Przejdź do zawartości

Powrót (Reymont, 1928, Święto! Zaśpiewały dzwony...)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Powrót
Pochodzenie Krosnowa i świat
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POWRÓT.

Święto! Zaśpiewały dzwony! Rozkołysane, wysokie, zadyszane radością głosy biły ze wszystkich stron.
Leciały jak ptaki nad oceanem, świergotały z sadów, huczały nad wzgórzami, zrywały się z zapadłych pustek, gdzie zadumane menhiry trwały w wieczystem milczeniu i rwały się ku słońcu, które się wynurzało z głębiny wód zielonych...
W sadach, na polach, na drogach kwitnęły jabłonie.
Różany obłok spadł na ziemię i dyszał cichą, radosną wonią wiosny.
Blady kwiat sypał się na zielone fale morza. Drzewa, wynoszące się z pośród skał, trwały jak cud, jak marzenie, jak krzyk wezbranej radości.
Dęby szemrały rudemi, zeszłorocznemi liśćmi. Z szarych skał stalowe pnie buków skręcały się i prężyły, niby potworne cielska wężów, lecz ponad wszystkiem królowała jabłoń i jej różany kwiat, opłynięty chmurą brzęczących pszczół.
Wiatr pieściwy polatywał od morza.
Grały dzwony! Świat cały utonął w królewskim przepychu wiosny i radości.
W miasteczku, przywartem nad małą zatoką, w szarych, granitowych domkach, pod strażą dębów, zapatrzonych w morze — święto!
Ocean gładki, cichy, niezmierzony błyszczy, niby płaszcz z atłasu, i połyskuje w słońcu obramieniem białych pian.
Mewy śmigają, kołują, padają, jak płatki kwiatów, ponoszone przez wicher, krążą nad portem, nad barkami, leżącemi w mule odpływu, niby zmęczone ważki, omotane niebieską chmurą sieci, rozwieszonych na masztach. Święto!... odpoczywają senne i leniwe, suszą się porysowane o skały boki, grzeją się w słońcu czarne, spracowane kadłuby; leżą, jakby nadsłuchując coraz cichszych fal odpływu...
Święto! Odpoczywa ocean! Przyczaił się w głębinach, zapatrzony w niebo, ukrył pazury, legł na burzy i śni swoją moc i potęgę straszliwą.
Nadbrzeżne drzewa, mury portu, kwiaty jabłoni toną w nim, niby oczy dzieci, wystraszone a pełne zachwytu! Ludzie na wybrzeżu patrzą w ocean..., a każde oczy lecą w dal, a każde oczy niosą się aż tam, ku złotej, dalekiej linji horyzontu, a każde oczy krążą ponad cichą głębiną...
Święto dziś w porcie... Święto w miasteczku.
— Święto! — Wołają dzwony, głoszą i podśpiewują krótki hymn.
Nad wodą zbiła się gromadka kobiet, utkwiwszy oczy w dal. Wieczne, żałosne płaczki oceanu... Siedzą stare, podobne do pni spróchniałych, omszonych i podartych piorunami. Siedzą bezradnie młodsze, dorodne, białe czepki chwieją się nad włosami, pobladłe usta szepcą, wyniosłe piersi podnoszą się łkaniem... I młode dziewczęta — kwiaty jabłoni, różane, łzami oroszone... Siedzą na zielonej murawie, ogromna jabłoń zwisa nad niemi różowym obło-kiem kwiatów. Od rana już siedzą, wpatrzone w dal cichą, martwą i pustą...
Czekają!
Dzień się podnosi. Słońce wypływa nad port i miasteczko. W kościele, który się wynosi jak góra, poszarpana wichrami, szaremi murami granitów w wieńcu jabłoni, grają organy. Czasami urwany śpiew doleci, czasami głośniej jęknie fala przy brzegu, czasem zakrzyczą ptaki, lecz ponad wszystkiem góruje cisza; sypka, rozdrgana, przesłoneczniona sypie się na pochylone głowy.
Ludzie sypią się z kościoła, na placu zgiełk się podnosi, pierwsze fale przypływu zatrzepały o brzegi, pierwsze bryzgi pian chlusnęły kobietom pod nogi.
Nie drgnęły, siedzą nieruchome, patrzą, czekają, trwają jak Niobidy zastygłe w oczekiwaniu, bezradne.
Na placu już wrzaski. Muzyka, trąby zagrały mosiężne. Karuzela poszła w ruch, dzwonki brzęczą! Trupa żonglerów na środku rynku, łamańce, piramidy! W namiotach popisuje się połykacz ognia, walczą atleci, kobieta-olbrzym... Wyją zwierzęta w menażerji, a stary, zmartwiały lew patrzy w słońce. Katarynka gra. Trzeszczą wystrzały w strzelnicy, atleci podnoszą ciężary!
Zgiełk, wrzawa, głosy, śpiewy, krzyki, klekoty sabotów. W szynkach już pełno od ciężkich postaci rybaków w czarnych strojach. Tylko kobiety nad brzegiem siedzą nieruchome, głuche na wszystko, i patrzą w bezbrzeżną pustkę oceanu.
Godziny wloką się sennie. Przypływ narasta. Morze już bije o brzegi. Warczy coraz groźniej. Ławy fal wspinają się im do nóg i plują pianą. Ocean, niby zbrózdowane pole, czernieje skibami, rzuca się, tarza, kołysze, wzdyma, gdzie niegdzie już wytryskują fontanny, ryk i szum rośnie...
Na placu wciąż grają katarynki, warczą bębny, kręcą się karuzele, ktoś zaśpiewa! pijanym głosem, rośnie gwar, jakieś pary, trzymające się za ręce, idą nad morze, pod baldachimem różanych jabłoni...
Nagle kobiety, siedzące na wybrzeżu, zerwały się...
Na horyzoncie zamajaczyło pięć czarnych punktów.
Morze huczy, fale płyną z gniewnym i groźnym pomrukiem.
Oczy kobiet pożerają przestrzeń.
— Jadą! jadą!
— Wszystkie!
— Pięć, wszystkie!
Czarne barki są coraz bliżej. Czarne żagle rozpięte, że, niby ptaki, skaczą na fali, niby ptaki płyną ku lądom.
Kobiety padły na kolana. Lecz ani jeden krzyk, ni jęk, ni głos, tylko te oczy wyżarte łzami, wbite w niebo, i blade usta, rozszeptane.
W porcie ruch. Przypływ dźwiga łodzie, prostują się maszty. Na spotkanie przybywających rozstępują się, formują długą aleję, cichą, ponurą ulicę masztów, spowitych sieciami.
Cisza... Ucichły katarynki, stanęły karuzele. Tłum posuwa się w milczeniu, zapatrzony przed siebie. Pięć łodzi jest już coraz bliżej. Pochylone, z rozpiętemi żaglami, idą jedna za drugą, podnoszą się na fali i opadają, idą ciężko jak pługi, że tylko brózda pian białych migoce i wije się za niemi.
Są już coraz bliżej, nawprost kobiet-płaczek.
Pięć łodzi — na każdej pośrodku trup, okryty żaglem, że widać tylko sine twarze, zastygłe i jakby w niebo wpatrzone...
Zapada głucha, żałobna cisza...
Ktoś w tłumie krzyczy...
Wjeżdżają do portu. Zwinięto żagle, opuszczono reje, maszty stoją jak krzyże, a pod niemi leży pięciu cichych, pięć ofiar walki z oceanem. Powracają do rodzin, do swoich. Pomęczeni wracają i cisi... Przybijają zwolna do brzegu, gdzie stoją puste łodzie — trumny dla przyszłych ofiar.
Obnażyły się głowy. Płyną w ciszy. Jeno woda się burzy, mewy krążą z jękiem, a przypływ miota się, chluszcze, gryzie, wyciąga drapieżne pazury, jakby po nowe zdobycze...
Nagle jęknęły głucho żałobne dzwony.
Krzyk wstrząsnął powietrzem, kobiety uderzyły w płacz. Podniosły się skargi, lamenty, narzekania...
Łodzie stanęły u brzegu. Rybacy biorą na ramiona zmarłych towarzyszy i niosą uroczyście na ląd, do kościoła. Zrywa się ponury śpiew i milknie w głębi kościoła. Cichną dzwony.
Rozpłynęły się płacze. Ocean tylko faluje, szumi i huczy, bije o brzegi, wspina się aż po różane kwiaty jabłoni i wyje...

Plac ożył na nowo. Huknęły bębny, puściły się w ruch karuzele, zawarczały bębny, krzyknęli przekupnie, zagrały katarynki. Złociste słońce jaśniało jak przedtem, różane kwiaty jabłoni, chmury sadów, nieobjęte, kwieciste łąki dyszały wonią, radością i wiosną...
Wiatr rozwiewał płatki, że leciały niby łzy na zielone, złe fale i niby rodnie łzy chwiały się na szmaragdowych źdźbłach traw młodych, i sypały się na białe drogi, na głowy...

W porcie znów szykowano łodzie, że, nim zmierzch począł zaścielać ziemię, nowa karawana wyruszała na morze.
Szły łodzie jedna za drugą, parły się, rwały naprzód. Rozwinięte żagle chwytały wiatr. Rysowały się ostro twarde profile rybaków, wpatrzone w słońce, w dal, w nieskończoność.
I znów kobiety, dzieci i starcy, skupieni na wybrzeżu, słali za nimi łzy trwogi i rezygnacji...
Na wieczną walkę płynęli.
Nowe ofiary Przeznaczenia.
A ocean jakby radośnie otwierał szeroko ramiona i śpiewał im nową, wieczną, kuszącą pieśń swej potęgi.

Florencja, d. 3 kwietnia 1908 r.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.