Przejdź do zawartości

Przez jasne wrota/Wyjazd z Japonji

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Przez jasne wrota
Rozdział Wyjazd z Japonji
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WYJAZD Z JAPONJI.
Budda z Kamakury. — Ostatnia noc. — Na statek! — Zawsze „ona“! — Odjazd. — Anglicy. — English is esperanto. — Nowi znajomi. — Nippon sajonara!

Podpis miłego naszego komika na mym pasporcie wciąż jeszcze Amerykanom nie imponował. Odpowiedź na mój telegram nie nadchodziła i zrozumiałem, że jeśli innym jakimś sposobem nie przedostanę się do Europy, pozostanę dożywotnim kandydatem do wizy amerykańskiej w Japonji.
To mi się oczywiście nie uśmiechało.
Nacisnąłem dra. Niemca. Zmartwił się, poszedł do ambasady angielskiej i nacisnął jej sekretarza p. Benthinga. (Taka jest w świecie tajemnica — jeśli Amerykanie czego nie zrobią, idzie się do Anglików, a wówczas ci pomogą z pewnością). P. Benthing po naradzie odbytej ze mną, przyszedł do przekonania, że jechać powinienem, ale, że do tego celu niepotrzeba mi Ameryki, bo wystarczą jeszcze na razie porty angielskie. Poradził mi tedy, żebym się czem prędzej starał o bilet na jaki statek.
Szedł wówczas — 18. grudnia wypływał z Jokohamy — długi dopiero po „Tenyo-Maru“, wysłany do Europy „Jokohama-Maru“, parowiec japońskiego towarzystwa przewozowego „Nippon-Juzen-Kaisza“. Popędziłem do dyrekcji tego towarzystwa, odprawiono mnie do kasy, zaś w kasie urzędnik z najserdeczniejszą w świecie miną oświadczył mi, że wszystkie bilety na trzy miesiące naprzód są już wyprzedane. Bardzo nad tem bolał. Przerażony wpadłem znów na dra. Niemca, z nim razem natarliśmy na p. Benthinga, a ten uderzył na japońskie ministerstwo spraw zagranicznych. Dopiero stamtąd na polecenie sekretarza ministerstwa wicehrab. Muszakoszi bilet mi dano. Ambasada francuska postąpiła również uprzejmie i bez zbytecznych formalności.
Z tego powodu musiałem pojechać podziękować p. Muszakoszi za jego uprzejmość, skutkiem czego zwiedziłem też ministerstwo spraw zagranicznych, urządzone istotnie bardzo pięknie. P. Muszakoszi, władający dobrze językiem niemieckim, złożył mi gratulację z tego powodu, że jadę do Polski, „w której niema już ani Niemców, ani Austrjaków, ani Rosjan“, prosząc mnie, abym rodakom powtórzył jego życzenia z tego powodu — co też czynię z przyjemnością.
Ledwo z tem wszystkiem na czas załatwiwszy się, już na drugi dzień na łeb na szyję pojechałem do Jokohamy, aby przynajmniej morze mieć przed oczami, aby już być w porcie. Ziemia mi się pod nogami paliła. Z taką nostalgją doprawdy podróżować nie warto.
W hotelu usiedzieć nie mogłem — raz dlatego, że wszystkie krzesła w moim pokoju były na biegunach — szczyt rozkoszy w przekonaniu zakochanego we wszelkich bujdach i wszelkiem bujaniu Amerykanina — powtóre, ponieważ numer obity był szkarłatem, co na mnie z byt silnie działa. Przy śniadaniu cały dzień siedzieć nie można. W porcie stałem jakie pół godziny, patrząc na wodę, ale dzień był chmurny, niezbyt wiele się widziało. Więc siadłem w samochód i pojechałem na wieś.
Było zimno i chmurno. Po obu stronach drogi ciągnęły się mokre, grząskie pola ryżowe. Okolica była górzysta, zaś góry, choć niewielkie, o stromych zboczach, prawda, zielone. Chałupiny słomiane, jak nasze, tylko, że zimne, drewniane, ażurowe. Kramy biedne — widać ludność niewiele w nich szuka. Czasami większe jakieś sadyby — niby dwory, z pewną paradą budowane, ale też bardzo skromne. Świątyńki wiejskie ciche i opuszczone, podobne do starych cmentarzy ze swemi omszałemi „iszidoro“ niby krzyże kamienne. Czarne świerki czy sosny — bardzo smutne.
Naturalnie, że były po drodze szczegóły i piękne i zajmujące — ale ja zapomniałem. Wiem tylko, że tak jechałem przez kraj ludny, lecz zimny i smętny, potem przez jakieś miasteczko, gdzie spotkałem pogrzeb, potem byłem w świątyni bogini Kwannon, do której nie mam żadnego szczególniejszego nabożeństwa — a działo się to wszystko w starej miejscowości, zwanej Kamakura — aż wreszcie szofer zatrzymał się przed jakiemiś wrotami religijnego charakteru i kazał mi iść.
Posłusznie poszedłem.
Szedłem piękną aleją wśród drzew, jak zwykle starannie zamiecioną i obstawioną latarniami kamiennemi i bronzowemi w podwórzu świątyni, podobnem do ogrodu a otoczonem górami.
I naraz stanąłem.
Rzecz nie do wiary — góra uśmiecha się do mnie. Wierzyć oczom się nie chce — ale przez napół bezlistne gałęzie drzew wyraźnie widać tę górę patrzącą z dziwnym jakimś uśmiechem z pod złotych powiek.
Jest to słynny Daibutsu, czyli Wielki Budda z Kamakury. Jest zbyt piękny, abym się silił opisywać go. Jest to przewspaniały kolos z bronzu, jeden z trzech największych znajdujących się w Japonji. Stoi na niewielkim pagórku, ocieniony wysokiemi sosnami i kryptomerjami.
Odlew bromowy pochodzi z 1252 r. Wymiary jego są następujące:
Wysokość............ 50 stóp
Objętość............. 98 stóp
Długość twarzy....... 8½ stopy
Od kolan do czoła.... 38 stóp
Od kolana do kolana. 36 stóp.
Oczy z czystego złota są długości około czterech stóp, podczas gdy srebrna brodawka na czole, wielkości 1½ stopy, waży 30 funtów. Przed kolosem znajdują się dwa bronzowe lotosy wysokości 15 stóp, zaś z prawej strony małe drzwiczki prowadzą do jego wnętrza, gdzie po drabince wchodzi się aż na jego ramiona, zaopatrzone w dwa małe okienka. Wewnątrz posągu jest kaplica z ołtarzem, najzupełniej przypominającym ołtarze w kapliczkach katolickich — stoją na tym ołtarzu trzy posążki Buddy. Idealny, pogodny spokój, malujący się na twarzy boga, symbolizuje znakomicie doktrynę budystyczną.
Jest to ten sam Budda, o którym Kipling pisze, iż nigdzie indziej Bóg nie jest bliższy postaci ludzkiej. „Bądźcie grzeczni — woła Kipling — kiedy „poganie“ modlą się do Buddy z Kamakury, zaś kto umie zrzucić pychę z serca i nie potępia żadnej religji i żadnego kapłana, ten czuje nad sobą w Kamakurze duszę całego Wschodu. Bo w stronę tego Buddy lecą nietylko modlitwy ukochanego przezeń małego narodu z jego małemi grzechami, ale i modły z pagod Birmy, i niezliczone „Om mane padme hum“ z tybetańskich świątyń, rozbrzmiewających łoskotem bębnów, i z dalekiego a zawistnego Benares.
Wracałem wspaniałą szosą do Jokohamy tuż nad morzem, ale zimno było takie, że mnie najpiękniejsze widoki przestały zachwycać i szczęśliwy byłem, kiedyśmy wreszcie wieczorem wjechali w płonące różnobarwnemi światłami ulice miasta.
Jokohama jako port ma znacznie większą i bardziej koncentrowaną kolonję cudzoziemską, niż Tokjo. W Tokjo widzi się dyplomatów ludzi inteligentnych, kulturalnych, dobrze wychowanych. Jokohama jest centrum kupców, giełdziarzy i emigracji. Wielkie amerykańskie hotele przypominają pstrokacizną ras cyrk Barnum Bailey i człowiek czuje się w nich dość nieswojo. Obserwując tę świetnie, ale niewytwornie ubraną zgraję, nie liczącą się z groszem, niezmiernie pewną siebie i arogancką, z łatwością dostrzega się brutalne, choć niby pokrywane uśmiechem rysy twarzy, oczy zimne i złe, ruchy gwałtowne i szorstkie. To nie jest „towarzystwo“, lecz „fighting people“ w całem znaczeniu tego słowa.
Po obiedzie uciekłem do swego szkarłatnego pokoju i kołysząc się w ciemnościach na wygodnym fotelu na biegunach, siedziałem przy otwartem oknie, słuchając nocnych odgłosów. Słychać było urywane „ho! ho!“ rikszów i melancholijny flet japoński. Noc była bardzo ciepła, światła w górzystej dzielnicy miasta połyskiwały jak gwiazdy.
Była to moja ostatnia noc w Japonji przed ostateczną podróżą do kraju. Jeszcze tylko tych kilka portów i jeszcze tylko tych 58 dni morza, czas, który musi upłynąć a którego przyśpieszyć nie można, i będę u brzegów Europy. O, nigdy nie zapomnę tej ciepłej nocy ani tych marzeń o Polsce przy słodkiej, molowej piosence tęsknego fletu japońskiego.
Na drugi dzień zerwałem się nieledwie o świcie i natychmiast wyjrzałem przez okno.
Był jasny, piękny dzień i cała egzotyczna botanika przed bramą wjazdową demonstrowała swe najwyższe zadowolenie z tego powodu wszystkiemi, dostępnemi sobie sposobami. Na podnóżkach swych wózków siedziało kilka żółtych rikszów. Ulica była jeszcze pusta.
Ubrawszy się czem prędzej, wyrównałem rachunek i kazałem się zawieźć do portu na „Jokohama-Maru.“ Manager perswadował mi, że jeszcze wcześnie, że mi się należy śniadanie, ale mnie dość już było tych wszystkich „omeletts with ognions“ i „ham and bacon“, chciałem za wszelką cenę być na statku. Po gwałtownej utarczce słownej przecie postawiłem na swojem. Zawołano mi dwóch „rikszów“ i, nie oglądając się nawet za siebie, poleciałem do portu.
Tak jest. Miałem gorączkę podróży. Bałem się, by „Jokohama-Maru“ nie odjechała beze mnie. Cokolwiekby było na wszelki wypadek wolałem być na statku.
Dopiero wówczas jadąc do portu, zrozumiałem wewnętrzną treść pewnej sceny, jaką właśnie niedawno w tymże porcie widziałem. Jakiś wielki parowiec transoceański z południowej Ameryki ruszał z portu. Już na pokładzie było mnóstwo pasażerów, a jeszcze „riksze“ zwozili nowych — przeważnie żołnierzy amerykańskich w „khaki“ mundurach. Chłopcy, czerwoni z radości a pewnie i z libacji, z wielkiemi koszami owoców na kolanach, śmiali się, wykrzykiwali coś do przechodniów, kiwali im rękami. Statek otoczony był tłumem ludzi. Jedni odprowadzali na jego pokład odjeżdżających — drudzy ładowali nań skrzynie, paki i kufry, a wśród tej gromady garść ludzi miała miny świąteczne. To byli ci, co odjeżdżali.
Rozumie się, przyjechałem znacznie zawcześnie. Kiedy mi wskazano moje „leże“ („berth“) i zniesiono rzeczy, kiedy zapłaciwszy „rikszom“, zerwałem już wszelkie stosunki z lądem, zrozumiałem, że jednak należało zjeść śniadanie. Zeszedłem na dół do jadalni, ale wycieczka mi się nie udała. Jakiś „stewart“ niechętnie skrzywiony i najwidoczniej zły przez pewien czas cierpliwie na wszystkie moje pytania odpowiadał: „arima-sen-very sorry“ (bardzo mi przykro — niema), wreszcie prawdopodobnie zeklął mnie i poszedł sobie. Nie mając nic innego do roboty, zacząłem się przechadzać po pokładzie, obserwując to cudną grę barw zatoki błękitno-pawiego koloru, z tańczącemi na falach u wejścia jak dwie iskry bojami, to znów przyglądałem się zebranej na dole publiczności.
Wtem na pokład weszła osoba i na widok jej aż się nogi podemną ugięły. Rosjanka! Mała, tłuściutka, z niewielkiemi oczami zielonawemi, ale jakby nabiegłemi trochę krwią, w szalu poziomkowym, drobno drepcąca stopami małemi lecz grubemi, zwłaszcza w kostkach, właściwie zażenowana i zmięszana, ale pokrywająca zakłopotanie nadętym grymasem kapryśnego niezadowolenia i lekceważenia. Za nią szedł „gentleman“ ubrany przyzwoicie, po angielsku ogolony, z twarzą jakby skisłą, żałośnie i „boleśnie uśmiechniętą a ze spojrzeniem nieśmiałem i zakłopotanem — nie Anglik, ale i nie Moskal. Z miejsca oczy pełne rozpaczy i wzywające ratunku wbił we mnie — byłem w mundurze — zaś ja wolałem pozostać neutralnym i zrobiłem to nawet dość demonstracyjnie. Za dużo już miałem tych sojuszników, zmęczyli mnie — chciałem od nich troch odpocząć. Potem przyszedł jakiś młody człowiek w bronzowem palcie i czarnym kapeluszu filcowym. Po hiszpańsku wołał coś do odprowadzających go młodych ludzi, ale fizjognomję miał semicką, a stanąwszy na pokładzie, upuścił przypadkiem broszurkę z wyraźnie pornograficzną winietką. Potem, nie widząc niby nikogo, weszło kilku sztywnych Japończyków. Wreszcie pokazała się młoda panna, bardzo skromnie i nieledwie ubogo ubrana, w kapeluszu bez żadnych ozdób i w zielonem „sweterze“, od którego jej różowa twarz o czarnych oczach nabierała jakiegoś perłowego odblasku; za nią szło dwóch panów, zupełnie ogolonych, autentycznych Anglików. Jeden był już starszy, bardzo uważający na siebie i trochę ceremonjalny, drugi z fajeczką w zębach, uśmiechnięty wesoło i dobroduszny.
Pasażerów wsiadło w Jokohamie mało, ponieważ statek szedł do Kobe, gdzie miał stać do 22 grudnia. Dopiero w Kobe miał się zaludnić ostatecznie.
Nareszcie przestały zgrzytać i piszczeć żórawie, ładujące węgiel, przestał huczeć łańcuch, gwałtownie spuszczany z bloku, rozległy się na pokładzie dźwięki gongu. Japończycy, odprowadzający swych znajomych na statek, skoczyli do baru wypić po szklance piwa na szczęśliwą podróż. Sprawdzono papiery. Znów zahuczał gong. Ludzie niepotrzebni zemknęli ze statku i zgrupowali się w przystani. Jeszcze kilka twardych, urywanych ukłonów japońskich — odwiązują już statek. Znowu gong.
— Sajonara! Sajonara! — słychać z przystani i ze statku.
— Sajonara! — rozlega się bezustannie.
Statek powoli odsuwa się od lądu. Prawie niedostrzeżenie Jokohama zapada się. Słychać dzwonek na statku.
Ruszyliśmy — 18 grudnia 1918 r.
Nadbrzeżny bulwar z kamiennemi hotelami w europejskim stylu rysował się twardą linją.
W złoto-różowawem powietrzu nad lśniąco-turkusową wodą pojawiły się wrzeszczące, białe mewy. Przed nami znowu zamigotały srebrne, słoneczne plamy na wodzie, żarzyło się morze swym pysznym blaskiem.
Młodym chłopcem będąc, marzyłem o tem, aby zostać marynarzem, mimo, że nie wiedziałem ani co to morze, ani co to marynarz. Ale marzenia te musiały mieć jakieś uzasadnienie głębsze niż reminiscencje z książek. Szczerze mówiąc: na morzu czułem się zupełnie szczęśliwy. Nie choruję nigdy, a jeśli czego brakowało mi do szczęścia, to tylko zajęcia. Ilekroć zawijaliśmy po drodze do portu, ogarniał mnie jakiś niepokój, zmieniający się poprostu w lęk. Po trzecim gongu, kiedy dzwonek na statku oznajmiał, iż już płyniemy — niepokój ten znikał natychmiast, zmieniając się w niewypowiedzianie błogą pogodę. Nie pamiętam, abym się na statku kiedykolwiek zirytował, abym wstał zły lub podrażniony. Brakowało mi tylko moich książek i w drugiej połowie podróży naprawdę życzliwego człowieka — a i to może nie, bo między tymi, z którymi jechałem do Londynu, miałem i życzliwych i interesujących znajomych, a tylko męczyła nas zanadto rozmowa w obcym języku.
Dziś rozumiem najzupełniej Conrada (Korzeniowskiego), największego obecnie poetę morza. Warto, aby dzieła jego starannie i pięknie przełożono na język polski, bo one uczą kochać morze. I rozumiem także, dlaczego cała Polska pali się dziś do morza. Nietylko dla ekonomicznych, materjalnych korzyści. Człowiek chce być na całym świecie jak u siebie w domu, pragnie wolności niezmierzonych przestrzeni, pragnie żywiołu, bo on jest jedynie wielki, i pragnie znajomości z ludźmi wszystkich barw i wszystkich klimatów.
Przy stole zaznajomiłem się z Anglikami. Owa panna, to była Angielka z Londynu, córka bogatego kupca, jadąca przez Kanadę do Indji, do swego narzeczonego, który tam służył jako oficer saperów. Ponieważ w Japonji dłuższy czas musiała czekać na statek, zrobiła wycieczkę na Syberję i do Mndżurji przez Mukden. Była skautką i za jakieś zasługi położone podczas wojny została przez króla Jerzego własnoręcznie odznaczona. Ów starszy pan był pastorem z Durbanu w południowej Afryce, a podróżował dla zdrowia — człowiek zacny, wesoły, uczynny bardzo i inteligentny. Mieszkał razem ze mną w jednej kajucie i wielce się ze mną zaprzyjaźnił. Trzeci Anglik, Phipps, był przemysłowcem z Singapore — człowiek dość prosty, lecz nader poczciwy i dzielny. Ów Semita, który również do rozmowy się wmięszał, był ajentem handlowym jakiejś firmy argentyńskiej w Japonji. Mówił po hiszpańsku i po włosku, ale tak wychwalał żargon żydowski, iż podejrzewam, że choć się nazywał Perera, pochodził z Buczacza lub Tarnopola. Anglicy, widząc, że trochę po angielsku mówię, zaczęli nastawać, abym, korzystając z ich obecności, uczył się jak najpilniej, do czego też bardzo mnie namawiać nie potrzebowali; przyjąłem ich propozycję z wdzięcznością. Oni wogóle po angielsku chętnie uczą, wyobrażając sobie, że tem samem przyczyniają się do podniesienia kultury na świecie.
Pamiętam, jak pastor spytał mnie, czy mówię „esperanto“.
— Nie jestem żydem — odpowiedziałem.
Anglikom podobała się ta odpowiedź. Ale miss N. dodała po chwili namysłu:
— English is „esperanto“.
— Tak! — potwierdził pastor. — Zostanie jeszcze i francuski język, ale z czasem wszystkie inne zanikną.
Co mi może szkodzić, jeśli ktoś marzy przyjemnie. To są przecie jego marzenia i jego poglądy. Więc nie protestowałem — bo na razie jeszcze tych parę języków na świecie jest.
Niestety, nie udało mi się uniknąć znajomości z damą w „poziomkowym szarfie“. Towarzyszący jej „gentleman“ przystąpił do mnie po śniadaniu i spytał wręcz:
— Pan mówi po rosyjsku? Pozwoli pan, że pana przedstawię mej damie, pani D., która jedzie do Singapore, do męża, a ponieważ ja nie wiem, czy będę mógł towarzyszyć jej dalej jak do Kobe, zaś ona nie zna żadnego języka, wyjąwszy rosyjskiego, więc może pan zechce jej pomóc...
Mówił po rosyjsku płynnie, ale z dziwnym akcentem.
— Przepraszam, a pan jakiej narodowości?
— Ja jestem Fin — służę w pewnej firmie angielskiej w Jokohamie.
Cóż było robić! Postanowiłem sobie w każdym razie zachowywać jak najdalej idącą rezerwę.
Popołudniu wjechaliśmy w wewnętrzne morze japońskie. Szaro-błękitne wyspy, poryte tunelami, wysepki. Statek sunie równo po gładkiej powierzchni wody. Widać łodzie rybackie z czarnemi żaglami z mat, chaty, ubogie świątyńki wiejskie — idealne pustelnie, wymarzone dla ludzi starych i zmęczonych.
Wałęsałem się bezczynnie po statku. Rosjanka zdążyła już wyjąć ze swoich kuflów jakąś okropnie czerwoną chustkę i zawinąwszy się w nią, spała w kącie jadalni na sofce. Przed herbatą wyszła na pokład, skrzywiła się, narzekając na wiatr, i zeszła znowu na dół, do jadalni. Tam zastałem ją flirtującą na migi z Argentyńczykiem mojżeszowego wyznania.
Jej Fin, którego ona jakoś dziwnie zdrobniale nazywała, będąc dla niej niby bardzo serdecznym, unikał jej, pozostawiając ją wciąż pod opieką Argentyńczyka. Wyglądało to, jak gdyby chciał się jej pozbyć, starając się jednak równocześnie dać jej jak najmniej pola do skompromitowania się. Już i tak jedna rzecz zwróciła uwagę — tak ją, jak i jego, na wyraźne tej pani życzenie, umieszczono razem w jednej kabinie. Inna rzecz, że umieszczano ich w t. zw. „intermedji“ pod pozorem, że w pierwszej klasie niema już miejsca. Zrozumiałem, że Japończycy chcieli tę panią odosobnić. Nic mnie to właściwie nie obchodziło, ale obserwacja była zajmująca.
Pani D. zachowywała się wobec swego Fina jak żona wobec męża, co Fina najwyraźniej w świecie „peszyło“. Tłumaczył mi — nie pytany — że zna tę damę od dziecka itd., dalej, że ona prosiła go, aby ją odprowadził do Singapore, ale, że bardzo wątpi, czy mu szef w Kobe da urlop — i słuchając go przekonany byłem, że szef mu tego urlopu „nie da“. Dowiedziałem się też, że jego towarzyszka jest córką burmistrza jednego z największych miast na Syberji, osobą niby z syberyjskiego towarzystwa i majętną, żoną jakiegoś Duńczyka, pracującego w kolonjach holenderskich. Do niego właśnie pół roku już przez Syberję wędrowała.
Ponieważ nas było mało, wieczorem podano nam obiad przy jednym stole. Naturalnie Rosjanka kaprysiła i nic nie było godnem jej wytwornych usteczek. Nie mogąc brać udziału w rozmowie, otulała się tylko szczelnie swą czerwoną chustką i dąsała się, wodząc po nas chytremi, podsinionemi, nieczystemi oczkami. Skarżyła się na ból głowy, wobec czego Fin wysłał ją do kabiny, obiecując, że wkrótce przyjdzie. Rozmawialiśmy o Syberji. Pani D. wyszła, ale po pewnym czasie wróciła, wołając z uśmiechem droczącego się dziecka:
— Ty chitior, Ju! Mnie wysłałeś, a sam tutaj siedzisz!
I położywszy mu ręce na ramionach, klęknęła mu rozkosznie na udzie dziesięciofuntowem kolankiem.
Anglicy osłupieli, miss. N. szeroko otworzyła oczy, ja miałem z pewnością przyjemny wyraz twarzy, zaś Fin odsunął się gwałtownie przynajmniej na jaki metr od niej.
Drugiego dnia popołudniu byliśmy w Kobe, gdzie zobaczyłem drugiego Daibutsu, znajdującego się w środku miasta. Kobe położone jest pięknie i wygląda zdaleka ponętnie, w rzeczywistości jednak jest to mieścina żywa wprawdzie i barwna, ale brudna i bardzo błotnista. Spędziwszy w mieście jedno popołudnie, postanowiłem już nie wychodzić więcej na ląd, aż w Szangaju. Tak więc siedziałem cały czas na pokładzie, to ucząc się zawzięcie angielskiego, to przyglądając się życiu portowemu.
W Kobe statek zaroił się pasażerami, przeważnie Japończykami. Między innemi wdrapał się na pokład Japończyk w europejskim kostjumie marynarkowym, z wąsami i muszką napoleońską na brodzie, żywy, ruchliwy, pełen temperamentu i bardzo towarzyski. Ujrzawszy mnie, w tej chwili zbliżył się ku mnie i zapytał, czy umiem po francusku. Usłyszawszy, że tak, przyobiecał mi swe towarzystwo i wręczywszy mi swój bilet wraz z oznajmieniem, że jedzie do Paryża, zniknął. Był to baron Skekuni Soga, były kapitan artylerji, wychowanek szkoły w St. Cyr, wówczas dziennikarz, wysłany do Paryża na konferencję pokojową. Bardzośmy się zaprzyjaźnili.
Prócz Japończyków wsiadła w Kobe na statek jeszcze jedna para angielska, młody jakiś człowiek z żoną. On był kapitanem t. zw. policji wojskowej w Singapore, człowiek żywy, miły, dobrze wychowany, wesoły, drobny brunet, z wielkiemi czarnemi oczami, raczej francuskiego, niż angielskiego typu; matka jego była Francuską, skutkiem czego kapitan mówił nieźle po francusku. Żona jego, malutka i chuda blondynka, wbrew minie złośnicy, była bardzo wesoła, dobra i uprzejma. Wsiadł też jakiś kupiec francuski, wysokiego wzrostu, tłusty, tęgi, różowy na twarzy, blondyn — jechał do Sajgonu. Wbrew utartemu frazesowi Anglicy nie byli ani milczący, ani nieufni — zaznajamiają się chętnie, są zwykle rozmowni i nawet głośni. Wszędzie ich pełno. A właśnie Francuz był ceremonjalny, sztywny, trzymał się od wszystkich zdaleka, mówił mało i bardzo rozważnie, licząc się z każdem słowem. Choć nieźle władał angielskim, do Anglików się nie zbliżał. Mogłem go lepiej obserwować, bo siedział przy stole koło mnie.
Rozumie się — Fin urlopu „nie dostał“. Rosjanka była w rozpaczy, mimo, iż Argentyńczyk coraz częściej i śmielej flirtował z nią na migi. Pamiętam, jak Fin „niepocieszony“, pożegnawszy się z nią daleko od oczu ludzkich, na łeb na szyję zleciał po drabince do parowczyka portowego i skrył się za kominem, podczas gdy nasza piękna podróżniczka tragicznym ruchem zdarła z ramion czerwoną chustkę i długo, długo wywijała nią w powietrzu, wykrzykując jakieś żałosne słowa.
Z Kobe ruszyliśmy do Modżi, które jest również bardzo ładnie położone jak Kobe, ale jeszcze bardziej błotniste. Wysiadłem tam tylko na pół godziny i wróciłem na statek, gdzie też przez parę dni cierpliwie siedziałem, kując na gwałt angielski. Przypominam sobie, jak raz podeszła do mnie Rosjanka i zaczęła przeglądać moje książki.
— E, teraz rozumiem, dlaczego wam tak łatwo uczyć się angielskiego! — zawołała naraz takim głosem, jakby coś niespodziewanego odkryła. — Wy znacie łacińskie pismo!
— Jakto! A wy nie znacie? — zdziwiłem się.
— Pewnie, że znam, ale nie tak znów dobrze! — mówiła Rosjanka. — Ale to nic nie szkodzi, jak przyjadę do Singapore, to się każę uczyć po angielsku mężowi. Zobaczycie, za dwa miesiące będę świetnie mówiła po angielsku... Kto przyjdzie — z każdym się po angielsku rozmówię.
— No, ale narazie...
— Narazie, narazie! Teraz ja jeszcze nie umiem, no wied’eto niczewo nie znaczit, a w Singapore to się tak świetnie nauczę...
— A mnie się zdaje, że co tam kiedyś będzie, to nic nie znaczy, a teraz — wybyście się choć pisma łacińskiego porządnie nauczyli...
— Mam czas jeszcze, teraz tu, na statku, nie chce się.
Japończycy wszyscy siedzieli w Modżi, i wyszukawszy sobie jakieś herbaciarnie, poraz ostatni upajali się saké i muzyką, a może i miłością japońską. Na statku dostać niczego nie można było. — Arimasen — very sorry! — odpowiadała służba i strojąc melancholijne miny, jechała na brzeg, żegnać się z ojczyzną.
Huczały żórawie statku, krzyczeli kulisi, ładowano bezustannie węgiel i wielkie paki z towarami.
Nareszcie wybiła wielka godzina odjazdu, chwila rozstania się z Japonją, radosna dla mnie, który wracałem do Ojczyzny, żałosna dla Japończyków, kochających kraj swój nadewszystko.
Chętnie wówczas odjeżdżałem.
Lecz dziś, kiedy smutek dnia powszedniego uderzy mnie swem czarnem skrzydłem, i kiedy nieraz duszą chciałbym uciec gdzieś jak najdalej, wyjmuję ubogie pamiątki, przywiezione z tych dalekich stron, głównie kartki z widokami i siedzę nad niemi nieraz przez długie godziny. I przypomina mi się srebrny płomień na wodzie, jakby wrzącej i dżonki krążące dokoła górzystych szaro-błękitnych wysp, zimne, wodą połyskujące pola ryżowe, gwarne ulice barwnych, drewnianych miast i mały wzrostem, lecz wielki duchem naród, dla którego chleb jest rzeczą drugorzędną a pierwszorzędną służba u ołtarza kraju, „który nie potrzebuje się modlić, albowiem sam jest bogiem“.
Dnia 23 grudnia 1918 r, „Jokohama-Maru“ wyjechała z Modżi, kierując się na południowy-zachód w stronę Szangaju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.