Przejdź do zawartości

Profesor Przedpotopowicz/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Profesor Przedpotopowicz
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.
Jura. Dinosaury. — Szkoda, że Baedeker nie wydał przewodnika po państwie kredowem.
I

I znaleźli się wędrowcy na nowej ziemi. Ta sama ona była w rzeczywistości, opisywała dokoła słońca tę samą niezmiennie drogę, ani dłuższą ani krótszą, zestarzała się tylko niepoślednio, skoro ząb czasu poorał tak już niegładką jej fizyognomię nowemi zmarszczkami.

Niewinne na pozór psoty nieubłaganego bożka Saturna fatalnie się odbiły na postaci lądów. Jedne źródła i jeziora wyschły, inne się potworzyły. Rzeki poodwracały bieg swój i płynęły nowemi korytami. Dawne brózdy, cierpliwie żłobione przez lat tysiące, skryły się pod grubemi naniesionemi osadami piasku i mułu, wiele nawet mórz porzuciło dawne brzegi.
Wolno byłoby zaprawdę zdumiewać się nad zastojem czy skamieniałością przyrody ożywionej, gdyby ściśle te same typy zwierzęce przetrwały na nowem z gruntu tle i wśród odmiennych warunków.
Wszak nawet w drobnym cyklu dwunastu miesięcy innym kobiercem ziemia okrywa się na wiosnę, innym w lecie i w jesieni. Wszak inny zwierzostan tulą lasy, inny bagna i stepy.
Nic dziwnego więc, że posunięta ku starości ziemia, wypiastowała w ciągu setek tysiącoleci nowe typy zwierzęce i zdobyła się na nieznane dawniej kreacye. Lądowa fauna przewyższyła o wiele Tryasową, zarówno pod względem liczby, jak i rozmaitości gatunków.
W odwiecznych, wilgotnych ostępach kryły się tłumy gadów, cierpliwie i w pozornem odrętwieniu oczekujące zmierzchu.
Postrachem tych flegmatycznych stworzeń nie był atoli inny jaki zwierz, ale znowu gad, często mocniejszy i bardziej nienasycony od później mających się zjawić niedźwiedzi i tygrysów... Trzej nasi towarzysze, znużeni bezustanną, kilkodniowa tułaczką w dusznej, jakby cieplarnianej, atmosferze, jednomyślnie postanowili dać za wygraną na czas jakiś męczącej wędrówce i w chłodzie zarośli zebrać skołatane ciągłemi niespodziankami myśli.
Miejscowość ku temu obrali przecudną. Na malowniczem wzgórzu, po nad spokojną rzeką, toczącą kryształowe nurty, nęcił cieniem gąszcz palm szyszkowych.
Czuły na piękno przyrody, paleontolog, zdumiewał się nad wspaniałością tych drzew. Zaćmiły one stanowczo dawniejsze paprocie, dla których minęły już czasy świetności i które zbiedniałe, kryły się pokornie w cieniu nowych znakomitości. Tuż obok nich Skrzydłolist (Pterophyllus), o pysznych szpilkach pierzastych, sąsiadował z wdzięcznym Maczugowcem (Zamites), strojnym w szerokie listowie i szyszkowate u wierzchołka korony owoce. Obok niego, na szczudlatych korzeniach nadziemnych, wspinały się wysmukłe Pochutniki (Pandaneae).

Kalamity, do których przywykło już przez dni parę oko wędrowców, wymarły do szczętu, a los ich podzieliło mnóstwo innych roślin.

Krajobraz jurajski.

Stanisław godził się z położeniem; anglik tylko, gdy upewnił się, że jeszcze nie powrócił do «teraźniejszości», zagniewany na swoje złudne obrachowania, rozciągnął się w cieniu i nie zdradzał chętki ani do przechadzki, ani do wymiany myśli. Dopiero geolog mimowoli wyrwał go z odrętwienia.
— Chwilami zdaje mi się, że to, czego doświadczamy jest tylko snem dziwacznym, — przemówił do anglika.
— A jednak bujamy w otchłaniach przeszłości globu naszego, — odparł Puckins kwaśno.
— Trwasz, widzę, przy swojem przypuszczeniu, — odrzekł, — choć ono pozbawione wszelkiego prawdopodobieństwa.
— Więc przekonaj mię, że się mylę! — rzekł anglik, — ale nie dokończył rozpoczętego zdania bo nagle rozległ się gwałtowny łoskot nad głowami rozmawiających i nasi wędrowcy spostrzegli spadającego Pterodaktyla. Latający jaszczur runął ciężko tuż u nóg lorda Puckinsa.


Krajobraz jurajski.

Stanisław, na widok powietrznej poczwary, zbladł. I nic dziwnego. Istny szatan wcielony tłukł się po ziemi.
Pterodaktyle odgrywały w ówczesnej przyrodzie rolę ptactwa, a zarazem jakby nietoperzy. Mogły one tylko wtedy wydawać się pięknemi, gdy ziemia nie znała jeszcze ruchliwej rzeszy prawdziwych ptaków o wdzięcznej postaci i nieskończenie rozmaitych kombinacyach barw i tęczowych blaskach, współzawodniczących z kwiatami i motylami. Dziś byłyby to gnuśne poczwary, budzące wokół bojaźń i odrazę. Przytem w niczem do ptaków nie były podobne. Darowaćby im można brak barwnego pierza, wesołego świergotu i innych cech ptasich. Ale nawet anatomiczna budowa ciała, nie wyłączając skrzydeł różniła się zasadniczo od ptasiego. I nietylko od ptasiego, od nietoperzowego także!
Lotna błona Pterodaktyla, jest rozpiętą od biodra przez całą długość ciała, aż do końca czteropalcowej ręki. Trzy palce jednak drobne, spoczywają tu wolne, a jeden tylko, ostatni, dorasta niesłychanych rozmiarów i dźwiga główną i najważniejszą część błony. Takiej proporcyi palców nie posiada żadne inne zwierzę. Nawet nietoperze, do których pterodaktyle pozornie się zbliżają, zdradzają zgoła odmienną budowę skrzydeł, a raczej spadochronów, bo u nich błona rozpięta jest nie na jednym, ale na czterech olbrzymio wydłużonych palcach ręki, a jeden tylko palec, opatrzony mocnym szponem, pozostaje mały i wolny. Same skrzydła ptaków i nietoperzy wskazują że ani jedne, ani drugie nie pochodzą od pterodaktylów.
Ogromna głowa, o bardzo długiej, nakształt dzioba szczęce, powiększa osobliwość tych stworzeń.
Jakże nie miał zadrżeć biedny Stanisław ze zgrozy, gdy wijący się potworny niby­‑nietoperz mierzył przy rozpostartych skrzydłach co najmniej cztery metry szerokości. Wprawdzie później, za kredowej epoki, ich potomki dosięgły jeszcze większych, bo 7‑iu metrowych rozmiarów, ale i czterometrowej średnicy niby­‑nietoperze dostateczną mogły budzić obawę, połączoną z odrazą. Te same uczucia żywił lord Puckins. Uczucie obawy wszakże nie było usprawiedliwione i profesor go nie podzielał.
Gdy Stanisław, przejęty obrzydzeniem, nie taił odrazy, on bolał tylko nad potworem. Był pierwszą istotą ziemską, która współczuła z niedolą, choć zmniejszyć jej nie była w stanie.
— Ten biedny jaszczur mniej wstrętnym jest od niejednej gołąbki o lisiem sercu... rzekł smutnie. Co on przeszedł — tego nikt się niedowie. Nie masz ktoby go zrozumiał. Nędzarz to biedniejszy od Hijoba! myślał ze ściśnietem sercem. Jedyne jego szczęście że nie zna swej niedoli!
Wy, bezimienne tłumy przedludzkich epok, nie macie nikogo ktoby wam okazał iskrę współczucia, wytoczył choć jedną łzę, nad twardą i nędzną dolą waszą.
Miliony lat upłynęły, i jeszcze upłyną, a żadne serce nie drgnęło dla was, nie użaliło się nad wami. Może dopiero w odległej przyszłości, gdy sprawiedliwiej pojęta zostanie wasza rola, oddadzą wam przynajmniej honory wojskowe, jako awangardzie padłej na pobojowisku postępu.
Oddalili się coprędzej nasi towarzysze z tego przykrego miejsca i w znacznej odległości nad brzegiem rzeki złożyli strudzone członki u stóp niewielkiego, okrągłego wzgórka, otoczonego zielenią. Tym razem spokój panował w puszczy niewzruszony.
Zupełna nagość ciemno­‑bronzowego wzgórka czy skały stanowiła tak silny kontrast z otoczeniem, że zwróciła na chwilę uwagę podróżnych, ale zbyt wiele było dokoła zajmujących przedmiotów, aby jeden mógł na dłużej przykuć wzrok, przytem powrócono do wielce palącej kwestyi jutra. Postanowiono czuwać tej nocy, aby raz przekonać się nareszcie, w jaki to sposób następuje tajemniczy przeskok z jednej epoki do drugiej: czy zmiana dokonywa się w mgnieniu oka, czy też dostrzegalnie.
Profesor cieszył się nadzieją, że obali niemożliwe do przyjęcia przypuszczenia lorda, ten ostatni przeczuwał swój tryumf.

∗                              ∗

Miarkowany cieniem i wilgocią powietrza upał południowy nie dawał się we znaki, więc też na przemian na ożywionej rozmowie lub lekkiej drzemce spływały wędrowcom godziny, dzielące ich od bliższych czasów i upragnionego wybawienia. Nie sądzono im jednak i dziś zaznać spokoju.
Szelest gałęzi zwiastował zbliżanie się grubego zwierza. Jakoż w samej rzeczy po chwili wynurzył się z nadbrzeżnych zarośli i ociężale sunął ku wodzie olbrzym, którego widok powtórnie zmroził krew naszym podróżnym. Wysoki jak słoń, ale trzy razy od słonia dłuższy zwierz, o bardzo długiej szyi, a mocnym, grubym, ogonie przypominał jaszczurkę. Na końcu długiej, giętkiej szyi tkwiła głowa. Pożal się Boże co to była za głowa! Tak zabawnie mała, że potwór tracił na powadze. Koń z łepkiem lisa, albo wilk z kurzą głową nie wyglądaliby gorzej od tego olbrzyma, ważącego przynajmniej 50,000 funtów. Za chwilę wyłonił się z wody drugi zwierz podobny, następnie trzeci i wszystkie zatrzymały się spokojnie o paręset kroków od naszej grupy.
Stanisław szczękał zębami; zdawało mu się, że olbrzymy naradzały się, który ma na przekąskę schrupać jego mizerną osobę.
Tymczasem paleontolog jaśniał od zachwytu i radości.
— Co to za szkoda, że choć jednego z tych kolosów nie mogę dostać do naszego muzeum! Nie żalby było wystawić dla niego najwspanialszy pawilon.


...wszystkie zatrzymały się spokojnie o paręset kroków od naszej grupy.

— Ileż lat ten drobiazg liczyć może? — zapytał lord Puckins.
— Trudno mi o tem wyrokować, — odezwał się uczony, — jednakże biorąc pod uwagę długowieczność gadów a także powolny ich wzrost, myślę że oglądał on co najmniej kilka wieków.
— Wcale poważny staruszek! nie wygląda na swoje lata, — odezwał się anglik.
Brontosaury tymczasem połyskiwały od ociekającej po ich skórze wody i wlokły się z niezmierną powolnością, zatrzymując się za każdym prawie krokiem.
Geolog uderzył się nagle w czoło.
— Że mi też odrazu do głowy nie przyszło! — zawołał.
— Co takiego?
— Sprawa się wikła! Raz jesteśmy w Europie, to znowu w Ameryce!
— Zkądże znowu?
— Z pewnością! Brontosaury żyły przecież w Ameryce.
Lord Puckins, mimo zdziwienia, wprędce odzyskał rezon.


Brontosaurus 16 metrów długi, a blizko 4 metry wysoki gad.

— Tyle już nas spotyka niespodzianek, — odezwał się, — że jedna więcej nie sprawia mi żadnej różnicy! Polubiłem to nawet! Wczoraj w Tryasie, dziś w Jurze, wczoraj w Europie, dziś w Ameryce, jutro całkiem niepewne, to mi zabawa!
Rezygnacya anglika udzieliła się paleontologowi. Przestał trapić się widokiem Amerykańskiej fauny Jurskiej, przestał łamać głowę nad zbadaniem piętrzących się zagadek i sprzeczności.
Z okazyi ociężałych matuzalów, geolog wdał się w szerokie opowiadanie o Brontosaurach i innych jeszcze rodzinach gadów jurajskich. Tematu nie zbrakłoby mu prędko. Nietylko bowiem bagna i lasy, nietylko jeziora, ale nawet oceany roiły się od tych olbrzymów. Słodkowodne Notosaury, Neusticosaury, Dactylosaury i t. p. z czasów Triasu wydały w tej epoce morskich Ichtyosaurów Rybojaszczurów, Teleosaurów i Plesiosaurów.
Właśnie zaczął mówić o potwornym Diplocodusie, co ma walcowate zęby, rzadkie jak kołeczki w grabiach, gdy niewinne i roślinożerne Brontosaury, bawiące dotąd nad wodą, niespokojnie zwróciły głowy w pewnym kierunku, a potem poczęły zabierać się do ucieczki. Zaledwie znikły, ukazał się na widowni potężny Allosaurus[1] na dwóch łapach. Był on mniejszym od Brontosaurów, a jednak taka dzikość i stosunkowo, jak na gada, zwiność, malowała się w jego postaci, że od pierwszego rzutu oka można było poznać w nim zwierza, gotowego porwać się nawet na większego Dinosaura.


Telcosaurus, wygasły rodzaj krokodyla.

Znali go widać z tej strony mniemani królowie puszczy, skoro bez namysłu drapnęli w gąszcz, o ile im pozwoliła wrodzona powolność.
Miał ich jednak na oku prześladowca, skoro bez wahania, nie śpiesząc się zbytnio, podążył za nimi. W angliku obudził się srogi myśliwy.
— Co za szkoda, że olbrzymy nie dały nam przedstawienia. Byłoby bezwątpienia godne rzymskich cezarów... Chodźmy coprędzej, dogonimy z łatwością potwory!
— Gdzie walczą takie kolosy, tam mogłoby się przypadkiem i nam co dostać; lepiej, że spotkanie dalej nastąpi, — odezwał się geolog i radził pozostać.
Poparł go Stanisław gorącemi narzekaniami na zbyt denerwujące niespodzianki.
— Ani chwili człek spokojnej nie ma, — skarżył się mocno przejęty. — Ciągle drżyj przed niewidzialnym wrogiem!

— Wrogiem? — odezwał się z prawdziwą gadzią flegmą lord Puckins. — Nie przesadzaj­‑że swej wartości. Nie jesteś w tym świecie znakomitością.

Plesiosaurus.

— Cóż ma jedno do drugiego? — odciął się urażony sługa.
— Zaraz ci wytłómaczę. Aby jakieś stworzenie mogło ci być wrogiem, trzeba przedewszystkiem, abyś mu był znanym. A tymczasem sądzę, że poczciwe kolosy ani domyślają się egzystencyi takiego napuszonego, jak ty, robaczka.
— Mimo to, gdy mię zobaczą, mogą choćby przez pomyłkę powziąć złe zamiary.
— Dla tego dam ci dobrą radę, — odrzekł lord.
— Słucham pana.
— Jeśli ci życie miłe, nie radzę przedrzeźniać Dinosaurów i Megalosaurów. Twoja postawa może się im łatwo nie podobać.
— Przecież od urodzenia tak chodzę! — tłumaczył się Stanisław.
— Chętnie w to wierzę, bo sam podzielam twój system chodzenia, ale Dinosaury dawniej od ciebie chodzą na dwóch łapach.


Ichtyosaurus.
— Więc może dla tego mam poniżyć się do chodu zwierząt? — wybuchnął Stanisław z oburzeniem. Tego nie uczynię!

— Jeśli tak, to już chyba sprobój chodzić na głowie, bo nie znam innego sposobu lokomocyi, nieużywanego przez zwierzęta. Pomyśl sam nad tą kwestyą. Przecież i chód na dwóch kończynach nie jest wyłącznie ludzkim przywilejem. Prócz przedwiekowych Dinosaurów i ptaki to samo czynią.
Stanisław zamierzał rozgniewać się za najwyraźniejsze drwiny, gdy nagle tuż za plecami jego rozległo się potężne sapnięcie, podobne do głuchego stęku lokomotywy, z towarzyszeniem trzasku druzgotanych drzew.


Ceratosaurus, 5 przeszło metrów długi, 2¾ metra wysoki gad.

Jednocześnie zagrzmiał podniesiony głos profesora:
— Ratujcie się! żwawo do wody! — Nie miał czasu więcej powiedzieć. Przyskoczył do anglika, pociągnął go o kilkanaście kroków z taką gwałtownością na bok, że biedak padł jak długi. Stanisław bez namysłu, rzucił się jak krokodyl do wody.
Wszystko to było dziełem dziesięciu sekund. Gdy poturbowany i gniewny Puckins podniósł się, oblicze jego stało się nagle bielsze od kredy.
Przez zielony kobierzec, na którym przed półminutą nasza trójka spoczywała, o cztery kroki od zdumionego anglika, przesunął się z towarzyszeniem trzasku gniecionych roślin ów nagi pagórek, w którego sąsiedztwie używano wywczasu. Geolog ujął za rękę towarzysza i ścisnął ją mocno. Na zbladłej twarzy widniało jeszcze przerażenie, ale z każdą sekundą ustępowało. Nagle oblicze paleontologa oblało się szkarłatem.
Atlantosaur we własnej osobie! zawołał, a oczy jego jaśniały zachwytem. Dzięki ci Boże! żeś mi dozwolił oglądać ten cud natury! — wyszeptał. Anglik skamieniał na widok króla gadów. To, na co zdobyćby się mogła bujna wyobraźnia, ujrzał ucieleśnione w żywej istocie. Jeżeli Brontosaury, długie na 16 metrów, mogły słusznie uchodzić za olbrzymów, nad jakich trudno było sobie większych wyobrazić; jeżeli zdumiewał się, że pod takim ciężarem nie złamie się grzbiet lub puste wewnątrz[2] kości nóg potężnych, to obecnie ujrzał stokroć godniejszą podziwu postać. Mierzyła ona nie 16, ale całe 36 metrów długości, budową zaś ciała prócz głowy przypominała Brontosaura.
Stosowny do długości wzrost czynił z tego lądowego jaszczura istny pagórek żywy, wsparty na brzuchu i 4-ch potwornej grubości nogach. Waga Atlantosaura, gdy wiadomo, że Brontosaur ważył 50,000 funtów, była ośm razy większą, więc wynosiła 4,000 centnarów. Jeśli przypomnimy sobie, że średniej wielkości wieloryb grenlandzki mierzy tylko niecałe 20 metrów i waży 2,000 centnarów, to pojmiemy, co to musiał być za jaszczur, bez mała dwa razy dłuższy od wieloryba.

∗                              ∗

Ciszę, jaka zaległa po przejściu tego największego olbrzyma, jakiego kiedykolwiek planeta nasza wyhodowała — przerwał anglik.
— Ciekaw jestem, gdzie padniemy jutro, gdzie nas zły czy dobry geniusz przerzuci. Ja już straciłem wszelką nadzieję obliczenia. Okresy czasu, jaki przesypiamy, codzień maleją, i wątpię, czy pojutrze wrócimy do naszego świata...
— Wiem tylko, odrzekł geolog, że przed nami rozpościera się jeszcze Kredowa epoka, a po niej czasy Kenozoiczne, świat zwierząt ssących i ptaków. Geologowie dzielą go na czasy: Eocenu, Oligocenu, Miocenu i Pliocenu. Wszystkie one razem jednak nie mają tej rozległości, co którakolwiek z epok któreśmy już przeżyli.
A dalej po za Pliocenem?
Dalej, to już krótka epoka człowieka.
— Więc można się spodziewać, że jutro znajdziemy się już w kredzie, a pojutrze wrócimy do naszych czasów — do świata cywilizowanego?
— Tak i mnie się zdaje! — odrzekł geolog. — Ale czy uwierzysz, lordzie, że gdy o tem myślę żal mi już wracać do naszego świata. Wędrówka przez otchłanie czasu nabrała dla mnie powabu i niegniewałbym się, gdyby się przedłużyła.
— I mnie nic nie ciągnie do XIX-go wieku! Przepadam za oryginalnością, a tu jej mam do syta. Za powrotem będę się znowu nudzić. Szkoda nawet, żem dotąd nie umiał jej dostatecznie ocenić i korzystać.
— Jeszcześmy nie w domu! Nie wywołuj wilka z lasu milordzie, zauważył chmurno Stanisław.
— Więc jutro w kredzie! Szkoda, że Baedeker nie wydał jeszcze przewodnika po państwie kredowem. Lubię przed przybyciem do nieznanego kraju wiedzieć, co on o nim pisze.







  1. Allosaurus żył w Ameryce. Pokrewny mu Megalosaur w Europie.
  2. Tak, jak u ptaków dzisiaj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.