Przejdź do zawartości

Przyjaciele dzieci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Smoleński
Tytuł Przyjaciele dzieci
Pochodzenie Światełko.
Książka dla dzieci
Wydawca Spółka Nakładowa Warszawska
Data wyd. 1885
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Przyjaciele dzieci.
N

Najstraszniejsze są nieszczęścia, które dotykają dzieci maleńkie. Starsi, gdy im się zdarzy co złego, mogą się jeszcze ratować, bo mają rozum i siłę; lecz dzieci nie umieją się bronić, często nieszczęścia, jakie ich spotka, nie potrafią nawet ocenić. Przeciwko nędzy, naprzykład, człowiek starszy broni się pracą, dziecko zaś nie może się samo na żaden zdobyć ratunek i nie zrozumie tego nieszczęścia, aż mu dokuczy zimno lub głód. Zabezpieczają dzieci od nieszczęść rodzice lub krewni; jeżeli jednak się zdarzy, że są niedobrzy, niedbali lub pomrą, nie byłoby dla biedactwa ratunku, gdyby się nie znaleźli ludzie poczciwi. Nawiedzają zresztą dzieci i takie nieszczęścia, których nikt nie potrafi osłodzić, z wyjątkiem owych poczciwych. Tacy przyjaciele dzieci zdarzali się u nas w czasach dawniejszych, trafiają się także i dzisiaj.

Przeszło sto lat temu umarł w Warszawie jeden z największych dobroczyńców nieszczęśliwych dzieci, francuz rodem, Piotr Gabryel Boduen. Był początkowo żołnierzem; że jednak więcej miał skłonności do ratowania ludzi, niż do zabijania ich, wojaczkę porzucił i został księdzem. Przybywszy do Warszawy, wyuczył się dobrze po polsku i najczęściej przestawał z ludnością ubogą, żeby wszystkie jej troski poznać dokładnie. Znalazł śród tej ludności nieszczęść niemało i jak mógł, biednym pomagał; najtroskliwszą jednak rozciągnął opiekę nad sierotami i niemowlętami, porzuconemi przez matki. Trafiały się bowiem kobiety, które, nie mając czem nakarmić swych dzieci, zostawiały je na ulicach i placach; zdarzały się inne, które porzucały niemowlęta, bo nie chciało im się na ich wyżywienie pracować. Były i takie matki, które, dla pozbycia się kłopotów, mordowały dzieci i zwłoki tajemnie grzebały lub rzucały do wody. Nieraz sam ksiądz Boduen znajdował w zakącie ulicy kwilące niemowlę, drżące od głodu i zimna. Podnosił je z ziemi, otulał połą swojego płaszcza, powierzał opiece jakiej poczciwej niewiasty i nad wychowaniem czuwał jak ojciec. Ponieważ liczba nieszczęśliwych zwiększała się ciągle, postanowił stały dla nich urządzić przytułek. Dla dokonania tego, począł odwiedzać ludzi zamożnych i zbierać składki. Trudno wyobrazić sobie ile upokorzeń znieść musiał, nim potrzebną na zakupienie domu dla dzieci zgromadził sumę. Zaszedłszy, naprzykład, razu pewnego do jednego z zamożniejszych domów, znalazł towarzystwo, zajęte grą w karty, a na stole stosy pieniędzy. Do tego, przed którym leżało złota najwięcej, zbliżył się ksiądz Boduen nieśmiało i przemówił pokornie:
— Wielkie tu bogactwo — czyż cząstki nie uzyskam dla biednych?
Gracz udawał, że prośby nie słyszy.
— Małą cząstkę dla sierot! — powtórzył ksiądz głośniej.
Zniecierpliwiony bogacz, zamiast datku, znieważył księdza policzkiem, na co ten odpowiedział spokojnie:
— To jest dla mnie, a cóż będzie dla sierot?
Zdumiony wielkością duszy księdza, krzywdziciel rzuci się w jego objęcia, przepraszał i znaczną część pieniędzy ofiarował na dzieci. Przy takiej wytrwałości, zebrał ksiądz Boduen sumę, za którą zakupił naprzód kamienicę, a później wystawił wspaniały gmach dla podrzutków, istniejący dotychczas pod nazwą szpitala Dzieciątka Jezus. Żeby złe matki nie potrzebowały dzieci zabijać lub porzucać ich na ulicy i placach, — urządzono w ścianie szpitala okienko, przez które wsuwać mogły niemowlęta do przygotowanej kołyski. Wyjmowała dziecko z kołyski służba szpitalna, opatrywał je lekarz i nakarmione oddawano mamce do miasta lub na wieś. Ochronił w ten sposób ksiądz Boduen wiele matek od zbrodni zabójstwa, ocalił mnóstwo dzieci od śmierci. Wielką ten mąż znakomity całemu krajowi wyrządził przysługę: iluż bowiem w przeciągu lat stu przeszło ze skazanych na zagładę niemowląt wyrosło ludzi poczciwych i zdatnych do pracy!
Podobnym do Boduena był, zmarły przed laty trzydziestu, Stanisław Jachowicz. Uczą się dzieci pięknych jego bajeczek, nie wszystkie jednakże wiedzą, że sam wychowywał sieroty i zebrał dużą sumę pieniędzy na urządzenie dla nich przytułku i szkółki.
Gdy Boduen i Jachowicz pielęgnowali podrzutków i opuszczone sieroty, ksiądz Jakób Falkowski poświęcił się dzieciom dotkniętym strasznem kalectwem, bo utratą słuchu i mowy. Poznawszy pewnego siedmioletniego głuchoniemego chłopczyka, usiłował go najprzód wyleczyć. Według wskazówek, które znalazł w książkach lekarskich, golił malcowi głowę, świdrował mu w uszach, podcinał język — wszystko jednak daremnie. Żal mu było chłopczyny, który się niczego nie mógł nauczyć, ani się porozumieć z nikim nie umiał; kiedy przeto nie pomogło leczenie, jął się sposobów innych. Wiedział, że dla wymówienia czegokolwiek, musi człowiek stosownie ułożyć usta i wprawić je w ruch. Stawał ksiądz Falkowski przed lustrem i uważał, jak trzeba ułożyć usta i jak niemi poruszać dla wymówienia, naprzykład: a, b, c. Nabrawszy wprawy, układał usta wobec głuchoniemego i nakłaniał go przez znaki, żeby tak robił, jak on, i żeby głos wydał. Próba się udała. Od wymawiania liter przeszedł ksiądz Falkowski do sylab, od sylab do całych wyrazów. Patrząc na usta, mógł już nieszczęśliwy chłopczyk rozumieć mówiących; wyuczywszy się sporo wyrazów, mógł i własne okazać myśli. Jeżeli mu zabrakło wyrazów, używał umówionych znaków, robionych palcami. Oddany przez opiekuna do szkoły, nabrał biegłości w rysunkach, kaligrafii, geografii i rachunkach; okazało się na nim, że i tak straszne nieszczęście, jak brak słuchu i mowy, można znacznie złagodzić. Ucieszony postępami swojego ucznia, założył ksiądz Falkowski w Szczuczynie, niedaleko Łomży, dla głuchoniemych szkołę, którą następnie przeniósł do Warszawy. Powstał w ten sposób przed siedmdziesięciu laty staraniem zacnego księdza zakład dla głuchoniemych, do którego później zaczęto i dzieci ociemniałe przyjmować. Głuchoniemi porozumiewają się z sobą na migi; do tych, którzy używanych przez nich znaków nie rozumieją, potrafią, chociaż niewiele, mówić, wszystkie zaś myśli swoje mogą przedstawić na piśmie. Wychodzą na ludzi pożytecznych, nabierają bowiem biegłości w różnych rzemiosłach. Ociemniali umieją czytać na książkach z literami wypukłemi, które rozpoznają palcami, potrafią grać na różnych instrumentach i również pożytecznymi stają się ludźmi.
Do dzieci nieszczęśliwych należą jeszcze i takie, które mają rodziców i cieszą się zdrowiem, lecz przez złe wychowanie nabierają ochoty do różnych występków; zaledwie kilka lat licząc, wyciągają ludziom z kieszeni pieniądze, chustki i inne przedmioty, słowem — kradną. Z maleńkich rzezimieszków wyrośliby wielcy zbrodniarze, gdyby się nie znaleźli znowu ludzie poczciwi i nie rozciągnęli nad nimi opieki. Urządzili oni dla tych małych hultajów przytułek nie daleko Warszawy, w Studzieńcu. Jeżeli malca jakiego schwytają na kradzieży, zamiast bić lub zamykać w więzieniu, wiozą go do owej osady w Studzieńcu. Tłumaczą mu tam, że postępował brzydko, wyrabiają w nim wstręt do złych czynów i uczą rzemiosł, iżby, wyszedłszy z osady, mógł poczciwie na chleb zarabiać.
Dzięki Boduenowi i Jachowiczowi porzucane przez matki niemowlęta i ubogie sieroty mają dzisiaj przytułki. Zacny ksiądz Falkowski przyszedł z pomocą kalekom. Inni ludzie poczciwi rozciągnęli opiekę nad dziatwą zepsutą, a wreszcie znaleźli się tacy, którzy dla dzieci ubogich założyli ochrony, gdzie one bezpłatnie się kształcą. Wszyscy ci mężowie pracowali i pracują z wielkiej miłości dla nieszczęśliwych, których zawsze na świecie jest dużo. Oby takich zacnych przyjaciół dzieci nie brakło nigdy!

Wł. Smoleński.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Smoleński.