Kazali ukuć małą skrzynkę z miedzi i zamknęli w niej kontrakt sprzedaży domu Hillela, rewers jego na trzydzieści tysięcy darejków, wraz z cessyą którą Dellius zeznał na rzecz ojca mego Mardocheja. Następnie przyłożyli pieczęcie i postanowili nie myśleć o tem, dopóki okoliczności nie przybrałyby przyjaźniejszego dla nich obrotu.
Herod umarł i Judea stała się pastwą najopłakańszych waśni. Trzydziestu naczelników stronnictw kazało się namaścić i ogłosić tyluż Messyaszami. W kilka lat potem, Mardochej zaślubił córkę jednego z sąsiadów i ja, jedyny owoc ich związku, przyszedłem na świat w ostatnim roku panowania Augusta. Dziad mój, chciał osobiście odprawić uroczystość obrzezania i rozkazał w tym celu przygotować wspaniałą ucztę; ale przyzwyczajony do odosobienia, i skołatany wiekiem, w skutek tych zachodów, wpadł w chorobę która w kilka tygodni zaprowadziła go do grobu. Wyzionął ducha w objęciach Delliusa, polecając mu aby starał się zachować dla nas skrzynkę miedzianą i nie pozwolił iżby niegodziwiec spokojnie używał owoców swej zbrodni. Moja matka, której połóg nie odbył się szczęśliwie, o kilka tylko miesięcy przeżyła swego teścia.
W owym czasie, żydzi mieli zwyczaj przybierania nazwisk greckich lub perskich. Nazwano mnie Ahaswerem. Pod tem to nazwiskiem, r. 1603 w Lubece, dałem się poznać Antoniemu Kolterusowi, jak się można o tem przekonać z pism Duduleusa, toż samo miano nosiłem także r. 1710 w Cambridge, jak tego dowodzą dzieła uczonego Tenzeliusa. —
«Panie Ahaswerze — rzekł Velasquez — wspominają także o tobie w «Theatrum Europæum».»
«Być może — odpowiedział Żyd — gdyż prawie powszechnie jestem znany od czasu jak przyszła chętka kabalistom przyzywania mnie z głębi afrykańskich pustyń.»
Naówczas zabrałem głos i zapytałem Żyda: dla czego szczególniej upodobał sobie te puste okolice?
«Dla tego że nie spotykam w nich ludzi, — odrzekł Żyd — jeżeli zaś czasem spotkam zabłąkanego wędrowca lub jaką kafrejską rodzinę, wtedy znając legowiska lwicy karmiącej swoje dzieci, prowadzę ją na zdobycz i z roskoszą patrzę jak ich w moich oczach rozdziera.»
«Panie Ahaswerze — przerwał Velasquez, — zdajesz mi się być człowiekiem niegodziwego sposobu myślenia.»
«Mówiłem wam — dodał kabalista — że to jest największy łotr w świecie.»
«Gdybyś tak jako ja żył ośmnaście przeszło wieków — odparł włóczęga — pewno nie byłbyś lepszym odemnie.»
«Spodziewam się żyć dłużej i daleko uczciwiej — rzekł kabalista; — ale zostawmy te niepotrzebne przygryzki i słuchajmy dalszych jego przygód.» — Żyd nie odpowiedział ani słowa i tak dalej mówił:
— Stary Dellius pozostał przy moim ojcu na którego tyle trosk odrazu się zwaliło. Żyli więc razem w naszem schronieniu gdy tymczasem Sedekias, przez śmierć Heroda pozbawiony opieki, niespokojnie o nas się dopytywał. Obawa naszego przybycia do Jerozolimy, bezustannie go dręczyła. Postanowił za tem poświęcić nas swemu spokojowi i wszystko zdawało się sprzyjać jego zamiarom, gdyż Dellius ociemniał, mój ojciec zaś będąc do niego szczerze przywiązanym, odosobnił się bardziej niż kiedykolwiek. Tak upłynęło sześć lat.
Pewnego dnia, doniesiono nam że jacyś żydzi z Jerozolimy zakupili sąsiedni dom i że koło naszego schronienia snuło się mnóstwo ludzi, którym źle z oczu patrzyło i którzy wyglądali na rozbójników. Mój ojciec z natury zalubowany w odosobieniu, korzystał z tej okoliczności i wcale się nie pokazywał. —
Tu niewiem jaki zgiełk przerwał opowiadanie tułacza, który schwycił tę sposobność i znikł nam z oczu. Wkrótce przybyliśmy na nocleg, gdzie zastaliśmy już przygotowany i zastawiony posiłek. Jedliśmy jak na podróżnych przystało i gdy sprzątnięto obrus, Rebeka zwracając się do cygana rzekła: «Jeżeli się nie mylę, w chwili gdy nam przerwano, mówiłeś że dwie kobiety zapewniwszy się że nikt ich nie śledzi, szybko przebiegły ulicę i weszły do domu kawalera Toledo.» Naczelnik cyganów, widząc że życzyliśmy usłyszeć dalszy ciąg jego przygód, zaczął w te słowa:

DALSZY CIĄG HISTORYI NACZELNIKA CYGANÓW.

Doścignąłem obie kobiety, właśnie gdy wchodziły na schody, i pokazawszy im próbki i opowiedziawszy polecenie dane przez zazdrośnika, dodałem: «Teraz, wejdźcie panie na prawdę do kościoła, ja tymczasem pobiegnę po mniemanego kochanka, który zdaje mi się jest mężem jednej z was. Skoro was zobaczy, niechcąc zapewne abyście wiedziały że was śledził, odejdzie, a wtedy będziecie mogły pójść gdzie wam się podoba.»
Nieznajome usłuchały mojej rady, ja zaś pobiegłem do kupca win i doniosłem zazdrośnikowi że obie kobiety rzeczywiście przybyły do kościoła. Poszliśmy razem i wtedy pokazałem mu dwie suknie podobne do próbek które trzymałem w ręku.
Zdawał się jeszcze powątpiewać, ale w tem jedna z kobiet odwróciła się i jak gdyby nienaumyślnie uchyliła nieco zasłony. Wnet radość małżeńska rozlała się po rysach zazdrośnika, wkrótce wmieszał się między tłum i wyszedł z kościoła. Wybiegłem za nim na ulicę, podziękował mi i dał jeszcze jedną sztukę złota. Sumienie nie pozwalało mi jej przyjąć ale niechcąc się zdradzić musiałem schować ją do kieszeni. Ścigałem go wzrokiem, następnie poszedłem po dwie kobiety i odprowadziłem je do domu kawalera. Młodsza, chciała mi dać sztukę złota. «Przebacz pani — rzekłem — sumienie nakazywało mi zdradzić twego mniemanego kochanka gdyż poznałem w nim męża, ale nieuczciwem byłoby przyjmować z obu stron zapłatę.»
Wróciłem do przysionku Ś. Rocha i pokazałem dwie sztuki złota. Moi towarzysze, krzyknęli z podziwienia. Często poruczano im podobne zlecenia, ale nigdy nikt ich tak sowicie nie wynagradzał. Zaniosłem złoto do wspólnej kassy, chłopcy poszli za mną chcąc nacieszyć się zadziwieniem przekupki, która w istocie nie posiadała się na widok tylu na raz pieniędzy. Oświadczyła, że nie tylko da nam tyle kasztanów ile sami zechcemy, ale że nadto zaopatrzy się w małe kiełbaski i wszystko czego potrzeba do smażenia. Nadzieja takiej biesiady ogarnęła radością naszą czeredę, ja tylko jej nie podzielałem i postanowiłem wyszukać sobie lepszego kucharza. Tymczasem napełniliśmy kieszenie kasztanami, wróciliśmy do przysionka Ś. Rocha i posiliwszy się, każdy zawinął się w swój płaszcz i zasnął.
Nazajutrz, jedna z wczorajszych kobiet zbliżyła się do mnie i wręczyła mi list, mówiąc abym czemprędzej zaniósł go do kawalera. Poszedłem i oddałem pismo jego kamerdynerowi. Wkrótce wprowadzono mnie do pokoju. Powierzchowność kawalera Toledo z samego początku sprawiła na mnie przyjemne wrażenie. Natychmiast zrozumiałem dla czego miał łaski u kobiet. Był to młodzieniec nader powabnej postaci. Nie potrzebował uśmiechać się, gdyż wesołość przebijała się w każdym rysie jego twarzy, przytem jakiś wdzięk towarzyszył wszystkim jego poruszeniom, można było tylko zarzucić mu pewną lekkość w obyczajach, co bezwątpienia byłoby mu szkodziło u kobiet gdyby każda nie była przekonaną że potrafi ustalić najbardziej płochego męzczyznę.
«Mój przyjacielu — rzekł kawaler — znam już twój dowcip i uczciwość, chcesz wejść do mojej służby?»
«Nie mogę żadnym sposobem z tej łaski korzystać. Urodziłem się szlachcicem i nie powinienem przyjmować służalczych obowiązków. Obrałem stan żebracki gdyż ten bynajmniej nie ćmi szlacheckiego klejnotu.»
«Wyśmienicie — odrzekł kawaler — ta odpowiedź godną jest prawdziwego Kastyliana. Powiedzże mi co mogę dla ciebie uczynić?»
«Mości kawalerze — odpowiedziałem — lubię mój stan ponieważ jest zaszczytnym i daje mi sposób do życia, ale przyznam się że często niemam co w usta włożyć. Jeżeli więc pan możesz mi pozwolić abym jadał z twemi ludźmi, będę to uważał za największe dla siebie szczęście.»
«Z największą chęcią — rzekł kawaler — w dniach gdy przyjmuję u siebie kobiety, zwykle odsyłam służących i gdyby w ówczas szlachecki twój klejnot pozwolił ci usługiwać nam do stołu.»
«Skoro pan będziesz z swoją kochanką — odpowiedziałem — natenczas z przyjemnością mogę usługiwać, gdyż stając się panu użytecznym, uszlachetniam tym sposobem mój postępek.» To powiedziawszy pożegnałem kawalera i udałem się na ulicę Toledo.
Zapytałem o dom Don Avadora, nikt nie umiał mi odpowiedzieć. Wtedy zapytałem o Don Filipa del Tintero Largo. Pokazano mi balkon na którym ujrzałem człowieka poważnej postaci, palącego cygaro i o ile się zdawało liczącego dachówki pałacu księcia Alby. Jakkolwiek głos natury żywo w mem sercu za nim przemówił, atoli niemogłem wstrzymać się od podziwienia na widok takiego zbytku powagi w ojcu, a natomiast braku jej w synu. Sądziłem że natura lepiej byłaby uczyniła rozdzielając tę powagę między dwóch, wszelako przyszła mi myśl że należało za wszystko dziękować Bogu i poprzestając na tym wniosku, wróciłem do towarzyszów. Poszliśmy spróbować kiełbasek u przekupki które tak dalece mi zasmakowały, że zupełnie zapomniałem o obiedzie u kawalera.
Nad wieczorem spostrzegłem obie kobiety wchodzące do jego domu. Widząc że dość długo tam bawiły, poszedłem dowiedzieć się zali niepotrzebowano moich usług, ale właśnie w tej chwili wychodziły. Przemówiłem kilka dwuznacznych słów do piękniejszej, która za całą odpowiedź uderzyła mnie lekko wachlarzem po twarzy. Wkrótce potem zbliżył się do mnie młody człowiek wyniosłej postawy, z krzyżem maltańskim wyszytym na płaszczu. Reszta jego odzienia wskazywała podróżnego. Zapytał mnie gdzie mieszkał kawaler Toledo? Odpowiedziałem że mogę go zaprowadzić. Nie znaleźliśmy nikogo w przedpokoju, otworzyłem więc drzwi i wszedłem z nim razem do głównej komnaty.
Kawaler Toledo zdziwił się niepomału. «Co widzę — zawołał — tyżeś to mój kochany Anguilarze?! przybyłeś do Madrytu, — jakże jestem szczęśliwy! Cóż się tam dzieje w Malcie? co porabia wielki mistrz? wielki komtur — przeor nowicyatu? drogi przyjacielu, niechże cię uściskam!» Kawaler Anguilar odpowiedział na te oświadczenia z równą czułością wszelako z daleko większą powagą. Osądziłem, że dwaj przyjaciele zechcą wieczerzać razem. Znalazłem w przedpokoju nakrycie i pobiegłem czemprędzej po wieczerzę. Gdy stół już był zastawiony, kawaler Toledo kazał mi przynieść od piwniczego dwie butelki musującego wina francuzkiego. Spełniłem jego rozkaz i wysadziłem korki.
Śród tego obaj przyjaciele, zawiadomili się wzajemnie o wielu dotyczących ich wypadkach, przypomnieli sobie mnóstwo wspólnych wspomnień, poczem Toledo zabrawszy głos tak rzekł:
«Niepojmuję jakim sposobem, obdarzeni cale przeciwnemi charakterami, możemy żyć z sobą w tak ścisłej przyjaźni? Ty posiadasz wszystkie cnoty, ja zaś pomimo to kocham cię jak gdybyś był największym w świecie rozpustnikiem. W istocie, słów tych czynem dowodzę, gdyż dotąd z nikim nie zaprzyjaźniłem się w Madrycie i ty jesteś jedynym moim przyjacielem, chociaż z drugiej strony, prawdę mówiąc, nie jestem równie stałym w miłości.»
«Czy zawsze masz te same zasady względem kobiet?» przerwał Anguilar.
«Nie zupełnie — odparł Toledo — dawniej jak można najszybciej porzucałem jedną kochankę dla drugiej, teraz zaś przekonałem się że tym sposobem tracę zbyt wiele czasu i zwykle rozpoczynam nowy związek za nim zerwę pierwszy, podczas gdy w dali upatruję już trzeci.»
«Tak więc — rzekł Anguilar — nigdy niechcesz wyrzec się tej przeklętej lekkomyślności?»
«Ja, nie — odpowiedział Toledo — ale lękam się ażeby ona mnie nie opuściła. Kobiety madryckie mają w swym charakterze coś tak naglącego, tak nieodczepnego, że często pomimowolnie człowiek staje się bardziej moralnym aniżeliby tego sobie życzył.»
«Nie rozumiem zupełnie twoich słów — rzekł Anguilar, — wreszcie nie ma w tem nic dziwnego, nasz zakon jest wojskowym ale zarazem duchownym, my ślubujemy równie jak mnichy i księża.»
«Zapewne — dodał Toledo — lub jak kobiety gdy przysięgają na wierność małżonkom.»
«I któż z nas wie — rzekł Anguilar — czyli za złamanie przysięgi nie czeka go straszna kara na tamtym świecie?»
«Mój przyjacielu — mówił Toledo — wierzę w to wszystko w co chrześcijanin powinien wierzyć, ale zdaje mi się że zachodzi tu pewne nieporozumienie; jakże naprzykład chcesz, ażeby żona ojdora Uscaritza miała być smażoną w ogniu przez całą wieczność za to, że dziś jedną godzinę ze mną przepędziła?»
«Wiara naucza nas — rzekł Anguilar — że są inne jeszcze miejsca pokuty
«Chcesz mówić o czyścu — odpowiedział Toledo. — W ten najzupełniej wierzę, doświadczyłem go bowiem za życia, kiedym się kochał w tej niegodziwej Inezie z Nawarry, najdziwaczniejszem, najbardziej wymagającem i najzazdrośniejszem stworzeniu jakie kiedykolwiek w życiu spotkałem, ale też odtąd zarzekłem się na wieki bogini teatralnych. Ale ja rozprawiam, a ty ani jesz ani pijesz — ja wypróżniłem całą butelkę a twój kieliczek jeszcze pełny, o czem myślisz? o czem tak dumasz?»
«Dumałem — rzekł Anguilar — nad słońcem które dziś widziałem.»
«Niemogę ci tego zaprzeczyć — przerwał Toledo — gdyż ja także je widziałem.»
«Dumałem także — dodał Anguilar — czyli jutro je zobaczę.»
«Nie wątpię o tem, zwłaszcza jeżeli mgły nie będzie.»
«Nie tak bardzo zaręczaj, gdyż może być że nie dożyję jutrzejszego dnia.»
«Muszę wyznać — rzekł Toledo — że przywozisz nam z Malty nie zbyt pocieszające myśli jak do stołu.»
«Człowiek zawsze pewnym jest śmierci — przerwał Anguilar — ale nigdy nie wie kiedy ostatnia chwila nań przypadnie.»
«Słuchaj no — rzekł Toledo — przyznaj się, zkąd wyciągnąłeś te przyjemne zdania? musiał to być jakiś piekielnie nudny śmiertelnik który cię niemi napoił. Czy często zapraszacie go u was na wieczerzę?»
«Mylisz się — rzekł Anguilar — dzisiejszego poranku spowiednik mój mówił mi o tem.»
«Jak to — zawołał Toledo — przyjeżdżasz do Madrytu dla pojedynku i tego samego dnia idziesz do spowiedzi?»
«Właśnie dla tego poszedłem do spowiedzi.»
«Mniejsza o to — rzekł Toledo — ja sam od dawna nietrzymałem już szpady w ręku i jeżeli chcesz mogę służyć ci za świadka.»
«Mocno żałuję — odpowiedział Anguilar — ale właśnie ty jesteś jednym człowiekiem którego nie mogę prosić o wyświadczenie mi tej przysługi.»
«Sprawiedliwe nieba — krzyknął Toledo — znowu więc rozpocząłeś ową nieszczęsną kłótnię z moim bratem?»
«Nieinaczej mój przyjacielu — odparł Anguilar — książe Lerna niechciał zgodzić się na złożenie mi usprawiedliwienia jakiego po nim wymagałem, dziś więc wieczorem mamy bić się przy pochodniach, nad brzegami Manzanaresu, pod wielkim mostem.»
«Wielki Boże! — zawołał Toledo w najwyższej boleści — mamże dziś wieczorem stracić brata lub przyjaciela?»
«Być może obu — odrzekł ponuro Anguilar — wyzwaliśmy się na śmiertelny bój; zamiast szpad zgodziliśmy się na krótkie miecze i puginały w lewem ręku. Wiesz że broń ta jest straszną.»
Toledo, którego tkliwa dusza, łatwo przejmowała wszelkie wrażenia, z najhuczniejszej wesołości, odrazu wpadł w najposępniejszą rozpacz.
«Przewidywałem twoją boleść — rzekł Anguilar — i dla tego niechciałem widzieć się z tobą, ale głos z Nieba dał mi się słyszyć i rozkazał abym cię ostrzegł o karach jakie nas czekają w przyszłem życiu.»
«Ach! — zawołał Toledo — proszę cię, niemyśl wcale o mojem nawróceniu.»
«Jestem tylko żołnierzem — rzekł Anguilar — nieumiem mówić z ambony, ale powinienem słuchać głosu Boskiego.»
W tej chwili zegar uderzył jedenastą. Anguilar uściskał przyjaciela i rzekł: «Posłuchaj Toledo — tajemne przeczucie ostrzega mnie że zginę, pragnę jednak ażeby śmierć moja przydała się ku twemu zbawieniu. Spóźnię walkę aż do północy. Natenczas uważaj pilnie, jeżeli umarli mogą jakiemi znaki dać się słyszeć żyjącym, w takim razie bądź przekonanym że przyjaciel twój nieomieszka zapewnić cię o istnieniu tamtego świata. Uprzedzam cię tylko, uważaj dobrze, o samej północy.» To mówiąc Anguilar uściskał jeszcze raz przyjaciela i wyszedł.
Toledo rzucił się na łóżko zalewając się łzami, ja zaś wyszedłem do przedpokoju, ciekawy jak się to wszystko skończy.
Toledo wstawał, spoglądał na zegarek, poczem znowu padał na łóżko i płakał. Noc była ciemna, tylko migotania dalekich błyskawic, przedzierały się czasami przez szpary okiennic. Burza coraz się zbliżała i okropności jej powiększały jeszcze posępność naszego położenia. Północ uderzyła i z ostatnim dźwiękiem usłyszeliśmy trzy stuknięcia w okiennicę.
Toledo otworzył okiennicę mówiąc: «Czy zginąłeś?»
«Zginąłem,» odpowiedział grobowy głos.
«Czy jest czyściec na tamtym świecie?» zapytał Toledo.
«Jest i ja w nim już siedzę,» odrzekł tenże sam głos, poczem usłyszeliśmy, długi, bolesny jęk.
Toledo padł twarzą na ziemię, następnie porwał się, wziął płaszcz i wyszedł. Udałem się za nim; zwróciliśmy się drogą ku Manzanaresowi, ale jeszcze nie doszliśmy byli do wielkiego mostu, gdy ujrzeliśmy czeredę ludzi z których jedni nieśli pochodnie. Toledo poznał swego brata.
«Nie masz potrzeby iść dalej — rzekł mu książe Lerna — jeżeli nie chcesz potknąć się o trupa twego przyjaciela. Toledo padł bez zmysłów. Widząc że był w rękach swoich ludzi, powróciłem do mego przysionku i zacząłem rozmyślać nad tem wszystkiem czego byłem świadkiem. Ojciec Sanudo nieraz wspominał mi o czyścu, i nowe to zapewnienie nie sprawiło na mnie nadzwyczajnego wrażenia. Zasnąłem zwykłym twardym snem.
Nazajutrz, pierwszym który wszedł do kościoła Ś. Rocha był Toledo, ale tak blady i zmęczony że zaledwie mogłem go poznać. Długo modlił się, wreszcie zażądał spowiednika. —
Gdy cygan doszedł do tego miejsca, przerwano mu dalsze opowiadanie, musiał nas zatem opuścić i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.