Przejdź do zawartości

Profesor Przedpotopowicz/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Profesor Przedpotopowicz
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.
Sześć tysięcy lat temu. — Epoka kamienia gładzonego. — Życie za życie.
Z

Zapatrzony w ciemną taflę wód, pogrążony w przyjemnem jakiemś odrętwieniu, kołysał się geolog w łódce, na falach jeziora. Wzrok jego bezwiednie gubił się w dali, gdzie powierzchnia zlewała się z odległym, zaledwie dostrzegalnym brzegiem.

Na kraju widnokręgu majaczyły niebieskie zarysy gór, nad niemi zaś wisiały szaro­‑białe, fantastyczne kłęby chmur. Głębia panoramy przypominała geologowi znane widoki Szwajcaryi.
Łódka, która unosiła Przedpotopowicza, była właściwie korytem wyżłobienem pracowicie, z grubej kłody drzewa. W tyle dwóch ludzi wiosłowało długiemi żerdziami i niezgrabny stateczek nietylko utrzymywał się w równowadze, ale dość szybko sunął wzdłuż wybrzeża.
Za cały ubiór wioślarze mieli przerzucone przez lewe ramię skóry kozie, przewiązane w pasie surowcem rzemiennym. Po za tem nic więcej. Twarze, ręce i piersi wysmarowane były tłuszczem, zmieszanym z farbą czarną, żółtą i czerwoną, i błyszczały niby bronz w promieniach słońca.
Przedpotopowicz objął jednym rzutem oka te szczegóły; nie zdawał sobie jeszcze sprawy, jakim cudem znalazł się w czółnie; wzrok jego błądził po granatowych, lekko marszczących się falach, aż zatrzymał się na wybrzeżu.
Tam zieleniały łąki, okolone ciemnym lasem, z przodu zaś, z pośród kępy bujniejszej zieleni, wyłaniało się kilka chat drewnianych na palach. Były tak blizko, że geolog odróżnił wątłe mosty, łączące owe chaty z brzegiem.
Widok owych chat, do których koryto zwolna płynęło, tak był charakterystyczny, że profesor w jednej chwili oprzytomniał i zrozumiał, że patrzy na wioskę nadwodną, z epoki kamienia gładzonego.
Nagle wzrok jego, przy niespodzianym zawrocie czółna, padł na pstre twarze milczących wioślarzy.
Wpatrywał się i wydał lekki okrzyk zdziwienia. Jednym wioślarzem był lord Puckins, drugim Stanisław.
— Co znaczy ta maskarada? coście z siebie porobili? zawołał.
Po ceglastej twarzy niby­‑anglika, pomalowanej na policzkach i czole w białe koła i linie faliste, przewinął się lekki uśmiech.
— Oto wdzięczność ludzka! zamiast dziękować, bierzesz nas na indagacyę, — odezwał się z flegmą.
— Co my tu robimy na wodzie — pytał geolog.
— Płyniemy do wioski. Trudno przecież, abyśmy występować mieli w swoich kostjumach.
— Szalony pomysł! — wyglądacie jak dzicy!
— Niegorzej od ciebie, zacny profesorze.
Przedpotopowicz spojrzał po sobie i struchlał. Pomalowany był i odziany w strój podobny do ubioru towarzyszów.
— A to coś nowego!
— Ucharakteryzowaliśmy cię, profesorze, do kompletu. Przybywając do obcego kraju, trzeba stosować się do panujących zwyczajów i mody.
— Twój koncept, lordzie, wcale mi się niepodoba.
— Sądziłem, że lepiej ocenisz nasze trudy. Wszak ta maskarada dla ciebie, abyś mógł wystudjować swoich mieszkańców palafitowych. Okazya wyjątkowa. Udało się nam zdobyć puste czółno — a w niem zdatne na naszą figurę kostjumy. Powiedzieliśmy sobie ze Stanisławem, że Opatrzność czuwa nad nami i zesłała środek do dopięcia twych celów. Przebraliśmy się tedy i płyniemy do wioski. Ponieważ twardo spałeś, przenieśliśmy cię do czółna. Oto wszystko. A teraz baczność. Ukryjemy się w pobliżu wioski i będziesz mógł dowoli obserwować życie przedhistorycznych Europejczyków.
Niebawem łódka przybiła do brzegu, o kilkaset kroków od wioski, zasłonięta wystającym cyplem wybrzeża i zaroślami. Profesor już nie protestował. — Pożerał wzrokiem chaty i łowił uchem gwar wioski. Lord Puckins wyskoczył na brzeg i znikł w zaroślach. Przedpotopowicz nie zauważył nawet jego nieobecności, zapatrzony i zasłuchany cały. Zdawało mu się że śni raczej i nie chciał się poruszać, aby nie spłoszyć marzenia.
Od środka jeziora mignęło się koryto, kierowane ku najbliższej chacie przez dwóch ludzi. Pół­‑nadzy, okryci na biodrach futrami koziemi, zdaleka już wyciągali ręce i śmiejąc się głośno, poglądali w górę, na pomost chaty. Białe zęby, oczy wesoło błyszczące, wydatne mięśnie oraz ruchy sprężyste, znamionowały młodość i siłę, ale uderzający stanowiły kontrast z długiemi brodami i obfitemi czuprynami, które grzebienia nie znały.
Z daleka wyglądaliby na starców brodatych — gdyby nie ruchy i postawa mężów w pełni sił. Nie można się było omylić, że wracali z polowania. Na spotkanie ich wyszły na pomost dwie młode kobiety. Jedna, pół­‑naga, z dzieckiem na ręku, biała i pięknej budowy, z daleka już żywe ręką słała im powitanie z kokieteryą, którejby się nie powstydziły damy XIX‑go wieku. Chwila jeszcze i łódka popchnięta żerdzią, uderzyła lekko o pal pomostu. Myśliwy dobył i zarzucił na pomost sznur grubo skręcony i umocował łódkę. Teraz wybiegło z chaty dwóch chłopców, wesoło klaszcząc w dłonie. Jeden z kocią zręcznością spuścił się po drabinie, sporządzonej ze sznurów i cienkich gałęzi i jął odbierać trofea myśliwskie. Młodą sarenkę i kaczki dzikie, uwiązane na poprzecznej żerdzi za nogi. Głowy ptaków nurzały się w wodzie, po obu stronach łódki.
Patrzył na ten miły obrazek długo geolog, a potem wzrok przeniósł na inne chaty. Całe otoczenie olśniewało go bogactwem i wyrazistością szczegółów. Cały nawał przedmiotów, których mizerne szczątki oglądamy w muzeach, zaledwie domyślając się ich znaczenia, cisnął mu się do oczu. Patrzył profesor na ludzkość z epoki kamienia. Nieświadoma jeszcze manowców, po których dążyć miała, była ona dopiero pączkiem dzisiejszej, ale w tym pączku tkwiło już wszystko, co kiedyś będzie.
Podziwiał ogrom pracy i znoju utopione w każdym pniu wbitym w dno jeziora, w każdym sprzęcie, prostym, a jednak pracowitym i droższym od naszych zbytkownych mebli, patrzył na wątłe chaty i mosty z żerdzi i zaraz stanęła mu w myśli bogata Wenecya, także zbudowana na lagunach i obwarowana falami morza.


Jeden z kocią zręcznością spuścił się po drabinie...

Z tej niemej kontemplacyi wyrwało geologa nagłe wstrząśnienie czółna. Lord Puckins wskoczył w koryto, wzburzony i w samo ucho profesora rzucił okrzyk:
— Zbrodniarze! łotry!
— Co się stało? zagadnął profesor.
— Pozabijam, a niedopuszczę do tego!
— O cóż ci chodzi?
— Objaśnię cię po drodze, a teraz do wioseł! krzyknął Puckins.
— Hola! nie rozumiem co chcesz czynić?
— Niema czasu do stracenia! tu chodzi o życie ludzkie...
— Powoli! jeśli odbijemy — zobaczą nas zaraz...
— A więc słuchaj! zawołał anglik i wyciągnął rękę w kierunku wioski.
Od wsi dolatywał przytłumiony gwar, a nad nim od czasu do czasu panował podniesiony, silny krzyk męzki, niby komenda, na dźwięk której milkły na parę sekund zmieszane głosy, słychać zaś było stuk siekier i młotów, uderzających w drzewo.
— Słyszę, lecz nic nie widzę — szepnął po chwili profesor.
— Ja widziałem, to dosyć! W tej chwili niewinne życie ludzkie wisi na włosku. Niemożemy dopuścić do nędznego morderstwa. Musimy ją uratować.
— Ach! więc to o jakąś piękność chodzi?
— O niewinność!...
— Uciśnioną? I cóż my poradzić możemy? Jak tylko się ztąd wychylimy, sami będziemy zgubieni...
— Więc wyjdź z łódki, zostań, a ty Stanisławie odbijaj. Budują chatę nową i kończą ceremonią wbijania pali.
Teraz i geolog zrozumiał wszystko.
W dawnych czasach pal taki stawał zawsze na ciele ludzkiej ofiary. Musiał być koniecznie krwią ludzką zbryzgany. Bez takiej ofiary duchy ziemne, szkodziłyby mieszkańcom. Przebłagane dopiero stają się opiekunami domu w każdej przygodzie. Wiara ta była panująca w przedhistorycznych czasach. Przetrwała ona zresztą tysiącolecia, a u licznych ludów dochowała się do ostatnich czasów w pierwotnej srogiej formie. U większości złagodzono ją pod wpływem uczuć ludzkości. Jeszcze w roku 1843‑im, gdy wznoszono most w Halli, lud niemiecki utrzymywał, że trzeba wmurować dziecko w podwaliny, aby most był trwały.
Dla uczynienia zamku Liebenstein w Turyngii niezdobytym, kupiono dziecko od matki i zamurowano je żywcem. Raz runął mur wznoszony w Kopenhadze. Poradzono, aby poświęcić dziecko. Posadzono dziewczynkę, otoczoną jadłem i zabawkami, a gdy się bawiła, dwunastu mularzy wzniosło nad nią sklepienie. Potem, przy dźwiękach muzyki postawiono na sklepieniu mur. Most budowany w Arta we Włoszech, zawalał się ciągle, póki żywcem nie zamurowano żony starszego murarza.
Niegdyś przy budowie fortecy Scutari «wile» nocami niszczyły to, co murarze w dzień wznieśli. Trzeba było przebłagać duchy ofiarą ludzką. Przeznaczono na ten cel pierwszą z trzech kobiet, mających przynieść pożywienie dla robotników. Pierwszą która przyszła zamurowano żywcem. Uprosiła sobie tylko, aby jej zostawiono otwór, przez któryby mogła karmić niemowlę swoje. Przynoszono je sumiennie przez rok do matki,[1] póki nie odchowała, poczem zamurowano otwór.
Takich wspomnień tysiące znają antropologowie i historycy. Obrzęd ten zachował się zresztą aż do naszych czasów w Afryce, Azyi i Polinezyi przy budowie mostów, bram miasta, większych budowli, przy zakładaniu wiosek, a nawet pojedynczych domów. Tu i owdzie zastąpiono z czasem ludzkie ofiary zwierzętami. Grzebano np. żywego konia, jagnię, psa, kota lub koguta czarnego.
W Niemczech zamurowywano pustą trumnę, później składano jakieś inne niekrwawe ofiary, jak pieniądze lub kosztowniejsze przedmioty. I dziś nawet pod węgieł domu niemal wszędzie zakłada się monety, — choć nikt z zakładających nie wie już dla czego to czyni. «Dobrze jest» — mówią, albo: «tak oddawna jest w zwyczaju» — albo «nie za nas to powstało — i nie za nas zginie». O genezę obrzędu się nie troszczą. Ileż to murów do dziś stojących kryje zwłoki przymusowych, a nawet dobrowolnych ofiar. W Japonii jeszcze w XVII‑m wieku zawsze znajdował się jakiś nieszczęśliwy, który poświęcał się dobrowolnie. Kładł się do rowu, aby być zmiażdżonym przez ciężkie kamienie.
Niekiedy każdy pal stawał na ciele przestępcy, lub jeńca, a duchy ich błądząc, strzegły budowli.
Wszystkie te wspomnienia w jednem mgnieniu oka przewinęły się przez umysł profesora.
— Okropność! szepnął i sam się wziął do wiosła.
Zaledwie odbili o sto kroków od brzegu, — cała wioska, zbudowana amfiteatralnie na pochyłości brzegu, a w części na wodzie, zarysowała się jak na dłoni przed oczyma podróżnych.
Większość chat, w długim szeregu, stała na lądzie w odległości kilkudziesięciu kroków od jeziora. W jednej części wioski zebrał się gwarny tłum wieśniaków. W postawach i gestach widać było oczekiwania i nastrój uroczysty.
Po nad głowami tłumu wystawały dwa wysokie pale, wbite w odległości dziesięciu kroków jeden od drugiego.
Połączone były sznurem, na którym w pośrodku wisiał inny kloc drzewa, grubszy znacznie. Dolny koniec, czarny od opalenia, był przy pomocy ognia zaostrzony. Rozpoczynano budowę nowej chaty.
Na sznurze wisiał pierwszy pal, zapewne narożny, który miał być niebawem wpuszczony w ziemię.
Stanisław wiosłował zręcznie i z każdą chwilą wyraźniej rysowała się wioska, tłum ludzi, można było rozróżnić twarze. Wieśniacy, zajęci ceremonią niezwracali uwagi na zbliżającą się łódkę. Już tylko kilka sekund dzieliło naszą trójkę od brzegu. Niczyjej uwagi nie zwróciła. Wzięto ją za swojaków, śpieszących, aby się połączyć z tłumem.
— Okropność, powtórzył Przedpotopowicz i mimo woli począł wzrokiem szukać ofiary.
Nietrudno ją było odnaleźć. W pewnem oddaleniu od gwarnej gromady, ujrzał dziewczynę wspartą na ramieniu młodziana. Ocierała ona łzy dłonią i wyrzekała głośno. Rosły młodzian, bez ruchu wpatrzony był w ziemię. Brwi tylko zsunięte, wyraz twarzy ponury i pięści zaciśnięte świadczyły o bólu, który targał mu serce. Druga dłoń kurczowo ściskała trzon ciężkiego, granitowego młota.
Nad gwarem gromady i stukiem młotów drewnianych, górował po dawnemu silny głos. Kilku ludzi znosiło żwawo na plac cienkie kłody, ogołocone z gałęzi.
Koryto przybiło do brzegu w samym środku wioski.
— Cóż zamierzasz? zapytał profesor głucho.
— Niewiem! O! gdybym miał broń palną. Przeraziłbym gromadę i ocaliłbym ofiarę.
— Na jej miejscu dałaby głowę jutro inna, zakończył geolog. Czy to czasem nie donkiszoterja, milordzie?
— Nie! to obowiązek... Idziesz za mną?
— Szaleństwo.
— Być może, cofnąć się już zapóźno. Wyskoczył z łódki kierując się wprost na tłum.
Przedpotopowicz ręce załamał. Stał chwilę w łodzi — walcząc z sobą, wreszcie ruszył za anglikiem. Za sobą usłyszał głos Stanisława.
— I ja z panami!
Nagle gwar ucichł. Wieśniacy dostrzegli przybyszów i poznali obce twarze. Lord Puckins przyskoczył żywo do dziewczyny i położył jej dłoń na głowie. Drugą ręką — wskazał na pal i wymownemi gestami dawał do zrozumienia, że powinni zaniechać swego zamiaru. Chwila zdumienia, — potem zapanowało ożywienie wśród gromadki. Ruchy stały się groźnemi i kilku mężczyzn rzuciło się na lorda. Przyskoczył mu z pomocą Stanisław — ale obu powalono i skrępowano sznurami. Ten sam los spotkał w mgnieniu oka profesora. Wściekłość albo dzika radość opanowała mieszkańców wioski.
Przyskakiwali oni kolejno do jeńców, leżących na ziemi, pluli im w twarz i groźnemi wywijali toporami.
Wreszcie na komendę starszego odstąpiono od jeńców, a jeden, barczysty chłop zarzucił lorda Puckinsa na plecy i lekkim krokiem zaniósł go pod fundament.
Wrócili następnie po Stanisława i wraz z geologiem odnieśli go na plac budowy, gdzie w siedzącej pozycyi złożono ich o kilkadziesiąt kroków od złożonego w dole lorda Puckinsa.
Przy akompaniamencie okrzyków radości widział i musiał widzieć profesor, jak dziewczyna wraz z towarzyszem swoim padła do nóg starcowi, który jej obwieścił wolność i życie, — jak potem pochwycił ją uradowany młodzian na ręce i uniósł pośpiesznie ze strasznego miejsca, wreszcie jak ten sam starzec krótką wygłosił do ludu przemowę. Milczenie panowało w czasie jego słów, — potem dopiero zabrzmiały i zajęczały bębny, sporządzone z wydłubanych pni drzewnych, rozpoczęły się dzikie skoki dokoła pala, pod którym leżał skrępowany anglik. Wreszcie zgiełk ucichł. Dwóch rosłych chłopów zajęło się przecinaniem sznurów, które podtrzymywały ciężką belkę. W tej strasznej chwili geolog usłyszał dźwięk mowy angielskiej, dobywający się z wykopanego pod pal dołu.
— Hej! towarzysze!
— Jesteśmy! odkrzyknął profesor Przedpotopowicz.
— Wrzaski się uciszyły, słuchajcie umierającego. Niemamy czasu do stracenia. Za chwilę zginę. Nie żal mi życia, żal mi tylko was, których popchnąłem do zguby. W obliczu śmierci błagam o przebaczenie. Nie przeklinajcie mię!
— Jesteś niewinnym! krzyknął Przedpotopowicz.
— Dzięki wam, szlachetni ludzie! Niech Bóg ma was w swojej opiece. Mam do ciebie, drogi profesorze ostatnią prośbę. Jeślibyście nie zginęli, proszę za powrotem zawiadomić klub Ekscentryków, że ich prezes do ostatniego tchnienia został niedoścignionym. Jak daleko do naszych czasów?
— Sześć tysięcy lat pewno.
— Otóż zaświadczcie że dokonałem tego, czego żaden z ekscentryków nie dokona nigdy. Żem umarł z honorem, w obronie kobiety na 5950 lat przed własnem urodzeniem. Skończyłem! Niech żyje Wielka Brytania! niech żyje obowiązek i honor! Niech Bóg was ratuje!
W tej chwili zatrzeszczały sznury podtrzymujące pal i niby dwa węże podskoczyły w górę. Jednocześnie zabrzmiał głuchy łoskot opadłej ciężko kłody. Ofiara się spełniła. Gdy jedni zajęli się zasypywaniem dołu i ubijaniem ziemi, dwóch «dzikich» zbliżyło się do geologa. Zbadali czy więzy nie dadzą się zerwać. Wreszcie robotnicy i starszyzna odeszli, a za nią rozproszył się tłum gwarny.
Stanisław szlochał cicho. Geolog zapadł od nadmiaru wrażeń w odrętwienie. Zwolna nerwy się ukołysały — i z dziwną obojętnością myślał o czekającej go niewątpliwie kaźni. Słońce piekło ogniście, głód i pragnienie odezwały się z mocą żywiołową — ale nikt z mieszkańców wioski nie troszczył się o potrzeby jeńców. Wioska przybrała prędko zwykły swój wygląd. Przedpotopowicz patrzał teraz szklannym, zobojętniałym wzrokiem na to, coby go dawniej żywo zajmowało. W samym środku wioski przedhistorycznej widział szeregi dusznych chruścianek, prototyp domostw wszystkich czasów i stylów. Widział skałę i drzewo święte na wzgórzu, a w pobliżu zaledwie z gruba ociosanego bałwana z drzewa, kiełki majestatycznych świątyń i arcydzieł dłuta. Widział garncarza, którego następcami będą chińscy, etruscy, i greccy pracownicy, jak niemniej rzemieślnicy w Sevre i Saksonii, patrzył jak ten artysta, pełen bezwiednego natchnienia i powagi zdobił swe wazy dziecinną dla nas ornamentacyą, złożoną z kresek, kółek i linii falistych.
Widział starca cierpliwie sporządzającego gładkie szydła oraz igły z kości ptasich i przypomniał sobie kilkotysięczny tłum robotników, uczerniony węglem i żelazem, wysypujący się z fabryki maszyn do szycia. Widział pół­‑nagiego herkulesowej postaci siwego brodacza, jak mozolił się, może już drugi tydzień, nad polerowaniem jednej krzemiennej siekiery na szorstkim kwarcycie i pomimo woli z po za kruchego jego oręża wyjrzały w perspektywie błyszczące działa stalowe, druzgocące ciężkiemi kulami grube mury z milowej odległości... Widział na piersiach mężczyzn i kobiet gliniane i bursztynowe naszyjniki, noszone z tą samą próżnością, z jaką później będą obnoszone brylanty, perły i «bezcenne» kameje.
Dostrzegł nawet pożądliwe spojrzenia, rzucane na te klejnoty i poznał, że mimo całej ich bezwartościowości, — niejedno już życie podstępnie za nie wydarte zostało.
Smutek ogarnął go głęboki. Zrozumiał, że patrzy już na świtanie ery, w której się urodził. Wszystko to samo, tylko w zawiązku i mniej wyrafinowane. Zrozumiał zarazem, że to już zachód świata, który mimo elementarnych kataklizmów niewzruszony, przetrwał lat miliony.
Tłum czworonogi długo niespożyty, długo chluba i korona ziemi śpieszy już w przepaść grobu. Legnie wkrótce w zapomnieniu, zasłonięty chwałą najmłodszej latorośli ziemskiej, wątłej ciałem istoty, której w jej pierwocinach żaden zwierz się nie lękał...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakże daleko pozostały za człowiekiem te silne w zębach i pazurach istoty! przez miliony lat wszechwładne króle puszcz. I za sześć tysięcy lat zostaną tem samem, czem były przed sześćdziesięciu tysiącami.
Człowiek tylko jeden wciąż zmienia broń i dąży naprzód. Walczy i zwycięża.
Człowiek jeden, prócz zwykłego głodu i pragnienia doznaje już innych głodów i pragnień, a te srogie i słodkie zarazem pożądania otwierają mu coraz szerzej wrota świata nieznanego. Przeszedł on te wrota, wchłonął w siebie nową atmosferę i stała się ona potrzebą jego organizmu. Już jego głodu nie ukoi mineralny pokarm, dobry dla cedrów i dębów, ani organiczny, dostateczny dla wszystkich zwierzęcych mieszkańców ziemi. Jak tygrys dyszy do krwi ciepłej, tak człowiek instynktownie koi żądze nowe w tysiącznych odkryciach, wynalazkach, poglądach, naprzemian błędnych to prawdziwych, a nie spocznie, póki się nie wypełni rola jego na ziemi.
Niedługo już porzuci krzemień, który mu służył wiernie przez setki wieków, i z rudy pocznie wyprażać błyszczącą miedź oraz żelazo. Odtąd miecze, strzały i noże będą lepiej krajać, mniej się szczerbić, a łatwiej naprawiać. Za sprawą kruszczów i błyskotki będą coraz piękniejsze, sprzęty i narzędzia doskonalsze, domy wygodniejsze. Z niemi zwolna wstąpi nieznany gość, zbytek pod dach człowieka, a także nierówność w uposażeniu jednostek, rodzin i szczepów.
Już tylko chwilę trzymać się będzie, ta nieświadoma swej wielkości murawa ludzka w stanie zielonym. Za kilkanaście wieków zakwitną pierwsze jej łany kwieciem, które zwiemy «wyższą cywilizacyą.» A wtedy nowe kontrasty się zjawią. Wtedy przepaść między człowiekiem, a człowiekiem pogłębiać się zacznie do stopnia dawniej nieprzeczuwanego.
Niejeden jeszcze szczep zejdzie z właściwej drogi, popadnie w zastój, a nawet upadek. Wróci, zkąd wyszedł. Niejeden ciemny sąsiad wyprzedzi go w cywilizacyi. Mimo wszystkie jednak kroki wstecz i upadki — ogół ludzkości nie cofnie się już do stanu dawnego, tak samo, jak kwiat nie może przyjąć stanu pączka, z którego raz się już rozwinął. Może zwiędnąć i nie wydać owocu, ale pączkiem nie zostanie!
Niwa Egiptu jedna z najpierwszych dojrzeje i zabłyśnie swym kwiatem. Za nią pójdą kolejno coraz inne zakątki ziemi.


∗                              ∗

Noc zapadła straszna dla jeńców, pewnych, że z nadejściem dnia — skończą, jak skończył biedny Don­‑Kiszot, lord Puckins.
Nagle stało się coś niezwykłego. W uśpionej wiosce wszczął się hałas — bieganina, ostre krzyki przedarły powietrze — a na samym końcu zajaśniała czerwona łuna. Nie upłynęło pięć minut pożar ogarnął drugą i trzecią chatę. Zgiełk doszedł do potęgi. Nieludzkie wrzaski krzyżowały się w powietrzu.
W tej samej chwili jakaś ciemna postać na jasnem tle pożaru wyrosła w pobliżu geologa. Zbliżał się ku niemu szybkim krokiem wysoki mężczyzna. Pochylił się nad geologiem — dotknął przyjaźnie ramienia i począł zręcznie rozwiązywać sznury, wpijające się w ciało profesora.
Teraz w blasku pożogi poznał geolog młodziana, któremu lord uratował dziewczynę. Mówił coś wdzięczny syn natury, bełkotał przerażony wskazując na płomienie, — ale geolog nie wiele z tego zrozumiał. Uczuł się tylko wolnym wraz ze Stanisławem. Dziki młodzian wcisnął mu w dłoń własną siekierę, łuk ze strzałami Stanisławowi i nakazał gestami śpieszną ucieczkę. Za chwilę znikł jak cień, śpiesząc do pożaru. Geolog ze Stanisławem znaleźli się znowu sami, wolni, uzbrojeni i zdumieni wszystkiem, co zaszło.
Stanisław pierwszy zorjentował się w położeniu.
— Panie! tam bitwa! — zawołał wskazując na mocujące się cienie i na postacie walczące w jaskrawem oświetleniu łuny.


W cichej przed chwilą wiosce wrzał bój niespodziany...

W samej rzeczy. W cichej przed chwilą wiosce wrzał bój niespodziany. Na jeziorze poruszały się niespokojnie łódki, — widział geolog wyciągnięte do ciosu ramiona i czające się z napiętym łukiem dzikie postacie.
— To napad niespodziewany na wioskę, — zakończył.
— Kara Boża za śmierć szlachetnego Puckinsa, — dodał ponuro Stanisław.







  1. Taylor E. cywilizacya pierwotna I, 98.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.