Przejdź do zawartości

Pogrom (Zola)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pogrom
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. P.
Tytuł orygin. La Débâcle
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EMIL ZOLA.

POGROM.
(La Débâcle).
Przekład
W. P.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego

1892.
Дозволено Цензурою,
Варшава, 30 Сентября 1892 г.




W Drukarni Przeglądu Tygodniowego, Czysta № 4.



CZĘŚĆ PIERWSZA.
I.

Rozłożono się obozem o dwa kilometry od Milhuzy, w kierunku Renu, w pośród żyznej równiny. Na schyłku owego dnia sierpniowego, pod niebem smętnem, po którem przewalały się ciężkie chmury, namioty ciągnęły się długą linią w poprzek szerokich bruzd, broń w kozłach połyskiwała ustawiona regularnie a straże z karabinami nabitemi jej strzegły, nieruchome, z okiem wytężonem w dal, w mgłę szarą rozległej przestrzeni, podnoszącą się z łona wielkiej rzeki.
Przybyli z Belfort około godziny piątej. Była już ósma, a ludzie dopiero teraz mogli się zabrać do jedzenia. Lecz drwa na opał gdzieś w marszu zabłądziły, tak że nie można ich było rozdać. Niepodobna więc było rozpalić ognia i ugotować zupy. Trzeba było poprzestać na sucharach, skrapianych obficie wódką, która do reszty podcięła nogi, zmęczone marszem. Jednakże dwaj żołnierze, po za kozłami broni, w pobliżu wędrownego szynku, usiłowali rozpalić naręcze mokrego drzewa, które narąbali swemi pałaszami, a które stanowczo zapalić się nie chciało. Dym czarny i wlokący się leniwie, podnosił się wśród powietrza wieczornego, smutnie i ponuro.
Było tam wogóle dwanaście tysięcy ludzi; wszystko co miał ze sobą generał Feliks Douay z siódmego korpusu armii. Pierwsza dywizya, na rozkaz przybyła wczoraj, udała się do Froeschwiller; trzecia znajdowała się jeszcze w Lyonie; tak, że jenerał zdecydował się wymaszerować z Belfortu z samą tylko drugą dywizyą, z artyleryą rezerwy i dywizyą niekompletną jazdy. Widziano ogniska w Lorrach, a depesza wysłana przez podprefekta z Schelestadt donosiła, że prusacy przeszli Ren pod Markolsheim. Generał czując się zbyt odosobnionym na prawem skrzydle innych korpusów, pozbawiony z nimi wszelkiej komunikacyi, tym więcej przyśpieszał swój ruch ku granicy, że wczoraj rozbiegła się pogłoska o niespodziewanej porażce pod Wissemburgiem. Każdej chwili mógł mieć albo sam do czynienia z nieprzyjacielem, albo być wezwanym na pomoc pierwszemu korpusowi. Owego dnia, tej soboty pełnej niepokojów i burzy, 6 sierpnia, musiano się gdzieś bić od strony Froeschwiller; burza drgała w powietrzu przygnębiającem i pełnem ponurego zasępienia; unosiły się w niem jakieś dreszcze, gwałtowne podmuchy wiatru, niosącego ze sobą trwogę. Dywizya od dwóch dni przekonana była, że maszeruje na bój; żołnierze lada chwila spodziewali się spotkać przed sobą prusaków, u kresu tego gwałtownego pochodu z Belfortu do Milhuzy.
Dzień miał się ku schyłkowi; rozległ się capstrzyk z głębi obozu; dudnienie bębnów, słaby dźwięk trąbek, unoszony przez wicher. Jan Macquart, który zajęty był umocowywaniem namiotu, wbijając głębiej kołki, podniósł się. Na pierwszy odgłos wojny, opuścił Rognes, z sercem krwawiącem się z bólu po utracie żony Franciszki i gruntu, jaki mu wniosła w posagu; zaciągnął się powtórnie do szeregów, mając trzydzieści dziewięć lat. Powrócono mu naszywki kapralskie i wcielono go do 106 pułku liniowego, którego kadry uzupełniano. Niekiedy dziwił się sam, że nosi na sobie mundur, który po Solferino z taką radością zrzucił z siebie, wyrzekając się brząkania szablą i zabijania ludzi. Ale cóż robić! kiedy się nie ma w ręku dziś rzemiosła, ani żony, ani żadnego majątku, gdy serce skacze w piersi ze smutku i wściekłości — trzeba tę ostatnią wywrzeć na wrogu, gdy się tylko nawinie. Gdy człowiek nie ma ochoty do pracy, to przynajmniej będzie bronił starej ziemi francuskiej!
Stojąc, Jan rzucił wzrokiem na obóz, gdzie na dźwięk capstrzyku zapanował ruch szybki. Kilku ludzi biegło. Inni, śpiąc już, podnosili się i przeciągali mrucząc gniewliwie. Jan czekał cierpliwie apelu, z tym spokojem pełnym rozsądku, z zimną krwią, która zeń wytwarzała wybornego żołnierza. Koledzy mawiali, że gdyby był miał wykształcenie, mógłby zajść daleko. W rzeczy zaś samej umiejąc tylko czytać i pisać, nie marzył nawet o stopniu sierżanta. Gdy się kto urodził chłopem, musi zostać chłopem.
Ale zaciekawił go widok ognia z mokrego drzewa, dymiącego wciąż szkaradnie, i zawołał na dwóch ludzi, Loubeta i Lapoulle’a, którzy uparcie się koło ogniska kręcili i którzy należeli do jego sekcyi.
— Dajcież tam pokój! podusicie nas!
Loubet szczupły i żywy z miną żartownisia, — odrzekł ze śmiechem:
— Zaraz się rozpali, kapralu, zaręczam za to... Czemu nie dmuchasz, ty tam!...
I popchnął Lapoulle’a, olbrzyma, który nadymał się cały i istny huragan wyrzucał ze swych piersi, tak że twarz mu krwią nabiegła, oczy się zaczerwieniły i łzy z nich płynęły.
Dwaj inni żołnierze z tejże sekcyi, Chouteau i Pache, pierwszy wyciągnięty do góry brzuchem, jak wygodniś jaki, drugi siedząc w kuczki, łatał zawzięcie dziurę w swych spodniach, wybuchnęli śmiechem, rozweseleni okropną miną tego bydlęcia Lapoulle’a.
— Odwróć się i dmuchaj z innej strony, zobaczysz pójdzie łatwiej — wołał Chouteau.
Jan nie przeszkadzał tym żartom. Może nie prędko przytrafi się nowa okazya do śmiechu; on sam zresztą ze swą powagą, twarzą pełną i regularną, nie był zwolennikiem melancholii i przymykał oczy na żarty swych podwładnych. Ale zajęła go teraz inna grupa; żołnierz także z jego sekcyi, Maurycy Levasseur, rozmawiał od godziny już przeszło z jakimś cywilnym jegomością, ryżym, liczącym około trzydziestu sześciu lat, z twarzą dobroduszną, oczami dużemi i wyłupiastemi, któremi źle widział, przez co został uznany za niezdatnego do wojska. Przyłączył się do nich artylerzysta, wachmistrz, z miną zawadyacką i zuchwałą, z wąsikami i bródką ciemną, i wszyscy trzej rozmawiali sobie spokojnie, jak u siebie w domu.
Jan dla uchronienia ich od napomnień, uznał za stosowne dać im ostrzeżenie:
— Dobrze pan zrobisz, jeżeli sobie stąd pójdziesz. Capstrzyk otrąbują i gdyby pana zobaczył porucznik...
Maurycy nie dał mu skończyć.
— Zostań Weiss, zostań! — rzekł.
I odwracając się do kaprala dodał sucho:
— Ten pan jest moim szwagrem. Ma pozwolenie od pułkownika, z którym się zna.
Do czego się już nie wtrąca ten cham, którego ręce czuć z daleka gnojem? On został adwokatem ostatniej jesieni i zaciągnął się dobrowolnie jako ochotnik a dzięki protekcyi pułkownika, został wcielony do 106 pułku, bez przechodzenia wprzódy przez depot. Tornister nosił chętnie, ale od samego początku uczuł pewien wstręt, podnosił się w nim rokosz przeciw temu nieukowi, temu gburowi, który miał prawo mu rozkazywać.
— Dobrze — odrzekł Jan swym tonem spokojnym — niech was wsadzą do kozy, nic mię to nie obchodzi.
To powiedziawszy odwrócił się, wiedząc dobrze, iż Maurycy nie kłamie; gdyż pułkownik, pan de Vineuil, przechodził właśnie w tej chwili, ze swą postawą szlachetną, twarzą długą i żółtą, ozdobioną białemi wąsami, pozdrawiając Weissa i żołnierza uśmiechem. Szedł on śpiesznie w stronę dworu wiejskiego, bielejącego o dwieście lub trzysta kroków na prawo, pośród drzew śliwkowych, gdzie sztab zainstalował się na noc. Nie wiedziano czy dowódzca 7-go korpusu tam się znajduje, pogrążony w smutku, wskutek śmierci brata, poległego pod Wissemburgiem. Ale za to generał brygady Bourgain-Desfeuilles, pod rozkazami którego pozostawał pułk 106, znajdował się tam z pewnością, krzykliwy jak zawsze, tocząc się na swych małych nogach, z twarzą hulaki i ciasną głową. Żywy ruch panował koło domu, wysyłano i przyjmowano sztafety co chwila, oczekując gorączkowo na depesze zbyt wolno idące, o tej wielkiej bitwie, która, każdy to przeczuwał, musiała mieć wynik fatalny. Gdzie była ona stoczoną i jakie w tej chwili są jej rezultaty? W miarę, jak noc zapadała, zdawało się, że na ogrodzie, na zabudowaniach rozrzuconych dokoła, drżała trwoga, rozciągało się morze cienia. Mówiono, że schwytano szpiega pruskiego, włóczącego się koło obozu, że go przyprowadzono na folwark, dla tego, by go generał wybadał. Może pułkownik de Vineuil otrzymał jaką depeszę i dla tego tak śpieszy.
Tymczasem Maurycy zaczął znów rozmawiać ze swym szwagrem Weissem i swym krewniakiem Honoryuszem Fouchard, wachmistrzem... Capstrzyk przesuwając się wolno, przeszedł koło nich trąbiąc i bębniąc wśród melancholijnej ciszy zmroku, ale oni żadnej na to nie zwracali uwagi. Młodzieniec, wnuk bohatera wielkiej armii, urodził się w Chêne-Populeux, z ojca wykolejonego z drogi chwały wojennej na to, by otrzymać nędzny urząd rachmistrza. Matka, wieśniaczka, umarła wydając go na świat, jego i siostrę, Henryetę, dwoje bliźniąt. Ta ostatnia wychowała braciszka. I znalazł się teraz tutaj, zaciągnąwszy się na ochotnika wskutek niemałych grzechów, następstw temperamentu słabego i gorącego. Rozrzucał pieniądze na karty, kobiety, na głupstwa w tym wszystko pochłaniającym Paryżu, gdzie uczył się prawa i gdzie rodzina ostatni grosz oddała, by zeń zrobić pana. Ojciec umarł z tego, siostra pozbywszy się wszelkich zasobów, wyszła za mąż, za tego poczciwca Weissa, alzatczyka z Milhuzy, przez długi czas buchaltera rafineryi w Chêne-Populeux, teraz nadzorcy w dużej fabryce sukiennej w Sedanie, należącej do pana Delaherche. I zdawało się Maurycemu, że się zupełnie poprawił, sądząc tak w swej nerwowości zdolnej do złudzeń i do zniechęcenia. Był on szlachetny, zapaleniec, ale bez charakteru, ulegający wszelkim prądom. Blondyn, nizki, z czołem bardzo rozwiniętem miał oczy szare i pieszczotliwe, niekiedy nieco dzikie.
Weiss przybiegł do Milhuzy w przeddzień pierwszych kroków wojennych, w gorącej chęci załatwienia pewnego interesu familijnego, i jeżeli skorzystał z pozwolenia pułkownika de Vineuil by uścisnąć dłoń szwagra, to dla tego, że pułkownik był wujem młodej pani Delaherche, pięknej wdowy zaślubionej przez fabrykanta sukna, a którą Maurycy i Henryeta znali od dziecka, dzięki sąsiedztwu. Prócz tego, okrom pułkownika, kapitan Maurycego nazwiskiem Beaudoin był znajomym Gilberty, młodej pani Delaherche, jej przyjacielem poufnym, jak mówiono, jeszcze z czasów gdy mieszkała w Mézières jako pani Maginot, żona pana Maginot, inspektora leśnego.
— Uściskaj w mojem imieniu Henryetę — powtarzał Weissowi młody człowiek, przywiązany namiętnie do siostry. — Powiedz jej, że postaram się, by była ze mnie zadowoloną i dumną.
Oczy mu zaszły łzami, gdy sobie przypomniał wszystkie swe szaleństwa. Szwagier, wzruszony również, przerwał to rozczulenie, zwracając się do Honoryusza Fouchard, artylerzysty.
— Jak będę przejeżdżał przez Remilly, wstąpię do wujaszka Fouchard i powiem mu, żem pana widział i że pan zdrów jesteś.
Wujaszek Fouchard, wieśniak, mający trochę gruntu i obok tego handlujący mięsem, był bratem matki Henryety i Maurycego. Mieszkał on w Remilly, na wzgórzu, w odległości sześciu kilometrów od Sedanu.
— Dobrze! — odrzekł chłodno Honoryusz — ojczulek co prawda nie dba o to, ale kiedy pan chcesz, możesz doń wstąpić.
W tej chwili żywy ruch zapanował koło folwarku i zobaczyli wychodzącego zeń swobodnie, w towarzystwie tylko jednego oficera, włóczęgę, którego oskarżono o szpiegostwo. Zapewne pokazał swe papiery, wymyślił jaką historyę, gdyż poprostu wyrzucano go tylko z obozu. Rysował on się niewyraźnie w oddaleniu, wśród wzrastającego zmroku, wielki, nabity, z głową ryżą.
Naraz Maurycy krzyknął:
— Honoryuszu, patrz, patrz.. to ten prusak, wiesz... Goliat!
Na dźwięk tego imienia, artylerzysta drgnął. Wytrzeszczył swe gorejące oczy. Goliat Steinberg, czeladnik rzeźniczy, człowiek, który go pokłócił z ojcem, który mu odbił Sylwinę, cała historya obrzydliwa, wszystkie brudy wstrętne, które mu dziś jeszcze sprawiały cierpienie! Chciał biedz, chciał go zdusić. Ale człowiek przeszedł już poza kozły z bronią i rozpłynął się w cieniu nocy.
— Ale cóż znowu? — Goliat! mruknął — to niemożliwe. On tam jest, razem z innymi... Jeżeli go kiedy spotkam, no!...
I ruchem groźnym wskazał widnokrąg objęty mrokiem, cały ten wschód różowy, gdzie według niego znajdowały się Prusy. Zapanowało milczenie; znowu rozległ się capstrzyk w oddali, ginący w innej stronie obozu, rozpływający się łagodnie wśród ogarniających wszystko ciemności.
— Do dyabła! — zawołał Honoryusz — będę się miał z pyszna, jeżeli nie zdążę na apel! Dobranoc, bywajcie zdrowi wszyscy.
I uścisnąwszy po raz ostatni obie ręce Weissa, pobiegł szybko ku wzgórzu, gdzie stał pułk rezerwy artyleryi, nie wspomniawszy o swym ojcu, nie przesławszy żadnego słówka Sylwinie, której imię paliło mu usta.
Minęło kilka minut, i od strony lewej, gdzie stała druga brygada, rozległ się głos trąbki, zwołującej do apelu. Bliżej, odpowiedziała druga, potem trzecia zajęczała gdzieś w dali. Powoli wszystkie grały razem, gdy nagle Gaude, trębacz kompanii, zdecydował się zagrzmieć całą gamą tonów dźwięcznych. Był to chłopak rosły, chudy i chorobliwie wyglądający, nie posiadający ani jednego włoska na brodzie, zawsze milczący, który jednak dął w trąbę z gwałtownością huraganu.
Wtedy sierżant Sapin, człeczyna maleńki, wymuskany, o dużych oczach bez wyrazu, zabrał się do apelu. Głosem piskliwym wywoływał nazwiska, a żołnierze zbliżając się odpowiadali najrozmaitszemi tonami, począwszy od wiolonczeli aż do fletu. Ale nagle zrobiła się przerwa.
— Lapoulle! — powtórzył głośno sierżant.
Nikt nie odpowiedział. Jan rzucił się do stosu gałęzi zielonych, które fizylier Lapoulle podniecony przez kolegów, usiłował koniecznie rozpalić. Leżał on teraz na brzuchu, z twarzą ciemną i dmuchał w dym czarny, który rozłaził się leniwie:
— Do wszystkich dyabłów! rzuć to! krzyknął Jan. Odpowiedz na apel!
Lapoulle oszołomiony podniósł się i, zrozumiawszy o co idzie, ryknął: obecny! tak dzikim głosem, że Loubet aż się za brzuch chwycił od śmiechu. Pache, który skończył łatanie spodni, odpowiedział głosem zaledwie zrozumiałym, rodzajem szeptu modlitwy. Chouteau pogardliwie, nie racząc nawet wstać, rzucił swe: „obecny“ i wyciągnął się na ziemi jeszcze wygodniej.
Rochas, porucznik służbowy, w odległości kilku kroków stał nieruchomy. Gdy apel się skończył, sierżant Sapin zbliżył się doń i zaraportował, że nikogo nie brakuje, mruknął przytem coś niewyraźnie, pod nosem, wskazując ręką na Weissa, ciągle rozmawiającego z Maurycym.
— Jest nawet o jednego zadużo, czego chce ten jegomość?
— Ma pozwolenie od pułkownika, panie poruczniku! — uważał za stosowne wtrącić się Jan i całą rzecz wytłomaczyć.
Rochas wzruszył gniewnie ramionami i nie rzekłszy ani słowa, puścił się wzdłuż namiotów, czekając na gaszenie ogni, podczas gdy Jan zmęczony marszem całodziennym, usiadł niedaleko Maurycego. Rozmowa tego ostatniego dochodziła mu do uszów niby brzęczenie, którego nie słuchał, zajęty swemi ponuremi myślami, co z trudnością wywijały mu się z ciężkiej i tępej jego głowy.
Maurycy był za wojną, uważał ją za konieczną, a nawet potrzebną dla istnienia narodów. Nabył takiego przekonania od chwili gdy się przejął ideami rozwoju, tą teoryą ewolucyi, która roznamiętniała ówczesną młodzież inteligentną. Czyż życie wreszcie nie jest wojną wszystkich przeciw wszystkim? czyż zasadą natury nie jest walka ciągła, zwycięztwo najsilniejszego, wzmocnienie siły przez działanie, odradzające się życie młode na łonie śmierci? I przypomniał sobie to wielkie uniesienie, które nim owładnęło, gdy dla odkupienia swych występków, przyszła mu myśl zostania żołnierzem, walczenia na granicy kraju. Być może, że Francya plebiscytu, oddając się całkowicie cesarzowi, nie chciała wojny. On sam, nie dalej jak przed tygodniem, uważał ją za głupstwo i za zbrodnię. Rozprawiano długo o tej kandydaturze księcia niemieckiego na tron hiszpański; w powszechnem zamięszaniu, które powoli się rozwijało, trudno było odgadnąć, kto ma racyę, tak dalece, że nie wiedziano nawet kto pierwszy cisnął wyzwanie i zdawało się, że sama fatalność nieunikniona w godzinie przeznaczenia rzuciła na siebie dwa narody. Dreszcz przebiegł po Paryżu; przypominał sobie Maurycy ów wieczór gorący, gdy na bulwarach przepełnionych tłumami, biegły gromady ludzi potrząsając pochodniami i krzycząc: do Berlina! do Berlina! Zdawało mu się, że słyszy jeszcze śpiew pięknej kobiety, z profilem królowej, jak przed ratuszem, stojąc na koźle dorożki, owinięta w sztandar, nuciła marsyliankę. Czyżby to więc było fałszem, czyż serce Paryża nie zabiło naprawdę? A potem wszystkiem, gdy przyszedł do domu, przypomniał sobie, jak po uniesieniu nerwowem, nastąpiły dlań godziny straszliwego zwątpienia, zniechęcenia i niesmaku; przybycie swoje do koszar, adjutanta, który go przyjął, sierżanta który mu dał umundurowanie, izbę cuchnącą i brudną straszliwie, gburowate koleżeństwo swych nowych towarzyszów, mechaniczne ćwiczenia, które go z nóg ścinały i zamęt w głowie rodziły. W ciągu tygodnia jednak przyzwyczaił się do tego i przywykł zupełnie. A w chwili gdy pułk ruszył do Belfortu, obudził się w nim dawny zapał.
Maurycy od samego początku miał zupełną pewność zwycięztwa. Dla niego plan cesarza był jasny: rzucić czterykroć sto tysięcy ludzi nad Ren, przejść rzekę wprzód nim prusacy będą gotowi, odciąć Niemcy północne od południowych, przy pomocy ruchu szybkiego, i dzięki kilku świetnym zwycięztwom zmusić Austryę i Włochy do połączenia się z Francyą. Czyż bowiem nie obiegała pogłoska przez chwilę, że korpus siódmy, do którego jego pułk należał, miał wsiąść na okręty w Breście i udać się do Danii dla dokonania dywersyi, któraby zmusiła Prusy do unieruchomienia jednej ze swych armij? Prusy te miały być nagle zaskoczone, otoczone ze wszech stron, zgniecione w ciągu kilku tygodni. Miała to być prosta przechadzka wojenna ze Strasburga do Berlina. Ale odkąd zatrzymali się w Belforcie, poczęły go dręczyć wątpliwości. Korpus siódmy mający bronić wylotów Czarnego Lasu, przyszedł tam w stanie niewypowiedzianego nieładu, niekompletny, pozbawiony wszystkiego. Oczekiwano przybycia z Włoch trzeciej dywizyi i druga brygada jazdy musiała pozostać w Lyonie, gdzie obawiano się zaburzeń ludowych, a trzy baterye gdzieś się zapodziały, tak że nic o nich nie wiedziano. Nastąpiło zupełne rozczarowanie; magazyny w Belforcie, które miały dostarczyć wszystkiego, były puste; ani namiotów, ani kotłów, ani pasów flanelowych, ani aptek polowych, ani kuźni, ani rzędów na konie, nic! Nie było ani jednego lekarza, ani robotnika. W ostatniej chwili spostrzeżono się, że brak trzydziestu tysięcy rozmaitych przyborów do karabinów; musiano wysłać oficera do Paryża, który przywiózł zaledwie pięć tysięcy, wyrwanych administracyi wojennej prawie gwałtem. Z drugiej strony przerażał go brak wszelkiej działalności. Stano tu od dwóch tygodni i nie ruszano się wcale. Czuł on to dobrze, że każda chwila opóźnienia, była niepowetowaną stratą, pozbyciem się możności zwycięztwa. I wobec wymarzonych planów podnosiła się rzeczywistość wykonania. To czego teraz się domyślał zaledwie z trwogą, a o czem później miał się przekonać, stało się! Siedem korpusów armii rozrzuconych wzdłuż granicy od Mecu do Bitsch, od Bitsch do Belfortu; kadry wszędzie niekompletne, mniemane czterykroć sto tysięcy ludzi redukowały się do dwustu trzydziestu tysięcy co najwyżej; generałowie zazdroszczący sobie nawzajem, każdy z chęcią zdobycia buławy marszałkowskiej, sam jeden, bez pomocy innych i bez pomagania innym; najstraszliwszy brak przezorności, mobilizacya i skoncentrowanie sił w jednej chwili dla zyskania na czasie, rozbijała się o niepojęte niedołęztwo! nakoniec powolna niemoc, mająca swe źródło w górze, w chorym cesarzu, niezdolnym do stanowczej i szybkiej decyzyi, ogarniała całą armię, rozstrajała ją, unicestwiała i oddawała na łup klęski wprzód, nim mogła jej stawić czoło. Mimo to jednak, ponad głuchą gorączką oczekiwania, w dreszczu mimowolnym wobec tego co się dziać będzie, istniała przecież pewność zwycięztwa.
Nagle, dnia 3-go sierpnia, rozeszła się wieść o zwycięztwie pod Saarbrück, odniesionem dnia poprzedniego. Nie wiedziano, jak wielkie były rozmiary tego zwycięztwa. Ale dzienniki wrzały zapałem, mówiły o zajęciu Niemiec, o pierwszym kroku zwycięzkiego pochodu; poczynała się legenda księcia cesarskiego, zbierającego z zimną krwią kule na pobojowisku. — Potem w dwa dni później, gdy się dowiedziano o przygnębiającej porażce pod Wissemburgiem, krzyk wściekłości wyrwał się ze wszystkich piersi. Pięć tysięcy ludzi schwytanych w zasadzkę, broniących się przez dziesięć godzin trzydziestu pięciu tysiącom prusaków, domagało się poprostu zemsty! Bez wątpienia naczelnicy byli winni, że się źle pilnowali, że nic nie przewidzieli. Ale wszystko to się naprawi, Mac-Mahon wezwał pierwszą dywizyę siódmego korpusu, korpus pieszy podtrzyma piąty, prusacy musieli już w tej chwili cofnąć się za Ren, z bagnetami naszych zuchów na karku. I myśl, że tego dnia bito się zapewne wściekle, oczekiwanie gorączkowe wiadomości, cały niepokój rozlewał się dokoła pod tem niebem szarem i chmurnem...
Maurycy powtarzał Weissowi:
— No! już im tam z pewnością dziś zalano sadła za skórę!
Weiss, nie odpowiadając nic, potrząsnął głową markotnie. On także patrzał w stronę Renu, na wschód, gdzie noc zupełna zapadła, i widział tylko ciemności nieprzejrzane, pełne tajemnic. Od czasu apelu wielka cisza zaległa nad drzemiącym obozem, przerywana zaledwie krokami i głosem kilku zapóźnionych żołnierzy. W sali folwarku zajaśniało światełko, drżący blask, przy którym sztab czuwał, oczekując na depesze, przybywające co chwila, lecz niewiele rozjaśniające położenie. A ognisko drzewa mokrego, nakoniec porzucone, falowało ciągle kłębami ponurego dymu, który popychany przez wiatr unosił się nad tym niespokojnym folwarkiem, zaciemniając pierwsze gwiazdy na niebie.
Zalali im sadła — powtórzył Weiss — Bóg by to dał!
Jan, ciągle siedzący opodal, nadstawił uszów; porucznik zaś Rochas, usłyszawszy to pobożne życzenie zwątpienia, zatrzymał się nagle.
— Jakto — zawołał Maurycy — nie wierzysz? czyżbyś przypuszczał zupełną klęskę?!...
Weiss zrobił gest rozpaczliwy; ręce mu drżały, jego twarz poczciwa zdradzała silne wzruszenie i była blada.
— Klęskę? Oby Bóg nas od niej ustrzegł! Wiesz, ztąd pochodzę; mój dziadek i babka zostali zabici w 1814 roku, i gdy sobie pomyślę o najeździe, pięście mi się ściskają i gotów jestem tak jak stoję, w surducie, ruszyć naprzód i strzelać jak prosty żołnierz! klęska! o! nie, nie, nigdy nie uwierzę, by to kiedy stać się mogło!
Uspokoił się i z pewnym wyrazem zniechęcenia opuścił ręce.
— Tylko, powiem ci szczerze, jestem trochę niespokojny... Znam ja dobrze moją Alzacyę; dopiero co przejechałem ją całą za interesami i widziałem dużo takich rzeczy, które rzucają się same w oczy, a których nasi generałowie widzieć nie chcą... O! wojna z Prusami... pragnęliśmy jej oddawna i oddawna oczekujemy uregulowania starych rachunków. Ale to wcale nie przeszkadzało naszym dobrym stosunkom sąsiedzkim z Badenem i Bawaryą; wszyscy mamy z tamtej strony Renu przyjaciół lub krewnych. Myśleliśmy, że i oni tak samo jak my marzą o przytarciu rogów nieznośnej dumie pruskiej... Myśmy ludzie spokojni, wyrozumiali, ale od dwóch tygodni ogarnia nas niepokój i niecierpliwość na widok jak wszystko coraz gorzej idzie. Od chwili wypowiedzenia wojny pozwolono kawalerzystom nieprzyjacielskim siać grozę po wsiach, badać teren, przecinać druty telegraficzne. Baden i Bawarya porusza się, w Palatynacie widać ogromne masy wojsk, wiadomości ze wszystkich stron dochodzące na jarmarki, na place, donoszą, że granica jest zagrożona, a gdy mieszkańcy, merowie gmin przerażeni tem wszystkiem mówią o tem przechodzącym oficerom, ci ruszają ramionami i mówią: złudzenia tchórzów, nieprzyjaciel daleko... I wtedy gdy nie było ani godziny do stracenia, oni marnują dnie za dniami! I na co czekają? czy na to, żeby nam całe Niemcy na kark się zwaliły!
Mówił to głosem przyciszonym, złamanym, jak gdyby samemu sobie powtarzał rzeczy, o których oddawna już rozmyślał.
— Niemcy! znam ja ich dobrze i co jest najstraszniejszego, że wy wszyscy macie takie o nich pojęcie jak o Chinach... Czy pamiętasz, Maurycy, mego krewniaka Gunthera, który przeszłej wiosny przybył do Sedanu dla zobaczenia się ze mną? Spokrewniony z nim jestem przez kobiety; jego matka była siostrą mojej matki i wyszła za mąż w Berlinie; otóż jest on niemcem z kościami i nienawidzi francuzów. Obecnie jest kapitanem w gwardyi pruskiej... Pamiętam jak dziś, gdym go wieczorem odprowadzał na kolej, mówił mi swym głosem szorstkim: „jeżeli Francya wypowie nam wojnę, będzie pobitą.“
Nagle porucznik Rochas, dotąd zachowujący się spokojnie, postąpił kilka kroków naprzód. Był to wysoki, chudy mężczyzna, liczący koło piędziesięciu lat, z twarzą długą, pobrużdżoną, ogorzałą i czarną. Olbrzymi nos, zagięty, dotykał się prawie ust szerokich i dobrych, nad któremi strzępiły się potężne wąsiska szpakowate. Uniósł się i krzyczał głosem grzmiącym:
— Co pan tu do dyabła pleciesz! siejesz popłoch między naszymi żołnierzami!
Jan, nie mięszając się wcale do sprzeczki, był jednak zdania, że porucznik miał racyę. I on, jakkolwiek zaczynał się dziwić przewłoce i nieporządkowi, jaki panował, nie wątpił nigdy że prusacy dostaną tęgo po skórze. Było to pewnem; po to zresztą tu przyszli.
— Ale panie poruczniku — odrzekł Weiss zaatakowany — nie myślę wcale zniechęcać nikogo... przeciwnie, chciałbym, żeby wszyscy wiedzieli o tem, o czem ja wiem, gdyż w takim tylko razie można zapobiedz nie jednemu... A przytem, widzisz pan, te Niemcy...
I mówił dalej tonem pełnym rozsądku, wyjaśniał swe obawy. Prusy urosły po Sadowie; ruch narodowy, umieścił je na czele innych państw niemieckich; całe to obszerne państwo tworzące się powoli, odmłodzone, posiada zapał i uniesienie niepokonane dla zdobycia jedności swojej; przedstawiał system służby obowiązkowej w wojsku, wyćwiczonem, karnem, zaopatrzonem we wszystko, zahartowanem w wielkiej wojnie, pełnem dumy ze swych piorunowych zwycięztw nad Austryą; inteligencya, siła moralna tej armii, dowodzonej przez młodych generałów, podległych naczelnemu wodzowi, który przeznaczony jest na to by zreformować sztukę wojenną i obdarzony jest rozsądkiem, przenikliwością, czystością wzroku. I wobec tych niemców stoi Francya, z cesarstwem zmurszałem, potwierdzonem wprawdzie przez głosowanie powszechne, ale zgniłem u podstaw, które, osłabiwszy ideę ojczyzny przez zdeptanie wolności, stało się liberalnem zbyt późno, by przez to ocalić się od upadku, gotowe z chwilą, gdy nie uspokoi żądzy użycia — runąć; armia, wprawdzie posiada zdumiewającą waleczność rasy, ozdobiona wawrzynami Krymu i Włoch, ale zepsuta przez zastępstwo kupne, zasklepiona w rutynie szkoły afrykańskiej, zbyt pewna zwycięztwa, by usiłowała sobie przyswoić zdobycze nowej nauki; generałowie nakoniec są po większej części miernościami, trawieni przez żądzę współzawodnictwa, niektórzy zdumiewająco głupi, z cesarzem na czele, chorym i wahającym się, oszukiwanym i oszukującym samego siebie, rzucającym się w straszne awantury na oślep, bez przygotowań poważnych, w pośród gorączki powszechnej, wśród rozprzężenia wojsk, prowadzonych poprostu na rzeź.
Rochas słuchał z ustami otwartemi, z oczami wytrzeszczonemi. Okropny jego nos wydłużył się. Nagle parsknął śmiechem donośnym, krzywiąc się szkaradnie.
— Co pan tam pleciesz, co znaczą te głupstwa!... To nie ma sensu za grosz! niewarto nawet mówić o tem! Mów pan o tem rekrutowi ale nie mnie, mnie, co mam dwadzieścia pięć lat służby!
I bił się pięścią w piersi. Był on synem mularza, pochodzącego z Limousin, urodził się w Paryżu i gardząc rzemiosłem ojca, zaciągnął się do wojska w osiemnastym roku życia. Żołnierz losu, nosił najprzód tornister, potem został kapralem w Afryce, sierżantem w Sewastopolu, porucznikiem po Solferino, poświęciwszy piętnaście lat egzystencyi twardej i bohaterskiej waleczności na to, by otrzymać ten stopień, z którego wyżej już posunąć się nie mógł, z powodu braku wykształcenia.
— Ale mój panie, który wiesz niby wszystko, a nie wiesz tego... Tak... w Mazagran, miałem zaledwie dziewiętnaście lat, było nas wszystkiego stu dwudziestu trzech ludzi, ni mniej ni więcej i przez trzy dni trzymaliśmy się przeciw dwunastu tysiącom arabów... Tak, tak... przez całe lata, tam w Afryce, w Mascara, w Biskrze, w Dellys, później w Wielkiej Kabylii, potem w Laghouat, gdybyś był z nami mój panie, widziałbyś jak te czarne dyabły zmykały niby zające, gdy tylko się pokazaliśmy... A pod Sewastopolem, proszę pana, kroć sto tysięcy!... nie można powiedzieć, żeby tam było wygodnie! Burze, które ci kłaki ze łba wyrywały, zimno sobacze, ciągłe alarmy i w końcu te szatany wysadzają się w powietrze! No!... proszę pana, myśmy ich zmusili, że się sami upiekli w gorącym piecu!.. A pod Solferino, tam pan przecież nie byłeś, więc czego o tem gadasz? Tak... tak, pod Solferino, to była łaźnia, choć była tam taka ulewa, jakiej pan zapewne przez całe życie nie zobaczysz! Pod Solferino sprawiliśmy rzetelne cięgi austryakom. Trzeba ich było widzieć, jak umykali przed naszemi bagnetami, jak gdyby ich co piekło i paliło!...
Wybuchnął śmiechem, stara wesołość żołnierza francuskiego drżała w jego uśmiechu tryumfalnym. Była to dawna legenda, gdy wojacy francuzcy przebiegali świat z kochanką z jednej a butelką dobrego wina z drugiej strony, co podbijali ziemię, śpiewając zwrotki rozpustne. Dość było jednego kaprala i czterech żołnierzy, by całe armie gryzły piasek!..
Nagle krzyknął:
— Pobita, Francya pobita!... te świnie pruskie miałyby nas pobić, nas?...
Zbliżył się i schwycił gwałtownie Weissa za klapę od surduta. Cała jego wysoka i chuda postawa błędnego rycerza, wyrażała niewysłowioną pogardę dla wszelkiego wroga, ktokolwiek by on był, bez względu na czas i miejsce.
— Słuchajno acpan... jeżeli prusacy ośmielą się tu przyjść, odprowadzimy ich do domu, bijąc kolanem w tył... rozumiesz pan, kolanem w tył, aż do Berlina!...
W całej postaci jego błyszczał spokój dziecka, czysta pewność niewinności, która nic nie wie i niczego się nie boi.
— Tak to mój panie, tak, nie inaczej!
Weiss, oszołomiony, prawie przekonany — odrzekł pośpiesznie, że on tego tylko pragnie. Maurycy milczał, nie śmiejąc wtrącać się w rozmowę wobec swego zwierzchnika, i śmiał się razem z nim; ten zuch, którego uważał dotąd za głupca, wlał mu niemałą otuchę do serca. Jan ruchami głowy potwierdzał słowa porucznika. On także był pod Solferino, gdzie taka była ulewa. To się znaczy mówić! Gdyby wszyscy zwierzchnicy tak mówili, niktby nawet nie myślał o tem, że niema kotłów i pasów flanelowych.
Noc już oddawna zapadła i Rochas machał swemi wielkiemi rękami wśród ciemności. Czytał on tylko jedną książkę, opisującą zwycięztwa Napoleona, którą nabył od kolportera wędrownego. I nie mógł się uspokoić, dopóki całego zasobu swych wiadomości nie wyczerpał:
— Austryi wyłoiliśmy skórę pod Castiglione, pod Marengo, Austerlitz, Wagram. Prusaków zbiliśmy pod Eylau, Jeną, Lutzen; Rosyę pod Friedlandem, Smoleńskiem, Moskwą, Hiszpanię, Anglię tłukliśmy wszędzie! cały świat praliśmy od stóp do głów, wzdłuż i wszerz!... I dziś nas miano by prać? Dlaczego, jak? Czyżby się świat zmienił?
Wyprostował się i podniósł rękę jak drzewce sztandaru.
— Bito się tam gdzieś dzisiaj, oczekujemy wiadomości. Co tu po wiadomościach, ja wiem co się stało... Wyłupiono skórę prusakom, wyłupiono tak, że ledwie dyszą, rozbito w puch!...
W tej chwili pod niebem posępnem, rozległ się donośny krzyk pełen bólu. Czyżby go wydał ptak jaki nocny? a może był to głos tajemniczy, płynący zdala, obciążony łzami? Cały obóz otulony mrokiem, zadrżał i niepokój z jakim oczekiwano na depesze idące tak wolno, zwiększył się, wzrósł znacznie. W głębi na folwarku świeca przyświecała niespokojnemu czuwaniu sztabu, wyprostowała swój płomień, podobny do gromnicy.
Była już godzina dziesiąta; Gaude podniósł się z czarnej ziemi, na której leżał i pierwszy zatrąbił na gaszenie ogni. Zagrały i inne trąbki i nikły powoli w umierającym odgłosie, jakby ogarnięte snem. Weiss, który tak długo zabawił, począł żegnać się czule z Maurycym, życząc mu powodzenia i odwagi! Uściska Henryetę od brata, wstąpi do wujaszka Fouchard. Gdy już odchodził, rozległ się szmer, cały obóz się poruszył. Przyszła wieść o wielkiem zwycięztwie Mac-Mahona; następca tronu pruskiego wzięty do niewoli z dwudziestu pięcioma tysiącami ludzi, armia nieprzyjacielska, odparta i rozbita, działa i bagaże zdobyte.
— Ba! — zawołał Rochas swym grzmiącym głosem.
I idąc za Weissem, rozpromieniony szczęściem, wołał:
— Kolanem w tył panie, kolanem w tył!
W kwadrans potem, inna depesza donosiła, że armia zmuszona była opuścić Woerth i cofa się szybko. O! cóż za noc! Rochas, zmorzony snem, owinął się w płaszcz i spał na ziemi obojętny na chłód i niewygodę. Przywykł zresztą do tego. Maurycy i Jan wsunęli się pod namiot, gdzie już Loubet, Chouteau, Pache i Lapoulle gnietli się nawzajem, śpiąc z głowami na tornistrach. Sześciu mogło się tu pomieścić, z warunkiem, że nogi będą mieli skurczone. Loubet rozweselił wszystkich i kazał im zapomnieć o głodzie, zapewniając Lapoulle’a, że jutro rano każdy z nich dostanie po jednej kurze; ale byli znużeni, więc pospali się odrazu, nim prusacy nadejdą. Przez chwilę Jan nie ruszał się, przyciśnięty do Maurycego; pomimo znużenia nie mógł zasnąć. Wszystko to co mówił Weiss przychodziło mu do głowy. Widział Niemcy pod bronią, szeregi niezliczone, olbrzymie i czuł, że jego towarzysz także nie spał i myślał o tem samem. Naraz ten poruszył się niespokojnie, odsunął, tak że Jan domyślał się, że mu przeszkadza. Między chłopem i wykształconym mieszczuchem, nieprzyjaźń instynktowna, wstręt sfery i wykształcenia, wytwarzały jakieś chorobliwe uczucie fizyczne. Pierwszy jednak doświadczał z tego powodu pewnego żalu, starał się jak najmniej zająć miejsca, by uniknąć nieprzyjaznej pogardy, którą odgadywał. Jakkolwiek noc była chłodna, pod namiotem było tak duszno, pośród ciał nagromadzonych, że Maurycy, rozgorączkowany, wyskoczył i rozciągnął się o kilka kroków w oddali. Jan przerzucał się z boku na bok, zanurzony w półśnie ciężkim i dręczyły go mary przykre, w których plątał się żal, że był nielubiany, z przeczuciem strasznego nieszczęścia, które zdawało się biedz ku niemu z głębi nieznanej przyszłości.
Upłynęło zapewne parę godzin; cały obóz czarny, nieruchomy, zdawał się niknąć w łonie nocy fatalnej, w której ciążyło coś bezimiennego i strasznego. Coś drżało w morzu ciemności, jakiś szelest unosił się w nieskończoności, jakiś szmer trudny do określenia, niby tentent konia, brzęk szabli, przemykanie się zapóźnionego włóczęgi, wszystkie te zwykle odgłosy nocy, które teraz przybierały charakter groźby. Nagle w pobliżu namiotu markietańskiego zajaśniało wielkie światło i całe czoło obozu oblało blaskiem. Widać było szeregi kozłów z bronią, jej lufy połyskujące, w których drgały płomyki czerwone, podobne do barwy krwi świeżej; ukazały się w tym nagłym pożarze straże ciemne i wyprostowane. Czyżby to był nieprzyjaciel, o którym wodzowie mówili od dwóch dni, i naprzeciw którego przybyli z Belfortu do Milhuzy? Nagle wśród gwałtownego snopu iskier, ogień zgasł. To stos drzewa mokrego, tak długo rozniecany przez Lapoulle’a i Loubeta, żarząc się przez całe godziny, buchnął nagle płomieniem.
Jan, przerażony tym blaskiem jaskrawym, wyszedł również pośpiesznie z namiotu i o mało, że nie potknął się o Maurycego, który wsparty na łokciu, patrzał przed siebie. Noc stawała się coraz ciemniejszą i obaj żołnierze ułożyli się na ziemi, o kilka kroków jeden od drugiego. Teraz mieli przed sobą, w głębi gęstych ciemności tylko okno folwarku oświecone, tę świecę zatraconą, która zdawała się błyszczeć przy umarłym. Która godzina być mogła? może druga, może trzecia. Tam, sztab wcale się nie kładł na spoczynek. Słychać było krzykliwy głos generała Bourgain-Desfeuilles, rozdrażnionego nocą bezsenną, wśród której pokrzepiał się tylko grogiem i cygarami. Nowe depesze nadeszły, rzeczy widać szły niedobrze, cienie sztafet galopowały zamazane i niewyraźne. Co się tam stało? Czyżby to już był koniec? Zimny przewiew przeszedł po nad obozem, zanurzonym w śnie i niepokoju.
W tem Jan i Maurycy poznali pułkownika de Vineuile, którego cień chudy i wysoki przesuwał się szybko. Szedł zdaje się z majorem Bouroche, mężczyzną rosłym z głową lwa. Obaj zamieniali ze sobą słowa bez związku, słowa niezupełne, szeptane, jakie się słyszy w brzydkim śnie.
— Przyszła z Bazylei... nasza pierwsza dywizya rozbita... dwanaście godzin walki... cała armia w odwrocie...
Cień pułkownika zatrzymał się i zawołał na drugi cień, który biegł lekki, delikatny, szlachetny.
— To ty Beaudoin?
— Tak pułkowniku.
— Ach mój kochany, Mac-Mahon jest pobity pod Froeschwiller, Frossard pobity pod Spickeren, de Failly obezwładniony między nimi dwoma... Pod Froeschwiller jeden tylko korpus przeciw całej armii cudów dokazywał. Stracone wszystko, ucieczka, panika, Francya otwarta...
Łzy go dusiły, słowa rozpływały się w oddaleniu; trzy cienie znikły w ciemności.
Maurycy, drżąc całem ciałem, stanął na nogi.
— O! mój Boże! — zawołał.
I nic więcej wyrzec nie mógł, a Jan z sercem ściśniętem mruczał:
— O, przeklęty losie!... ten pan, krewniak pański miał widać racyę, mówiąc, że oni mocniejsi są od nas...
Maurycy, na pół nieprzytomny, o mało go nie zdusił. Prusacy mocniejsi od francuzów! duma jego krwią ciekła. A chłop tymczasem mówił spokojnie i uparcie:
— To widzisz pan, nic nie znaczy. Dlatego, że się trochę po skórze dostało, nie trzeba tracić odwagi.. Oddamy im to...
Nagle przed nimi zarysowała się druga postać. Poznali Rochasa, owiniętego jeszcze w płaszcz, którego błędne szmery, może tchnienie klęski, zbudziły z twardego snu. Chciał wiedzieć o co idzie, zadawał pytania.
Gdy nakoniec z wielkim trudem zrozumiał wszystko, nadzwyczajne zdumienie odbiło się w jego oczach poczciwych.
Może, dziesięć razy powtórzył:
— Pobici? jak to pobici? dlaczego pobici?
Niepokój nocy tą klęską był brzemienny. Teraz na wschodzie dzień szarzał, dzień mętny, niewypowiedzianie smutny zajrzał pod namioty. W jednym z nich można było rozróżnić ziemistą twarz Loubeta i Lapoulle’a, Chouteau i Pache’a, którzy chrapali zawzięcie z ustami otwartemi. Zorza żałobna jaśniała pośród mgły szarej, podnoszącej się tam w głębi, z dalekiej rzeki.

II.

Koło godziny ósmej słońce rozpędziło ciężkie mgły i wesoła, gorąca niedziela sierpniowa zajaśniała nad Milhuzą, nad obszerną i żyzną płaszczyzną. W obozie, teraz zbudzonym ze snu, szemrzącym życiem, słyszano dzwony wszystkich parafij, dźwięczące w wilgotnem powietrzu. Ta piękna niedziela straszliwej klęski, jaśniała weselem, niebem czystem dnia świątecznego.
Gaude nagle zatrąbił na śniadanie, co bardzo zadziwiło Loubeta. Co to znaczy? czyżby to były owe kury, które obiecał wczoraj Lapoulle’owi? Urodzony wśród hal paryzkich, na ulicy de la Cossonnerie, syn nieprawy przekupki, zaciągnął się do wojska za „kilka groszy“ jak mówił, skosztowawszy wprzódy wszelkiego rodzaju rzemiosł; był łakotnisiem, wiecznie tylko marzącym o przysmakach. Pobiegł więc zobaczyć co to takiego, podczas gdy Chouteau, artysta, malarz pokojowy z Montmartre, mężczyzna piękny i rewolucyonista, wściekły że go znów powołano do szeregów, pokpiwał sobie ostro z Pache’a, którego schwycił klęczącego poza namiotem i odmawiającego pacierze. A to dopiero nabożniś! czemu nie poprosi swego Pana Boga, żeby mu dał sto tysięcy dochodu? Ale Pache, pochodzący z zapadłej wioski pikardyjskiej, wątły i cichy, pozwolił kpić z siebie, z niemą uległością męczennika. Był on kozłem ofiarnym sekcyi razem z Lapoullem, olbrzymem, klocem wyrosłym na bagnach Solonii i tak głupim, że przybywszy do pułku, pytał się, czyby nie mógł zobaczyć króla! Chociaż więc straszna nowina o klęsce pod Froeschwiller obiegała od rana, czterej ci żołnierze śmieli się i pełnili zwykłe swe obowiązki z obojętnością maszyn.
Nagle zapanowało drwiące zadziwienie. Kapral Jan w towarzystwie Maurycego, szedł niosąc drwa do palenia. Rozdawano więc drzewo nakoniec, którego napróżno wczoraj oczekiwano, dla ugotowania zupy. Tylko dwanaście godzin spóźnienia!
— Niech żyje intendentura! — krzyknął Chouteau.
— No! no! nie mam nic przeciw temu, byle dostarczała co potrzeba — odrzekł Loubet. — Zobaczycie, jaki wam pyszny kapuśniaczek ugotuję!...
Zwykle, dobrowolnie podejmował się gotować, za co mu dziękowano, gdyż gotował wybornie. Tylko, że wtedy obarczał Lapoulle’a prawdziwą pańszczyzną.
— Ruszaj mi po szampana! poszukaj trufli!...
Dziś rano przyszła mu do głowy dziwaczna myśl ulicznika paryzkiego, żeby sobie zadrwić z biedaka.
— Żywo, dawaj mi kurę!
— A gdzież jest?
— Ależ tam, na ziemi... ta sama, com ci ją wczoraj obiecał, a którą kapral dopiero co przyniósł!
I wskazał mu wielki kamień biały, leżący u ich nóg. Zmięszany Lapoulle podniósł kamień i obracał go w ręku na wszystkie strony.
— Milionset dyabłów! dalej, wypłucz mi tę kurę!... jeszcze! wypłucz jej łapy, szyję. Więcej wody, próżniaku, niedołęgo!...
I tak sobie, dla kpin, gdyż nadzieja śniadania rozweseliła go i obudziła w nim skłonność do żartów, wrzucił kamień wraz z mięsem do kotła pełnego wody.
— To doda smaku rosołowi! Co? — tyś o tem nie wiedział, nic więc nie umiesz, ty gamoniu!... Dostaniesz za to sam kuperek i zobaczysz, jakie to smaczne!
Cała sekcya kładła się od śmiechu, patrząc na Lapoulle’a, który przekonany o prawdzie słów Loubeta, już z góry się oblizywał. Ach, szelma ten Loubet, z nim niepodobna się nudzić! Gdy ogień trzeszczeć począł, gdy kociołek szumiał, wszyscy otoczyli go kołem i pożądliwie patrzeli na mięso dygoczące w wodzie, wdychając w siebie przyjemny zapach, jaki się dokoła rozchodził. Głodni byli od wczoraj jak psy; myśl o śniadaniu zachwycała wszystkich. Pobito nas to prawda, ale to nie przeszkadza, że należy się posilić. W całym obozie buchały ognie, kociołki szumiały i unosiły się krzykliwe i żarłoczne objawy radości wśród dźwięku dzwonów płynących ciągle ze wszystkich wież Milhuzy.
Naraz, koło dziewiątej, zapanował jakiś ruch, oficerowie poczęli biegać a porucznik Rochas, któremu kapitan Beaudoin wydał przed chwilą jakiś rozkaz, przeszedł przed namiotami swego plutonu, wołając:
— Dalej, rzucać wszystko, zwijać wszystko, wyruszamy!
— A śniadanie?...
— Śniadanie na kiedyindziej! Wyruszamy natychmiast!
Trąbka Gauda brzmiała nalegająco. Zapanowało powszechne zdumienie; wszystkimi owładnął głuchy gniew. Jakto? maszerować bez jedzenia, nie poczekać godzinki, żeby się śniadanie ugotowało! Sekcya chciała mimo to wypić rosół; ale była to tylko woda ciepła, a mięso nieugotowane, podobne do skóry, nie dało się ugryźć; Chouteau mruczał i klął pod nosem, tak że Jan musiał się w to wdać, żeby przyśpieszyć przygotowania do pochodu. Cóż więc było tak nagłego, po co uciekać, napędzać ludzi i niepozwolić im nawet pokrzepić swe siły? Maurycemu powiedziano, że wojsko wyrusza przeciw prusakom, dla pomszczenia się na nich, ale nie wierzył temu, ruszając ramionami. W ciągu kwadransa, obóz został zwinięty, namioty przytrokowane, kozły rozebrane, tak że została tylko naga ziemia i ogniska kuchenne, poczynające już gasnąć.
Ważne przyczyny zmusiły generała Douay do nagłego odwrotu. Depesza podprefekta z Schelestadt, z dnia przedwczorajszego, znalazła potwierdzenie; telegrafowano, że znów spostrzeżono ognie pruskie, że Markolsheim jest zagrożony; inny telegram doniósł, że korpus armii nieprzyjacielskiej przechodził Ren pod Hunningue. Nadchodziły obfite i dokładne szczegóły; widziano jazdę i artyleryę, wojska maszerujące i kierujące się do jednego zbornego punktu. Gdyby się zatrzymano jeszcze godzinę, linia odwrotu na Belfort byłaby odciętą. Wobec klęski, po Wissemburgu i Froeschwiller, generał osamotniony, stojący na straconej placówce w przedniej straży, musiał się tylko jaknajśpieszniej cofać, tym więcej, że nowe wiadomości, nadeszłe rano, zwiększały ogrom niebezpieczeństwa.
Najprzód pognał sztab tęgim kłusem, kłując konie ostrogami, z obawy, żeby go prusacy nie uprzedzili i nie zajęli Altkirchu. Generał Bourgain Desfeuilles, przewidując marsz ciężki, był na tyle przezorny, że wstąpił do Milhuzy i zjadł tam obfite śniadanie, klnąc na te marsze bezcelowe. Milhuza, patrząc na wyjeżdżających oficerów była w rozpaczy; mieszkańcy na widok odwrotu, wybiegli na ulice, narzekali na nagle odejście tych wojsk, których przybycia tak gorąco pragnęli; opuszczano ich więc, niezliczone bogactwa nagromadzone na dworcu kolejowym miały wpaść w ręce nieprzyjaciół, a ich miasto, najdalej wieczorem ma być podbite? A dalej, w drodze, na polach, wieśniacy wychodzili przed domy, zdziwieni, przerażeni. Jakto! te pułki, które widzieli przybywające wczoraj, idące na walkę, cofały się już, uciekały bez boju! Wodzowie byli posępni, popędzali konie nie odpowiadając na pytania, jak gdyby nieszczęście szło ich śladem. A więc to prawda, że prusacy zgnietli armię, że tłoczyli się ze wszystkich stron do Francyi, jak woda w czasie przyboru. I w czystem, cichem powietrzu, ludność przejęta popłochem słyszała daleką wrzawę najazdu, wzrastającą z każdą chwilą; wozy napełniały się sprzętami, domy się wypróżniały, całe rodziny ciągnęły szeregiem po drogach, gnane na oślep strachem.
W zamęcie odwrotu, wzdłuż kanału idącego od Rodanu do Renu, w pobliżu mostu, pułk 106, uszedłszy zaledwie jeden kilometr, musiał się zatrzymać. Rozkazy pochodu źle obmyślane i gorzej wykonane, stłoczyły tutaj całą drugą dywizyę. Przejście było tak wązkie, pięć metrów mające zaledwie szerokości, że defilada wlokła się nieskończenie długo.
Dwie godziny przeszły, a pułk 106 czekał ciągle nieruchomy, przed nieskończoną falą płynącą koło niego. Żołnierze, stojąc pod palącem słońcem, z tornistrami na plecach, z bronią u nogi, poczęli się niecierpliwić.
— Zdaje się, że dostaliśmy się do tylnej straży — rozległ się szyderczy głos Loubeta.
Ale Chouteau uniósł się:
— Drwią sobie z nas i chcą nas tu żywcem ugotować. Przyszliśmy tu pierwsi, więc pierwsi przejść powinniśmy!
A że z drugiej strony kanału, na szerokiej i żyznej płaszczyznie, na drodze wijącej się pośród chmielników i dojrzałego zboża, widać było doskonale cały ruch wojsk, które odbywały tę samą drogę z powrotem, którą przebyły wczoraj, więc poczęto szydzić, i kpić gniewnie:
— Niema co, to jest doskonałe! — wołał Chouteau. — Pyszny jest ten ich marsz na nieprzyjaciela, o którym nam brzęczą nad uchem od wczoraj rana... Nie, doprawdy to trochę za wiele. Przychodzimy, zwijamy obóz, nie mogąc nawet połknąć kapki rosołu!
Śmiech i szyderstwa wzrastały, a Maurycy, stojący niedaleko Chouteau, przyznawał jego słowom słuszność. Dlaczego nie pozwolono im ugotować i zjeść spokojnie śniadania, kiedy tu stoją napróżno od dwóch godzin jak kołki? Jeść mu się chciało i czarny żal go brał na myśl kociołków zbyt prędko wywróconych, gdyż nie mógł pojąć konieczności tego pośpiechu, który mu się wydawał strasznie głupim i nikczemnym. Zupełnie jak zające!...
Naraz porucznik Rochas zwymyślał sierżanta Sapina, że nie umie utrzymać swych ludzi w karbach. Na wrzawę, kapitan Beaudoin, jak zawsze porządny, zbliżył się i zawołał:
— Cicho tam w szeregach!
Jan, milczący, stary żołnierz włoski, przywykły do karności, patrzał na Maurycego, którego zdawały się bawić złośliwe i przesadzone uwagi Chouteau’a. Dziwił się, jakim sposobem, pan, młodzieniec tak pięknie wyedukowany, może aprobować rzeczy, do pewnego stopnia prawdziwe, ale o których mówić nie należy? Gdyby każdy żołnierz chciał ganić swych zwierzchników i dawać im rady, to na pewno, nie dalekoby wojsko zaszło...
Nakoniec, po oczekiwaniu trwającem jeszcze godzinę, pułk otrzymał rozkaz pochodu. Na nieszczęście most był tak jeszcze zawalony przez ogon dywizyi, że wkradł się straszliwy nieporządek. Pułk się zmięszał, jedne kompanie przemykały się, podczas gdy inne przyciśnięte do brzegu rzeki, musiały się zatrzymać. Na dobitkę jakiś szwadron kawaleryi koniecznie chciał przejść, spychając na pola maruderów, których piechota już zostawiała. W ciągu godziny marszu, cała banda łazęgów wlokła się za wojskiem, wydłużając się i spóźniając jakby umyślnie.
W ten to sposób Jan znalazł się na tyle, zabłąkany na drodze wązkiej ze swą sekcyą, której nie chciał opuścić. Pułk zniknął; nie widać było ani jednego oficera. Byli tylko sami żołnierze, mięszanina różnych pułków, ludzie znużeni, idący kupą, pierwszą lepszą drogą, jaka się nawinęła. Słońce paliło jak rozpalonem żelazem a tornistry, obciążone namiotami i najrozmaitszą swą zawartością, gniotły ramiona jak bryły ołowiu. Wielu było nieprzyzwyczajonych do tego, ubrano ich bowiem w grube płaszcze polowe, które im ciążyły nadzwyczajnie. Nagle, jakiś blady drobny żołnierz, z oczami pełnemi wody, zatrzymał się i rzucił swój tornister do rowu z głębokim oddechem, z westchnieniem człowieka umierającego i nagle odzyskującego życie.
— O! ten znalazł się w kropce! — mruknął Chouteau.
Mimo to szedł dalej, zgarbiony pod ciężarem. Ale dwóch innych poszło za przykładem bladego żołnierza. Widząc to, nie mógł wytrzymać:
— Precz! — zawołał.
I szybkim ruchem ręki rzucił swój tornister w krzaki. Dziękuję! dwadzieścia pięć kilo dźwigać na karku! miał tego dosyć. Nie był przecież bydlęciem pociągowem, by wlec to na sobie.
Zaraz naśladował go Loubet i zmusił Lapoulle’a do zrobienia tego samego. Pache, przeżegnawszy się przed krzyżem na drodze, odpiął paski i położył starannie tornister u stóp jakiegoś niskiego muru, jak gdyby miał zamiar wrócić po niego niedługo. Sam Maurycy tylko pozostał jeszcze z pakunkiem na plecach, gdy Jan, odwróciwszy się spostrzegł swych żołnierzy z plecami wolnemi.
— Weźcie mi zaraz tornistry, gdyż wpakują mię za to do kozy!
Ale żołnierze, choć nie podnieśli jeszcze rokoszu, z minami złemi i milczącemi szli dalej, popychając przed sobą kaprala po wązkiej drodze.
— Czy weźmiecie wasze tornistry, co? chcecie bym zdał o was raport?
Słowa te wywarły na Maurycego takie wrażenie, jakby go kto uderzył biczem po twarzy. Raport! ten cham, ten gbur chce zdać raport, dla tego, że biedacy, pozbawieni sił, pragnęli sobie ulżyć! I oślepiony gniewem gorączkowym, szybko odpiął paski i rzucił tornister na drogę, wlepiając w Jana wzrok wyzywający.
— Dobrze — odrzekł tenże z miną rozsądną, nie mogąc wszczynać sporu. — Pomówimy o tem wieczorem.
Maurycy cierpiał straszliwie na nogi. Wielkie i twarde trzewiki, do których nie był przyzwyczajony, obtarły mu skórę zupełnie. Był on słabego zdrowia, krzyż go bolał od tornistra, choć go zrzucił, a ciężar karabina, który nie wiedział na które ramię położyć, zapierał mu oddech w piersiach. Ale cierpiał więcej moralnie, w przystępie rozpaczy, która nim owładnęła. Nagle, bez możliwości oporu, brały znów w nim górę złe instynkta, budził się w nim dawny utracyusz, którego się wstydził. Jego wybryki w Paryżu, były szaleństwem „tamtego“ jak mówił, chłopca słabego, jakim się stawał w złej godzinie, zdolnego do najgorszych nikczemności. A teraz, gdy się wlókł pod palącem słońcem, był tylko bydlęciem z tego zapóźnionego stada, rozpierzchłego, rozsianego po drodze. Było to odbicie klęski, odgłos piorunu spadłego bardzo daleko, o całe mile, a którego konające echo biło teraz po piętach tych ludzi, ogarniętych trwogą, uciekających choć nie widzieli dotąd nieprzyjaciela. I czegóż się spodziewać? na co liczyć? czyż nie skończyło się wszystko? Klęska, pobicie, nic nie pozostaje jak ledz i umrzeć!...
— To nic — krzyczał głośno Loubet ze śmiechem łobuza targów paryzkich — idziemy do Berlina, tylko w inny sposób.
Do Berlina! do Berlina! krzyk ten, wydawany przez tłum rojący się na bulwarach przez noc szalonego zapału, brzmiał jeszcze w uszach Maurycego. Wszak ten okrzyk zachęcił go do zaciągnięcia się w szeregi. Wiatr zmienił swój kierunek pod naciskiem burzy, nastąpił straszny przeskok, i w tej ufności rozegzaltowanej tkwił cały temperament narodu, a teraz po pierwszych niepowodzeniach nikł, zmieniał się w rozpacz porywającą tylu żołnierzy błędnych, zwyciężonych i rozproszonych wprzód, nim się z wrogiem zmierzyli.
— Ach, jakże mię pali w łapy to karabinisko — zawołał znów Loubet, przerzucając jeszcze raz sztucer z ramienia na ramię. Tę fujarkę chętniebym wysłał na przechadzkę!
I przypominając sobie sumę, jaką otrzymał za zastępstwo w wojsku, krzyczał.
— Bagatela! pięćset kółeczek za to rzemiosło... okradziono mię bezwiednie!... Ten sam bogacz, teraz pali sobie fajeczkę w swym domu, a ja tu za niego łeb sobie rozbijam!
— Ja, burknął Chouteau, kończyłem swą służbę i miałem już iść do domu... Ale cóż! człowiek nie ma szczęścia i musiał wpaść w takie świństwo!
Puścił w ruch wahadłowy swą strzelbę, poczem rzucił ją gwałtownie na drugą stronę płotu.
— Idź do dyabła, paskudny sprzęcie!
Karabin wywrócił dwa koziołki i padł w bruzdę, leżąc tam długi, nieruchomy, podobny do trupa. Za tym przykładem poleciały inne. Pole wkrótce pokryło się bronią, zdrętwiałą, smutną, opuszczoną, pod palącemi promieniami słońca. Był to rodzaj szaleństwa zaraźliwego, głód dręczył żołądki, trzewiki uciskały nogi, ten pochód nużący, klęska nieprzewidziana, której groźba zdała się pędzić za nimi. Niczego dobrego się już nie spodziewano, wodzowie uciekający, intendentura, która jeść nie dawała, zmęczenie, ogłupienie, chęć skończenia wszystkiego, chociaż nic jeszcze nie zrobiono. Cóż więc dziwnego! karabiny leciały za tornistrami. I wśród głupiej wściekłości, wśród szyderstw szaleńców, których to bawiło, karabiny padały obok długiego szeregu tych łazęgów, rozproszonych po polu.
Loubet przed rzuceniem swego, wywinął w nim pięknego młynka, niby pałką tamburmażora. Lapoulle widząc, że wszyscy tak robią, myślał że to należy do regulaminu wojskowego i poszedł za tym przykładem. Ale Pache w niejasnem poczuciu obowiązku, jakie zawdzięczał swemu wychowaniu religijnemu, nie chciał tego uczynić, za co Chouteau obrzucał go obelgami, nazywając księżem dzieckiem.
— To ci dopiero bałwan!... chłopska matka kazała mu co niedziela połykać Pana Boga!... idź służyć do mszy... to podle, nie robić tego co koledzy!
Maurycy ponury szedł w milczeniu, z głową pochyloną pod upałem dnia. Szedł niby w śnie dręczącym, otoczony widziadłami, jak gdyby posuwał się ku jakiejś przepaści, leżącej przed nim; było to niejako obniżenie się całej natury człowieka ucywilizowanego, obniżenie tłoczące go do poziomu tych nędzników, którzy go otaczali.
— Wiesz co — zawołał nagle do Chouteau — ty masz racyę!
I położył już karabin na stosie kamieni, gdy Jan, opierający się napróżno temu bezwstydnemu porzucaniu broni, spostrzegł to. Skoczył naprzód.
— Podnieś pan natychmiast swój karabin, natychmiast, czy słyszysz?
Fala strasznego gniewu rozlała się nagle na twarzy Jana. On zwykle tak spokojny, zawsze skłonny od środków łagodnych, miał teraz oczy pełne płomieni, głos grzmiący powagą. Żołnierze jego, którzy go nigdy takim nie widzieli, zatrzymali się zdziwieni.
— Podnieś pan karabin natychmiast, albo wezmę się do ciebie!
Maurycy, drżąc, wyrzekł jedno tylko słowo, które sądził, że jest obelżywem:
— Cham!
— Tak, jestem chamem, a ty jesteś panem, ty!... A jednak jesteś świnią, tak, wstrętną świnią. Ja to panu mówię!
Rozległy się dzikie wrzaski, ale kapral mówił dalej z mocą niezwykłą:
— Kiedy kto ma edukacyę, to powinien to okazać. Jeżeli my wszyscy jesteśmy chłopami i gburami, to powinieneś nam pan dawać przykład, bo umiesz więcej od nas... Podnieś karabin, do wszystkich dyabłów, albo ci w łeb strzelę, gdy przybędziemy na miejsce.
Maurycy, pokonany, podniósł karabin. Łzy wściekłości zasłaniały mu oczy. Szedł, zataczając się jak pijany, między kolegami, którzy teraz drwili z tego, że ustąpił. Ach ten Jan! nienawidził go z całej duszy, dotknięty do żywego tą lekcyą kolącą, zwłaszcza, że czuł iż nie miał słuszności. Chouteau mruczał obok niego, że dla takich kaprali trzeba poczekać na pierwszą lepszą bitwę, by im posłać kulkę. Maurycemu w oczach czerwieniało wszystko, i widział już siebie jak mierzył z poza muru do Jana.
Ale co innego zwróciło teraz uwagę wszystkich. Loubet spostrzegł, że Pache, podczas sprzeczki, rzucił także swój karabin, kładąc go łagodnie pod krzakiem. Dlaczego to zrobił? nie umiałby wytłomaczyć, śmiejąc się przytem półgębkiem i trochę wstydliwie, jak chłopiec, któremu wyrzucają pierwszy jego grzech. Zresztą szedł wesoło, rozochocony, machając zawzięcie rękami. I długim tym gościńcem oblanym przez słońce, wśród zboża dojrzałego i chmielników ciągnących się jeden za drugim, postępowali dalej w nieładzie, trzymając się już teraz razem, bez tornistrów i bez broni, podobni do tłumu zbłąkanego, wałęsającego się, mięszanina nicponiów i żebraków, na widok których drzwi chat wiejskich pośpiesznie się zamykały.
W tej chwili nowe spotkanie rozdrażniło jeszcze bardziej Maurycego. Głuchy turkot przeciągły dochodził z oddali. Była to artylerya rezerwy, która wyruszyła ostatnia i której czoło ukazało się na zakręcie drogi tak nagle, że maruderzy ledwie mieli czas skoczyć w bok drogi. Szła ona kolumną, posuwając się wspaniałym kłusem, w zupełnym porządku, cały park sześciu bateryj, pułkownik z boku a oficerowie na swych miejscach. Działa szły brzęcząc, w równych odstępach, starannie zachowanych, a przy każdem jaszczyk, konie i ludzie. I Maurycy w piątej bateryi, poznał doskonale armatę swego krewniaka Honoryusza. Wachmistrz jechał przy niej, osadzony dumnie na koniu, z lewej strony podoficera, pięknego blondyna Adolfa, który siedział na dzielnym koniu alezyańskim, doskonale dobranym do wałacha sąsiedniego; a wśród sześciu kanonierów, siedzących parami na koźle i jaszczykach, znajdował się we właściwem miejscu celownik, Ludwik, brunecik, kolega Adolfa, jego żona, jak mówiono, według przepisów łączących konnego kanoniera z pieszym. Urośli oni teraz w oczach Maurycego, który ich poznał w obozie; i działo zaprzężone w cztery konie, oraz jaszczyk zaprzężony w sześć koni, zdawało mu się, że błyszczy jak słońce, wymuskane, czyste, ukochane przez wszystkich, przez zwierzęta i ludzi, skupionych koło niego w porządku i miłości kochającej się rodziny; a nadewszystko boleśnie odczuł pogardliwe spojrzenie, jakiem kuzyn Honoryusz powitał łazęgów, zdumiony, że spostrzegł go w tej gromadzie ludzi bezbronnych. Już orszak się kończył, zapasy artyleryjskie, jaszczyki, wozy z sianem, kuźnie. Potem w ostatnim tumanie kurzu widać było tylko nogi koni i ludzi, którzy znikli na drugim zakręcie drogi, wśród cichnącego stuku podków i kół.
— Do licha! — zawołał Loubet — niewielka sztuka nadymać się, gdy się jedzie powozem!
Sztab zastał Altkirch niezajętem. Prusacy jeszcze nie nadeszli. Ale generał Douay ciągle w obawie, żeby mu nie deptali po piętach, lękając się, że się ukażą lada chwila, chciał dotrzeć koniecznie do Dannemarie, gdzie czoło kolumny weszło dopiero o piątej godzinie wieczór. Była już godzina ósma, noc zapadała, gdy rozłożono się biwakiem wśród zamętu pułków, o połowę zmniejszonych. Ludzie wyczerpani padali z głodu i znużenia. Prawie do godziny dziesiątej przybywali maruderzy, szukając i nie mogąc znaleźć swych kompanij, żołnierze pojedynczy, drobne gromadki, cały ten opłakany i nieskończony ogon łazęgów i zniechęconych, porozrzucany wzdłuż drogi pochodu.
Jan, jak tylko połączył się z pułkiem, począł szukać porucznika Rochasa, żeby mu złożyć raport. Znalazł go, jak również kapitana Beaudoin naradzających się z pułkownikiem, wszyscy trzej przed drzwiami małej oberży, bardzo zaniepokojeni wynikiem apelu, nie wiedząc gdzie się znajdują ich żołnierze. Pułkownik, usłyszawszy pierwsze słowa kaprala, kazał mu się zbliżyć i opowiedzieć wszystko. Jego długa żółta twarz, oczy czarne, białe jak śnieg włosy i długie zwisające wąsy, wyrażały milczące strapienie.
— Pułkowniku — zawołał kapitan Beaudoin, nie czekając na zdanie swego zwierzchnika — trzeba rozstrzelać z pół tuzina tych bandytów...
Porucznik Rochas ruchem głowy potwierdził ten wniosek. Ale pułkownik odrzekł z wyrazem bezsilności:
— Zawielu ich jest... jakże chcesz? blisko siedmiuset! kogo wziąć na ich miejsce?... A zresztą, gdybyś pan wiedział! generał nie chce. On jest łagodny, mówi że w Afryce nigdy żadnego żołnierza nie ukarał... Nie, nie! nie mogę. To byłoby straszne.
Kapitan ośmielił się powtórzyć:
— Tak, to straszne... to koniec wszystkiego.
Jan już odchodził i słyszał jak major Bouroche, którego nie widział, stojąc na progu oberży, mruczał głucho: nie ma już karności, nie ma kary, armię dyabli biorą! Za tydzień będą zwierzchników kolanami w tył bili, a tymczasem gdyby kilku tym łajdakom łby zmyto kulami, inni dobrzeby się namyślać zaczęli.
Nikt nie został ukarany. Oficerowie straży tylniej, eskortujący furgony, byli na tyle przezorni, że pozbierali tornistry i broń, leżącą po obu stronach drogi. Brakło zaledwie kilku sztuk, żołnierze zostali znów uzbrojeni nad ranem, cichaczem, jakby dla zamazania całej sprawy. Wydano rozkaz zwinięcia obozu o godzinie piątej rano, ale już o czwartej zbudzono żołnierzy, naglono o pośpiech w odwrocie do Belfortu, w tem przekonaniu, że prusacy byli zaledwie o dwie lub trzy mile oddaleni. Musiano znów poprzestać na sucharach; wojsko było wycieńczone tym spoczynkiem krótkim i gorączkowym, bez cieplej strawy w żołądku. Znowu tego poranku, porządek marszu był naruszony przez ten nagły i przyśpieszony ruch.
Był to dzień ciężki i pełen smutku. Wygląd kraju się zmienił; wkroczono w okolicę górzystą, drogi się spinały, wlokły po spadkach wysadzonych jodłami; wązkie doliny, zarosłe jałowcem, oblane były złotem. Ale wśród tych pól, błyszczących pod słońcem sierpniowem, trwoga rosła z każdą godziną. Nowa depesza polecająca merom, ażeby uprzedzili mieszkańców, iż dobrze zrobią chowając to co mają kosztownego, doprowadziła zdziwienie i popłoch do ostatnich granic. A więc nieprzyjaciel już jest? czy zdążymy przynajmniej wymknąć mu się? I wszystkim się zdawało, że słyszą wzmagające się dudnienie najazdu, ten szum rzek wezbranych; w każdej wsi prawie napotykano nowiny, zwiększające trwogę, płacz i narzekania.
Maurycy szedł krokiem lunatyka, z nogami zakrwawionemi, z plecami przygniecionemi tornistrem i karabinem. Nie był już zdolny do zebrania myśli, wpadł w stan pół-senny; nie słyszał stąpania kolegów, czuł tylko Jana po swej stronie lewej, który był także znużony i zbolały. Wsie, które przechodzili, budziły poprostu litość i trwogę. Jak tylko ukazywało się cofające się wojsko, ta banda zmęczonych żołnierzy, wlokących nogi leniwie, mieszkańcy otaczali ich, przynaglali do pośpiechu. Cała ta Alzacya tak spokojna przed dwoma tygodniami, oczekująca wojny z uśmiechem, przekonana, że toczyć się będzie w Niemczech, a tu tymczasem Francya została najechana i u nich to, około ich domów, na ich polach, burza rozszaleje, podobna do tych strasznych huraganów gradu i piorunów, które niszczą całe kraje w ciągu jednej godziny! Przed drzwiami, wśród nadzwyczajnego zamięszania, mężczyźni ładowali wozy, pakowali meble tłukąc i łamiąc wszystko. Z góry, przez okna, kobiety wyrzucały pościel, wynosiły kolebki, których o mało nie zapomniano. Przywiązywano do nich dzieci, umieszczano je na wierzchu, między nogami krzeseł i stołów wywróconych. Na drugim wozie, nieco z tyłu, przywiązywano do szafy starego ojca kalekę, którego wywożono jak sprzęt jaki! Wreszcie ci, którzy nie mieli wozów, pakowali swe ruchomości na taczki, inni biegli obciążeni łachmanami, jeszcze inni myśleli tylko o zegarze, który przyciskali do piersi, jak dziecię. Nie mogąc wszystkiego zabrać, porzucano meble, paczki z bielizną zbyt ciężkie ciskano do rowu. Niektórzy przed oddaleniem się zamykali wszystko, domy wyglądały jak wymarłe, okna i drzwi zabite; większa jednak część w pośpiechu, w rozpaczliwem przekonaniu, że wszystko zostanie zburzone, zostawiała stare swe domostwa otwartemi, okna i drzwi na roścież, przez które widać było izby puste zupełnie. Te domy biedne i otwarte robiły najsmutniejsze wrażenie, wrażenie miast szturmem wziętych, wyludnionych przez trwogę, z których nawet koty uciekły ze strachu przed zbliżającą się grozą. Opłakane to widowisko w każdej wsi się powtarzało i przybierało coraz ciemniejsze barwy; liczba uciekających zwiększała się, zamięszanie rosło, widać było pięście wyciągnięte, słychać przekleństwa i płacz.
Ale Maurycy doznawał największych zgryzot w drodze, na gościńcu, wśród pola. W miarę, jak się zbliżano do Belfortu, łańcuch uciekających skupiał się, tworzył szereg nieprzerwany. O! biedni ludzie, sądzący, że znajdą schronienie w murach twierdzy! Mąż popędzał konia, żona szła za nim, wlokąc dzieci. Całe rodziny śpieszyły, upadając pod tobołami, rozproszone, gdyż dzieci nie mogły zdążyć za starszymi, wśród oślepiającej białości gościńca, palonego przez słońce letnie. Wielu zdjęło trzewiki, szło boso dla pośpiechu; matki napół obnażone, nie przestając się posuwać naprzód, karmiły płaczące niemowlęta. Twarze przerażone zwracały się wtył, ręce rozpaczliwie podnosiły się, jak gdyby chciały ograniczyć widnokrąg, w tym wichrze trwogi, która najeżała włosy na głowach. Inni, właściciele folwarków, z całą swą służbą, biegli na przełaj przez pola, pędząc przed sobą rozłażące się trzody; owce, krowy, woły, konie, które biczem wypędzano ze stajni i obór. Kierowały się one ku wąwozom, wyżynom, samotnym lasom, podnosząc tumany kurzu wielkiej wędrówki, jak niegdyś gdy ludy najechane ustępowały miejsca zwycięzkim barbarzyńcom. Mieli oni tam mieszkać w szałasach, wśród skał zaprzepaszczonych, zdala od dróg, gdzie żaden żołnierz nieprzyjacielski nie śmiałby się zapuścić. Kurz unoszący się nad nimi ginął poza kępkami jodeł, wraz z gasnącym odgłosem beczenia i kopyt bydlęcych, podczas gdy tu, na drodze, fala wozów i pieszych płynęła ciągle, przeszkadzając marszowi wojska, tak ścieśniona w miarę zbliżania się do Belfortu, tak pędząca nieprzeparcie naprzód, że kilkakrotnie musiano pochód żołnierzy wstrzymywać.
Podczas jednego z takich odpoczynków, Maurycy był świadkiem sceny, której wspomnienie zostało mu na całe życie, podobne do policzka wymierzonego silną dłonią.
Tuż przy drodze stał dom samotny, mieszkanie jakiegoś biednego chłopa, którego nędzne grunta rozciągały się w tyle. Nie chciał on opuścić swego pola, przywiązany do roli zbyt silnie; i został nie mogąc się oddalić bez rozdarcia własnego serca. Widać go było w izbie dolnej, jak siedział na ławie, patrząc wzrokiem szklanym na przechodzących żołnierzy, których odwrót oddawał jego zboże dojrzałe nieprzyjacielowi. Obok niego stała żona, młoda jeszcze, trzymając dziecko a drugie wieszało jej się u spódnicy i wszyscy troje płakali. Otóż, nagle, we drzwiach gwałtownie otworzonych, ukazała się babka, kobieta bardzo stara, wysoka, chuda, z gołemi ramionami, podobnemi do suchych, sękatych gałęzi, któremi szybko poruszała. Siwe jej włosy, wydostawały się z pod czepka, unosiły się około głowy skołtunowane, i tak była rozgniewaną, że słowa jej więzły w gardle i wydobywały się niewyraźnie, podobne do czkawki umierającego.
Z początku żołnierze poczęli się śmiać. Wyglądała tak zabawnie ta staruszka. Lecz potem usłyszeli jej słowa:
— Łajdaki, rozbójniki! podli! podli!
Głosem coraz krzykliwszym pluła na nich słowami obelżywemi. Śmiechy ustały, dreszcz śmiertelny przebiegł szeregi. Żołnierze spuszczali oczy lub patrzeli gdzieindziej.
— Podli! podli! podli!
Nagle zdawała się rosnąć. Postawa się jej wyprostowała i w swej brzydocie tragicznej, w łachmanach, poruszała swą długą ręką od zachodu na wschód z takim jakimś ruchem olbrzymim, że zdawała się niem napełniać niebo.
— Podli, Ren nie tutaj... Ren jest tam, podli, podli!
Nakoniec ruszono znowu i Maurycy, którego wzrok w tej chwili padł na twarz Jana, widział, że ten ma oczy pełne łez dużych. Uczuł ściśnienie koło serca, boleść jego zwiększyła się, na myśl, że nawet ten gbur czuł obelgę, na którą nie zasłużono, ale którą znieść trzeba było. W jego biednej schorzałej głowie wszystko się pomięszało, tak że nigdy sobie nie mógł przypomnieć kiedy i jak ten marsz się skończył.
Korpus siódmy całego dnia potrzebował na przebycie dwudziestu trzech kilometrów, rozdzielających Dannemarie od Belfortu; i znowu noc zapadła i było bardzo późno, gdy wojska mogły rozłożyć się pod murami fortecy, w tem samem miejscu, z którego wyruszyły przed czterema dniami, by iść na nieprzyjaciela. Pomimo godziny spóźnionej i nadzwyczajnego znużenia, żołnierze rozpalili ognie i poczęli gotować wieczerzę. Od chwili wyruszenia ztąd, poraz pierwszy jedli ciepłą strawę. Około ogni, wśród nocy chłodnej, z nosami zagłębionemi w miski, zaczęły się podnosić głosy zadowolenia, gdy nagle wrzawa jakaś rosnąca, wybuchająca niespodziewanie, zdziwiła obóz. Przybyły dwie nowe depesze jedna za drugą: prusacy wcale nie przeszli Renu pod Markolsheim i nie było ani jednego niemca w Hunningue. Owe mniemane przejście Renu pod Markolsheim, most pontonowy zbudowany przy blasku wielkich świateł elektrycznych, wszystkie te wieści alarmujące, były prostem, niepojętem złudzeniem prefekta w Schelestadt. Co zaś do korpusu zagrażającego Hunningue’owi, sławnego korpusu armii szwarcwaldzkiej, przed którym drżała Alzacya, to składał on się z maleńkiego oddziału wirtemberskiego, dwóch batalionów piechoty i szwadronu jazdy, który ze zręczną taktyką, marszami i kontrmarszami nieustannemi, zjawiając się niespodzianie i nagle, kazał wierzyć w obecności trzydziestu do czterdziestu tysięcy ludzi. I wobec tego o mało dziś rano nie wysadzono w powietrze wiaduktu w Dannemarie! Miano zniszczyć dwadzieścia mil kraju bogatego bez żadnego powodu, wskutek popłochu najnierozsądniejszego; a żołnierze na myśl o tem co widzieli w tym dniu opłakanym, mieszkańców uciekających, pędzących z przestrachem bydło w góry, potok wozów naładowanych sprzętami, płynących, ku miastu pośród gromady dzieci i kobiety, wściekali się, wybuchali gniewem i szyderstwem.
— Do pioruna, to zanadto głupio! wołał Loubet z pełnemi ustami, potrząsając łyżką. Gdzież jest więc ten nieprzyjaciel, naprzeciw którego nas prowadzono? Nikogo nie było!... Dwanaście mil tam, dwanaście z powrotem, i nawet psa przed nami! Wszystko to dla niczego, ot tak sobie, dlatego, żeby najeść się strachu!
Chouteau, który głośno wylizywał miskę, złorzeczył generałom, nie wymieniając ich zresztą.
— Ha cóż? świnie! głupcy! Napędzili nam niemałego tchórza! Jeżeli tak się spisali, gdy nie było nikogo, to jakżeby działali, gdyby się znaleźli wobec prawdziwej armii!
Dorzucono nowe naręcze drew na ogień, by jasno gorzał i Lapoulle, grzejąc sobie wygodnie nogi, wybuchnął głupim śmiechem, nie rozumiejąc wcale o co idzie, gdy Jan, udając że nic nie słyszy, rzekł tonem ojcowskim:
— Cicho bądźcie!... gdyby was usłyszano, mielibyście się zpyszna!
On sam, w swym prostym chłopskim rozumie, był oburzony na głupotę naczelników. Jednakże należało ich szanować a że Chouteau wygadywał ciągle, krzyknął na niego.
— Milcz!... oto porucznik, idź do niego i zakomunikuj mu swe uwagi.
Maurycy, siedząc na uboczu, spuścił głowę na piersi. Tak, to był koniec wszystkiego. Zaledwie zaczęto i już się skończyło. Ta niekarność, ten rokosz żołnierzy przy pierwszem niepowodzeniu, czynił z armii bandę bez żadnej spójni, zdemoralizowaną, materyał dla wszelkiego rodzaju katastrof. Tam, pod Belfortem, nie widziała ona jeszcze ani jednego prusaka a była już pobita.
Dnie następne w swej jednostajności ciągłego oczekiwania były smutne i niezdrowe. Generał Douay dla zajęcia czemś wojska, kazał mu pracować przy szańcach twierdzy, będących w nader złym stanie. Kopano ziemię z gniewem, przebijano skały. Nie było żadnych wiadomości. Gdzie się znajdowała armia Mac-Mahona? co robiono pod Metzem? Obiegały najdziwaczniejsze pogłoski, kilka dzienników nadesłanych z Paryża zwiększało przez różne sprzeczne podania ciemności pełne niepokoju, wśród których się znajdowano. Generał dwa razy pisał, domagając się rozkazów, i nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Dnia 12 sierpnia nakoniec korpus siódmy uzupełnił się przez przybycie trzeciej dywizyi, która nadeszła z Włoch; było to jednak zawsze tylko dwie dywizye, gdyż pierwsza pobita pod Froeschwiller, porwana rozsypką, Bóg wie gdzie się teraz znajdowała. Potem, po tygodniu tego opuszczenia, tego oddzielenia zupełnego od Francyi, depesza telegraficzna przyniosła rozkaz do wymarszu. Wzbudziło to wielką radość; wszystkim już obrzydło to życie bezczynne, jakie pędzono. A gdy się przygotowywano, przypuszczenia znów się rozpoczęły, nikt nie wiedział, dokąd się miano udać; jedni mówili że do Sztrasburga, inni zapewniali, że wyruszą śmiałym marszem do Czarnego Lasu, dla odcięcia linii odwrotu prusakom.
Nazajutrz rano, pułk 106 pojechał pierwszy, zapakowany do wagonów bydlęcych. Wagon, w którym znajdowała się sekcya Jana, był tak napełniony, że Loubet twierdził, iż nie ma możności nawet nosa sobie utrzeć. Rozdział żywności na kilka dni z góry, nastąpił przy nadzwyczajnym nieporządku, tak że żołnierze otrzymali zamiast żywności samą wódkę; prawie wszyscy byli pijani, ztąd krzykliwi i śpiewający śpiewki bezwstydne. Pociąg biegł, w wagonach z powodu dymu tytuniowego nie można było nawet widzieć; gorąco było nie do zniesienia, z tych ciał przepełnionych spirytusem wznosiły się duszące wyziewy; z głębi czarnych i pędzących wagonów wybiegały krzyki, panujące ponad turkotem kół, rozlegające się daleko po sennych polach. Dopiero w Langres wojska poznały, że jadą do Paryża.
— Hm, do dyabła! — mówił Chouteau, rządzący już w swym kącie jak pan niewątpliwy wskutek swej wymowy, z pewnością postawią nas przed Charentonneau, żeby czasem Bismark nie poszedł spać do Tuileries!...
Innym nie w śmiech było, uważali to za głupstwo, sami nie wiedząc dla czego. Zresztą najdrobniejsze zdarzenie na drodze wywoływało krzyki, wrzaski i śmiechy ogłuszające; wieśniacy, stojący na brzegu drogi, grupy ludzi zaniepokojonych, czekające przyjścia pociągu na mniejszych stacyach w celu otrzymania jakich wiadomości, cała ta Francya rozgorączkowana i drżąca przed najazdem. I ludność zgromadzona słyszała tylko w wichrze przebiegającej lokomotywy i pociągu, otulonego dymem i turkotem, wycie tego mięsa dla armat, pędzącego z nadzwyczajną szybkością. Jednakże, na jednej ze stacyj, na której się zatrzymano, trzy damy bardzo ładnie ubrane, mieszczanki bogate, które rozdawały żołnierzom filiżanki bulionu, miały wielkie powodzenie. Żołnierze płakali, dziękując im i całując je po rękach.
Ale dalej znowu się rozpoczęły obrzydliwe śpiewki i dzikie wrzaski. Zdarzyło się, że już po za Chaumont pociąg skrzyżował się z innym pociągiem, obciążonym artylerzystami, których wieziono do Metzu. Bieg musiano zwolnić, żołnierze obu pociągów witali się straszliwemi krzykami. Zresztą głównie wrzeszczeli artylerzyści, zapewne bardziej pijani, stojący, z rękami wysuniętemi z wagonów, któremi jechali i wrzeszczący z tak rozpaczliwą gwałtownością, że zakrzyczeli wszystko:
— Na jatki! na jatki! na jatki!
Zdawało się, że powiał jakiś chłód wielki, lodowaty. Zaległa nagła i krótka cisza, w której dał się słyszeć szyderczy głos Loubeta.
— Nieweseli są ci koledzy!
— Ale mają racyę — odrzekł Chouteau swym głosem mówcy szynkownianego — to jest nikczemne, żeby posyłać paczkę dzielnych chłopców na to, by sobie łby tłukli za jakieś tam brudne historye, których wcale nie znają.
W ten sposób mówił dalej. Był to zepsuty, kiepski robotnik z Montmartre, malarz pokojowy, szlifibruk i włóczęga nocny, który źle przetrawił wnioski mów słyszanych na zgromadzeniach publicznych; mieszający głupstwa oburzające z wielkiemi zasadami równości i wolności. Umiał on wszystko, uczył kolegów, zwłaszcza Lapoulle’a, z którego koniecznie chciał zrobić dzielnego chłopca.
— Cóż, stary, czy nie byłoby prościej, gdyby Badinguet i Bismark mając ze sobą sprzeczkę, załatwili ją między sobą, choćby pięściami, niż pchać tysiące ludzi, którzy się wcale nie znają i nie mają wcale ochoty bić się ze sobą?
Cały wagon śmiał się rozbawiony, zawojowany a Lapoulle, nie wiedząc wcale kto jest Badinguet, niepewny czy się ma bić za cesarza czy króla, odpowiadał z miną olbrzymiego dziecka:
— Zapewne, pięściami a potem trącić się kieliszkami.
Chouteau zwrócił się teraz do Pache’a.
— A ty co wierzysz w Pana Boga... Wszak ten twój Pan Bóg zabronił się bić. A więc kanarku jakiś, po co tu jesteś?
— Ba! — odrzekł Pache zmięszany — nie jestem tu z własnej ochoty... ale żandarmi...
— Żandarmi!... drwię sobie z nich!... czy wiecie wy tam wszyscy, cośmy powinni zrobić, gdybyśmy byli zuchami? W chwili gdy wysiądziemy z pociągu, powinniśmy drapnąć, tak! drapnąć jak najspokojniej, zostawiając tę grubą świnię Badingueta i całą jego szajkę generałów, niech jak chcą grzebią się w błocie ze swymi parszywymi prusakami!
Zagrzmiały brawa, zepsucie wywierało wpływ, a Chouteau tryumfował, rozwijając swe teorye, w których mięszały się jak w mętnej wodzie: rzeczpospolita, prawa człowieka, zmurszałość cesarstwa, które należało wywrócić, zdrada wszystkich generałów dowodzących, z których każdy sprzedał się za milion, jak to było dowiedzionem. Ogłaszał się za rewolucyonistę, inni zaś nie wiedzieli, czy są rewolucyonistami, a nawet nie wiedzieli, w jaki sposób można nimi zostać, oprócz Loubeta, łakomcy, który także wiedział czego się trzymać, zwłaszcza gdy szło o jedzenie; niemniej przeto wszyscy krzyczeli przeciw cesarzowi, oficerom, całej tej szajce, którą porzucą przy pierwszej sposobności. Chouteau, rozdmuchując coraz bardziej ten zapał pijany, spoglądał z pod oka na Maurycego, panicza, którego rozśmieszał, z którego towarzystwa był dumny, tak że chcąc go roznamiętnić z kolei rzeczy, postanowił napaść na Jana, niespokojnego i jakby drzemiącego w pośród tej wrzawy, z oczami napół przymrużonemi. Od czasu surowej lekcyi, udzielonej przez kaprala ochotnikowi, którego zmusił do podniesienia rzuconego karabina, jeżeli ten miał jaką urazę przeciw swemu zwierzchnikowi, to teraz była najlepsza sposobność podburzenia przeciw sobie tych dwóch ludzi.
— Znam ja tych, którzy chcieli nas rozstrzelać — mówił Chouteau tonem groźby — gałganów, którzy nas traktują gorzej od bydląt, którzy nie rozumieją, że skoro tornistry i flety nam dokuczą, to się je rzuca na pole... No jakże, koledzy, coby oni też powiedzieli, teraz gdy tu jesteśmy, gdybyśmy ich z kolei rzucili na drogę?... Jak wam się to podoba, co? trzeba dać przykład, żeby nam nie zawracali dłużej głowy tą parszywą wojną? Śmierć pluskwom Badingueta! śmierć gałganom, którzy chcą byśmy się bili!
Jan zaczerwienił się cały, spłynął krwią gniewu, zapalającego się w nim rzadko, ale silnie. Chociaż był ściśnięty przez sąsiadów niby żyjącemi kleszczami, powstał jednak, podniósł pięści i głowę płonącą, ze wzrokiem tak groźnym, że Chouteau zbladł.
— Milionset dyabłów! Stulisz ty gębę na koniec, ty świnio! Od godziny milczę, bo nie ma tu oficerów i nie mogę wam łbów porozbijać! Tak, oddałbym wielką przysługę pułkowi, uwalniając go od takiej zjadliwej jaszczurki, jak ty.. Ale słuchaj, od chwili gdy kar nie ma, ze mną będziesz miał do czynienia. Nie ma tu kaprala, ale jest tęgi chłop, którego gniewasz i który potrafi ci gębę zamknąć... Ach nikczemniku, nie chcesz się bić i chcesz, by się i inni nie bili! Powtórz to jeszcze raz, a zobaczysz!
Teraz cały wagon, zdumiony, porwany przez potężne słowa Jana, odsunął się od Chouteau, który jąkał się, cofając się przed olbrzymiemi pięściami swego przeciwnika.
— Kpię sobie z Badingueta tak samo jak z ciebie, rozumiesz?... Zawsze sobie kpiłem, z polityki, rzeczypospolitej czy cesarstwa; i tak dziś, jak dawniej, kiedym uprawiał moją rolę, zawsze tylko jednego pragnąłem, to jest szczęścia wszystkich, dobrego porządku i dobrych interesów... Z pewnością, że to nie jest przyjemnem bić się. Ale to nie przeszkadza wcale, że należy łby porozbijać kpom, którzy was chcą pozbawić odwagi. Przez Boga żywego, przyjaciele, czyż krew w was się nie burzy, gdy słyszycie, że prusacy są w waszym kraju i że trzeba ich z niego wyrzucić?!...
Na te słowa, z chwiejnością tłumu gotowego każdej chwili zmieniać swe usposobienie, żołnierze przyklasnęli kapralowi, który powtarzał, że bić się będzie. Brawo, kapral! prędko załatwimy nasze rachunki z Bismarkiem!
W pośród tej dzikiej owacyi, Jan uspokojony, rzekł grzecznie do Maurycego, tonem jakiego nigdy nie używał do żadnego ze swych podwładnych.
— Panie, pan nie możesz trzymać strony tchórzów i łajdaków... Nie biliśmy się jeszcze, ale pewny jestem, że skończymy na potłuczeniu pewnego dnia prusaków!
Maurycy uczuł jak mu gorąca krew dopływa do serca. Był wzruszony, upokorzony! Jakto? przecież ten człowiek był prostym chłopem? Przypomniał sobie gwałtowną nienawiść, jaką uczuł podnosząc karabin, rzucony w chwili zniechęcenia! Ale przypomniał sobie także wzruszenie, jakiego doznał na widok dwóch wielkich łez kaprala, gdy stara babka, z włosami siwemi rozwianemi przez wiatr, obrzucała ich obelgami ukazując Ren, tam, daleko za nimi. Czyżby braterstwo wspólnych cierpień i wspólnych bólów, zacierało urazę? On, pochodzący z rodziny bonapartystów, marzył o rzeczypospolitej, jako teoryi i przechylał się zawsze na stronę cesarza, był za wojną, którą uważał za konieczny warunek życia narodów. Nagle, nadzieja dziś powracała, w jednym z tych nagłych zwrotów fantazyi, tak zwykłych u niego; zapał, który go pewnego wieczoru popchnął do wstąpienia w szeregi, znów się w nim budził, przepełniał jego serce pewnością zwycięztwa.
— Z pewnością, kapralu — rzekł wesoło — potłuczemy ich na kwaśne jabłko!
Wagon toczył się nieustannie, unosząc tę gromadę ludzi, pogrążoną w gęstym dymie tytuniowym i duszącem gorącu ciał natłoczonych, rzucającą na pełnych niepokoju stacyach, które przebiegano, wieśniakom błędnym, stojącym wzdłuż nasypu, swe śpiewki bezwstydne wśród pijackiej wrzawy. Dnia 20 sierpnia zatrzymano się w Paryżu, na dworcu w Pantin, i tegoż wieczora odjechano, by wysiąść nazajutrz w Reims i pomaszerować do obozu w Châlons.

III.

Na wielkie swoje zdziwienie, Maurycy spostrzegł, że pułk 106 jest w Reims i otrzymał rozkaz rozłożenia się tu obozem. Nie miano więc iść do Châlons dla połączenia się z armią? A gdy w dwie godziny później, pułk jego ustawił broń w kozły, o milę od miasta, od strony Courcelle, na obszernej płaszczyznie, ciągnącej się wzdłuż kanału, łączącego Aisnę z Marną, zdziwienie jego zwiększyło się, gdy się dowiedział, że cała armia szalońska cofała się od rana i biwakowała w temże miejscu. Jakoż, na całym widnokręgu aż do Saint-Thierry i Neuvillette, nawet po za drogą do Laon, bielały namioty; ogniska czterech korpusów armii gorzały wieczorem. Widocznie wziął górę plan zajęcia pozycyi pod Paryżem i czekania tu na prusaków. Był z tego bardzo zadowolony. Wszak był to plan najmądrzejszy?
Owego dnia, Maurycy całe popołudnie przepędził, włócząc się po obozie, zbierając nowiny. Panowała zupełna swoboda, karność całkiem zwolniała, żołnierze wychodzili i wracali jak i kiedy im się żywnie podobało. Mógł więc najspokojniej iść do Reims, gdzie chciał zmienić przekaz na sto franków, jaki mu przysłała siostra Henryeta. W kawiarni usłyszał, jak jakiś sierżant rozprawiał o złem usposobieniu osiemnastu batalionów gwardyi ruchomej sekwańskiej, którą właśnie odesłano do Paryża; zwłaszcza szósty batalion o mało nie wystrzelał swych oficerów. Tam w obozie generałowie codzień byli znieważani, a żołnierze nie salutowali nawet marszałka Mac-Mahona od czasu bitwy pod Froeschwiller. Kawiarnia brzmiała licznemi głosami, gwałtowna sprzeczka wybuchła między dwoma spokojnymi mieszczanami w kwestyi liczby wojska, jaką marszałek miał wtedy pod swemi rozkazami. Jeden z nich mówił o trzechkroć stu tysiącach, co było poprostu głupstwem. Drugi rozsądniejszy wymieniał cztery korpusy: 12-y z trudem skompletowany w obozie przez pułki marszowe i dywizyę piechoty marynarki; 1-szy którego szczątki schodziły się rozproszone dnia 14, i którego kadry jak można było reorganizowano; nakoniec 5-y, rozbity bez boju, odrzucony, rozproszony w pochodzie i 7-y, który przybył koleją także zdemoralizowany, zmniejszony o jedną dywizyę, której szczątki odnalazł dopiero w Reims — razem, co najmniej sto dwadzieścia tysięcy ludzi, wliczając w to już jazdę rezerwy, dywizyę Bonnemain i Margueritte. Lecz, skoro sierżant wmięszał się w ten spór, mówiąc z gniewliwą pogardą o tej armii, zbiorowisku ludzi bez żadnej spójni, trzodzie niewiniątek prowadzonych na rzeź przez głupców, obaj mieszczanie zaniepokojeni, lękając się kompromitacyi, wymknęli się z kawiarni.
Na ulicy Maurycy postarał się o dzienniki. Napchał sobie kieszenie gazetami, jakie tylko mógł kupić i czytał je idąc, pod wielkiemi drzewami wspaniałej alei, jaka otacza miasto. Gdzież więc znajdowały się wojska niemieckie? Zdaje się, że stracono je z oczów. Na pewno wiedziano, że dwie armie nieprzyjacielskie były koło Metzu, pierwsza dowodzona przez generała Steinmetza, obserwująca twierdzę; druga księcia Fryderyka Karola, usiłująca przejść na prawy brzeg Mozelli dla odcięcia Bazainowi drogi odwrotu do Paryża. Ale gdzie była w rzeczy samej trzecia armia, dowodzona przez następcę tronu pruskiego, armia zwycięzka z pod Wissemburga i Froeschwiller, która ścigała korpus pierwszy i piąty? Miano o niej jaknajsprzeczniejsze wiadomości. Czy obozowała jeszcze pod Nancy? Czy szła na Châlons, które opuszczono tak pośpiesznie, paląc magazyny, umundurowanie, furaż i żywność wszelkiego rodzaju? I zamęt, przypuszczenia najsprzeczniejsze rodziły się w umysłach z powodu planów, jakie przypisywano generałom. Maurycy, jak gdyby był odcięty od świata, teraz dopiero dowiedział się o wypadkach w Paryżu, o piorunie klęski, który spadł na naród pewny zwycięztwa, o strasznem wzburzeniu ulicy, zwołaniu izb, upadku ministeryum liberalnego, które przeprowadziło głosowanie powszechne, o cesarzu pozbawionym tytułu naczelnego wodza, zmuszonym do oddania dowództwa najwyższego marszałkowi Bazaine’owi. Od dnia 16 sierpnia cesarz był w obozie w Châlons i wszystkie dzienniki mówiły o wielkiej radzie, odbytej d. 17, na której był obecny książę Napoleon i generałowie; ale nie zgadzały się między sobą co do powziętych postanowień, prócz faktów, które z niej wynikły, t. j. że generał Trochu został mianowany gubernatorem Paryża, marszałek Mac-Mahon mianowany wodzem armii szalońskiej, co świadczyło o zupełnem usunięciu cesarza na plan drugi. Dawało się uczuwać pewne zamięszanie, nadzwyczajny brak decyzyi, sprzeczne plany, walczące ze sobą, pojawiające się co chwila. I ciągle powtarzało się pytanie: gdzie jest armia niemiecka? Kto miał racyę, czy ci co utrzymywali, że Bazaine jest swobodny i rozpoczął swój odwrót ku fortecom północnym, czy ci, którzy twierdzili, że jest już osaczony pod Metzem? Uparcie powtarzała się pogłoska o olbrzymich bitwach, o walkach heroicznych toczonych przez cały tydzień od 14 do 20 sierpnia, słychać było daleki, głuchy huk dział.
Czytając to, Maurycy, znużony, usiadł na jakiejś ławce. Miasto, w około niego zdawało się żyć swem życiem zwykłem; piastunki pod cieniem przepysznych drzew bawiły się z dziećmi; drobni kapitaliści odbywali krokiem wolnym swą zwykłą przechadzkę codzienną. Wziął się znów do gazet i wzrok jego padł na artykuł, którego dotąd nie zauważył, artykuł dziennika czerwonego, należącego do opozycyi republikańskiej. Nagle wszystko się wyjaśniło. Dziennik utrzymywał, że na radzie, odbytej d. 17 w obozie szalońskim, odwrót armii na Paryż był postanowiony i że generał Trochu dlatego tylko został nominowany gubernatorem, żeby ułatwił powrót cesarza do stolicy. Dodawał jednak, że postanowienie to zapadło wobec postawy cesarzowej regentki i nowego ministeryum. Według cesarzowej, rewolucya była nieuniknioną jeśli cesarz powróci do Paryża. Powtarzano, że miała powiedzieć: „nie wejdzie żywy do Tuilleries“. Domagała się ona uparcie, żeby się posuwano naprzód, żeby bądź co bądź połączono się z armią w Metzu, popierana w tym względzie przez generała Palikao, ministra wojny, który podawał plan pochodu piorunowego i zwycięzkiego dla podania ręki Bazaine’owi. Maurycy, upuściwszy dziennik na kolana, z okiem błędnem, teraz dopiero zaczynał pojmować wszystko; dwa plany walczące ze sobą, wachanie się marszałka Mac-Mahona w przedsięwzięciu marszu skrzydłowego tak niebezpiecznego z wojskiem niepewnem, niecierpliwe rozkazy, coraz gniewniejsze, nadchodzące codzień z Paryża, które go popychały do szalonego kroku. Poczem, wśród tej walki tragicznej, zdawało się, że widzi cesarza, pozbawionego swej władzy monarszej, którą powierzył w dłonie cesarzowej-regentki, obdartego z godności naczelnego wodza, którą obdarzył Bazaine’a, będącego niczem, cieniem cesarza, nieokreślonym i mętnym, z którym nie wiadomo co robić, którego Paryż odpychał, który nie miał żadnego stanowiska w armii, odkąd zrzekł się wydawania milionów.
Jednakże nazajutrz rano, po nocy burzliwej, którą przespał pod gołem niebem owinięty w płaszcz, z wielką ulgą Maurycy się dowiedział, że plan odwrotu do Paryża bierze górę. Mówiono o nowej radzie wojennej, odbytej wczoraj wieczorem, na której zasiadał dawny wice-cesarz, Rouher, przysłany przez cesarzową dla przyśpieszenia marszu na Verdun, a którego marszałek miał przekonać o niebezpieczeństwie takiego ruchu. Czy otrzymano jakie wiadomości niedobre od Bazaine’a? — nikt nie był pewny. Ale sam brak wiadomości był znaczący, wszyscy oficerowie z jakim takim rozsądkiem oświadczali się za odwrotem do Paryża, który miano bronić. Maurycy przekonany, że odwrót ten nastąpi zaraz jutro, gdyż mówiono, że rozkazy już zostały wydane, szczęśliwy, chciał zadowolnić chęć dziecinną, która go dręczyła, to jest uniknąć żołnierskiego jedzenia, zjeść śniadanie gdziekolwiek na obrusie, z karafką przed sobą, butelką, talerzem, wszystkiem tem, czego od miesiąca był pozbawiony. Miał pieniądze, wymknął się więc z biciem serca, jakby dla dokonania jakiego występku, szukając oberży.
Po drugiej stronie kanału, przy wejściu do wsi Courcelles znalazł takie upragnione śniadanie. Mówiono mu wczoraj, że cesarz stanął w jednym z domków wiejskich tej wsi; poszedł więc tam powłóczyć się przez ciekawość i przypomniał sobie, że widział, na przecięciu dwóch ulic, oberżę z altanką, owiniętą winem pełnem gron złotych i dojrzałych. Pod winem pnącem się, znajdowały się stoły na zielono malowane, a przez drzwi otwarte dawał się dostrzegać w obszernej kuchni zegar brzęczący, obrazki Epinala wiszące śród talerzy fajansowych, olbrzymią oberżystkę popędzającą służbę. Z tyłu była kręgielnia. Była to wesoła, miła, stara restauracyjka francuzka.
Ładna dziewczyna, z wydatnemi piersiami, przyszła doń, ukazując szereg białych zębów.
— Czy pan będzie jadł śniadanie?
— Tak... proszę o jaja, kotlet, ser!... i o wino białe.
Gdy już odchodziła, zawołał jej:
— Czy to prawda, że cesarz w jednym z tych domów stanął?
— Tak, o! widzi pan? w tym co tam widać... Domu ztąd nie można zobaczyć, bo go zakrywa ten mur wysoki i drzewa za nim rosnące.
Usiadł sobie w altanie, odpiął pas, żeby mu było wygodniej, wyszukał stół, na który słońce, przeciskając się przez liście, rzucało złociste plamy. Co chwila spoglądał na ten duży mur żółty, który krył za sobą cesarza. W istocie był to dom tak tajemniczy, ukryty, że nawet dachu nie było widać. Wejście było z drugiej strony, na ulicę wioski, uliczkę wązką, bez sklepów, a nawet bez okien, ciągnącą się wzdłuż posępnych murów. Z tyłu, niewielki ogród tworzył niejako wysepkę gęstej zieleni, pośród licznych zabudowań sąsiednich. Na drugim końcu drogi spostrzegł dziedziniec obszerny, otoczony wozowniami i stajniami, napełniony powozami i furgonami, wśród nieustannego kręcenia się ludzi i koni.
— Czy to wszystko należy do cesarza? — zapytał na pół żartem dziewczyny, nakrywającej stół białym obrusem.
— Tak do samego cesarza! — odrzekła z wesołem wejrzeniem, ukazując swe zdrowe i świeże ząbki.
I obznajmiona zapewne przez masztalerzy, którzy od wczoraj zachodzili tu na buteleczkę, poczęła wyliczać: sztab złożony z dwudziestu pięciu oficerów, sześdziesięciu gwardzistów, pluton gidów eskorty służbowej, sześciu żandarmów służbowych prefektury; potem służbę, liczącą siedemdziesiąt trzy osoby, szambelanów, kamerdynerów i lokai, kucharzy i kuchcików; potem cztery konie pod wierzch i dwa pojazdy dla cesarza, dziesięć koni dla koniuszych, osiem dla dojeżdżaczy i gromów, nie rachując czterdziestu siedmiu koni pocztowych, potem omnibus, dwanaście furgonów pod bagaże, z których dwa należące do kuchni wzbudziły powszechne we wsi zdziwienie ilością swych sprzętów, talerzy i butelek, ułożonych w prześlicznym porządku.
— Ho! ho! proszę pana, trudno sobie wyobrazić ile tam było rądli. Błyszczy to jak słońce... a co tam półmisków, waz, maszyn, które nawet nie wiem do czego służyć mogą!... A piwnica, ho! ho! bordeaux, burgund, szampan, byłoby czem wyprawić przepyszne wesele!...
Maurycy ucieszony, że ma przed sobą obrus śnieżnie biały, zachwycony winem, które iskrzyło się w szklance, zjadł dwa jaja na mięko, z łakomstwem, jakiego jeszcze nigdy w sobie nie zauważył. Z lewej strony, gdy głowę odwrócił, widział przed drzwi altany obszerną płaszczyznę, zasianą namiotami, całe miasto rojące się, powstałe na ściernisku, między kanałem i Reims. Zaledwie kilka nędznych kępek drzew zieleniło się śród tej szarej przestrzeni. Trzy wiatraki wyciągały swe chude ramiona. Po nad chaosem dachów w Reims, tonących w zieleni kasztanów, olbrzymi szczyt katedry rysował się na błękitnem tle nieba, wznoszący się wysoko mimo oddalenia obok niskich domów. I przypominał sobie lekcye, wyuczone w szkołach, dawne dzieje, pomazania naszych królów, świętą ampułkę, Klodoweusza, Joannę d’Arc, całą chwałę starej Francyi.
Potem Maurycy znowu zaczął myśleć o cesarzu ukrytym w tym skromnym domku mieszczańskim, tak starannie zamkniętym, i spojrzał na wielki mur żółty, zdziwił się spostrzegając wypisany węglem wielkiemi literami, okrzyk: „niech żyje Napoleon!“ obok bezwstydnego rysunku, powiększonego nadzwyczajnie. Deszcz spłukał litery, napis widocznie był stary. Dziwnie wyglądał na tym murze ten okrzyk dawnego zapału wojennego, witającego zapewne stryja zdobywcę, a nie synowca. Teraz przypominał mu się wiek dziecinny, śpiewał mu duszy, gdy tam, w Chêne-Populeux, od samej kolebki wsłuchiwał się w opowiadania dziada, żołnierza wielkiej armii. Matka nie żyła, ojciec musiał przyjąć urząd rachmistrza, w nieuniknionej fatalności chwały, która dotknęła synów bohaterów, po upadku cesarstwa; dziadek żył tam z nędznej pensyi, w mierności drobnego urzędnika, pocieszając się opowiadaniem swych bojów wnukom, bliźniętom, chłopcu i dziewczynce, obojgu jasnowłosym, którym do pewnego stopnia zastępował matkę. Sadzał Henryetę na swem kolanie lewem, Maurycego na prawem i przez długie godziny opowiadał im heroiczne dzieje bitew.
Czasy mięszały się ze sobą, działo się to wszystko razem w straszliwem starciu wszystkich narodów. Anglicy, austryacy, prusacy, rosyanie — przesuwali się kolejno lub razem, zrzeszeni ze sobą, niewiedziano dlaczego zawsze pobici, raz ci, raz znów inni. Lecz w rezultacie wszyscy musieli być pobici, koniecznie pobici, w wylewie heroizmu gieniuszu, który zmiatał armie jak wióry. Raz, było to Marengo, klasyczna bitwa na płaszczyznie, z długiemi liniami uczenie rozwiniętemi, z mistrzowskim odwrotem w szachownicę, batalionami, milczącemi i spokojnemi pod ogniem, legendowa bitwa przegrana o godzinie trzeciej, wygrana o szóstej, w której sześciuset grenadyerów gwardyi konsularnej złamało nacisk całej jazdy austryackiej, gdzie Desaix pojawił się na to, by umrzeć i zmienić poczynającą się klęskę na zwycięztwo nieśmiertelne. To znowu, było to Austerlitz, ze swem pięknem słońcem chwały wśród mgły zimowej, Austerlitz poczynające się od zdobycia wyżyny Pratzenu, kończące się przez straszliwe pękanie lodów na stawach zamarzłych, cały korpus ruski zanurzający się pod lód, ludzie, zwierzęta, wśród trzasku okropnego, podczas gdy bóg Napoleon, który oczywiście wszystko przewidział, przyśpiesza klęskę kartaczami... Była to Jena, grób potęgi pruskiej, poczynająca się ogniem tyralierskim wśród mgły październikowej, niecierpliwość Neya, który o mało wszystkiego nie zepsuł, potem wejście na plac boju Augereau, który tamtego oswobadza, gwałtowne natarcie rozbijające środek nieprzyjaciela, potem popłoch, ucieczka przechwalonej jazdy, którą nasi husarzy koszą jak trawę, pokrywając romantyczną dolinę ludźmi i końmi porąbanymi. To było Eylau, wstrętne Eylau, najkrwawsze, rzeź pełna ciał okropnie pokaleczonych, Eylau ciemne od krwi wśród zamieci śnieżnej, z cmentarzem cichym i bohaterskim, Eylau grzmiące jeszcze piorunowem natarciem osiemdziesięciu szwadronów Murata, które przecięły nawskróś armię nieprzyjacielską, piętrząc na ziemi takie stosy trupów, że sam Napoleon zapłakał. Był to Friedland, wielka i straszna zasadzka, gdzie nieprzyjaciele znowu spadli na nas jak stado rozszalałych wróbli, arcydzieło strategii cesarza, który wszystko umiał, wszystko mógł, nasze lewe skrzydło nieruchome, niezachwiane, podczas gdy Ney wziąwszy miasto, ulicę za ulicą, niszczył mosty — a wtedy nasze lewe skrzydło wpadające na prawe nieprzyjaciela przypiera go do rzeki, gniecie w tem przejściu z taką zajadłością, że zabijano się jeszcze o godzinie dziesiątej wieczorem. To znów Wagram. Austryacy, chcący nas odciąć od Dunaju, wzmacniają ciągle swe lewe skrzydło dla pobicia Masseny, który raniony, dowodzi z powozu, a Napoleon złośliwy i olbrzymi pozwala na to, by nagle stu działami zmieść strasznym ogniem ich środek zachwiany, odrzucić go więcej niż o milę w tył, gdy tymczasem lewe skrzydło, przerażone swem odosobnieniem puszcza Massenę teraz zwycięzkiego i porywa za sobą resztę armii, niby tama przerwana falą. To nakoniec była Moskwa, gdzie jasne słońce austerlickie ukazało się poraz ostatni, straszny chaos ludzi, mięszanina liczby i zaciętej odwagi, wzgórza zdobywane pod nieustającym ogniem, reduty brane szturmem z bagnetem, ciągłe ataki broniące każdej stopy ziemi, takie zacięcie się i męztwo gwardyi ruskiej, że trzeba było dla ostatecznego zwycięztwa szalonych szarż Murata, grzmotu trzystu dział bijących naraz i waleczności Neya, tryumfującego księcia dnia. Zresztą, jakąkolwiekby była bitwa, sztandary zawsze wiatr unosił z tym samym dreszczem chwały w powietrzu drżącem, ten sam okrzyk: „niech żyje Napoleon!“ rozlegał się wśród zapalanych ognisk biwaków na pozycyi zdobytej. Francya wszędzie była u siebie, zdobywcza, wiodąca swe orły zwycięzkie z jednego końca Europy do drugiego, stawiająca swą nogę na karkach ludów pokonanych.
Maurycy kończył jedzenie kotletu, upojony nietyle winem białem, które iskrzyło się na dnie szklanki, jak tą chwałą dawną, śpiewającą w jego pamięci, gdy nagle wzrok jego padł na dwóch żołnierzy w łachmanach, pokrytych błotem, podobnych do bandytów, znużonych włóczęgą po drogach; usłyszał, jak żądali od posługującej dokładnych wskazówek co do rozłożenia pułków w obozie wzdłuż kanału.
Postanowił do nich odezwać się:
— Hej koledzy, proszę tutaj!... Jak widzę, jesteście z 7-go korpusu?
— Tak, z pierwszej dywizyi!... Że z niej jestem, dowodzi to, że byłem pod Froeschwiller, gdzie było dość gorąco, zapewniam pana... A ten oto mój kolega jest z 1-go korpusu i był pod Wissemburgiem, także paskudne miejsce!
Opowiedzieli swą historyę, jak porwani przez popłoch i rozsypkę, padli na pół nieżywi ze znużenia w rów, obaj lekko ranni, potem, wlokąc się za armią, zatrzymywali się po miastach dla odpoczynku, tak że teraz dopiero nieco zdrowsi, zdołali przyjść tutaj.
Maurycy z sercem ściśniętem, zabierając się do sera, zauważył ich oczy chciwie wlepione w talerz.
— Panno! — zawołał — proszę jeszcze o ser, chleb i wino!... Może koledzy zjecie trochę? Ja płacę. Wasze zdrowie!
Usiedli koło stołu uradowani. On, z ogarniającym go powoli niepokojem, przyglądał im się, tym żołnierzom będącym w opłakanym stanie, bez broni, ubranym w czerwone spodnie i płaszcze tak połatane różnokolorowemi szmatami, że podobni byli do rabusiów, do cyganów ubranych w łachy zebrane na pobojowisku.
— Tak! tak! do stu dyabłów! — zawołał wyższy z ustami pełnemi — było tam gorąco. Trzeba to było widzieć, opowiedz Coutardzie.
I mniejszy począł opowiadać z giestami, potrząsając chlebem, który trzymał w ręku.
— Prałem sobie koszule, podczas gdy gotowano jedzenie... Wystaw pan sobie paskudną dziurę, prawdziwy lejek, otoczony dokoła lasem, który dozwolił tym świniom prusakom zbliżyć się cichaczem, tak że nikt o tem nie wiedział... Otóż tedy, o godzinie siódmej, kule zaczynają prać w nasze kociołki. Do wszystkich dyabłów! nie trwało to długo, skoczyliśmy do naszych fletów, i aż do godziny jedenastej zdawało się, że wyprawimy im rzetelną łaźnię... Ale trzeba panu wiedzieć, że było nas wszystkiego pięć tysięcy, a tych świń przybywało ciągle. Umieściłem się na małem wzgórzu, ukryty za krzakami i widziałem ich, jak wyłazili ze wszystkich stron, wprost, z boku, istne mrowisko czarnych mrówek. Nie trzeba tego mówić, ale myśleliśmy wszyscy, że wodzowie nasi to czyste gawrony, że nas zapakowali w takie gniazdo os, zdala od kolegów, gdzie musieliśmy koniecznie beknąć, nie mając z nikąd pomocy... Zresztą, nasz generał, biedny chłop generał Douay, nie głupi i nie tchórz, połyka kulkę i kładzie ci się na ziemię, kopytami do góry. Zmiotło go i nie ma nikogo! Nic to jednak nie znaczy, trzymamy się ciągle. Ale cóż? było ich zadużo, trzeba było dać drapaka. Bijemy się w jakimś ogrodzie, bronimy dworca kolei, w takim huku, że można było ogłuchnąć... Wreszcie, nie wiem co się dalej działo, miasto zostało wzięte i znaleźliśmy się na górze, Geissberg, jak oni ją tam nazywają, zdaje mi się; i tam, ściśnięci w jakimś dworze wiejskim, nabiliśmy się tych świń niemało! Podskakiwali w górę, i była to nielada przyjemność patrzeć na nich, jak nosem ryli o ziemię... I cóż! ciągle ich przybywało więcej, dziesięciu na jednego, a armat mieli ile tylko się spodoba. Odwaga w takich wypadkach psu na budę się nie zda. Nakoniec zrobiła się taka marmulada, że musieliśmy dać drapaka... W rezultacie, jak na gawronów — nasi oficerowie okazali się nielada gawronami, prawda Picot?
Zapanowało przez chwilę milczenie. Picot wypił duszkiem szklankę wina białego i obcierając usta rękawem, rzekł:
— Z pewnością... To tak samo jak pod Froeschwiller, trzeba być osłem, żeby się bić w podobnych warunkach. Mój kapitan, złośliwa bestya, mówił to... O niczem nie wiedziano. Cała armia tej nierogacizny spadła nam na kark, gdy nas zaledwie było czterdzieści tysięcy. Nie spodziewano się bitwy tego dnia, walka rozpoczęła się nieznacznie, bez woli oficerów, jak się zdaje... Jednem słowem, wszystkiego widzieć nie mogłem naturalnie! Ale wiem, że taniec trwał przez cały dzień, i gdy myślano, że to już koniec, gdzie tam! skrzypce zaczęły grać na dobre... Najprzód w Woerth, ładnej wiosce, z zabawną dzwonnicą na kościele, podobną do pieca, gdyż z zewnątrz okryto ją kaflami. Nie wiem dlaczego kazano nam ją rano jeszcze opuścić, gdyż potem wszystkie zęby i pazury straciliśmy chcąc ją odzyskać i to napróżno. Ho! ho! moi chłopcy, mordowano się tam zawzięcie, co tam było brzuchów popłatanych i łbów potrzaskanych, no! trudno temu uwierzyć!... Nakoniec, wzięto się za bary około innej wsi, Elsasshausen, nazwisko trudne do wykrztuszenia. Pluła do nas cała kupa armat, ustawionych na wzgórzu, które także opuściliśmy tego rana. I wtedy to zobaczyłem, ja który do was mówię, szarżę kirasyerów. Dali się zabijać, biedni chłopcy! Litość brała rzucać ludzi i konie na takim placu boju, płaszczyzna pochyła pełna krzaków, poprzecinana rowami! Do wszystkich dyabłów to na nic zdać się mogło! Jednakże było to piękne, to rozgrzewa ci serce... Nakoniec, cóż robić! zdawało się, że nic nie pozostaje, jak dać drapaka. Wieś paliła się jak zapałka, badeńczycy, wirtemberczycy, prusacy, cała szajka, przeszło sto dwadzieścia tysięcy tej nierogacizny, jak to później policzono, otoczyło nas dokoła. I znowu rozpoczęła się coraz mocniejsza muzyka około Froeschwiller. Bo trzeba to przyznać, że choć Mac-Mahon jest gawronem, ale jest walecznym. Trzeba go było widzieć na wielkim koniu, pośród kul! Inny byłby zemdlał zaraz z początku, sądząc że nie wstyd jest uciekać z bitwy, kiedy się jest słabszym. On zaś, kiedy się już raz zaczęło, bił się do ostatka. I bił się też... W Froeschwiller, wiedźcie, to nie byli już ludzie, to były zwierzęta pożerające się nawzajem! Przez dwie godziny krew płynęła potokami... Wreszcie, trzeba było zmykać. Siarczyste pioruny, gdyby nas także było sto dwadzieścia tysięcy! gdybyśmy byli mieli dostatek armat i wodzów nie tak głupich!...
I rozgorączkowani, rozdrażnieni, w mundurach podartych, okryci kurzem, Coutard i Picot krajali chleb, połykali wielkie kawały sera, snując widma swych wspomnień, wśród altany pięknej, gron dojrzałych, ozłoconych przez promienie słoneczne. Teraz opowiadali o strasznem rozbiciu, które potem nastąpiło, o pułkach rozproszonych, zdemoralizowanych, zgłodzonych, uciekających przez pola, przez drogi wśród okropnego natłoku ludzi, koni, wozów, dział, powszechny pogrom całej armii, zniszczonej, chłostanej wichrem szalonym popłochu. Ponieważ nie potrafiono cofnąć się w porządku i bronić przejść w Wogezach, gdzie dziesięć tysięcy ludzi wstrzymałoby sto tysięcy, należało przynajmniej wysadzać w powietrze mosty, niszczyć tunele. Ale generałowie pędzili przerażeni, i tak burza zdumienia owładnęła zwycięzcami i zwyciężonymi, że przez chwilę obie armie straciły się z oczów. Szukano się po omacku wśród białego dnia, Mac-Mahon uciekał do Lunewillu, a następca tronu pruskiego szukał go w Wogezach. Korpus siódmy i resztki pierwszego przeszły Sawernę, jak potok szlamowaty i wezbrany, unoszący różne szczątki. Dnia ósmego w Sarrebourgu piąty korpus wpadł na pierwszy, jak strumień wezbrany, uciekający także, pobity choć się nie zetknął z nieprzyjacielem, unosząc swego wodza, smutnego generała Failly, przerażonego tem, że jego bezczynności przypiszą klęskę. Przez dzień 9-ty i 10-ty ucieczka szła dalej, „ratuj się kto może“ szalone, nie oglądające się nawet za siebie. Dnia 11-go podczas ulewnego deszczu skierowano się na Bayon, dla ominięcia Nancy, gdyż fałszywa pogłoska twierdziła, że miasto to jest w ręku nieprzyjaciela. Dnia 12-go obozowano w Haroué, dnia 13-go w Vicherey, a dnia 14-go zatrzymano się w Neufchâteau, gdzie nakoniec kolej żelazna zabrała tę toczącą się lawinę ludzi, którą pakowała bez ładu w swe wagony przez trzy dni i przewiozła do Châlons. W dwadzieścia cztery godziny po odejściu ostatniego pociągu prusacy się zjawili.
— O przeklęty losie! — kończył Picot — trzeba było dobrze nogi wyciągać! zwłaszcza my, co nas zostawiono w szpitalu!
Coutard wylał resztę wina do swej i do swego towarzysza szklanki.
— Tak, zabraliśmy nasze graty i w drogę! Ba! poszło to jeszcze jako tako, kiedy można wypić jeszcze za zdrowie tych, którym łba dotąd nie rozbito!
Teraz Maurycy zrozumiał wszystko. Po głupim napadzie w Wissemburgu, klęska w Froeschwiller była uderzeniem piorunu, którego blask ponury oświecił teraz wyraźnie okropną prawdę. Byliśmy źle przygotowani, artylerya mierna, efekta wojskowe nędzne, generałowie nieudolni; a nieprzyjaciel tak pogardzany, okazywał się mocny, tęgi, niezliczony, karny i posiadający wyborną taktykę. Słaba firanka naszych siedmiu korpusów, rozsianych na drodze z Metz do Strasburga, została rozdarta przez trzy armie nieprzyjacielskie, jak przez klin potężny. Odrazu zostaliśmy sami; ani Austrya, ani Włochy nie przyjdą nam z pomocą, plan cesarza rozwiał się wobec powolności wykonania i braku talentów w wodzach. Nawet los sprzysiągł się przeciw nam, gromadząc mnóstwo przeszkód, nieszczęśliwych okoliczności, pomagając prusakom do urzeczywistnienia ich tajemnych planów, polegających na tem, by nasze armie rozciąć na dwie części, jedną odrzucić na Metz dla odcięcia jej od Francyi, podczas gdy oni szliby na Paryż, zniszczywszy wprzódy drugą połowę. Teraz było to rzeczą najzupełniej pewną, że musimy być zwyciężeni dla mnóstwa przyczyn, których klęska była nieuniknionym skutkiem i wojna ta, to uderzenie nierozumnej odwagi przeciw przewadze liczebnej i metodzie chłodnej. Później można było różne rzeczy gadać, ale klęska mimo wszystkiego, była równie konieczną, fatalną, jak prawo siły, kierujące światem.
Nagle, Maurycy, zanurzony w swych myślach, z okiem marzącem, odczytał tam, przed sobą, okrzyk: Niech żyje Napoleon! wypisany węglem na dużym murze żółtym. Uczuł straszny ból, jakby go coś gwałtownie sparzyło. A więc to prawda, że Francya zwycięztw legendowych, która przechadzała się po całej Europie przy odgłosie bębna, została wywrócona jednem uderzeniem drobnego narodku mianego za nic? Więc wystarczyło piędziesiąt lat na to, żeby świat się zmienił, i klęska straszliwa spadała na głowę dotychczasowego zwycięzcy. I przypominało mu się to wszystko, co mu Weiss, szwagier jego mówił podczas owej nocy, pełnej niepokoju pod Milhuzą. Tak, on jeden wtedy dobrze widział, odgadywał przyczyny tajne i ukryte naszego osłabienia, odczuwał nowy wiatr młodości, wiejący z Niemiec. Czyżby kończył się jeden wiek wojenny, a rozpoczynał drugi? Biada narodom, które zatrzymują się na drodze nieustannego rozwoju! zwycięztwo należy do tych, którzy idą w przedniej straży, do więcej umiejących, zdrowszych, zdolniejszych!
W tejże chwili rozległy się śmiechy i krzyk jakiejś dziewczyny, pełen śmiechu łaskotliwego. To porucznik Rochas, w starej zadymionej kuchni, ubranej w obrazki Epinala, ściskał ładną dziewczynę jak żołnierz zwycięzca. Przyszedł do altany, gdzie kazał sobie podać kawy; a że słyszał ostatnie słowa Coutarda i Picota, rzekł więc wesoło:
— Ba! moje dzieci, to wszystko nic nie znaczy! To dopiero początek tańca, zobaczycie zaraz jak im się tęgo odpłacimy!.. Do licha, dotąd urządzali się tak, że było ich pięciu na jednego. Ale to się zmieni, ja to wam mówię!... Jest nas tu trzykroć sto tysięcy. Wszelkie ruchy, jakie teraz odbywamy, a które się wydają trudne do zrozumienia, mają na celu zwabienie prusaków na nas, podczas gdy Bazaine, który tylko czycha na to, złapie ich za ogon... Wtedy ich zgnieciemy, pęc! jak tę muchę!
I głośno klasnąwszy obu rękami zmiażdżył lecącą muchę; stawał się coraz weselszy i w swej naiwności wierzył w ten plan wyborny, który mu utkwił w głowie i podniecał jego odwagę niezwyciężoną. Z chęcią wskazał dwom żołnierzom jak najdokładniej miejsce, gdzie stały ich pułki; potem zadowolony zupełnie, z cygarem w ustach, zasiadł przed filiżanką, którą sobie podać kazał.
— To mnie przyjemność zrobiło, koledzy! odrzekł Maurycy do Coutarda i Picota, którzy odchodząc, dziękowali mu za ser i wino.
Kazał sobie także podać filiżankę kawy, i patrzył na porucznika; wyborny humor tegoż podobał mu się; nieco zdziwiony był temi trzema kroć stu tysiącami ludzi, kiedy właściwie było ich tylko sto tysięcy, oraz łatwością z jaką, Rochas obiecywał zgnieść prusaków między armią szatańską i armią w Metzu. Ale i jemu potrzebne były złudzenia! Dla czego bo nie mieć nadziei, kiedy przeszłość pełna chwały brzmiała mu ciągle w pamięci? Stara altana była tak wesoła, ze swym winogradem, z po za którego wyglądały jasne grona francuzkie, ozłocone przez słońce. Znowu miał ufność, podnoszącą swą głowę po nad głuchym smutkiem, jaki się w nim powoli nagromadził.
Przez jakiś czas ścigał oczami oficera strzelców afrykańskich, który w towarzystwie ordynansa, pędząc wyciągniętym kłusem, skrył się za rogiem ogrodu milczącego, w którym mieszkał cesarz. Później, gdy ordynans ukazał się sam i wstrzymał się z dwoma końmi przed drzwiami oberży, wyrwał mu się okrzyk zdziwienia.
— Prosper!... — zawołał. — A ja myślałem, żeś ty w Metzu!...
Prosper pochodził z Remilly, gdzie był prostym parobkiem folwarcznym. Maurycy znał go, gdy był jeszcze dzieckiem, gdy przepędzał wakacye u wuja Fouchard. Wyciągnąwszy los, od trzech lat był w Afryce, gdy wojna wybuchła; wyglądał dobrze w swej kurtce jasno błękitnej, w szerokich spodniach czerwonych z lampasem błękitnym i pasem czerwonym, ze swą długą, suchą twarzą, budową zręczną i silną niezwykle.
— A to spotkanie!... pan Maurycy!
Nie śpieszył się jednak wcale, prowadził do stajni pianą okryte konie, około których chodził z ojcowską pieczołowitością. Przywiązania do koni nabył zapewne w dzieciństwie, gdy wiódł te zwierzęta do pracy i dlatego wybrał służbę w kawaleryi.
— Wracamy z Monthois, przeszło dziesięć mil jednym tchem — rzekł podszedłszy — i Zefir chętnie coś przekąsi.
Zefirem nazywał się jego koń. On sam nic jeść nie chciał prócz, filiżanki kawy. Czekał na swego oficera, który znów czekał na cesarza. To może trwać pięć minut, a może i dwie godziny. Oficer kazał mu zaprowadzić konie w cień. A gdy Maurycy, zaciekawiony niezmiernie, począł go się wypytywać, machnął ręką:
— Nie wiem... zapewne jakieś wiadomości. Ma oddać jakieś papiery.
Rochas ze wzruszeniem przypatrywał się strzelcowi, którego mundur budził w nim wspomnienia afrykańskie.
— Hej, chłopcze, a gdzie ty tam byłeś?
— W Médéah, poruczniku.
W Médéah! i poczęli ze sobą rozmawiać z ożywieniem pomimo różnicy stopnia. Prosper przywykł do tego życia, do nieustannego czuwania ciągle na koniu, udając się na bitwę jak na polowanie, albo jak na wielką obławę na arabów. Miano jeden kocioł na sześciu ludzi, dzielono się na części; każda część stanowiła jakby rodzinę, w której jeden gotował, inny prał bieliznę, inny rozbijał namiot, chodził koło koni lub czyścił broń. Jeżdżono rano i popołudniu, obciążeni pod słońcem palącem. Wieczorem rozpalano dla odpędzenia mustyków wielkie ogniska, około których nucono piosnki francuzkie. Niekiedy wśród nocy jasnej, usianej gwiazdami, trzeba było wstawać i przyprowadzać konie do porządku, które wystawione na wiatr chłodny, gryzły się nawzajem i wyrywały kołki, rżąc szalenie. Niekiedy pito kawę, wyborną kawę, którą rozcierano na dnie kotła i cedzono przez czerwony pas munduru. Ale bywały także dni czarne, zdala od wszelkich mieszkań ludzkich, z nieprzyjacielem przed sobą. Wtedy nie było ani ognia, ani śpiewów, ani uczt. Czasem, z powodu bezsenności, pragnienia i głodu, znoszono prawdziwe męczarnie. Mimo to kochano tę egzystencyę pełną niespodzianek i przygód, tę wojnę nieustannych potyczek, gdzie osobista waleczność tyle znaczyć może — była to egzystecya urocza, podobna do podboju wyspy dzikiej, rozweselana niekiedy przez rabunki, kradzież na wielką skalę, przez maruderstwo, drobne kradzieże, których legendowe powodzenie wzbudzało śmiech nawet w generałach.
— O! — rzekł Prosper, nagle poważniejąc — tutaj nie tak jak tam u nas, tu się inaczej biją.
I wypytywany przez Maurycego, opowiedział swe wylądowanie w Tulonie, długi i nużący pochód aż do Lunewillu, gdzie dowiedzieli się o Wissemburgu i Froeschwiller. Zresztą nie wiedział dobrze, którędy szli, mięszał miasta. Z Nancy do Saint-Mihiel, z Saint-Mihiel do Metzu. Dnia 14-go musiała tam być wielka bitwa, gdyż całe niebo było w ogniu, ale on widział tylko czterech ułanów, stojących za płotem. Dnia 16-go bito się także; armaty grzmiały od szóstej godziny rano i opowiadano mu, że dnia 18-go taniec się znów rozpoczął jeszcze straszniejszy. Strzelcy tam nie byli, gdyż 16-go, w Gravelotte, gdy mieli puścić się na placu boju, ustawieni wzdłuż drogi, cesarz, który uciekał w powozie, zabrał ich ze sobą dla eskortowania go do Verdun... Piękny kurs, czterdzieści dwa kilometry galopem, z obawą, że każdej chwili mogą być odcięci przez prusaków!
— A Bazaine? — spytał Rochas.
— Bazaine?... opowiadają, że był bardzo zadowolony z tego, że cesarz go opuścił.
Porucznik wszakże chciał wiedzieć, czy Bazaine idzie tutaj. Prosper machnął ręką; któż to może powiedzieć? Oni od dnia 16-go, przepędzali czas na marszach i kontramarszach wśród deszczu, w podjazdach i placówkach, nie widząc nigdzie nieprzyjaciela. Teraz należy do armii szalońskiej. Jego pułk, dwa inne strzelców francuskich i jeden huzarów, trzecia dywizya jazdy rezerwy, tworzą dywizyę, dowodzoną przez generała Margueritte, o którym mówił z gorącem przywiązaniem.
— Tęgi chłop! zuch co się zowie! ale na co się to zda, utknęliśmy w błocie i koniec...
Zapanowało milczenie. Potem Maurycy przez chwilę począł mówić o Remilly, o wuju Fouchard, a Prosper żałował, że nie może się oddalić, żeby uścisnąć Honoryusza, wachmistrza, którego baterya stała dalej niż o milę ztąd, z drugiej strony gościńca do Laon. Parskanie koni zwróciło jego uwagę, wstał i pobiegł zobaczyć czy Zefirowi co się nie stało. Powoli żołnierze wszelkiej broni i stopni, zaczęli się schodzić do altany, gdyż była to godzina śniadania. Wszystkie stoliki zajęto; była to błyszcząca mięszanina mundurów wśród zieloności wina, oblanej słońcem. Major Bouroche przyszedł także i usiadł obok Rochasa, gdy ukazał się Jan, niosąc rozkaz.
— Poruczniku, kapitan oczekiwać pana będzie o godzinie trzeciej w interesie służbowym.
Rochas kiwnął głową, Jan zaś nie oddalił się zaraz, uśmiechnął się do Maurycego, który zapalał papierosa. Od historyi w wagonie, między obu zapanowało milczące przymierze, jak gdyby się coraz więcej i coraz lepiej poznawali.
Prosper powrócił zniecierpliwiony.
— Zacznę jeść, jeżeli mój naczelnik nie wyjdzie z tej budy... Niech dyabli wezmą, cesarz gotów nie wrócić przed wieczorem.
— Słuchajno — rzekł Maurycy ze wzbudzoną znów ciekawością — możeście wy przynieśli wiadomości od Bazaine’a?
— Być może! mówiono mi coś o tem w Monthois.
Nagle wszyscy się poruszyli. Jan, który stał przy drzwiach altany, odwrócił się wołając:
— Cesarz!
Wszyscy się zerwali. Pomiędzy lipami, na wielkim białym gościńcu, ukazał się pluton stu gwardzistów, w strojnych mundurach, błyszcząc pod słońce swemi pancerzami. Zaraz po nich cesarz jechał konno, sam jeden, ze sztabem w tyle, za którym postępował drugi pluton gwardzistów.
Głowy się obnażyły, rozległo się kilka okrzyków. Cesarz, przejeżdżając podniósł głowę, bardzo blady, z twarzą wydłużoną, oczami błędnemi i pełnemi łez. Wyglądał tak, jakby się zbudził ze snu, słaby uśmiech zajaśniał mu na ustach na widok tej oberży, oblanej słońcem, i salutował.
Wtem Jan i Maurycy usłyszeli wyraźnie, z tyłu po za sobą, Bouroche’a, który mruczał przyjrzawszy się dobrze cesarzowi:
— Widocznie coś mu mocno doskwiera.
Poczem jednem słowem zakończył swą dyagnozę:
— Mizerak!
Jan ze swoim chłopskim rozumem, poruszył ramionami; to ci dopiero los dla wojska mieć takiego wodza! Maurycy w dziesięć minut potem, uścisnąwszy rękę Prospera, zadowolony, że zjadł śniadanie, odszedł paląc papierosa, żeby się trochę powłóczyć. Ciągle mu w oczach stał ten obraz cesarza bladego i niezdecydowanego, jadącego drobnym truchtem. Był to spiskowiec, marzyciel, którego energia opuszcza w chwili, gdy działać należy. Mówiono o nim, że był bardzo dobry, że miał myśli wielkie i wspaniałe, że był bardzo uparty w postanowieniach, jak każdy człowiek milczący; był także bardzo waleczny i gardzący niebezpieczeństwem, fatalista poddający się swemu losowi. Zdawało się, że zdrętwiał wobec wielkiego przesilenia, jak gdyby został sparaliżowany przed spełnieniem czynu, niezdolny do opierania się losowi, jeżeli ten był mu przeciwny. I Maurycy zadawał sobie pytanie, czy to nie był wynik szczególnego stanu fizyologicznego, zaostrzonego przez cierpienie; czy choroba, na którą cesarz widocznie cierpiał, nie była czasem powodem tego braku decyzyi, tej nieudolności zwiększającej się, jaką okazywał od początku wojny. To wyjaśniało wszystko. Ziarnko piasku w ciele ludzkiem obala potężne mocarstwa.
Wieczorem w obozie, po apelu, powstał ruch nagły, oficerowie biegali, roznosząc rozkazy, organizując marsz jutrzejszy, który miał się rozpocząć rano o godzinie piątej. Maurycy znowu nadzwyczajnie się zdziwił i zaniepokoił, gdy się dowiedział, że jeszcze raz wszystko się zmieniło; nie miano już iść do Paryża, ale do Verdun, na spotkanie Bazaine’a. Obiegała pogłoska, że od tego ostatniego nadeszła w ciągu dnia depesza, donosząca, że rozpoczyna swój odwrót; i Maurycy przypomniał sobie Prospera z oficerem strzelców, przybyłym z Monthois; może przyniósł on kopię tej depeszy. Brała więc górę cesarzowa regentka i rada ministrów, wśród nieustannego wahania się marszałka Mac-Mahona, wśród obawy, żeby cesarz nie wrócił do Paryża, wśród upartej chęci popchnięcia armii naprzód, dla spróbowania ostatniego sposobu ratunku dynastyi. I ten nędzny cesarz, ten biedny człowiek, który nie miał miejsca w swem państwie, miał być umieszczony jak paczka nieużyteczna i ciężka, między bagażami wojsk, skazany na wleczenie za sobą ironii swego obozu cesarskiego, swych stu gwardzistów, powozów, koni, kucharzów, furgonów z rądlami srebrnemi, winem szampańskiem, z całym przepychem swego płaszcza monarszego, posianego pszczołami, zamiatającego krew i błoto wielkiego gościńca klęski...
Maurycy nie spał jeszcze o północy. Gorączkowa bezsenność, pełna nieprzyjemnych marzeń, zmuszała go do przewracania się z boku na bok pod namiotem. Skończył na tem, że wstał i wyszedł; oddychał z ulgą chłodnem powietrzem, przez wiatr targanem. Niebo pokryte było wielkiemi chmurami, noc była bardzo ciemna, nieskończony mrok ciemności, które ostatnie blaski dogasających ognisk rozświecały tu i owdzie. I w tej ciszy nocnej, jak gdyby przyduszonej milczeniem, czułeś oddech powolny stu tysięcy ludzi śpiących. Niepokój Maurycego powoli ustał, obudziło się w nim pewne uczucie braterstwa, pełne wybaczającej tkliwości dla tych wszystkich uśpionych i żyjących, z których wkrótce tysiące spać będą snem wiecznym. Bądź co bądź, dzielni ludzie! choć nie byli karni, kradli i pili. Ale ileż już cierpień doznali; czyż ich nie tłomaczył upadek całego narodu? Pełni chwały weterani z pod Sewastopola i Solferino byli tu już w bardzo niewielkiej liczbie, ginąc wśród wojsk zbyt młodych, niezdolnych do dłuższego oporu. Te cztery korpusy utworzone i uorganizowane naprędce, bez związku wzajemnego, tworzyły armię rozpaczy, wojska pokuty, które wysyłano na ofiarę, dla złagodzenia gniewu przeznaczenia. Musiały one wejść na Kalwaryę aż do szczytu, płacąc za błędy innych potokami swej krwi, okropnością pogromu.
I w tej chwili, w głębi drżących ciemności, Maurycy widział przed sobą wielki obowiązek. Już teraz nie miał złudnej nadziei otrzymania zwycięztwa legendowego. Ten marsz na Verdun, był to marsz na śmierć i on postanowił tam iść z rezygnacyą i siłą, gdyż umrzeć było obowiązkiem.

IV.

Dnia 23 sierpnia we wtorek, o godzinie szóstej rano obóz został zwinięty, sto tysięcy ludzi armii szalońskiej poruszyło się, popłynęło strumieniem olbrzymim, niby rzeka ludzka, na chwilę rozlana w jezioro, by wkrótce potem rozpocząć dalej swój bieg; i pomimo pogłosek, obiegających wczoraj, było to dla wielu niespodzianką, że zamiast cofać się, odwracano się plecami od Paryża idąc na wschód, niewiadomo gdzie.
O godzinie 5-ej rano, siódmy korpus nie miał jeszcze nabojów. Od dwóch dni artylerzyści robili co mogli, żeby wyładować konie i zapasy, na stacyi przepełnionej żywnością, cofającą się od Metz. Dopiero w ostatniej chwili dwa wagony napełnione ładunkami znaleziono śród niesłychanego zamięszania pociągów, a ładunków tych jedna kompania, do której Jan należał, zdołała przywieźć dwa kroć czterdzieści tysięcy na wozach zarekwirowanych na gwałt. Jan udzielił sto nabojów według regulaminu każdemu żołnierzowi swej sekcyi, prawie w chwili, gdy Gaude, trębacz kompanii, trąbił by wyruszano.
Pułk 106 nie miał przechodzić przez Reims; rozkaz nakazywał obejść miasto i dostać się na wielką drogę do Châlon. Ale i teraz zapomniano o rozkładzie godzin, tak dalece, że cztery korpusy armii, wyruszywszy jednocześnie, stłoczyły się przy wejściu na drogę. Artylerya, jazda, co chwila przecinała i zatrzymywała szeregi piechoty. Całe brygady musiały godzinami wyczekiwać z bronią u nogi, na zoranej roli, ażeby droga była wolną. Na dobitkę, zerwała się burza straszliwa, która przeszło przez godzinę moczyła ludzi do nitki, zwiększając ciężar tornistrów i płaszczów. Mimo to pułk 106 ruszył nakoniec, jak tylko deszcz ustał; podczas, gdy na polu sąsiedniem, żuawi, zmuszeni jeszcze do czekania, dla rozerwania się, zaczęli rzucać na siebie ziemią, która rozmoczona zostawiała na mundurach plamy, co wywoływało istne wybuchy śmiechu.
Prawie zaraz potem ukazało się słońce, słońce tryumfalne gorącego poranku sierpniowego. Wesołość powróciła; z żołnierzy kurzyło się niby dym rozwłóczący się po powietrzu; bardzo prędko osuszyli się, podobni do wyżłów zabłoconych, wydobytych z bagna, żartując z kawałów stwardniałego błota pokrywającego ich czerwone spodnie. Na końcu jednego z przedmieść Reimsu musiano się poraz ostatni zatrzymać tuż przy sklepiku z napojami.
Maurycemu przyszła myśl uraczyć swą sekcyę, na cześć dobrego powodzenia.
— Jeżeli pozwolicie, panie kapralu...
Jan po chwilowem wahaniu, wziął szklaneczkę... Był tam także Loubet i Chouteau, ten ostatni z pełnem ironii uszanowaniem dla Jana, w chwili gdy uczuł jego pięść; byli tam także Pache i Lapoulle, dwaj zuchy byle im głowy nie zawracano.
— Za wasze zdrowie, kapralu! — zawołał Chouteau głosem pełnym namaszczenia.
— I za wasze, oby każdy wrócił cały! — odrzekł Jan z grzecznością, wśród śmiechu przyjaznego.
Ale już ruszano i kapitan Beaudoin zbliżał się z miną zagniewaną, gotów do nagany, podczas gdy porucznik Rochas udawał, że gdzieindziej patrzy, uwzględniając pragnienie żołnierzy. Posuwano się drogą szalońską, wijącą się jak nieskończona wstęga, obsadzona drzewami, ciągnąca się prosto przez niezmierną płaszczyznę, wśród ściernisk i wysokich wiatraków, poruszających skrzydłami. Dalej ku północy, druty telegraficzne wskazywały inne drogi i widać było ciemne linie innych pułków, posuwających się wolno. Niektóre postępowały przez pola w zbitych kolumnach. Brygada jazdy na przodzie, na lewo, kłusowała wśród blasku słonecznego. I cały widnokrąg pusty, smutny i nieograniczony, zaludniał się temi strumieniami ludzi wylewającemi się zewsząd, tym potokiem niepowstrzymanym mrowisk olbrzymich.
Koło godziny dziewiątej, pułk 106 zeszedł z drogi do Châlons i puścił się na lewo, gościńcem do Suippe, ciągnącym się prosto. Maszerowano po obu stronach drogi, zostawiając jej środek wolnym, którym szli sami oficerowie. Maurycy zauważył ich twarze zadumane, będące w uderzającej sprzeczności z wesołem usposobieniem i hulaszczem zadowoleniem żołnierzy, którzy jak dzieci cieszyli się z tego, że nakoniec odbywają pochód. Ponieważ sekcya znajdowała się prawie na czele kolumny, widział więc zdala pułkownika de Vineuil, którego postawa smutna, wyprostowana, kołysała się zgodnie z ruchem konia. Muzyka pułkowa i markietani szli z tyłu. Za nimi wlokły się ambulanse i furgony wraz z konwojem całego korpusu, konwojem olbrzymim wozów z furażem, furgonów zamkniętych z żywnością, wózków z bagażami, szereg powózek wszelkiego rodzaju, ciągnących się na przestrzeni przeszło pięciu kilometrów, które na rzadkich zagięciach drogi widziano doskonale, niby wielki ogon. Wreszcie na samym końcu, trzody bydła zamykały kolumnę, gromada dużych wołów postępujących wśród chmury kurzu, mięso jeszcze żywe, popędzane batami ludu wojennego i wędrującego.
Lapoulle od czasu do czasu poprawiał na sobie tornister poruszeniem pleców. Pod pozorem, że jest najmocniejszy, obciążano go sprzętami należącemi do całej sekcyi, kotłem wielkim i manierkami na wodę. Tym razem nawet kazano mu dźwigać łopatę kompanii, wmawiając w niego, że to jest zaszczytem. Nie skarżył się wcale, śmiał się ze śpiewki, jaką Loubet, tenor sekcyi, wyśpiewywał w czasie marszu. Ten Loubet miał sławny tornister, w którym wszystko można było znaleźć: bieliznę, trzewiki na zmianę, igły i nici, szczotkę, czekoladę, obrus, kociołek, nie licząc żywności regulaminowej, jak suchary i kawa; dźwigał także naboje, a na wierzchu tornistru miał płaszcz zwinięty, namiot i kociołki, co wszystko wydawało się bardzo lekkiem, gdyż jak powiadał, umiał on doskonale się pakować.
— Przeklęty kraj mimo wszystko! powtarzał od czasu do czasu Chouteau, rzucając wzrokiem pogardy na te milczące płaszczyzny Szampanii.
Szerokie przestrzenie ziemi kredowej ciągnęły się w nieskończoność. Nigdzie folwarku, nigdzie żywej duszy, prócz przelatujących wron plamiących na czarno szarą niezmierzoność. Na lewo, gdzieś bardzo daleko, lasy sosnowe, ciemno zielone, rosły na lekkiem wzniesieniu, ograniczającem niebo; na prawo zaś, rozpoznawano bieg rzeki Vesle po linii drzew rosnących nad nią. A tam, po za wzgórzami, widziano już od jakiegoś czasu, wznoszący się dym ogromny, którego kłęby zbite czerniały na horyzoncie, niby olbrzymia chmura pożarna.
— Co się tam pali? pytano się jednogłośnie ze wszystkich stron.
Powoli wytłomaczenie tego zjawiska poczęło obiegać kolumnę. To gorzał obóz w Châlons od dwóch dni, zapalony, jak mówiono z rozkazu cesarza, dla tego, by prusacy nie korzystali z nagromadzonych tam zapasów. Kawalerya tylnej straży otrzymała polecenie zapalenia wielkiego budynku, zwanego magazynem żółtym, napełnionego namiotami, kocami, matami, i jeszcze jednego ogromnego składu zamkniętego, gdzie znajdowały się miski, trzewiki, dery, w takiej ilości, że byłoby w co zaopatrzyć jeszcze sto tysięcy ludzi. Stogi siana, także podpalone, dymiły się jak olbrzymie pochodnie. I na ten widok, wobec tych kłębów mętnych, rozbijających się po nad wzgórza dalekie, napełniających niebo niewypowiedzianą żałobą, armia w pochodzie przez wielką i smutną płaszczyznę, pogrążyła się w ponure milczenie. Pod blaskiem słonecznym słychać było tylko miarowy odgłos kroków, a głowy mimo woli zwracały się ku rosnącemu dymowi, którego obłok zniszczenia zdawał się ścigać kolumnę przeszło przez milę.
Wesołość powróciła dopiero, gdy się zatrzymano na odpoczynek, na ściernisku, gdzie żołnierze posiadali na tornistrach i poczęli jeść wielkie suchary, kwadratowe, przeznaczone do rozmoczenia w zupie; za to drobne, okrągłe, trzeszczące i lekkie, były prawdziwym przysmakiem, mającym tę tylko wadę, że sprawiały nadzwyczajne pragnienie. Pache, wezwany, zaśpiewał pieśń nabożną, którą chórem śpiewała cała sekcya. Jan, dobry chłopiec, uśmiechał się, pozwalając na wszystko, w Maurycym zaś budziło się zaufanie, widząc zadowolenie ogólne, porządek, wesołość tego pierwszego dnia pochodu. Resztę marszu dziennego odbyto z niemniejszą wesołością, choć ostatnie osiem kilometrów, wydawały się męczącemi. Zostawiono na lewo wieś Prosnes, porzucono gościniec, by ruszyć na przełaj przez grunta nieuprawne, płaszczyznę piasczystą tu i owdzie zarosłą sośniną; i cała dywizya ze swym nieskończonym szeregiem pociągów szła przez ten lasek, piachami, w które zapadano po kostki. Pustynia powoli rozszerzała się, napotkano tylko gromadę chudych owiec, strzeżonych przez czarnego psa.
Nakoniec, około godziny czwartej, pułk 106 zatrzymał się w Dontrien, wiosce leżącej nad brzegiem Suippe’y. Rzeczka wije się śród kępek drzew, stary kościół stoi na cmentarzu, który przykrywa swym cieniem całkowicie olbrzymi kasztan. Na lewym brzegu, na pochyłej łączce, pułk rozbił swe namioty. Oficerowie mówili, że cztery korpusy armii, tego wieczoru, rozłożyły się wzdłuż Suippe’y, od Auberive aż do Heutrégiville, przez Dontrien, Béthiniville i Pont Faverger, tworząc linię kozłów z bronią, długą przeszło na pięć mil.
Gaude zaraz zatrąbił na rozdawanie żywności, i Jan musiał pobiedz, gdyż kapral był dostarczycielem wszystkiego i zawsze się śpieszyć musiał. Wziął ze sobą Lapoulle’a, powrócili w pół godziny, dźwigając kawał wołu ciekącego krwią i naręcze drzewa. Pod dębem zabito i pocięto trzy sztuki z trzody, która szła za wojskiem. Lapoulle musiał iść jeszcze po chleb , który pieczono od południa w Dontrien w piecach wiejskich. Miano więc tego dnia obfitość wszystkiego, prócz wina i tytoniu, którego zresztą nigdy nie dawano.
Jan, powróciwszy, spostrzegł Chouteau’a zajętego przy pomocy Pache’a rozbijaniem namiotu. Przypatrywał im się przez chwilę z miną doświadczonego starego żołnierza i widział, że ich usiłowania na nic się nie zdadzą.
— Dzięki Bogu, że noc będzie pogodna — rzekł nakoniec — gdyż w przeciwnym razie, gdyby był wiatr, musielibyśmy iść na przechadzkę nad rzekę... Trzeba widzę, was nauczyć.
I chciał posłać Maurycego po wodę, z dużym kociołkiem. Ale ten, siedząc na trawie, zdjął buty i oglądał swoją nogę prawą.
— No, co się tam stało?
— Obtarłem sobie piętę... Inne trzewiki były wygodne, i w Reims taki byłem głupi, że wybrałem te, bo wyglądały elegancko.
Jan ukląkł i podniósł rękami nogę Maurycego, którą obracał ostrożnie, jak nogę dziecka, potrząsając głową.
— Wie pan co, to nie jest dobre... Uważaj pan. Żołnierz, którego nogi bolą, nic nie jest wart. Mój kapitan, we Włoszech, mawiał zawsze, że odnosi się zwycięztwa nogami.
Zaraz kazał Pache’owi przynieść wody. Rzeka płynęła o pięćdziesiąt metrów. Tymczasem Loubet rozpalił drwa w dole, jaki wykopał w ziemi, ustawił koło niego wielki kocioł, napełniony wodą, w którą wrzucił mięso artystycznie na patyczki pozatykane. Ogólne zadowolenie ogarnęło wszystkich na widok gotującego się wołu. Cała sekcya, swobodna, rozciągnęła się na trawie, około ognia, pełna czułych życzeń dla tego mięsa, które się gotowało; Loubet z powagą mieszał łyżką w kotle. Tak samo jak dzieci i dzicy, jedynem ich pragnieniem było jeść i spać, w tym pochodzie ku nieznanemu, bez jutra.
Maurycy znalazł w swym tornistrze dziennik kupiony w Reims, i Chouteau zapytał:
— Czy są jakie wiadomości o prusakach? trzeba nam to odczytać.
Wszyscy teraz żyli w zupełnej zgodzie, pod rosnącą ciągle władzą Jana. Maurycy chętnie odczytał ciekawe wiadomości, podczas gdy Pache, krawiec sekcyi, naprawiał mu płaszcz a Lapoulle czyścił swój karabin. Najprzód była mowa o wielkiem zwycięztwie Bazaine’a, który wywrócił cały korpus pruski w kamieniołomy w Jaumont; to wymyślone opowiadanie ustrojone było w okoliczności dramatyczne, konie i ludzie gniotący się śród skał, zupełne zniszczenie, tak że ani jednego trupa całego nie można było pochować w ziemi! Następnie były tam obfite szczegóły o stanie opłakanym wojsk niemieckich, w chwili gdy się znalazły we Francyi; żołnierze źle żywieni, źle ubrani, padali w zupełnem wycieńczeniu, umierali masami wzdłuż dróg, trapieni straszliwemi chorobami. W innym artykule opowiadano, że król pruski dostał biegunki, że Bismark złamał nogę wyskakując przez okno z oberży, w której żuawi o mało go nie wzięli do niewoli. Wszystko było jak najlepiej. Lapoulle śmiał się na całe gardło, zaś Chouteau i inni, nie wątpiąc o prawdzie tych słów, wpadali w zapał na myśl, że będą wkrótce zagarniali prusaków, jak wróble w polu na mrozie. Nadewszystko cieszono się ze skoku Bismarka. Ho! ho! żuawi i turkosi, to dopiero zuchy! Obiegały cale legendy; Niemcy drżały i gniewały się, mówiąc że niegodnem jest narodu ucywilizowanego, używać do obrony ludzi dzikich. Jakkolwiek zdziesiątkowani pod Froeschwiller wydawali się jednak nietkniętymi i niezwyciężonymi.
Szósta godzina wybiła na wieży w Dontrien, gdy Loubet zawołał:
— Do rosołu!
Sekcya z namaszczeniem religijnem utworzyła koło. W ostatniej chwili Loubet znalazł u pobliskiego wieśniaka nieco jarzyn. Prawdziwa uczta; rosół napełniony marchwią i porami, coś słodkiego dla żołądka jak aksamit. Łyżki dzwoniły o miseczki. Potem Jan, który wydzielał porcye, zabrał się do mięsa, które w tym dniu porozdzielał z najsurowszą sprawiedliwością, gdyż oczy wszystkich patrzały bacznie i z pewnością dałoby się słyszeć szemranie, gdyby który kawałek był większy od innego. Pochłonięto wszystko, najedzono się po same gardło.
— Do licha! — zawołał Chouteau, przewracając się na wznak gdy skończył jedzenie — to zawsze warte więcej niż uderzenie kolanem w tył.
Maurycy był nasycony i bardzo szczęśliwy także, nie myśląc już o swej nodze, której pięta przestała go boleć. Zżył się teraz z tem koleżeństwem gburowatem, zniżył się do równości ze wszystkimi, wobec potrzeb fizycznych życia. W nocy spał głębokim snem wraz ze swymi pięciu towarzyszami pod namiotem, przyciśnięty, zadowolony, że nie czuje obfitej rosy, która spadła. Trzeba dodać, że Lapoulle, namówiony przez Loubeta, zabrał z sąsiedniej sterty wielkie snopki słomy, na której sześciu zuchów chrapało, jak na puchach. I wśród nocy widnej, od Aubérives do Heutrégiville, wzdłuż powabnej rzeczki Suippe’y, toczącej się pomiędzy wierzbami, ogniska stu tysięcy ludzi uśpionych oświecały pięć mil płaszczyzny, jak gwiazd szereg.
O wschodzie słońca przyrządzono kawę, z ziarnek utartych w miseczce stemplem od karabina i rzuconych do wody gorącej, przyczem fusy spędzano na dół przez wpuszczanie kropli zimnej wody. Tego poranku, wschód słońca był królewsko wspaniały, wśród wielkich chmur z purpury i złota; ale Maurycy nie patrzał na to widowisko, tylko Jan, patrzał z zadumą i niepokojem na świt różowy, zapowiadający deszcz. To też przed wyruszeniem w pochód, gdy rozdano chleb upieczony wczoraj, i gdy sekcya otrzymała trzy długie bochenki, zganił surowo Loubeta i Pache’a, że je umieścili na wierzchu swych tornistrów. Namioty były już zwinięte, tornistry pozapinane, nie słuchano go więc wcale. Szósta godzina biła na wszystkich zegarach wioski, gdy cała armia się ruszyła, rozpoczynając wesoło swój marsz, wśród poranku tego dnia nowego.
Pułk 106, dla dostania się na gościniec z Reims do Vouziers, przeszedł drogi poprzeczne, idąc przeszło godzinę przez ścierniska. W dole, ku północy, widziano śród drzew Béthiniville, gdzie jak mówiono, nocował cesarz. Gdy nakoniec wstąpiono na gościniec do Vouziers, rozpoczęły się snów wczorajsze płaszczyzny, piasczysta Szampania rozwijała swe biedne pola, rozpaczliwie jednostajne. Teraz Arna, nędzny strumyczek, płynęła po lewej ręce, po prawej zaś ziemia naga rozciągnęła się do nieskończoności swemi płaskiemi liniami na widnokręgu. Przechodzono wioski, Saint Clément, ze swą jedyną ulicą wężykowatą po obu stronach drogi; Saint-Pièrre, duże miasteczko bogaczów, którzy zabarykadowali swe drzwi i okna. O godzinie dziesiątej zatrzymano się na odpoczynek pod inną wsią, Saint-Etienne, gdzie żołnierze ku wielkiej swej radości znaleźli tytoń. Siódmy korpus podzielony był na kilka kolumn; pułk 106 szedł sam jeden, mając za sobą tylko batalion strzelców i artyleryę rezerwy; i Matrycy napróżno odwracał się na zagięciach drogi, by zobaczyć olbrzymi konwój pociągów, które go wczoraj tak interesowały; trzody gdzieś przeszły i widać było tylko toczące się działa, wyglądające na tej płaszczyźnie nagiej, jak wielka szarańcza na swych wysokich łapach.
Za Saint-Etienne droga stała się szkaradną; droga podnosząca się coraz wyżej, wśród szerokich pól bezpłodnych, na których rosły tylko drzewa sosnowe, o ciemnej zieleni, smutne na tle białego gruntu. Nie maszerowano jeszcze śród takiej pustyni. Gościniec źle ubity, pełen wyrw w skutek ostatnich deszczów, był pełen błota, szarej rozmokłej gliny, w której nogi więzły jak w smole. Męczono się straszliwie, ludzie wycieńczeni z trudnością się posuwali. Na dobitkę, lunął nagle deszcz ulewny. Artylerya uwiązłszy w błocie, ruszyć się nie mogła.
Chouteau, który niósł ryż dla całej sekcyi, bez tchu, gniewny na ten ciężar, który go przygniatał, rzucił pakunek, sądząc, że go nikt nie widzi. Ale Loubet to spostrzegł.
— Co robisz? czy chcesz, żeby koledzy z głodu pozdychali?
— A tak... nie brak przecież niczego — odrzekł Chouteau, dostaniemy innego na odpoczynku.
Loubet, który niósł słoninę, przekonany tem rozumowaniem, pozbył się także swego ciężaru.
Maurycy tymczasem coraz bardziej cierpiał na nogę, której pięta musiała się znów zaognić. Wlókł za sobą nogę, tak często utykając, że Jan uległ troskliwości coraz się w nim zwiększającej.
— Co? ciężko! znów się zaczęło!
Poczem, ponieważ zatrzymano się na chwilę dla odpoczynku, dał mu dobrą radę.
— Zdejm pan trzewik, idź boso, świeże błoto złagodzi ból.
Jakoż w ten sposób Maurycy mógł bez wielkiego trudu iść dalej, i ogarnęło go głębokie uczucie wdzięczności. Było to prawdziwe szczęście dla sekcyi mieć takiego kaprala, który już służył i zna wszelkie sekreta rzemiosła; zapewne, iż był to chłop źle oskrobany, ale mimo to dzielny człowiek.
Do Contreuve, gdzie miano spocząć, przybyto późno, przebywszy drogę z Châlons do Vouziers i spuszczano się w dolinę Semidy. Krajobraz się zmienił, były to już Ardenny. Z szerokiego i nagiego wzgórza, gdzie rozłożył się 7-y korpus, po nad wioską, widziano dolinę Aisny, otuloną w szarą mgłę deszczową.
O godzinie szóstej Gaude nie zatrąbił jeszcze na dystrybucyę żywności. Wtedy Jan, chcąc się czemś zająć, zaniepokojony silnym wiatrem, który się zrywał, chciał osobiście rozpiąć namiot. Pokazał żołnierzom, jak należy wybrać miejsce na lekkiej pochyłości, jak wbić kołki z ukosa, wykopać rowek około płótna, żeby woda miała gdzie spływać. Maurycy z powodu nogi, był wyłączony od wszelkiego zajęcia; i dziwił się rozumnej zręczności tego chłopa, o postaci niekształtnej. Był znużony nadzwyczajnie, ale podtrzymywała go nadzieja, która wstąpiła do wszystkich serc. Odbyto ciężki marsz z Reims, sześćdziesiąt kilometrów w dwóch dniach. Jeżeli dalej tak będą maszerować i ciągle prosto przed siebie, nie może być wątpliwości, że wywrócą drugą armię niemiecką, dla podania ręki Bazaine’owi wprzód, nim armia następcy tronu pruskiego, która jak mówiono, miała się znajdować w Vitry-le-François, będzie miała czas dostać się do Verdun.
— Cóżto? czy mamy zdechnąć z głodu? — zapytał Chouteau, spostrzegając że o siódmej godzinie nie rozdawano jeszcze żywności.
Jan rozsądnie zrobił, rozkazawszy Loubetowi rozpalić ogień i postawić na nim kocioł pełen wody; a ponieważ nie było drzewa, musiał patrzeć przez palce, jak rozebrano płot jakiegoś ogrodu sąsiedniego. Gdy jednak rzekł, że trzeba ugotować ryżu ze słoniną, trzeba było się przyznać, że ryż i słonina została w błocie na drodze z Saint-Etienne. Chouteau kłamał bezczelnie, przysięgał że worek musiał się odwiązać od tornistra bez jego wiedzy.
— Jesteście świnie! — krzyknął Jan gniewny. — Rzucać żywność kiedy jest tylu głodnych!
To samo stało się z trzema bochenkami chleba, przytroczonemi do tornistrów; nie usłuchano go, deszcz je przemoczył tak, że rozmiękły, zrobiła się z nich istna papka, której nie można było do ust włożyć.
— Prześlicznie — powtarzał. — Mieliśmy wszystko a teraz nie mamy okruszyny nawet... Jesteście rzetelne świnie!
Wezwano sierżanta Sapina po rozkazy i wrócił z miną smutną uwiadomić swój pluton, że nie będzie rozdziału, że więc należy pożywić się tem, co każdy posiada. Mówiono, że konwój został na drodze z powodu niepogody. Co do bydła, musiało zabłądzić w skutek złych rozporządzeń. Później dowiedziano się, że korpus 5 i 12 posunęły się w tym dniu do Rhetel, gdzie zakwaterował się sztab główny i że tam wszystka żywność wiosek ściągniętą została, wraz z ludnością pragnącą zobaczyć cesarza; tak, że przed 7 korpusem okolica była pusta, ani mięsa, ani chleba, ani mieszkańców. Na dobitkę, w skutek nieporozumienia, prowizya intendentury skierowana została na Chêne-Populeux.
Przez całą wojnę, biedni intendenci byli w ciągłej rozpaczy; wszyscy bowiem na nich narzekali a tymczasem całym ich błędem było to, że ściśle wypełniali rozkazy i nadsyłali żywność na wskazane miejsca, na które wojska zwykle nigdy nie przybywały.
— Brudne świnie! — powtarzał Jan rozgniewany — należałoby was zostawić tak, bo nie zasługujecie na to, bym szukał czego dla was, choć moim obowiązkiem jest nie pozwolić na to, byście pozdychali na drodze!
Udał się na poszukiwania, jak to każdy dobry kapral powinien zrobić, zabierając ze sobą Pache’a, którego lubił za jego łagodność, choć niepodobało mu się zbytnie jego nabożeństwo.
Ale Loubet od niejakiego czasu przypatrywał się małemu folwarkowi, odległemu o dwieście do trzystu metrów, leżącemu na samym końcu wsi, gdzie zdawało mu się, że jest sklep z wiktuałami. Zawołał Chouteau’a i Lapoulle’a, mówiąc:
— Poszukajmy i my. Zdaje mi się, że tam jest żarcie...
Zostawiono więc Maurycego na straży przy kotle z wodą gorącą, z rozkazem podtrzymywania ognia. Usiadł na płaszczu, z nogami rozzutemi, żeby rana osychała. Zajmował go widok obozu, wszystkie sekcye myszkujące do koła, od chwili gdy nie oczekiwały już dystrybucyi. Widział to teraz, że niektórym sekcyom brakowało wszystkiego, podczas gdy inne żyły w ciągłej obfitości, stosownie do zapobiegliwości i zręczności kaprala i żołnierzy. Wśród zachwycającego ruchu, jaki go otaczał, wśród kozłów z bronią i namiotów, zauważył takie sekcye, które nawet nie miały czem ognia rozpalić, inne zrezygnowane, kładły się spać, inne natomiast zabierające się do jedzenia z wielkim apetytem.
Uderzał go także zupełny porządek artyleryi rezerwy, obozujący niedaleko, na szczycie wzgórza. Słońce przy zachodzie, ukazało się między dwoma chmurami i oblewało blaskiem działa, które kanonierzy już oczyścili z błota, jakie je pokryło podczas drogi.
W małym folwarku, do którego Loubet i jego koledzy dążyli, naczelnik ich brygady, generał Bourgain-Desfeuilles, zakwaterował się wygodnie. Znalazł tam jakie takie łóżko i zasiadł przy stole, na którym znajdował się omlet i kura pieczona, co go napełniało wybornym humorem; a że pułkownik de Vineuil znajdował się tam także w interesie służbowym, przeto zaprosił go na obiad. Obaj więc zajadali a posługiwał im chłopak z jasnemi włosami, będący u gospodarza dopiero od trzech dni, alzatczyk jak mówił, zmuszony do opuszczenia kraju w skutek klęski pod Froeschwiller. Generał mówił swobodnie przy tym człowieku, krytykował ruchy armii, nawet rozpytywał go się o drogi i odległości, zapominając że nie był on rodem z Ardennów. Zupełna nieświadomość, zdradzająca się w pytaniach, poruszyła pułkownika. Mieszkał on niegdyś w Mézièrs. Dał więc kilka dokładnych wskazówek, które wywołały z ust generała następujący okrzyk:
— Bądź co bądź jest to głupie! Jakże można bić się w kraju, którego się wcale nie zna.
Pułkownik zrobił ruch rozpaczy. Wiedział on, że po wypowiedzeniu wojny rozdano wszystkim oficerom mapy Niemiec, ale żaden z nich zapewne nie posiadał mapy Francyi. To co widział i słyszał od miesiąca wprawiało go w rozpacz. Ale cóż on mógł zrobić, w swej władzy ograniczonej?
— Nie można nawet zjeść spokojnie! — zawołał nagle generał. — Czego oni tam tak wrzeszczą? Idź-no zobacz, alzatczyku!
Ale zjawił się sam właściciel folwarku, zrozpaczony, gestykulujący, jęczący. Rabowano go, strzelcy i żuawi wywracali jego dom do góry nogami. Zrazu był tak głupi, że otworzył sklep, jako posiadający sam jeden w całej wsi jaja, kartofle, króliki. Sprzedawał, nie zdzierając bardzo, odbierał pieniądze, wydawał towar; w końcu kupujący, rosnąc coraz więcej w liczbę, zakrzyczeli go, zagłuszyli, i skończyli na tem, że poczęli brać, nie płacąc wcale. Jeżeli wieśniacy w czasie wojny ukrywali wszystko, nie chcieli nawet szklanki wody dać, to dla tego, że bali się tego napływu ludzi, tego zalewu, który w końcu ogarniał ich i owładał całym domem.
— Ej, mój bracie, daj mi święty pokój! — rzekł generał z niechęcią. — Trzebaby tych łotrów co dzień tuzinami rozstrzeliwać! Czyż to jest możliwe?
I kazał zamknąć drzwi, żeby nie być zmuszonym do surowego wystąpienia, a pułkownik tłomaczył, że nie miano wcale żywności i że ludzie są głodni.
Tymczasem Loubet spostrzegł pole zasadzone kartoflami i rzucił się na nie z Lapoullem, grzebiąc oburącz, wyrywając krzaki, napełniając obie kieszenie. Chouteau wspiął się na mały mur i zagwizdał na swych towarzyszów, pobiegł do nich z okrzykiem, że spostrzegł tam gromadkę gęsi, cały tuzin przepysznych gęsi, przechadzających się majestatycznie na niewielkiem podwórku. Natychmiast naradzono się i wysłano Lapoulle’a z rozkazem przejścia muru. Walka była straszna; gęś, którą złapał, o mało mu nosa nie ugryzła twardym swym dziobem. Schwycił ją więc za szyję chcąc ją zdusić a ona drapała mu ręce i brzuch swemi potężnemi łapami. Musiał jej rozbić łeb pięścią a choć szarpała się jeszcze, uciekał ścigany przez resztę gromady, która go gryzła po nogach.
Gdy wszyscy trzej przybiegli do obozu z gęsią ukrytą w worku i z kartoflami, zastali Jana i Pache’a, którzy wrócili szczęśliwi ze swej wyprawy, obciążeni czterema bochenkami chleba i serem, jaki nabyli u pewnej starej kobiety.
— Woda się gotuje, przyrządzimy sobie kawy. Mamy ser i chleb, to będzie prawdziwa uczta weselna!
Nagle spostrzegł gęś, rozpostartą u jego nóg i nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Pomacał ją jak znawca przejęty zachwytem.
— Ho! ho! piękne stworzenie. Waży kilkanaście funtów.
— Jest to ptak, któregośmy spotkali na drodze — rzekł Loubet głosem skromnisia — chciał on zabrać z nami znajomość.
Jan zrobił giest znaczący, że nie pyta się wcale zkąd ta gęś. Zresztą, dla czegóżby oni nie mieli uraczyć się tem stworzeniem, które nie chciało wcale uciekać?
Loubet już rozpalał ogień. Pache i Lapoulle skubali gęś gwałtownie. Chouteau który pobiegł do artylerzystów po kawałek szpagatu, wrócił i zawiesił na nim gęś między dwoma bagnetami, przed ogniem, Maurycemu zaś polecono obracać ją od czasu do czasu. Tłuszcz spływał do kociołka. Była to prawdziwa sztuka, pieczyste na sznurku! Cały pułk, zwabiony zapachem, zgromadził się i utworzył koło. Co za uczta! Gęś pieczona, kartofle gotowane, chleb, ser! Gdy Jan pokrajał gęś, cała sekcya miała jej do syta. Już nie dzielono jej, każdy jadł ile chciał, nawet kawałek zaniesiono artylerzystom, którzy użyczyli szpagatu.
Oficerowie pułku tego wieczora pościli. W skutek omyłki ze strony zarządu, furgony markietańskie zabłądziły, idąc zapewnie za konwojem. Jeżeli żołnierze cierpieli gdy nie było rozdziału żywności, to w rezultacie zawsze sobie znaleźli co do jedzenia, pomagali sobie, sekcye dzieliły się wzajemnie tem co miały; gdy tymczasem oficerowie zostawieni samym sobie, opuszczeni, umierali z głodu po prostu.
To też Chouteau, słysząc że kapitan Beaudoin złorzeczył temu, że furgony z żywnością nie nadeszły, śmiał się, zajadając szmalec gęsi i przypatrując się z pod oka kapitanowi przechodzącemu z miną kwaśną i dumną. Mrugnął ukazując na niego i rzekł:
— Patrzcie, nos mu się rusza!... Dałby sto su za kuperek.
Wszyscy szydzili z głodu kapitana, którego nie lubili; zbyt był młody i surowy, prawdziwy stokfisz jak go nazywano. Zdawało się przez chwilę, że chce zapytać się sekcyi, zkąd wzięła pieczeń, która powszechne wywołała zdziwienie. Ale obawa okazania się głodnym zapewne, kazała mu się oddalić, z głową podniesioną, jakby nic nie widział.
Co do porucznika Rochasa, dręczonego także głodem, kręcił się z uśmiechem dzielnego chłopca, koło szczęśliwej sekcyi. Był on przez żołnierzy kochany, najprzód dla tego, że nie cierpiał kapitana, tego pawia ze szkoły Saint-Cyr, wreszcie dla tego, że nosił tak jak i oni tornister. Nie był on zawsze, co prawda, przyjemny, był gburowaty i szorstki, ale wszystkiego wymagać od człowieka nie można.
Jan, poradziwszy się wprzód wzrokiem kolegów, powstał i poszedł za Rochasem po za namiot.
— Panie poruczniku, bez obrazy, jeżeli pan pozwoli...
I podał mu ćwiartkę chleba i kociołek, w którym było udo gęsie, na sześciu ogromnych kartoflach umieszczone.
W nocy, nie potrzeba ich było kołysać. Spali wszyscy sześciu jak zabici. Dzięki temu, że kapral silnie namiot przytwierdził, nie uczuli nawet gwałtownego wiatru, który się zerwał koło godziny drugiej, w towarzystwie ulewnego deszczu; wiele namiotów zostało uniesionych, ludzie pobudzeni ze snu, zmoczeni, zmuszeni byli kręcić się wśród ciemności, tymczasem ich namiot wytrzymał i nawet kropla wody do wnętrza się nie dostała, dzięki rowkom, któremi spływała.
O świcie, Maurycy się obudził a ponieważ miano wyruszyć dopiero o godzinie 8-ej, przyszła mu myśl wejść na wzgórze, gdzie obozowała artylerya rezerwy, dla zobaczenia się z kuzynem Honoryuszem. Noga, wypocząwszy przez dobrze przepędzoną noc, nie bolała go wcale. Niemało się zdziwił, ujrzawszy pułk artyleryi doskonale rozłożony, sześć dział bateryi ustawionych w jedną linię, za niemi jaszczyki, lawety, furgony. Zaraz na początku znalazł namiot Honoryusza, dzięki doskonałemu porządkowi, który nakazuje całej obsłudze jednego działa zajmować oznaczone miejsce, tak że jeden rzut oka na obóz zdradza liczbę dział.
Gdy Maurycy przyszedł, artylerzyści już wstali i pili kawę; podniosła się sprzeczka między konduktorem przednim Adolfem, a celownikiem Ludwikiem, jego towarzyszem. Od trzech lat jak byli ze sobą złączeni, żyli zgodnie zawsze, z wyjątkiem gdy jedzono. Ludwik wykształceńszy, bardzo inteligentny, przyjmował zależność w jakiej jeździec trzyma pieszego, rozbijał namiot, chodził po żywność, gotował zupę, podczas gdy Adolf zajmował się końmi i zachowywał się z pewną wyższością. Wtedy tylko pierwszy, czarny i chudy, posiadający olbrzymi apetyt, buntował się, kiedy drugi, wysoki z wielkiemi jasnemi wąsikami, chciał i tu przy misce grać rolę pana. Tego rana sprzeczka ztąd powstała, że Ludwik, który przyrządził kawę, oskarżał Adolfa, iż wszystko wypił. Musiano ich aż godzić.
Co rano, jak tylko się obudził, Honoryusz chodził oglądać swe działo, kazał je przy sobie obcierać z rosy nocnej, jak gdyby czyścił ukochane zwierzę, z obawy by się nie zakatarzyło. I teraz tam był, patrząc po ojcowsku jak błyszczała w świeżem powietrzu poranka, gdy zobaczył Maurycego.
— Jak się masz! wiedziałem, że pułk 106 stoi w sąsiedztwie, dostałem list z Remilly wczoraj, i chciałem już zejść... Chodźmy napić się białego wina.
I poprowadził go ku folwarkowi, który wczoraj żołnierze zrabowali i gdzie wieśniak, niepoprawny i chciwy na zysk, urządził rodzaj bufetu, umieściwszy beczkę z winem białem. Przed drzwiami na desce sprzedawał swój towar, po cztery su za szklankę, przy pomocy parobka, którego najął przed trzema dniami, jasnego blondyna, alzatczyka.
Honoryusz już się trącał z Maurycym, gdy nagle wzrok jego padł na tego człowieka. Popatrzył nań zdziwiony, poczem zaklął straszliwie i krzyknął:
— Do wszystkich piorunów, Goliat!
I rzucił się naprzód, chcąc go schwycić za gardło. Ale gospodarz wyobraził sobie, że chciano znów rabować jego dom, skoczył więc do wnętrza i zabarykadował się. Zapanowało zamięszanie chwilowe, wszyscy żołnierze obecni poczęli się kręcić, a wachmistrz w straszliwym gniewie krzyczał ze wszystkich sił:
— Otwórz, otwórz, głupi ośle! To jest szpieg, powiadam ci że to szpieg!...
Teraz i Maurycy o tem nie wątpił. Poznał doskonale człowieka, którego wypuszczono z obozu w Milhuzie dla braku dowodów; tym człowiekiem był Goliat, dawny parobek ojca Foucharda w Remilly. Gdy nakoniec wieśniak zgodził się na otwarcie drzwi, napróżno przetrząśnięto folwark, alzatczyk zginął, jasny olbrzym o dobrodusznej fizyognomii, którego generał Bourgain-Desfeuilles napróżno pytał wczoraj i przed którym, jedząc obiad, wyspowiadał się z całą ufnością. Zapewne łotr wyskoczył przez okno z tyłu, które znaleziono otwarte; ale napróżno przetrząśnięto okolicę, rozwiał się gdzieś jak dym.
Maurycy musiał uprowadzić na stronę Honoryusza, który w rozpaczy zaczął wszystko co miał na sercu rozpowiadać kolegom, którzy nie potrzebowali znać tylu smutnych szczegółów rodzinnych.
— Do wszystkich dyabłów! byłbym go z radości zdusił... Jestem wściekły na niego wskutek listu, jaki otrzymałem!
I gdy obaj usiedli pod stodołą, o kilka kroków od folwarku, wręczył list swemu kuzynowi.
Była to zwykła historya, zwykły romans Honoryusza Foucharda i Sylwiny Morange. Ona, tęga dziewczyna o pięknych i uległych oczach, utraciła w dzieciństwie matkę, robotnicę uwiedzioną, pracującą w jednej z fabryk w Raucourt; doktór Dalichamp, jej ojciec chrzestny przypadkowy, dzielny człowiek, gotowy zawsze adoptować dzieci nieszczęśliwych kobiet, które doglądał, powziął myśl umieszczenia jej za służącą u ojca Fouchard. Zapewne, że stary ten wieśniak, zostawszy rzeźnikiem dla zarobku, roznosząc swe mięso w dwudziestu gminach okolicznych, był skąpcem obrzydłym i bezlitośnie surowym, ale będzie czuwał nad małą i zrobi ona los, byle tylko pracowała. W każdym razie ocaloną zostanie przed rozpustą fabryczną. Naturalnym biegiem rzeczy, że u ojca Fouchard syn domu zakochał się w służącej. Honoryusz miał szesnaście lat, gdy Sylwina miała zaledwie dwanaście, a gdy ona doszła do szesnastu, on już był dwudziestoletnim młodzieńcem, ciągnął los do wojska i wyciągnąwszy dobry, postanowił się z nią ożenić. Dzięki rzadkiej uczciwości, będącej wynikiem natury refleksyjnej i spokojnej chłopca, nic między nimi nie zaszło, prócz uścisków w stodole. Ale kiedy wyznał swe zamiary ojcu, ten rozgniewał się, i rzekł, że wprzódy umrze, nim na to zezwoli; dziewczynę jednak zatrzymał spokojnie, spodziewając się, że to jakoś przejdzie. Przez dwa lata jeszcze, młodzi ludzie się kochali, ale pozostali czyści. Później, wskutek szkaradnego zajścia między ojcem a synem, ten, nie mogąc dłużej pozostać w domu, zaciągnął się do wojska, został wysłany do Afryki, podczas gdy stary przez upór zatrzymał u siebie służącą, z której był zadowolony. Wówczas stała się rzecz okropna; Sylwina, przysiągłszy Honoryuszowi, że będzie czekała, pewnego wieczoru znalazła się w objęciach parobka folwarcznego, wynajętego od kilku miesięcy, tego Goliata Steinberga, prusaka jak go nazywano, dobrego chłopaka o włosach jasnych, o twarzy szerokiej, czerwonej i zawsze uśmiechniętej, który był towarzyszem i kolegą zaufanym Honoryusza. Czy ojciec Fouchard pokryjomu przyczynił się do tej katastrofy? Czy Sylwina oddała się w chwili nieprzytomności, czy była na pół zgwałcona, chora ze zmartwienia, osłabiona przez łzy rozstania? Ona sama tego nie wiedziała, porażona niejako piorunem, zaszedłszy w ciążę, przyjmowała teraz konieczność małżeństwa z Goliatem. On zresztą, zawsze uśmiechnięty, nie odmawiał, odwłóczył tylko formalności aż do urodzenia się dziecka... Potem nagle, w wilią porodu, zniknął. Opowiadano później, iż poszedł do służby za parobka w okolicach de Beaumont. Upłynęło od tego czasu już trzy lata, i nikt teraz nie wątpił, że Goliat, dzielny chłopak, czyniący dziewczęta matkami, był jednym z tych szpiegów, którymi niemcy zaludniały nasze prowincye wschodnie. Gdy Honoryusz w Afryce dowiedział się o całej tej historyi, chorował przez trzy miesiące, jak gdyby był porażony przez gorące słońce miejscowe i nigdy nie chciał brać urlopu, żeby zajrzeć do miejsc rodzinnych, nie chcąc widzieć Sylwiny i jej dziecka.
Gdy Maurycy list czytał, ręce artylerzysty drżały. Było to pismo od Sylwiny, pierwsze i jedyne, jakie do niego napisała. Co do tego spowodowało tę uległą, cichą dziewczynę, której piękne oczy czarne przybierały niekiedy wyraz nadzwyczajnych postanowień? Donosiła poprostu, że wie o tem, iż on jest na wojnie, że byłoby jej bardzo przykro, gdyby go już nie miała zobaczyć i gdyby miał umrzeć z tą myślą, że ona go już nie kocha. Kochała go zawsze i nigdy nikogo innego nie kochała; powtarzała to przez cztery kartki, w jednobrzmiących zdaniach, nie tłomacząc się, nie objaśniając nawet tego co się stało. O dziecku nie było ani słówka, a tylko pożegnanie niewyczerpanego uczucia.
List ten wzruszył bardzo Maurycego, który od dawna już był powiernikiem Honoryusza. Spojrzał na niego i zobaczył go zalanego łzami. Uściskał go więc po bratersku, mówiąc:
— Mój biedny Honoryuszu!
Ale już wachmistrz odzyskał spokój. Włożył starannie list na piersi, zapinając kurtkę na guziki.
— Tak, są to rzeczy, które wstrząsają... Och, łotr, żebym go mógł zdusić!... Ale zobaczymy się jeszcze!...
Trąbki dały sygnał zwijania obozu i musieli biedz do swych stanowisk. Przygotowania do marszu ciągnęły się długo, wojska z tornistrami na plecach czekały prawie do godziny dziewiątej. Znowu widać wahanie zapanowało śród wodzów; piękne postanowienia dwóch ostatnich dni gdzieś znikły i zanosiło się, że sześdziesiąt kilometrów, które 7 korpus zrobił w dwóch marszach, na nic się nie przydadzą. Od rana samego poczęły obiegać dziwne i niepokojące wieści; mówiono o marszu ku północy trzech innych korpusów armii; 2-go w Juniville, 5-go i 12-go w Rethel, marszu nielogicznym, który tłomaczono przez konieczność zaopatrzenia się w żywność. Nie kierowano się więc już na Verdun? Więc po co tyle dni stracono? Najgorszem było to, że prusacy nie mogli być daleko teraz, gdyż oficerowie ostrzegali żołnierzy, żeby się nie opóźniali, gdyż maruderzy mogą być zabrani przez podjazdy kawaleryi nieprzyjacielskiej.
Było to dnia 25 sierpnia i Maurycy, później, przypominając sobie zniknięcie Goliata, był przekonany, że człowiek ten należał do tych, którzy uwiadamiali sztab główny o marszu armii szalońskiej i którzy spowodowali zmianę frontu trzeciej armii! Zaraz nazajutrz, następca tronu pruskiego opuścił Revigny, rozpoczynając swój ruch, atak skrzydłowy, to otoczenie olbrzymie wśród forsownych marszów, odbytych w zadziwiającym porządku, przez Szampanię i Ardenny. Podczas gdy francuzi poczynali się wahać i kręcić na miejscu, jak gdyby nagle byli sparaliżowani, prusacy robili po czterdzieści kilometrów na dzień na ogromnem kole obławy, popychając gromady ludzi, które zapędzali ku lasom granicy.
Nakoniec tego dnia wyruszono; armia okręciła się około swego lewego skrzydła; korpus 7 przebiegł tylko dwie małe milki, dzielące Contreuve od Vouziers, podczas gdy korpus 5-y i 12-y pozostawały na miejscu w Rethel, a 1-y zatrzymał się w Attigny. Za Contreuve, w dolinie Aisny, płasczyzny znów się poczynały; droga zbliżająca się do Vouziers, szła śród ziemi szarej, nagich wzgórzy, bezdrzewnych, bez domów, smutnych jak pustynia; ten krótki marsz odbyty został krokiem znużenia i zniechęcenia, które go przedłużało niezmiernie. W południe zatrzymano się nad brzegiem Aisny, rozłożono się na ziemi nagiej, otoczonej wzgórzami panującemi nad doliną, strzegącemi drogę z Monthois, ciągnącą się wzdłuż rzeki i na której spodziewano się nieprzyjaciela.
Maurycy z nadzwyczajnem zdziwieniem spostrzegł, że tą drogą z Monthois nadchodzi dywizya Margueritte, cała kawalerya rezerwy, obowiązana podtrzymywać 7 korpus i strzedz lewego skrzydła armii. Mówiono, że idzie ona do Chêne Populeux. Dla czego więc ogołacano tak lewe skrzydło, naprawdę zagrożone? Dla czego przesuwano do środka, gdzie były całkiem nieużyteczne, te dwa tysiące jazdy, którą należało rozesłać na rekonesanse, w odległości kilku mil? Na dobitkę, wpadłszy w sam środek 7 korpusu, o mało nie rozcięła go na dwoje, wśród chaosu ludzi, dział i koni. Strzelcy afrykańscy musieli czekać przeszło dwie godziny u bram Vouziers.
Maurycy wypadkiem spostrzegł Prospera, który stanął z koniem nad brzegiem bagna; rozmawiali ze sobą przez chwilę. Strzelec był oszołomiony, ogłupiały, nic nie rozumiał i nic nie widział od samego Reimsu; a nie! widział dwóch ułanów, którzy się pokazali i znikli, tak że nie wiedziano zkąd się wzięli i gdzie się podzieli. Opowiadano sobie różne historye; czterech ułanów wpadło galopem do jakiegoś miasta, z rewolwerami w rękach, przebiegli je, podbili je niejako, o dwadzieścia kilometrów od swych wojsk. Znajdowali się oni wszędzie, poprzedzali kolumny jak pszczoły, tworząc zasłonę, poza którą piechota ukrywała swe ruchy, szła sobie spokojnie, jak w czasie pokoju. Maurycy uczuł ściśnięcie serca, patrząc na drogę natłoczoną strzelcami i huzarami, których tak źle spożytkowywano.
— No, do widzenia — rzekł ściskając rękę Prospera. — Może będą was potrzebowali gdzieindziej.
Ale strzelec zdawał się być nadzwyczajnie zniechęcony. Pieścił Zefira i odrzekł:
— A tak!... zabijają zwierzęta a ludzi nieużywają jak należy... To się zaczyna przykrzyć!
Wieczorem gdy Maurycy chciał zdjąć trzewik, żeby zobaczyć piętę, zdarł skórę. Krew buchnęła i aż krzyknął z bólu. Jan znajdował się w pobliżu i twarz jego wyrażała współczucie.
— Cóż to? zaczyna być źle... Trzeba to opatrzyć. Pozwól pan, niech ja się tem zajmę.
Ukląkłszy, sam wymył ranę i owinął ją czystem płótnem, które wydobył ze swego tornistra. Robił to z ruchami macierzyńskiemi, jak człowiek doświadczony a grube jego palce stały się jakieś delikatne i zręczne.
Maurycy uczuł rozrzewnienie, oczy mu zaszły łzami, szlochanie zawładnęło jego gardłem i zdawało mu się, że znalazł brata w tym chłopie, dawniej nienawidzonym, pogardzanym jeszcze wczoraj.
— Jesteś zuch... dziękuję ci mój stary.
A Jan z miną bardzo zadowoloną, przemówił dziś także, „ty“ z łagodnym uśmiechem:
— A teraz mój chłopcze... mam jeszcze tytuń... chcesz papierosa?

V.

Nazajutrz, dnia 26, Maurycy wstał połamany, zgnieciony ze swego posłania pod namiotem. Nie przyzwyczaił się jeszcze do spania na twardej ziemi, a ponieważ wczoraj zabroniono żołnierzom zdejmowania trzewików, tak że sierżant wieczorem chodził po namiotach i macał w ciemności, czy wszyscy są obuci, więc noga go jeszcze bardziej rozbolała i zaogniła się; nie licząc już tego, że mógł narażać się na chorobę, wyciągając nogi po za namiot, dla ich rozprostowania.
Jan powiedział dziś rano:
— Mój chłopcze, jeżeli dziś pójdziemy w pochód, to dobrze zrobisz, udając się do majora, prosząc go, by ci pozwolił wsiąść na wózek.
Ale nic jeszcze nie wiedziano; najsprzeczniejsze obiegały pogłoski. Przez chwilę myślano, że zaraz wyruszą, obóz zwinięto, cały korpus się poruszył, przeszedł Vouziers, zostawiając tylko na lewym brzegu brygadę drugiej dywizyi, żeby miała na oku drogę z Monthois. Potem nagle, z drugiej strony miasta, na brzegu prawym zatrzymano się i broń złożono w kozły na polu i łące, rozciągającej się po obu stronach drogi z Grand-Pré. I w tejże chwili pułk 4 huzarów odjeżdżający wyciągniętym kłusem tą drogą, wywołał tysiące przypuszczeń.
— Jeżeli tu się zatrzymamy, to zostanę w szeregu, oświadczył Maurycy, który miał wstręt do proszenia majora i jechania na wozach ambulansowych.
Jakoż wkrótce dowiedziano się, że obozować tu będą dotąd, dopóki jenerał Douay nie zasiągnie pewnych wiadomości o ruchach nieprzyjaciela. Był on strasznie zaniepokojony od wczoraj, gdy spostrzegł, że dywizya Margueritte wraca ku Chêne, gdyż wiedział, że jest odsłonięty, że nikt nie pilnował wąwozów ardeńskich, tak że mógł być każdej chwili zaatakowany. Wysłał więc 4 pułk huzarów na podjazd aż do wąwozu pod Grand-Pré i Croix-aux-Bois z rozkazem, żeby mu bądź co bądź dostarczyli wiadomości.
Wczoraj, dzięki czynności mera w Vouziers, rozdano wojsku chleb, mięso, a koniom siano; i dziś koło godziny 10-ej pozwolono żołnierzom ugotować naprzód w obawie, że może później nie będą na to mieli czasu, gdy wymarsz wojsk, mianowicie brygady Bordas, która ruszyła tą samą co i huzarzy drogą, zajął wszystkich. Cóż to znowu? czyżby wszyscy mieli wyruszyć? czyż nie pozwolą im zjeść spokojnie, zwłaszcza że kotły już stały na ogniu? Ale oficerowie objaśnili, że brygada Bordas ma rozkaz zajęcia Buzancy, o kilka ztąd kilometrów. Inni zaś opowiadali, że huzarzy natknęli się na przeważającą liczbę jazdy nieprzyjacielskiej i że wysyłają brygadę dla ich oswobodzenia.
Z rozkoszą przez te kilka godzin Maurycy odpoczywał. Rozciągnął się na ziemi obok biwaku pułkowego i, znużony mocno, patrzył na te zielone doliny Aisny, te łąki ubrane w kępki drzew, wśród których rzeka leniwie się toczy. Przed nim ograniczając dolinę wznosiło się Vouziers amfiteatralnie, las dachów, nad któremi wznosił się kościół z wieżą zakończoną kopułą. W dole, obok mostu, wysokie kominy garbarni dymiły, podczas gdy na drugim końcu, widać było budynki wielkiego młyna, białe od mąki wśród zieloności nadbrzeżnej. I ten widnokrąg miasteczka ginący wśród wysokich roślin, wydawał mu się pełnym wdzięku słodkiego, który go rozmarzał. Przypominał sobie swą młodość, podróże, jakie kiedyś odbywał do Vouziers, gdy mieszkał w Chêne, swem miejscu rodzinnem. W godzinę potem, zapomniał o wszystkiem.
Zupa już oddawna była zjedzona, oczekiwanie się znów rozpoczynało, gdy koło wpół do trzeciej, żywy ruch, wzmagający się co chwila zapanował w obozie. Roznoszono rozkazy, kazano cofnąć się z łąki, wszystko wojsko uszykowało się na wzgórzu, między dwoma wioskami, Chestres i Falaise, odległych jedna od drugiej na cztery do pięciu kilometrów. Saperzy zaczęli nawet kopać rowy i sypać wały; a na lewo artylerya rezerwy zajęła pagórek. Rozbiegła się pogłoska, że generał Bordas przysłał sztafetę donoszącą, że napotkawszy w Grand-Pré siły przemagające, zmuszony był cofnąć się na Buzancy, co budziło obawę, by nie został od Vouziers odcięty. To też dowódca 7 korpusu, przekonany że atak nastąpi wkrótce, kazał swemu wojsku stanąć na pozycyi bojowej dla stawienia czoła pierwszemu natarciu, nim reszta armii nadejdzie; jeden z jego adjutantów pojechał z listem do marszałka, uwiadamiającym go o położeniu i domagającem się posiłków. Wreszcie lękając się, by mu olbrzymi konwoj z żywnością nie narobił kłopotu, kazał mu natychmiast wyruszyć na los szczęścia do Chagny. Wszystko to mówiło wyraźnie o bliskiej bitwie.
— Panie poruczniku, a więc naprawdę będziemy się bili? pozwolił sobie Maurycy zapytać się Rochasa.
— Tak, do pioruna! — odrzekł porucznik poruszając wielkiem swem ramieniem. — Zobaczysz pan, że będzie zaraz gorąco!
Wszyscy żołnierze byli ucieszeni. Od chwili gdy uformował się szyk bojowy od Chartres aż do Falaise ożywienie w obozie wzrosło, gorączka niecierpliwości owładnęła żołnierzami. A więc nakoniec zobaczą tych prusaków, o których dzienniki opowiadały, że są znużeni marszami, wycieńczeni przez choroby, zgłodniali i okryci łachmanami; nadzieja potłuczenia ich za pierwszym zamachem, dodawała wszystkim odwagi.
— Dzięki Bogu, że się nakoniec spotkamy — mówił Jan. — Oddawna gramy w ciuciubabkę, od chwili gdy się stracono z oczów tam na granicy, po bitwie... Tylko, czy to są ci sami, którzy pobili Mac-Mahona?
Maurycy nie mógł mu na to odpowiedzieć. Według tego co czytał w Reims, zdawało mu się niepodobnem, żeby trzecia armia, dowodzona przez następcę tronu pruskiego, była w Vouziers, skoro w przeddzień jeszcze miała obozować w okolicy Vitry-le-Français. Wprawdzie mówiono o czwartej armii, dowodzonej przez następcę tronu saskiego, która miała działać nad Meuzą; zatem była to ta zapewne, choć zajęcie tak szybkie Grand-Pré dziwiło go ze względu na odległość. Ale co największy sprowadziło zamęt w jego myślach, to że słyszał jak generał Bourgain-Desfeuilles wypytywał się jakiegoś wieśniaka z Falaise, czy pod Buzancy rzeka Meuza przepływa i czy tam są dobre mosty. Potem w naiwności swego nieuctwa, generał oświadczył, że zaatakuje ich kolumna stu tysięcy ludzi, maszerująca od Grand-Pré, podczas gdy inna, licząca sześdziesiąt tysięcy zbliża się od Sainte-Menehould.
— A twoja noga? — spytał Jan Maurycego.
— Nie czuję jej teraz — odrzekł tenże uśmiechając się — jakoś to będzie.
Ogarnęło go takie podniecenie nerwowe, że zdawało mu się, iż się unosi nad ziemią. Wszak dotąd przez całą wojnę nie wystrzelił jeszcze ani jednego naboju! Był nad granicą, przepędził w Milhuzie tak straszną noc niepokoju, nie widząc ani jednego prusaka, nie wystrzeliwszy ani razu; zmuszony był cofnąć się aż do Belfortu, aż do Reims i znowu teraz od pięciu dni szedł na nieprzyjaciela z karabinem, który dotąd nie przyniósł żadnego pożytku. Czuł gwałtowną potrzebę zmierzenia się z nieprzyjacielem, dla ukojenia swych nerwów. Od sześciu tygodni, jak się zaciągnął do wojska w przystępie zapału, marząc o bitwach, zmęczył tylko swe biedne słabe nogi, w ucieczkach i dreptaniu, zdala od pola bitwy. To też w gorączkowem oczekiwaniu, które wszystkimi ogarnęło, należał do rzędu tych, którzy niecierpliwie poglądali na drogę z Grand-Pré, biegnącą prosto w nieskończoność, między pięknemi drzewami. W dali, płaszczyzna się rozkładała szeroko, Aisna jak wstęga srebrna wiła się między wierzbami i lipami; a wzrok jego nieustannie zwracał się na drogę.
Około godziny 4-ej, nastąpiło nowe wzruszenie. Czwarty pułk huzarów powrócił, po długiem kołowaniu; poczęły obiegać opowiadania, rosnące co chwila o potyczkach z ułanami, co utwierdziło wszystkich w przekonaniu, że bitwa jest nieuniknioną. W dwie godziny później przybyła nowa sztafeta, donosząca, że generał Bordas obawia się opuścić Grand-Pré, przekonany, że drogę do Vouzier ma odciętą. Skoro jednak sztafeta przybyła, świadczyło to, że tak nie było. Ale mogło się to stać każdej chwili i generał Dumont, dowodzący dywizyą, wyruszył natychmiast z pozostałą mu brygadą dla wyswobodzenia brygady gen. Bordas. Słońce kryło się za Vouziers, którego linie dachów rysowały się czarno na wielkim obłoku czerwonym. Przez długi czas widać było brygadę posuwającą się śród drzew, i niknącą nakoniec w wzmagających się ciemnościach.
Pułkownik de Vineuil przyszedł zobaczyć, czy pułk jego dobrą zajmuje na noc pozycyę. Zdziwił się, że kapitan Beaudoin nie był na swem stanowisku, a gdy ten nadszedł z Vouziers właśnie w tej chwili, tłomacząc się że jadł śniadanie u baronowej Ladicourt, został surowo zgromiony, czego zresztą wysłuchał w milczeniu, w postawie poprawnej pięknego oficera.
— Moje dzieci, powtarzał pułkownik, przechodząc przed szeregami, będziemy zapewne zaatakowani tej nocy, lub jutro rano o świcie... Przygotujcie się dobrze i pamiętajcie, że pułk 106 nigdy się nie cofał!
Wszyscy przyjmowali te słowa z okrzykami, wszyscy woleli „wziąć się za łeb“ by raz to skończyć, niż w zmęczeniu truć się i tracić odwagę. Obejrzano karabiny, zmieniono iglice. Ponieważ rano jedzono zupę, więc teraz zadowolono się kawą i sucharami. Zabroniono się kłaść. Awangardy wysunięto na pięćset metrów, a placówki rozstawiono wzdłuż brzegu Aisny. Wszyscy oficerowie czuwali koło ognisk obozowych. W oddali, pod nizkim murem, spostrzegano od czasu do czasu przy drżącym blasku jednego z tych ognisk, złocone, szamerowania munduru naczelnego wodza i jego sztabu, cienie poruszające się, niespokojne, biegnące ku drodze, nadstawiające uszów na tentent koni, w straszliwym niepokoju co do losu trzeciej dywizyi.
Około północy Maurycego postawiono na straconej placówce, na skraju pola zarosłego jałowcem, między drogą i rzeką. Noc była czarna jak atrament. Gdy się znalazł sam, w przygnębiającej ciszy uśpionych pól, uczuł trwogę, straszliwą trwogę, której dotąd nie znał, której nie mógł przezwyciężyć, choć drżał z gniewu i wstydu. Odwrócił się, dla uspokojenia patrząc na ognie obozu; ale widocznie zasłaniał mu je mały lasek i widział za sobą tylko nocne ciemności; tylko zdala samotnie błyszczało kilka światełek w Vouziers, którego mieszkańcy uprzedzeni zapewne, drżeli na myśl bitwy i nie kładli się spać wcale. Co go najbardziej przeraziło, to że przymierzając się nie widział nawet celu na swym karabinie. Zaczęło się więc dlań bolesne oczekiwanie; wszystkie siły jego istnienia streściły się w samym tylko słuchu, chwytając nieodgadnięte szmery, które niby grzmot piorunu nim wstrząsały. Szmer płynącej wody w oddali, szelest poruszanych liści, skok owadu, rozlegały się donośnie dokoła. Czyż to nie jest tentent koni, dudnienie dział, zbliżających się ztamtąd, na prawo od niego? Zdawało mu się, że z lewej strony słyszał szept stłumiony, głosy zduszone, straż przednią pełzającą w ciemności, gotową do napaści. Trzy razy chciał strzelać, dla zaalarmowania obozu, ale obawa omyłki, wystawienia się na śmieszność, zwiększała jego niepokój. Ukląkł, oparł się lewem ramieniem o drzewo; zdawało mu się że stoi już tutaj bardzo długo, że go zapomniano, że armia odeszła zapewne bez niego. Nagle odzyskał odwagę i rozróżniał bardzo wyraźnie na drodze, o której wiedział, że znajduje się odeń w odległości dwustu metrów, kroki miarowe maszerujących żołnierzy. Odrazu nabył przekonania, że to były wojska opłakiwane, tak niecierpliwie oczekiwane. Generał Dumont prowadził brygadę Bordas. W tejże chwili ściągnięto Maurycego; stał na pikiecie zaledwie godzinę, przez regulamin wskazaną.
W istocie trzecia dywizya wracała do obozu. Sprawiło to powszechną ulgę. Ale zwiększono teraz ostrożności, gdyż wiadomości przyniesione potwierdzały to wszystko co wiedziano o zbliżaniu się nieprzyjaciela. Kilku jeńców, których przyprowadzono, ułanów posępnych, owiniętych w swe wielkie płaszcze, nie chciało nic mówić. I świt, zorza ponurego dżdżystego poranku zajaśniała wśród nieustannego oczekiwania, pełnego niecierpliwości. Wkrótce miało upłynąć czternaście godzin, odkąd żołnierze ciągle czuwali. Około godziny siódmej, porucznik Rochas doniósł, że Mac-Mahon zbliżał się z całą armią. Właściwie, to generał Douay otrzymał w odpowiedzi na swą depeszę wczorajszą, uwiadamiającą o nieuniknionem spotkaniu pod Vouziers, list od marszałka, który mu nakazywał trzymać się, dopóki nie nadejdzie mu z pomocą. Wskutek tego postanowiono, że 1-y korpus ruszy na Terron, 5-ty na Buzancy, a 12-ty zostanie w Chêne w drugiej linii. Teraz gorączka wzmogła się, nie będzie to więc prosta potyczka jakiej się spodziewano, ale wielka bitwa, jaką wyda cała armia zwrócona od Meuzy na południe, na kotlinę Aisny. Nie ośmielono się gotować, zadowolono się kawą i sucharami, gdyż wszyscy powtarzali, niewiadomo dlaczego, że „wzięcie się za łby“ nastąpi w południe. Wysłano adjutanta do marszałka, w celu przyśpieszenia pochodu posiłków; zbliżanie się dwóch armij nieprzyjacielskich było coraz pewniejszem; w trzy godziny potem, nowy oficer pognał galopem do Chêne, gdzie miała się znajdować kwatera główna, z żądaniem rozkazów, tak niepokój wzrósł, wskutek nowin przyniesionych przez mera wiejskiego, który utrzymywał, że widział sto tysięcy ludzi w Grand-Pré, a drugie sto posuwające się przez Buzancy.
W południe nie było jeszcze ani jednego prusaka. O pierwszej, o drugiej, ciągle nic. Znużenie i wątpliwość poczęła ogarniać wszystkich. Tu i owdzie drwiono sobie z generałów. Może przelękli się własnego cienia. Czemu nie włożyli sobie na nos okularów? A to błazny dopiero, żeby taki ambaras sprawiać wojsku! Jakiś dowcipniś zawołał:
— To tak samo będzie jak wtedy w Milhuzie!
Na te słowa serce Maurycego ścisnęło się. Przypomniał sobie tę głupią ucieczkę, ten popłoch, który porwał korpus 7, choć ani jeden niemiec się nie ukazał nawet w odległości dziesięciu mil. I znowu to samo się powtarzało, był o tem przekonany, prawie pewny. Skoro nieprzyjaciel nie atakował ich w dwadzieścia cztery godziny po potyczce w Grand-Pré, to znaczy, że 4 pułk huzarów spotkał się tam zaledwie z jakimś podjazdem kawaleryjskim. Sama kolumna musiała być jeszcze daleko, może o dwa dni marszu. Myśl ta nagle go przeraziła, gdy zastanowił się nad czasem, który stracono. Przez trzy dni posunięto się tylko o dwie mile, z Contreuve do Vouziers. Dnia 25-go inne korpusy posunęły się na północ pod pozorem zebrania żywności, a teraz dnia 27-go znów wracały na południe dla stoczenia bitwy, o której nieprzyjaciel nie myślał. Wskutek tego, że brygada Bordas opuszczona w wąwozach Ardeńskich przez huzarów, sądziła że jest straconą, zatrzymano najprzód całą dywizyę, potem 7 korpus, potem całą armię, zupełnie niepotrzebnie. I Maurycy myślał o nieoszacowanej wartości każdej godziny w tym szalonym projekcie połączenia się z Bazainem; plan, który mógł wykonać tylko generał z geniuszem, z żołnierzami pewnemi z warunkiem, że nie cofnie się przed burzą, ale pójdzie naprzód przed siebie, nie uważając na przeszkody.
— Dyabli nas wezmą! — rzekł do Jana w rozpaczy.
A gdy ten roztworzył szeroko oczy nie mogąc zrozumieć o co idzie, rzekł doń półgłosem o naczelnikach:
— Są to osły raczej niż źli ludzie, to pewna, że i szczęścia nie mają. Nic nie wiedzą, nic nie przewidują, nie mają ani planu, ani myśli, ani wypadku szczęśliwego... Tak, wszystko jest przeciw nam i dyabli nas wezmą!
I to zniechęcenie, usprawiedliwione przez Maurycego, chłopca inteligentnego i wykształconego, zwiększało się, owładało powoli całem wojskiem stojącem nieruchomie, pożeranem przez oczekiwanie. Nieznacznie wątpliwość, przeczucie położenia prawdziwego budziło się w umysłach ciężkich i tępych, i nie było tak głupiego żołnierza, któryby nie widział, że źle jest kierowany. I cóż tam u dyabła robiono, kiedy prusacy nie nadchodzili? Należało się albo bić, albo iść sobie gdzie, żeby dobrze się przespać! Mieli tego już dosyć. Od chwili gdy ostatni adjutant odjechał po rozkazy, niepokój wzrastał ciągle, potworzyły się grupy rozmawiające głośno, rozprawiając krzykliwie. Oficerowie wciągnięci w ten ruch, nie wiedzieli co odpowiadać żołnierzom, którzy ośmielali się ich pytać. To też o godzinie 5-ej, gdy rozeszła się pogłoska, że adjutant powrócił i że miano się cofnąć, wszystkie piersi uczuły ulgę, wszędzie odetchnięto weselej.
A więc nakoniec stronnictwo rozumu brało górę! Cesarz i Mac-Mahon, którzy zawsze byli przeciwni temu marszowi do Montmédy, zaniepokojeni wiadomością, że znów zwyciężeni zostali co do szybkości i że mają przeciw sobie dwie armie: księcia następcy saskiego i pruskiego, zaniechali nieprawdopodobnego połączenia się z Bazainem, postanowili cofnąć się ku fortom północnym, a stamtąd ku Paryżowi. Korpus 7 otrzymał rozkaz udania się przez Chêne do Chagny, 5-ty miał iść do Poix, a 1-y i 12-y do Vendresse. Skoro więc cofano się, po co posuwano się do Aisny, dlaczego tyle dni straconych i tyle marszów, kiedy z Reims tak było łatwo, tak logicznie zająć silne pozycye w dolinie Marny? Więc nie było żadnego kierunku, żadnego talentu wojskowego, a nawet prostego zmysłu zdrowego? Ale już nie pytano, przebaczano wszystko wśród radości, jaką ta decyzya rozumna wywołała, która była jedynym sposobem wydobycia się z matni, w jaką popadnięto. Począwszy od generałów a skończywszy na prostych żołnierzach, wszyscy mieli to przekonanie, że teraz staną się silnymi, że będą niezwyciężeni pod Paryżem, i że tam koniecznie pobiją prusaków. Ale należało opuścić Vouziers o świcie, żeby wyruszyć do Chêne wpierw nim prusacy nadciągną i zaraz też obóz zaroił się nadzwyczajnie, trąbki zagrały, rozkazy się rozlegały; bagaże i wozy administracyi już wprzódy wyjechały, żeby nie być ciężarem straży tylnej.
Maurycy był ucieszony. W chwili gdy starał się wytłomaczyć Janowi ten odwrót, krzyk boleści mu się z piersi wyrwał; gdy podniecenie sztuczne ustało, uczuł ból w nodze.
— Co to? czy znowu się zaczyna? — zapytał kapral żywo.
I w swym zmyśle praktycznym począł radzić.
— Słuchajno, chłopcze, powiedziałeś mi wczoraj, że masz tam w mieście znajomych. Wyjednaj sobie od majora pozwolenie pojechania do Chêne na wozie, gdzie przepędzisz noc wygodnie w łóżku. Jutro, jeśli będziesz szedł lepiej, zabierzemy cię, przechodząc... No co? jakże?...
W samem nawet Falaise, wiosce przy której obozowano, Maurycy znalazł dawnego przyjaciela swego ojca, właściciela małego folwarczku, który właśnie odprowadzał swą córkę do Chêne, do ciotki; koń już czekał, zaprzężony do wózka.
Ale z majorem Bouroche zaraz z początku o mało rzeczy nie przybrały złego obrotu.
— Mam nogę obtartą, panie doktorze...
Nagle Bouroche, wstrząsając swą wielką głową, zaczerwienił się:
— Ja nie jestem pan doktór... Kto mi u dyabła przysłał tutaj takiego osła?
A gdy Maurycy zmięszany jąkał wymówkę — zawołał:
— Jestem majorem, czy słyszysz, ośle?
I spostrzegając się z kim miał do czynienia, widocznie zawstydził się, gdyż jeszcze bardziej się uniósł.
— Twoja noga, piękna historya!... Tak, tak, pozwalam. Siądź sobie na wóz, na balon, gdzie chcesz. Dość mamy łazęgów i wygodnisiów!
Gdy Jan dopomógł Maurycemu do wdrapania się na wózek, ten zwrócił się do pierwszego z podziękowaniem; i obaj rzucili się sobie w ramiona, jak gdyby nigdy nie mieli się już zobaczyć. Czyż zresztą można było liczyć na to, wśród kołysań się odwrotu, z tymi prusakami na karku? Maurycy był zdziwiony uczuciem, jakie go wiązało do tego chłopa. Dwa razy się odwrócił, żeby go pożegnać ręką, nim opuścił obóz gdzie zabierano się do rozpalenia wielkich ognisk dla oszukania nieprzyjaciela, gdy tymczasem wojsko miało wyruszyć w największej cichości przed świtem.
Podczas drogi gospodarz nie przestał narzekać na okropne czasy. Obawiał się zostać w Falaise i naturalnie tam nie został, powtarzając, że będzie zrujnowany, jeżeli nieprzyjaciel spali jego dom. Córka jego, duża pannica blada, płakała. Ale Maurycy, znużony niesłychanie, nie uważał na to, spał siedząc, kołysany przez żywe kłusowanie małego konika, który w półtorej godziny przebiegł cztery mile z Vouziers do Chêne. Nie było jeszcze siódmej godziny; zmrok zaledwie zapadał, gdy młody człowiek, strzęsiony i dygoczący, zeszedł przy moście na kanale, na placu, wprost wąskiego domu żółtego, w którym się urodził, i gdzie dwadzieścia lat ze swego życia, przepędził. Tutaj to zwrócił się machinalnie, choć dom od półtora roku był sprzedany jakiemuś weterynarzowi. Na zapytanie gospodarza, odrzekł, że wie doskonale dokąd idzie i podziękował mu stokrotnie za jego grzeczność.
Stanąwszy na środku placu trójkątnego, niedaleko studni, zatrzymał się mimowolnie, skłopotany, na pół nieprzytomny. Dokądże więc idzie? Nagle przypomniał sobie, że ma iść do notaryusza, którego dom sąsiadował z tym, w którym się wychował, a którego matka bardzo stara i bardzo dobra pani Desroches, z tytułu sąsiadki, psuła go gdy był dzieckiem. Ale z trudnością poznawał miasteczko z powodu nadzwyczajnego ruchu, jaki wywoływała w tej małej osadzie zwykle martwej, obecność korpusu wojska, obozującego za miastem, napełniającego ulice oficerami, sztafetami, służbą, włóczęgami i łazęgami wszelkiego rodzaju. Poznawał doskonale kanał, przecinający miasto nawskróś, przechodzący przez rynek, na którym wązki most kamienny łączył dwa kąty; tam, na drugim brzegu, jest targ z domami o dachach mchem obrosłych, tam jest ulica Berond na lewo, a na prawo droga do Sedanu. Musiał podnieść oczy, żeby poznać dom notaryusza, i kąt pusty, na którym grywał w guziki, tak dalece ulica Vouziers wprost niego znajdująca się aż do ratusza, przepełniona była zbitym tłumem. Na placu zdawało się, że było pusto, gdyż żołnierze odpędzali ciekawych. I tam, zajmując szeroką przestrzeń, poza studnią, zdziwił się, widząc rodzaj parku powozów, furgonów, wózków, cały obóz bagaży, który już gdzieś widział.
Jeszcze było widno, słońce dopiero skryło się za wodę kanału, krwawiąc ją całą, i Maurycy zamierzał iść dalej, gdy jakaś kobieta tuż przy nim stojąca, zaczepiła go:
— Ależ na miłość Boską, jesteś pan synem Levasseura?
Poznał panią Combette, żonę aptekarza, którego sklep znajdował się na placu. I gdy jej powiedział, że idzie do pani Desroches prosić o dach i łóżko, silnie wzruszona pociągnęła go do siebie.
— Nie, nie, chodź pan do nas. Chcę panu powiedzieć...
I w aptece, gdy starannie drzwi zamknęła, zaczęła:
— Więc nie wiesz, mój chłopcze, że cesarz stanął u Desroches’ów... Zajęto dom dla niego, a właściciele nie są zadowoleni z tego zaszczytu, mogę zaręczyć. Biedna stara babcia, kobieta siedemdziesięcioletnia musiała odstąpić swego pokoju i pójść spać na strych, do łóżka służącej?... To wszystko co tam widzisz na placu należy do cesarza, to są jego pakunki, rozumiesz?
Jakoż Maurycy teraz sobie przypomniał te powozy i furgony, cały ten orszak przepyszny domu cesarskiego, jaki widział w Reims.
— Ach mój chłopcze, żebyś wiedział, czego oni nie wydobyli z tych wozów, ile talerzy srebrnych i butelek wina, ile koszyków z żywnością i pięknej bielizny stołowej, wszystkiego! Przez dwie godziny tem tylko się zajmowali. Ciekawa jestem, gdzie oni to wszystko pomieszczą, gdyż dom jest mały... Patrz, patrz! rozpalili ogień w kuchni!
Spojrzał na niewielki domek dwupiętrowy, stanowiący róg placu i ulicy Vouziers, domek o wyglądzie mieszczańskim i skromnym, którego rozkład wewnętrzny przypominał sobie doskonale, korytarz na dole, po cztery pokoje na każdem piętrze. W górze, w samym kącie, okno pierwszego piętra, wychodzące na plac, było już oświetlone, i żona aptekarza mówiła, że ten pokój zajął cesarz. Ale, jak powiedziała, największy blask bił z kuchni, której okna na dole, wychodziły na ulicę Vouziers. Nigdy jeszcze mieszkańcy Chêne’u nic podobnego nie widzieli. Tłum ciekawych, ciągle wzrastający, zagradzał ulicę, patrząc z otwartemi ustami na piec, gdzie piekł się i gotował obiad cesarski. Kucharze dla powietrza roztworzyli okna. Było ich trzech, w białych jak śnieg kurtkach, kręcących się przed kurczętami nadzianemi na ogromny rożen, i za każdym obrotem maczającemi się w maśle, roztopionem w ogromnym kotle; miedź błyszczała jak złoto. I najstarsi ludzie nie przypominali sobie, żeby kiedykolwiek w restauracyi „pod Lwem srebrnym“, nawet na najwystawniejszych weselach widzieli tyle ogni i tyle żywności gotującej się naraz.
Aptekarz Combette, człeczyna maleńki, suchy, ruchliwy, wrócił do siebie, poruszony nadzwyczajnie tem co widział i słyszał. Zdawał się wiedzieć wiele rzeczy, jako pomocnik mera. Około godziny wpół do czwartej Mac-Mahon zatelegrafował do Bazaine’a, że przybycie następcy tronu pruskiego do Châlons, zmusiło go do cofnięcia się na północ; drugą depeszę wysłano do ministra wojny, uwiadamiając go także o odwrocie i przedstawiając mu straszne niebezpieczeństwo, w jakiem się znajdowała armia, która mogła być rozcięta na dwoje i zgnieciona. Depesza do Bazaine’a, było wątpliwem, czy doszła, gdyż zdawało się, że wszystkie komunikacye z Metzem od kilku dni były przerwane. Ale druga depesza była ważną, i aptekarz, zniżając głos, opowiedział, że słyszał jak jakiś wyższy oficer mówił: „jeżeli w Paryżu się dowiedzą, przepadliśmy!“ Wszystkim wiadomem było, z jaką gwałtownością cesarzowa-regentka i rada ministrów domagała się, by się naprzód posuwano. Przytem nieład zwiększał się z każdą chwilą, najdziwaczniejsze wiadomości przybywały o zbliżaniu się armij niemieckich. Następca tronu pruskiego w Châlons! czy to możliwe? Z jakiemiż więc wojskami miał się spotkać korpus dnia siódmego w wąwozach ardeńskich?
— W sztabie głównym nic nie wiedzą — mówił dalej aptekarz, poruszając rozpaczliwie rękami. — Ach, cóż za bigos!... Zresztą wszystko się wyreperuje, jeżeli armia jutro się cofnie.
Poczem dodał:
— Słuchajno, przyjacielu, ja ci nogę opatrzę, zjesz z nami obiad, będziesz spał na górze, w pokoiku mego ucznia, który drapnął.
Ale Maurycy, dręczony potrzebą dowiedzenia się czegoś, chciał koniecznie wykonać swój pierwotny zamiar, to jest iść naprzeciwko, by odwiedzić staruszkę panią Desroches. Niemało był zadziwiony, gdy go nikt nie zatrzymał przy drzwiach, które wśród zamięszania, panującego na placu, były otwarte i nie były wcale strzeżone. Ciągle różne osoby wchodziły i wychodziły, oficerowie, służba, i zdawało się, że ogień gorejący na kuchni wstrząsał całym domem. Na schodach za to nie było żadnego światła, i trzeba było iść poomacku. Na pierwszem piętrze zatrzymał się na chwilę z bijącem sercem przed drzwiami pokoju, w którym wiedział, że się cesarz znajduje; w pokoju tym panowała śmiertelna cisza. Na górze, starsza pani Desroches, stojąc na progu pokoju służącej, gdzie się schronić musiała, zrazu przelękła się Maurycego. Nakoniec gdy go poznała, rzekła:
— Ach moje dziecko, w jakiejże okropnej chwili się spotykamy!... Chętniebym oddała cesarzowi cały mój dom, ale przy nim znajdują się ludzie bardzo źle wychowani. Żebyś wiedział jak wszystko łapią i chcą nas spalić, tyle ogni porozkładali!... On, biedak ma minę, jakby z grobu wstał i spojrzenie tak smutne...
Gdy Maurycy, uspokoiwszy ją, odchodził, poszła za nim, przechylając się przez poręcz schodów.
— Patrz, szepnęła, widać go ztąd... Ach! jesteśmy wszyscy zgubieni! Bądź zdrów moje dziecko.
Maurycy zatrzymał się na schodach, wśród ciemności. Wyciągnąwszy szyję, widział przez szybę we drzwiach, scenę, której nigdy zapomnieć nie mógł.
Cesarz siedział tam, w głębi pokoju mieszczańskiego i chłodnego, przy małym stole, na którym mu przy blasku świec zastawiono obiad. W głębi dwóch adjutantów stało w milczeniu. Marszałek dworu oczekiwał tuż przy stole. Szklanki były pełne, chleb leżał nietknięty, kurczę stygło na talerzu. Cesarz nieruchomy patrzał na obrus swemi chwiejnemi oczami, wystraszonemi i załzawionemi, takiemi samemi, jakie widział Maurycy w Reims. Zdawał się być jednak bardziej znużonym i nakoniec zdecydował się z widocznym wysiłkiem podnieść do ust dwa kawałki, resztę odsunął ręką. To był jego obiad. Wyraz cierpienia tajonego rozlał się po jego bladej twarzy.
Na dole, gdy Maurycy przechodził koło pokoju jadalnego, drzwi gwałtownie się roztworzyły i ujrzał śród potoków światła i pary unoszącej się z gorących potraw, gromadę masztalerzy, adjutantów, szambelanów wypróżniających butelki, pożerających kurczęta i sosy wśród głośnej wrzawy. Pewność odwrotu cieszyła tych ludzi, od chwili gdy depesza marszałka została wysłaną. Za tydzień w Paryżu będą spali nakoniec w czystych łóżkach!
Nagle Maurycy uczuł straszne znużenie; było już rzeczą pewną, że cała armia się cofała i nic mu nie pozostawało, jak pójść spać w oczekiwaniu na przejście korpusu 7-go. Przeszedł więc plac i znalazł się u aptekarza Combette’a, gdzie, jakby w marzeniu pogrążony, zjadł kolacyę. Potem zdawało mu się, że opatrują mu nogę i że wprowadzono go na górę do pokoju. Potem nastąpiła noc czarna, zupełne unicestwienie. Spał bez poruszenia się. Ale po pewnym nieoznaczonym czasie, po kilku godzinach a raczej wiekach, dreszcz jakiś zbudził go ze snu, tak że usiadł na posłaniu wśród ciemności. Gdzie się znajdował? co znaczył ten nieustanny grzmot, który go zbudził? Nagle przypomniał sobie wszystko i pobiegł do okna, żeby zobaczyć. Tam, wśród ciemności, na placu, wśród nocy cichej artylerya jechała, pochód nieskończony ludzi, koni i dział, od których senne domki miasteczka drżały. Niewytłomaczony niepokój ogarnął go na widok tego odjazdu nagłego. Która mogła być godzina? Na ratuszu wybiła czwarta. Usiłował się uspokoić, mówiąc sobie, że był to początek odwrotu, co do którego wydano wczoraj rozkazy, gdy nagle odwróciwszy głowę, ujrzał widowisko, które zwiększyło jego trwogę. Było to owe okno w rogu, u notaryusza, ciągle oświecone, i cień cesarza, w równych odstępach czasu rysował się wyraźnie ciemną sylwetką.
Maurycy żywo włożył spodnie, chcąc zejść, ale zjawił się Combette ze świecą w ręku, giestykulując żywo.
— Zobaczyłem pana z dołu, wracając z ratusza i przyszedłem ci powiedzieć... Wyobraź pan sobie, nie dali mi się położyć do łóżka i od dwóch przeszło godzin, ja i pan mer zajęci jesteśmy zarządzaniem rekwizycyi... Tak, tak, jeszcze raz wszystko się zmieniło. A! miał słuszność ten oficer, który nie chciał, żeby telegrafowano do Paryża!
Mówił tak dalej, zdaniami urywanemi, bez ładu i Maurycy zrozumiał nakoniec o co idzie. Serce mu się ścisnęło. Koło północy przybyła od ministra wojny depesza do cesarza w odpowiedzi na depeszę marszałka. Nie znano dokładnie jej treści, ale jeden z adjutantów powiedział głośno w ratuszu, że cesarzowa i rada ministrów obawia się rewolucyi w Paryżu, jeżeli cesarz opuści Bazaine’a i wróci do stolicy. Depesza źle poinformowana o istotnych stanowiskach niemców, domagała się gwałtownie posunięcia się naprzód, choćby to nie wiem ile kosztować miało.
— Cesarz kazał zawołać marszałka — dodał aptekarz — i naradzali się ze sobą, we dwóch tylko, przeszło godzinę. Oczywiście nie wiem o czem mówili, ale wszyscy oficerowie powtarzają, że już nie ma mowy o odwrocie, i że marsz nad Meuzę ma być znów rozpoczęty... Zarekwirowaliśmy wszystkie wozy w mieście dla 1-go korpusu, którego artylerya, jak oto widzisz, wyrusza w tej chwili do Besace... Tym razem z pewnością przyjdzie do bitwy!
Umilkł. Przypatrywał się także oknu oświeconemu u notaryusza, poczem rzekł półgłosem, w zamyśleniu:
— Hm! o czem oni ze sobą mówią?... W każdym razie wygląda to dość głupio, cofać się o godzinie szóstej wieczorem przed groźbą niebezpieczeństwa, a o północy iść znowu ku niemu, kiedy w ogólności położenie jest takie same.
Maurycy słuchał ciągle turkotu dział, dochodzącego z dołu, z czarnego miasteczka, tego stuku nieprzerwanego fali ludzkiej płynącej ku Meuzie, ku strasznej niewiadomości jutra. A na firance mieszczańskiej okna widział przesuwający się regularnie cień cesarza, chodzenie tam i z powrotem tego chorego, którego bezsenność męczyła, kazała mu się poruszać mimo cierpień, z uchem napełnionem wrzawą koni i ludzi, których pozwalał wysyłać na śmierć. Tak więc kilka godzin starczyło na to, by klęska została postanowioną i przyjętą. O czem w istocie mogli ze sobą mówić ten cesarz i ten marszałek, obaj świadomi pogromu, ku któremu szli, przekonani wieczorem o klęsce wśród okropnych warunków, w jakich armia miała się znaleźć, nie mogąc rano inaczej postąpić, choć niebezpieczeństwo zwiększało się z każdą godziną. Plan generała Palikao, piorunujący pochód na Montmédy, zbyt nierozważny w d. 23, możliwy jeszcze d. 25 z żołnierzami dzielnymi i ruchem genialnym, w d. 27 stawał się czynem szalonym, wśród nieustannej chwiejności dowództwa i wzrastającej demoralizacyi wojsk. Jeżeli obaj o tem wiedzieli, dlaczego ustępowali głosom nieubłaganym, które smagały ich brak decyzyi? Być może, iż marszałek miał umysł ograniczony i uległy żołnierza, chociaż wielki w swej abnegacyi. A cesarz, który już wcale nie dowodził, czekał na to co mu los przeznaczył. Żądano od nich, by dali swe i armii życie; oni je dawali. Była to noc zbrodni, straszna noc morderstwa dokonanego na narodzie, gdyż odtąd armia była w stanie klęski, sto tysięcy ludzi wysyłano na rzeź!
Myśląc o tem wszystkiem, Maurycy zrozpaczony i drżący ścigał wzrokiem cień przesuwający się po gęstym muślinie poczciwej pani Desroches, cień gorączkowy, drepczący, jak gdyby popychany przez głos nieubłagany, nadeszły z Paryża. Może tej nocy cesarzowa życzyła śmierci ojcu, by syn mógł panować? Idź! idź! nie oglądając się za siebie, wśród deszczu, po błocie, aż do wycieńczenia, po to, by ta ostatnia gra o konające cesarstwo dograną została do końca. Idź! idź! umrzyj jak bohater na trupach spiętrzonych twego ludu, wzbudź w całym świecie uwielbienie głębokie, by ci przebaczył twój upadek. Jakoż cesarz szedł na śmierć! Na dole, w kuchni ogień się już nie palił, masztalerze, adjutanci, szambelani spali, cały dom był czarny, tylko tam, cień samotny chodził nieustannie, zrezygnowany na konieczność ofiary, wśród głuchego trzasku 12-go korpusu, który maszerował wśród ciemności.
Nagle Maurycy pomyślał sobie, że jeżeli marsz naprzód był postanowiony, to korpus 7-my nie będzie przechodził przez Chêne; że wtedy on zostanie, oddalony od swego pułku, zbieg ze swego stanowiska. Już nie czuł bólu w nodze; zręczny opatrunek, kilka godzin zupełnego wypoczynku, złagodziły gorączkę. Gdy Combette dał mu swe trzewiki, tak obszerne, że był w nich jak w pantoflach, chciał odejść zaraz, spodziewając się spotkać z pułkiem 106-ym na drodze między Chêne a Vouziers. Napróżno aptekarz usiłował go zatrzymać i już zamierzał odwieźć go w swym kabryolecie, gdy zjawił się jego uczeń Ferdynand, tłomacząc się, że był z wizytą u swej kuzynki. Był to wysoki chłopak blady, z wejrzeniem łobuza. Zaprzągł on do wózka i pojechał razem z Maurycym. Była zaledwie czwarta godzina, ulewny deszcz lał z nieba czarnego, latarnie kabryoletu nikły, oświecając zaledwie drogę wśród szerokich pól zalanych, pełnych jakiegoś szmeru głuchego, który co chwila ich zatrzymywał, gdyż myśleli, że wojsko przechodzi.
Tymczasem tam, pod Vouziers, Jan wcale nie spał. Od chwili gdy mu Maurycy wytłomaczył, że odwrót ten może wszystko ocalić, czuwał ciągle, nie pozwalając rozchodzić się swym ludziom, oczekując na rozkaz wymarszu, który mógł każdej chwili nastąpić. Koło godziny drugiej, wśród głębokiej ciemności, którą ogniska zabarwiały na czerwono, rozległ się w obozie gwałtowny tentent koni; była to kawalerya idąca w przedniej straży ku Ballay i Quatre-Champs, ażeby mieć na oku drogi z Boult-aux-Bois i Croix-aux-Bois. W godzinę później piechota i artylerya wyruszyła także, porzucając pozycję pod Falaise i Chestres, jaką od dwóch dni upierała się bronić przeciw nieprzyjacielowi, który się wcale nie zjawiał. Niebo się zachmurzyło, noc była ciemna i każdy pułk wyruszał w najgłębszem milczeniu, długi łańcuch cieni ruszających się wśród ciemności. Ale wszystkie serca biły wesoło, jak gdyby uniknięto zasadzki. Widziano się już pod murami Paryża, przeczuwano dni odwetu.
Jan usiłował przebić wzrokiem gęste ciemności. Droga wysadzona była drzewami i zdawało mu się, że wije się śród łąk obszernych. Potem szarzały wzgórza i pochyłości. Zbliżono się do wsi, jak się zdaje Balay, gdy nagle z ciężkich chmur, zaciemniających horyzont, lunął deszcz rzęsisty. Ale żołnierze już do tego przywykli i nie gniewali się wcale. Przeszli przez Balay i w miarę jak się zbliżano do Quatre-Champs, gdy wstąpiono na obszerne płaskowzgórze, którego nagie przestrzenie ciągnęły się aż do Noirval, wicher się wzmógł i prawdziwy potop nastąpił. Tutaj to nadszedł rozkaz, by zatrzymano wszystkie pułki. Cały korpus 7-y, trzydzieści kilka tysięcy ludzi skupiło się na jednem miejscu o świcie szarym, dżdżystym, przesiąkniętym wilgocią. Cóż się więc stało? dla czego kazano się zatrzymać? Po szeregach przebiegał pewien niepokój, niektórzy utrzymywali że rozkazy marszu uległy zmianie. Kazano broń spuścić do nogi, ale zabroniono występować z szeregu i siadać. Chwilami wiatr zmiatał wyżynę z taką gwałtownością, że ludzie musieli się ścieśniać, chcąc mu stawić czoło. Deszcz ich oślepiał, szczypał po twarzy, deszcz lodowaty, który ich przemoczył do nitki. I przez dwie godziny tak czekano, nie wiadomo dlaczego, wśród niepokoju udręczającego wszystkie serca.
Jan w miarę jak dzień się robił, usiłował się zoryentować w okolicy. Pokazano mu na północo-wschodzie, naprzeciw Quatre-Champs drogę z Chêne, ciągnącą się przez wzgórze. Po cóż więc skręcono na prawo, zamiast pójść na lewo? Niemniej zajmował go bardzo sztab, który zakwaterował w Converserie, folwarku leżącym na brzegu płaskowzgórza. Panowało tam zamięszanie, oficerowie biegali, rozprawiali wśród żywych giestów. Na co czekali? Wyżyna podobną była do półkola, pokryta ścierniem, ponad którem od północy i wschodu wzgórza się wznosiły; przez wyłom na zachodzie dojrzeć można było dolinę Aisne’y z domkami białemi w Vouziers. Ponad Converserie widać było dzwonnice łupkiem kryte w Quatre-Champs, zanurzone w mgle gęstej, w której zdawały się tonąć dachy wioski. Jan, patrząc na drogę wspinającą się pod górę, wyraźnie dostrzegł kabryolet pędzący szybko po gościńcu kamienistym, po którym płynęła woda.
Był to Maurycy, który nakoniec ze wzgórza, na skręcie drogi spostrzegł korpus 7-y. Jechał już od dwóch godzin, zbłądziwszy wskutek złych informacyj jakiegoś wieśniaka, trochę przez niechęć złośliwą swego przewodnika, który ze strachu przed prusakami dostawał gorączki. Zaledwie zbliżył się do folwarku, zeskoczył z wózka i pobiegł do swego pułku.
Jan zdziwiony, zawołał:
— Jakto, to ty? I po co? przecież mieliśmy cię zabrać ze sobą!
Maurycy machnął ręką z gniewem i zawołał:
— A tak... już tam nie pójdziemy, pójdziemy naprzód po to, żeby dyabli wszystko wzięli!
— Ha trudno! — odrzekł Jan, blednąc po krótkiem milczeniu — przynajmniej razem już zginiemy.
I rzucili się sobie w ramiona. Wśród nieustannego deszczu prosty żołnierz zajął swe miejsce w szeregu, podczas gdy kapral, dając przykład stał bez skargi pod ulewą.
Ale nowina obiegała teraz po szeregach. Nie cofano się już do Paryża, maszerowano znowu ku Meuzie. Adjutant marszałka nadjechał przywożąc rozkaz siódmemu korpusowi, żeby stanął obozem w Nouart; korpus piąty ruszył do Beauclair, stając na prawem skrzydle armii; pierwszy zajął w Chêne miejsce dwunastego, który posunął się na Besace, na lewe skrzydło. Jeżeli zaś od trzech godzin trzydzieści kilka tysięcy ludzi stało z bronią u nogi na straszliwym wietrze, to dla tego, że generał Douay, wśród opłakanego zamętu tej nowej zmiany czoła, był nadzwyczajnie zaniepokojony losem bagaży, wysłanych przodem wczoraj ku Chagny. Trzeba było na nie czekać, żeby się połączyły z korpusem. Mówiono, że furgony zostały przecięte na dwie połowy w Chêne przez korpus dwunasty. Prócz tego część materyału, wszystkie kuźnie artyleryjskie, zbłądziły i z Terren skręcały na drogę do Vouziers, gdzie mogły bardzo łatwo wpaść w ręce niemieckie. Nigdy nieład nie był większy, i niepokój żywszy.
Pomiędzy żołnierzami zapanowała teraz rozpacz prawdziwa. Wielu chciało siąść na tornistrach, w błocie tej płaszczyzny mokrej, i oczekiwać pod deszczem śmierci. Szydzili, znieważali wodzów: ach! sławni wodzowie, kapuściane łby, odrabiające wieczór to co uczynili rano, włóczący się kiedy nieprzyjaciela nie było, uciekający gdy się ukazywał! Ostateczna demoralizacya zrobiła z tej armii bandę bez wiary, bez karności, którą wiedziono na rzeź po drogach błędnych. Koło Vouziers rozległy się nagle strzały, zamieniane między strażą tylną 7-go korpusu i awangardą wojsk niemieckich; i w tejże chwili oczy wszystkich zwróciły się na dolinę Aisne’y, gdzie na bladem tle nieba wzbijały się kłęby dymu gęstego i czarnego. Wiedziano, że gorzała wieś Falaise, podpalona przez ułanów. Wściekłość ogarnęła żołnierzy. Jakto? są więc nakoniec prusacy tam? Czekano na nich dwa dni, by im dać czas do przyjścia, a potem zwijano obóz. W umysłach najbardziej ograniczonych budził się gniew na te błędy nie do poprawienia, to głupie oczekiwanie, te sidła, w jakie złapać się dano; podjazdy IV-ej armii zabawiały brygadę Bordas, wstrzymując przez to wszystkie siły armii szalońskiej, na to by następca tronu pruskiego mógł nadbiedz z 3-m korpusem armii. I w tej chwili, dzięki nieświadomości marszałka, który nie wiedział dotąd jakie wojska ma przed sobą, połączenie nastąpiło, korpus 7-y i 5-ty miał być odtąd ciągle niepokojony widmem klęski zupełnej.
Maurycy patrzył na gorejące Falaise. Doznał jednak pewnej ulgi; bagaże, które uważano za stracone, ukazały się na drodze z Chêne. Zaraz też, podczas gdy 1-a dywizya została w Quatre-Champs dla osłony nieskończonego łańcucha bagaży, druga ruszyła do Boult-aux-Bois przez las; trzecia zaś zajmowała pozycyę na lewo, na wyżynach Belleville, w celu utrzymania komunikacyi. I w chwili gdy pułk 106, wśród wzrastającej ulewy, opuszczał płaskowzgórze, puszczając się w zbrodniczy marsz ku Meuzie, Maurycemu przypomniał się cień cesarza, włóczący się sylwetką ponurą na firankach staruszki, pani Desroches. Ach! ta armia rozpaczy, ta armia straceńców, którą wiedziono na zgubę pewną, dla uratowania dynastyi! Idź, idź, nie oglądając się za siebie, wśród deszczu, wśród błota, na zgubę ostateczną!

VI.

— Niech dyabli wezmą! — zawołał nazajutrz Chouteau, budząc się złamany i zziębnięty pod namiotem — chętniebym zjadł rosołu z kawałkiem mięsa.
W Boult-aux-Bois, gdzie obozowano, wieczorem rozdano tylko trochę kartofli, gdyż intendentura była coraz bardziej zmięszana i zdeorganizowana przez marsze i kontrmarsze nieustanne, i nie zdołała nigdy przybyć na umówione miejsce. W tym stanie rzeczy, głód groził armii.
Loubet, wyciągając się, mruknął rozpaczliwie:
— Tak! tak! wszystko dyabli biorą!
Sekcya była niezadowolona, chmurna. Kiedy nie było co jeść, wojsko marniało, a przytem ten deszcz nieustanny, to błoto, w którem spoczywano!
Chouteau, widząc, że Pache, odmówiwszy swe modlitwy poranne, zrobił znak krzyża, zawołał z gniewem:
— Poproś twego Pana Boga, żeby nam przysłał po parę kiełbasek, i po buteleczce wina dla każdego.
— Ach, żeby przynajmniej mieć po bochenku chleba! — westchnął Lapoulle, któremu głód dokuczał więcej niż innym, ze względu na olbrzymi, jaki miał zawsze apetyt.
Ale porucznik Rochas kazał im milczeć. Czyż to nie wstyd myśleć ciągle o swym żołądku! On sam poprzestaje na tem, że ściska pasek od spodni. Od chwili gdy rzeczy szły coraz gorzej, i gdy od czasu do czasu dawały się słyszeć strzały, odzyskał całą swą ufność upartą. Ponieważ teraz są już tam prusacy, więc poprostu trzeba iść i potłuc to tałałajstwo! Ruszał ramionami, stojąc za kapitanem Beaudoin, młodzieńcem, jak go nazywał, który był w rozpaczy z powodu utraty swych bagaży, gryzł wargi a twarz miał bladą. Mniejsza o jedzenie, ale nie mieć koszuli na zmianę, to było nad jego siły!
Maurycy zbudził się osłabiony i rozgorączkowany. Wprawdzie nogi, dzięki wygodnym butom, nie zaogniły się wcale, ale ulewa wczorajsza, od której płaszcz jego stał się ciężkim, nie dobrze na jego zdrowie wpłynęła. Wysłany po wodę dla przygotowania kawy, patrzał na płaszczyznę, na jednym z brzegów której położone jest Boult-aux-Bois. Lasy szarzały na wschodzie a na północy wzgórze się ciągnęło aż do Belleville; zato ku Buzancy, na zachodzie szerokie pola się rozkładały, z lekkiemi spadkami, z poza których widać było dachy. Czy ztąd miał nadejść nieprzyjaciel? Wracając od strumienia, niosąc pełny kociołek, zawołała nań płacząca rodzina wieśniaków, na progu małego domku i zapytała, czy żołnierze zostaną tutaj, by ich bronić? Już trzy razy, wśród sprzecznych rozkazów, korpus 5-ty przechodził przez tę okolicę. Wczoraj słyszano huk dział od strony Baru. Prusacy musieli być nie więcej jak o dwie mile oddaleni. I gdy Maurycy odrzekł tym biedakom, że zapewne także siódmy korpus ztąd odejdzie, poczęli głośno narzekać. Opuszczano ich, żołnierze nie przyszli tu po to, żeby się bić, i zawsze tylko uciekają.
— Ci, którzy chcą cukru — rzekł Loubet rozdając kawę, niech umoczą wielkie palce i czekają aż się rozpuści.
Nikt się nie roześmiał. Kawa bez cukru irytowała ich, i żeby przynajmniej mieli suchary! Wczoraj na płaskowzgórzu Quatre-Champs, prawie wszyscy z nudów oczekiwania zjedli swe zapasy w tornistrach, połykając nawet okruchy. Ale na szczęście znaleziono kilkanaście kartofli, któremi się podzielono.
Maurycy, dręczony głodem, zawołał z żalem:
— Żebym był wiedział, byłbym w Chêne kupił chleba!
Jan słuchał w milczeniu. Przy wstawaniu miał sprzeczkę z Chouteau, którego chciał wysłać po drzewo, a który bezczelnie oparł się temu, mówiąc, że to nie jego kolej. Odkąd wszystko szło coraz gorzej, niekarność się wzmagała, zwierzchnicy nie śmieli nikomu słówka pisnąć. I Jan w swym spokoju zrozumiał, że nie chcąc wywołać otwartego rokoszu, musi na bok odłożyć swą władzę kapralską. Stał się więc dobrym towarzyszem swych żołnierzy, którym jego doświadczenie oddawało ważne usługi. Jeżeli jego sekcya nie była dobrze żywiona, to przynajmniej nie cierpiała takiego jak inne głodu. Ale żal mu było nadewszystko Maurycego. Widział jak słabnie, patrzył nań z niepokojem i pytał się, jakim sposobem ten chłopiec delikatny będzie mógł znieść to wszystko?
Kiedy Jan usłyszał, że Maurycy się skarży na to, że niema chleba wstał, zniknął na chwilę i przeszukawszy swój tornister, wrócił, a wciskając mu w rękę suchar, rzekł:
— Masz, schowaj to, nie mam dla wszystkich.
— A ty? — zapytał młody człowiek ze wzruszeniem.
— O! nie bój się o mnie... mam jeszcze dwa.
W istocie schował on starannie trzy suchary, na wypadek gdyby przyszło do bitwy, wiedząc że głód wtedy nadzwyczaj dokucza.
Przytem dopiero co zjadł jeden kartofel. To mu wystarcza. A co będzie później, zobaczymy.
Około godziny dziesiątej korpus siódmy znowu wyruszył. Pierwotnie marszałek miał zamiar skierować go przez Buzancy na Stenay, gdzieby przeszedł przez Meuzę. Ale prusacy, uprzedzając w szybkości ruchów armię szalońską, byli już prawdopodobnie w Stenay, mówiono, że są nawet w Buzancy. Tym więc sposobem odrzucony niejako ku północy, korpus 7 otrzymał rozkaz ruszenia do Besace, odległego o dwadzieścia kilka kilometrów od Boult-aux-Bois, by ztamtąd nazajutrz przejść Meuzę pod Mouzon. Wymarsz był smutny, ludzie szemrali, głodni, źle wypoczęci, wycieńczeni przez znużenie i wyczekiwania dnia poprzedniego, oficerowie byli chmurni, przeczuwając katastrofę, ku której się zbliżano, skarżyli się na nieczynność, gniewali się o to, że nie pomaszerowano przed Buzancy dla poparcia korpusu 5-go, którego działa słyszano. Korpus ten musiał także cofać się aż do Nouart a tymczasem korpus 12-y szedł z Besace do Mouzon, a 1-y maszerował w kierunku Raucourt. Było to dreptanie trzody napędzonej, ściganej przez psów, tłoczącej się ku tej tak pożądanej Meuzie, po długiem bezowocnem włóczeniu się bez celu.
Kiedy pułk 106 opuścił Boult-aux-Bois, idąc za jazdą i artyleryą, w kolumnach dywizyjnych, które napełniły ludźmi całą płaszczyznę, niebo znów się zaciągnęło wielkiemi deszczowemi chmurami, które do reszty zniechęciły żołnierzy. Pułk 106 szedł głównym gościńcem do Buzancy, wysadzanym przepysznemi lipami. W Germond, wsi w której stosy gnoju ułożonego po obu stronach drogi dymiły się, kobiety, łkając głośno, podnosiły swe dzieci i wyciągały je do żołnierzy, jak gdyby chciały, by je zabrali. Nie było tu ani kęska chleba, ani jednego kartofla... Potem, zamiast iść dalej drogą do Buzancy, pułk 106 skręcił na lewo ku Authe, i żołnierze, widząc z drugiej strony płaszczyzny, na wzgórzu, Belleville, które wczoraj przechodzili, przekonani byli, że się znów wracają.
— Do wszystkich dyabłów! — mruknął Chouteau, czy oni nas mają za frygi?
A Loubet dodał:
— Ba! tacy to i generałowie. Bawią się w ciuciu-babkę. Widać że nie dbają wiele o nasze nogi.
Wszyscy byli rozgniewani. W ten sposób ludzi się nie męczy dla prostej przyjemności spaceru. Szli kolumną, przez płaszczyznę nagą, między szerokiemi bruzdami, po obu stronach drogi, tak że w środku swobodnie przebiegali oficerowie; ale nie było to już to samo, co wtedy w Szampanii, nie był to marsz rozweselony żartami, z nadzieją wyprzedzenia prusaków i ich pobicia; teraz milczący, zagniewani, powłóczyli nogami, z karabinem, który im gniótł ramiona, złorzecząc tornistrom, które im ciężyły, nie wierzący swoim wodzom, poddając się takiej rozpaczy, iż szli już tylko naprzód jak bydło, pod groźbą bata. Nieszczęśliwa armia zaczynała wstępować na swą Kalwaryę.
Maurycy od niejakiego czasu był bardzo zajęty. Po lewej stronie leżały doliny i na nich to zobaczył wychodzącego jeźdźca z oddalonego lasku. Zaraz potem ukazał się drugi, potem jeszcze jeden. Wszyscy trzej stali nieruchomi, nie więksi od pięści, podobni zdaleka do zabawek. Sądził, że to jest placówka huzarów, może jaki podjazd powracający, gdy nagle błyszczące punkta na ramionach, zapewne odblask szlif, zadziwiły go.
— Patrz no, widzisz! — rzekł trącając łokciem Jana, który szedł obok niego. — Ułani...
Kapral wyszczerzył oczy.
— A prawda!
W rzeczy samej byli to ułani, pierwsi prusacy, których zobaczył pułk 106. Od półtora miesiąca, jak się ta wojna rozpoczęła, pułk nie spalił jeszcze ani jednego naboju, ani nie widział nieprzyjaciela. Wieść o tem obiegła szeregi, wszystkich oczy się zwróciły wśród rosnącego zaciekawienia. Doskonale było widać tych ułanów.
— Jeden z nich jest okrutnie spasiony! — zauważył Loubet.
Wtem, na lewo od małego lasku, ukazał się na płaszczyznie cały szwadron. Wobec tego groźnego zjawiska, cała kolumna zatrzymała się w marszu. Rozległy się rozkazy, pułk 106 zajął pozycyę po za drzewami, na brzegu strumyka. Artylerya w galopie skręciła z drogi i usadowiła się na wzgórzu. W tej postawie blisko przez dwie godziny się trzymano, w szyku bojowym, ale nic nowego nie zaszło. Na skraju horyzontu ciemna masa kawaleryi nieprzyjacielskiej stała nieruchomie. Zrozumiano nakoniec, że traci się czas drogi i wyruszono dalej.
— No — rzekł Jan niezadowolony — to na inny raz.
Maurycy miał także serdeczną ochotę posłać prusakom choć jedną kulkę. Ciągle żałował błędu popełnionego wczoraj, że nie poparto korpusu 5-go. Jeżeli prusacy nie atakowali wcale, to zapewne dla tego, że nie mieli jeszcze dostatecznej ilości piechoty; demonstracya ich jazdy miała zapewne na celu opóźnienie tylko pochodu francuzów. Znowu więc dano się schwytać w sidła. Jakoż odtąd, pułk 106 ciągle widział ułanów po swej lewej stronie; szli za nim, czuwali nad nim, znikali za tą lub ową wsią, by się znów ukazać na skraju lasu.
Powoli żołnierzy poczęło irytować to szpiegostwo, które ich oplątywało jak węzeł nici niewidzialnej.
— Do wszystkich dyabłów! — mówił Pache a nawet i Lapoulle. — Dużobym dał za to, żeby im można było posłać kilka orzechów!
Ale szli, szli ciągle i ciężko, krokiem włóczącym się, z widocznem znużeniem. Zdawało im się, że nieprzyjaciel zbliża się ze wszystkich stron, podobnie jak przeczuwa się burzę wprzódy, nim chmury ukażą się na horyzoncie. Wydano surowe rozkazy straży tylnej, i nie było już maruderów, gdyż powszechne było przekonanie, że prusacy szli za korpusem i zabierają wszystko. Piechota ich zbliżała się w gwałtownym marszu, robiła po czternaście kilometrów na dzień, podczas gdy pułki francuzkie, zmęczone, sparaliżowane, dreptały w jednem miejscu.
W Authe niebo się rozjaśniło, i Maurycy, który się według słońca oryentował, zauważył, że zamiast posuwać ku Chêne, o trzy mile od tego miejsca, skręcono i ruszono prosto na wschód. Była godzina druga, upał nieznośny, który dokuczał teraz po dwudniowem dygotaniu pod deszczem. Droga, tworząc wielkie półkola, wiła się przez płaszczyznę pustą. Nie było widać ani jednego domu, ani jednej żywej duszy; od czasu do czasu tylko mały i smutny lasek szarzejący wśród melancholicznej ziemi nagiej. Ponure milczenie tej pustki oddziaływało na żołnierzy, którzy wlekli się z głową spuszczoną, zlani potem. Nakoniec ukazało się Saint-Pierremont, kilka domów pustych na wzgórzu. Ominięto jednak wieś i Maurycy zauważył, że skręcono zaraz na lewo, kierując się na północ ku Besace. Teraz zrozumiał ten ruch; szło o dostanie się do Mouzon przed prusakami. Ale czy to się uda z wojskiem tak zmęczonem i tak zdemoralizowanem? W Saint-Pierremont ukazali się znowu trzej ułani, w oddali, na skręcie drogi idącej z Buzancy, i gdy straż tylna opuszczała wieś, zdemaskowano bateryę; padło kilka kul, nie zrządziwszy żadnej szkody. Nie odpowiedziano wcale; pochód posuwał się dalej, coraz uciążliwszy.
Z Saint-Pierremont do Besace, są trzy dobre mile, i Jan, któremu Maurycy to powiedział, machnął ręką rozpaczliwie; nigdy żołnierze tam nie dojdą, widział przecie jak są zmęczeni, jak twarze ich wyrażają niesłychane znużenie. Droga szła między dwoma wzgórzami, które powoli zbliżały się do siebie. Musiano się zatrzymać. Ale ten spoczynek jeszcze bardziej ubezwładnił nogi i gdy trzeba było iść znowu, wydawało się to o wiele przykrzejszem; pułki zatrzymywały się, ludzie padali. Jan, widząc że Maurycy blednie, z włosami wzburzonemi przez zmęczenie, zaczął rozmawiać wbrew swemu zwyczajowi, starał się go oszołomić potokiem słów, chcąc go tym sposobem zająć w mechanicznym ruchu marszu.
— To siostra twoja mieszka w Sedanie, będziemy zapewne szli tamtędy.
— Przez Sedan? Jakim sposobem? To nie nasza droga, chyba żeby poszaleli.
— Czy młoda jest twoja siostra?
— Jest w moim wieku, mówiłem ci przecież, że jesteśmy bliźniętami.
— Czy podobna do ciebie?
— Tak, jest blondynką, podobnie jak i ja! ma włosy kręcone, śliczne!... Drobniutka, zgrabna... moja droga Henryka!
— Kochacie się bardzo?
— O tak!...
Zapanowało milczenie i Jan, spojrzawszy na Maurycego, spostrzegł, że oczy mu się przymykają, że upada.
— No! mój chłopcze... trzymajże się do stu dyabłów!... daj mi karabin na chwilę, ulżysz sobie... Niepodobieństwo, żebyśmy mogli dalej iść dzisiaj, zostawimy połowę ludzi na drodze!
Spostrzegł przed sobą wieś Oches, której kilka chat leży na wzgórku. Kościół cały żółty, wysoki, wznosi się śród drzew.
— Zapewne nocować tam będziemy.
Zgadł w rzeczy samej. Generał Douay, widząc nadzwyczajne znużenie wojska, stracił nadzieję dostania się tego dnia do Besace. Zmusiło go do tego przybycie bagaży, tego przeklętego konwoju, który wlókł za sobą od Reims, szeregu wozów i bydła ciągnącego się na przestrzeni trzech mil, który opóźniał jego marsz. W Quatres-Champs rozkazał, ażeby bagaże te ruszyły wprost do Saint-Pierremont; dopiero w Oches złączyły się z korpusem w takim stanie znużenia, że konie wprost padały. Była już piąta godzina. Generał, lękając się zapuścić się w ciasne przejścia Stonne, postanowił skrócić marsz nakazany przez marszałka. Zatrzymano się więc, rozbito obóz, bagaże na dole, na łące, strzeżone przez jedną dywizyę, podczas gdy artylerya ustawiła się w tyle, na wzgórzu i brygada, która nazajutrz miała pełnić służbę straży tylnej, zatrzymała się na wzniesieniu wprost Saint-Pierremont. Druga dywizya, do której należała brygada Bourgain-Desfeuilles, rozłożyła się biwakiem za kościołem, na szerokiej płaszczyznie, zakończonej laskiem dębowym.
Noc zapadała, gdy pułk 106 na skraju tego lasu mógł się nakoniec rozłożyć, taki był zamęt w wyborze i naznaczaniu miejsc.
— Sza! — zawołał z gniewem Chouteau — nie chcę jeść, chcę spać!
Wszyscy się tego domagali. Wielu nie miało sił do rozbicia namiotu, zasypiali gdzie padli, jak martwe snopy. Zresztą do jedzenia potrzebny był najprzód rozdział żywności przez intendenturę, a intendentura, czekając na 7 korpus w Besace, nie mogła się znajdować w Oches. Wśród powszechnego rozprzężenia już nie trąbiono wcale na kapralów. Każdy żywił się jak mógł. Odtąd wcale nie dawano żywności i żołnierze karmić się musieli tem co mieli w tornistrach; a ponieważ tornistry były puste, więc był głód. Co prawda była kawa, ale większość piła ją nieosłodzoną, bo cukru nie było.
Gdy Jan chciał jeden z dwóch, jakie posiadał, sucharów, oddać Maurycemu, spostrzegł, że ten śpi głęboko. Zrazu chciał go obudzić, ale namyślił się i z bohaterskim stoicyzmem włożył suchary do tornistra, tak starannie, jakby chował tam złoto; poprzestał, podobnie jak koledzy na kawie. Domagał się, żeby rozbito namiot i wszyscy się pod niego wsunęli, gdy Loubet zjawił się z wyprawy, i przyniósł marchwi z sąsiedniego pola. Ponieważ nie można jej było ugotować, więc jedli ją na surowo. Ale to nie zaspokoiło ich głodu, a Pache się rozchorował.
— Nie, nie, niech śpi — rzekł Jan do Chouteau, który chciał budzić Maurycego, by mu dać marchwi.
— Ach! — rzekł Lapoulle — jutro, gdy staniemy w Angoulême, będziemy mieli chleb... Mam w Angoulême krewniaka żołnierza, który tam jest w garnizonie...
Zdziwiono się, a Chouteau zawołał:
— Co za Angoulême?... A to osioł, on myśli, że idziemy do Angoulême.
Niepodobna było wyciągnąć z Lapoulle’a najmniejszego objaśnienia. Był pewny, że idą do Angoulême. Dziś rano, widząc ułanów, utrzymywał on uparcie, że są to żołnierze Bazaine’a.
Potem obóz okryła noc czarna i martwe milczenie. Pomimo, że noc była chłodna, zabroniono rozpalać ognisk. Wiedziano, że prusacy znajdują się o kilka kilometrów, chciano więc ukryć się niejako przed nimi. Oficerowie uprzedzili żołnierzy, że wystąpią około czwartej godziny rano, dla odzyskania straconego czasu, i wszyscy spali jak zabici. Ponad obozem rozrzuconym szeroko, silny oddech tej gromady ludzi unosił się wśród ciemności, jak gdyby tchnienie samej ziemi.
Nagle huk strzału zbudził sekcyę. Noc była jeszcze głęboka; mogła być zaledwie trzecia rano. Wszyscy się zerwali, niepokój był powszechny, sądzono, że nieprzyjaciel napadł w nocy. A tymczasem był to Loubet, który obudziwszy się, powziął myśl udania się do lasku dębowego, gdzie powinny się znajdować króliki; cóżby to była za uczta, gdyby o świcie przyniósł kolegom parę królików! Ale szukając dobrego stanowiska, usłyszał, że jacyś ludzie się doń zbliżają, rozmawiają, łamią gałęzie! Przestraszył się i dał ognia, sądząc, że to są prusacy.
Już Maurycy, Jan i inni nadbiegli, gdy rozległ się głos chrapliwy:
— Do pioruna! nie strzelajcie!
Na skraju lasu stał mężczyzna wysoki i chudy, i można było dostrzedz, że ma gęstą brodę. Ubrany był w bluzę szarą, ściśniętą w pasie czerwoną taśmą i niósł na rzemieniu strzelbę. Objaśnił zaraz, że jest francuzem, wolnym strzelcem, sierżantem, i że przyszedł z dwoma ludźmi, z lasów Dieulet dla udzielenia pewnych wiadomości generałowi.
— Hej, Cabasse! Ducat! — zawołał, odwracając się! — hej, tchórze! chodźcie tu!
Obaj z widocznym strachem zbliżyli się, Ducat mały i tłusty, blady, z rzadkiemi włosami, Cabasse wysoki i suchy, z twarzą czarną i nosem zakrzywionym.
Tymczasem Maurycy, który bacznie przypatrywał się sierżantowi, zapytał go ze zdziwieniem:
— Czy pan nie jesteś czasem Wilhelmem Sambuc z Remilly?
A gdy ten, po krótkiem wahaniu, z miną niespokojną, rzekł, że tak, młody człowiek cofnął się nieco, gdyż Sambuc uchodził za ostatniego łajdaka, będąc godnym synalkiem rodziny drwali, głośnej ze swego postępowania. Ojciec, pijak, został znaleziony pewnego wieczoru z szyją poderżniętą w lesie, matka i córka żebraczki i złodziejki, znikły, osiadłszy zapewne w jakimś domu publicznym. Wilhelm sam trudnił się kradzieżą zwierzyny, kontrabandą. Najmłodszy tylko syn tego pomiotu wilczego, został uczciwym, Prosper, strzelec afrykański, który, nim zaciągnął się do wojska, był parobkiem folwarcznym, obrzydziwszy sobie lasy.
— Widziałem twego brata w Reims i w Vouziers. Jest zdrów — rzekł Maurycy.
Sambuc nic nie odpowiedział. Poczem, chcąc to skończyć, zawołał:
— Prowadźcie mnie do generała. Powiedźcie mu, że jesteśmy wolnymi strzelcami z lasów Dieulet i przynosimy ważne wiadomości.
Maurycy, wracając do obozu, rozmyślał o tych wolnych strzelcach, na których liczono tak wiele, a którzy już wszędzie wywoływali na siebie skargi. Mieli oni prowadzić wojnę partyzancką, czynić zasadzki na nieprzyjaciela po lasach, ścigać go, zabijać jego placówki, bronić lasów. W rzeczy zaś samej zaczęli być postrachem wieśniaków, których nie bronili wcale, lecz za to niszczyli im pola. Ci wszyscy, którzy nienawidzili służby wojskowej regularnej, wszyscy wykolejeni zaciągali się do wolnych strzelców, unikając tym sposobem karności, żyjąc wśród zarośli jak rozbójnicy, śpiąc lub włócząc się na los szczęścia po drogach. W niektórych kompaniach znajdowali się istotnie ludzie okropni.
— Hej Cabasse! hej Ducat! — wołał ciągle Sambuc, odwracając się co krok — chodźcież próżniaki!
Ci dwaj mieli także miny z pod ciemnej gwiazdy. Cabasse wysoki i chudy, urodzony w Tulonie, niegdyś garson w kawiarni w Marsylii, znalazł się w Sedanie jako agent handlowy, miał do czynienia z policyą poprawczą, z powodu niewyjaśnionej sprawy o kradzież. Ducat, mały tłuścioch, niegdyś woźny w Blainville, zmuszony został do sprzedania swej posady wskutek nieczystych historyj z młodemi dziewczętami, o mało także nie dostał się pod sąd przysięgłych z powodu takiej samej sprawy w Raucourt, gdzie był rachmistrzem w fabryce. Cytował on łacinę, podczas gdy jego kolega umiał zaledwie czytać; ale obaj stanowili dobraną parę, wzbudzającą obawę.
Cały obóz już się budził. Jan i Maurycy poprowadzili wolnych strzelców do kapitana Beaudoin, który ich odesłał do pułkownika Vineuil. Ten począł ich pytać, ale Sambuc, czując swe znaczenie, chciał mówić tylko z generałem; a ponieważ generał Bourgain-Desfeuilles, przepędziwszy noc u proboszcza w Oches, zjawił się na progu plebanii zły że go zbudzono wśród nocy, przyjął tych ludzi groźnie.
— Zkąd są? czego chcą?... ach! to wy wolni strzelcy! włóczęgi!
— Panie generale — odezwał się Sambuc, nie tracąc miny — obsadziliśmy lasy Dieulet...
— Gdzież to są te lasy Dieulet?
— Między Stenay i Mouzon, generale.
— Stenay, Mouzon, co to jest? Nie znam tych nazwisk.
Pułkownik Vineuil, zawstydzony, wtrącił się, i tonem łagodnym, objaśnił, że Stenay i Mouzon znajdowały się nad Meuzą, i że ponieważ niemcy zajęli pierwsze z tych miast, więc postanowiono spróbować, czyby się nie dało przejść rzeki po moście w Mouzon.
— Otóż generale, rozpoczął znów Sambuc, przyszliśmy pana uwiadomić, że lasy Dieulet w tej chwili są zajęte przez prusaków... Wczoraj, gdy 5-ty korpus występował z Bois-les-Dames, odbyła się potyczka w stronie Nouar...
— Jakto, wczoraj się bili?
— Tak, panie generale, korpus 5-ty bił się cofając się, i teraz powinien już być w Beaumont... Otóż, kiedy koledzy udali się na zwiady co do ruchów nieprzyjaciela, my powzięliśmy zamiar udać się do pana i objaśnić go o położeniu, a może pan generał pójdziesz z pomocą 5-mu korpusowi, gdyż jutro rano spadnie mu na kark najmniej sześdziesiąt tysięcy ludzi.
Na tę cyfrę generał Bourgain-Desfeuilles poruszył ramionami.
— Sześdziesiąt tysięcy, do licha, czemu nie sto tysięcy?... Śni ci się, mój chłopcze. Strach dwoi ci wszystko w oczach. Gdyby tak blisko od nas znajdowało się sześdziesiąt tysięcy ludzi, wiedzielibyśmy o tem.
Uparł się. Napróżno Sambuc wzywał na świadka Ducata i Cabasse’a.
— Widzieliśmy armaty — potwierdzał prowensalczyk. I trzeba przyznać, że te gbury musieli chyba oszaleć, żeby się z niemi zapuszczać w lasy. Błoto tam z powodu deszczów w ostatnich dniach jest takie, że grzęźnie się po kostki.
— Ktoś ich prowadzi, to pewna — oświadczył dumny woźny.
Ale generał nie wierzył oddawna w połączenie się dwóch armij niemieckich, o których mu, jak mówił, brzęczą nad uszami. Nie uznał nawet za stosowne odesłać wolnych strzelców do dowódzcy 7 korpusu, zwłaszcza, że ci byli przekonani, że z nim samym mówią. Gdyby słuchano wszystkich chłopów, wszystkich włóczęgów, którzy przynosili mniemane wiadomości, nie możnaby zrobić jednego kroku, nie skręcając na prawo lub lewo, wśród przygód najróżnorodniejszych. Rozkazał tylko trzem zuchom, ażeby zostali przy wojsku, gdyż znajomość okolicy, jaką wykazują, przydać się może.
— Bądź co bądź — mówił Jan do Maurycego, gdy zwijali namiot — to są tęgie chłopy. Zrobili cztery mile przez pola dla tego tylko, by nas ostrzedz.
Maurycy przyznał to i twierdził, że mają słuszność. Znał on także dobrze tę okolicę i dręczył go śmiertelny niepokój na myśl, że prusacy znajdują się w lasach Dieulet, w ruchu ku Sommauthe i Beaumont. Usiadł zmęczony jeszcze pochodem, z żołądkiem pustym, sercem ściśniętem trwogą, o świcie dnia tego, który, miał to przeczucie, będzie strasznym.
Widząc go tak bladym, kapral spytał tonem ojcowskim:
— Co, źle znowu? czy znów noga?
Maurycy potrząsł głową, że nie. Noga w szerokich trzewikach była lepiej.
— A więc jesteś głodny?
I widząc, że nie odpowiada, wyciągnął niepostrzeżenie jeden suchar ze swego tornistra i podając go Maurycemu, rzekł z prostotą:
— Masz, schowałem dla ciebie. Taki sam dopiero co zjadłem.
Dzień się robił, gdy korpus 7-y opuścił Oches, idąc ku Mouzon przez Besace, gdzie powinien był nocować. Najprzód wyruszyły olbrzymie bagaże, eskortowane przez 1-ą dywizyę; i jeżeli wozy pociągowe, zaprzężone w dobre konie jechały prędko, inne, podwody rekwizycyą ściągnięte, po większej części próżne i niepotrzebne, stłoczyły się w ciasnem przejściu w Stonne. Droga, przeszedłszy wioskę Berlière, wciska się między dwa wzgórza zarosłe. Około godziny ósmej, w chwili gdy dwie drugie dywizye także wyruszyły, zjawił się marszałek Mac-Mahon, rozgniewany że spotkał jeszcze tutaj wojska, o których myślał, że już wyszły z Besace, i że lada chwila staną w Mouzon. Nastąpiło żywe z tego powodu starcie między nim i generałem Douay. Postanowiono zostawić 1-ą dywizyę i bagaże posuwające się wolno ku Mouzon; drugie zaś dwie dywizye, nie chcąc by zostały wstrzymywane przez te ciężkie wozy, ruszą na drogę do Raucourt i d’Autrecourt i przejdą Meuzę w Villers. Znowu więc posuwano się ku północy, wskutek pragnienia marszałka, ażeby postawić rzekę między sobą i nieprzyjacielem. Bądź co bądź tego wieczora miano znaleźć się koniecznie na prawym brzegu. Straż tylna była jeszcze w Oches, gdy baterya dział pruskich, umieszczona na wzgórzu w oddali od strony Saint-Pierremont, dała ognia, rozpoczynając grę wczorajszą. Z początku odpowiedziano — potem wojska się cofnęły.
Aż do godziny jedenastej, pułk 106 wlókł się powoli drogą wijącą się w głębi wąwozu Stonne, między wysokiemi wzgórzami. Po lewej stronie spadzistość się wznosi, naga, poszarpana; z prawej lasek łagodnie zniża się po pochyłości. Słońce świeciło i było niezmiernie gorąco w tej ciasnej dolinie, pustej i smutnej. Od wioski Berlière rozsiadłej na górze wysokiej i ponurej, nie ma już nigdzie mieszkań ludzkich, ani żywej duszy, ani jednego bydlęcia pasącego się na łąkach. I żołnierze, znużeni i głodni wczoraj, nie odpocząwszy sobie prawie wcale i znów nic nie jedząc, wlekli się zniechęceni, szarpani milczącym gniewem.
Nagle, gdy się zatrzymano na brzegu drogi, usłyszano huk działa od strony prawej. Huk był tak czysty, wyraźny, że bitwa nie musiała się toczyć dalej niż o dwie mile. Wrażenie na tych ludzi znużonych odwrotem, zdenerwowanych przez oczekiwanie, było nadzwyczajne. Wszyscy zerwali się na równe nogi, rozgorączkowani, zapominając o znużeniu: dla czego nie idziemy? chcieli się bić, walczyć, a nie uciekać ciągle niewiadomo dokąd i dla czego.
Właśnie generał Burgain-Desfeuilles wszedł na małe wzgórze na prawo z pułkownikiem de Vineuil, dla rozpoznania pozycyi. Widać ich było wysoko, między zaroślami, z lornetami wyrychtowanemi; zaraz potem wysłali adjutanta, który był przy nich, żeby sprowadził wolnych strzelców, jeżeli jeszcze byli; kilku ludzi, Jan, Maurycy i inni poszli z tymi ostatnimi, na wypadek gdyby czego było potrzeba.
Generał jak tylko zobaczył Sambuca, krzyknął:
— Co za przeklęty kraj z temi wzgórzami i lasami nieskończonemi!... Czy słyszysz? gdzie to, gdzie się biją?
Sambuc, którego Ducat i Cabasse nie opuszczali ani na chwilę, nadstawił uszów i przez jakiś czas, nic nie mówiąc, przypatrywał się obszernemu widnokręgowi. Maurycy obok niego patrzył także na te dalekie przestrzenie dolin, lasów. Wyglądało to jak morze bez końca, pogarbione falami olbrzymiemi i powolnemi. Lasy krasiły ciemną zielenią ziemię żółtą, a dalekie wzgórza pod palącem słońcem tonęły w mgle sinej. I nic nie było widać, najmniejszego dymku na tle jasnego nieba, a armaty grzmiały ciągle z hukiem burzy oddalonej i wzmagającej się nieustannie.
— Na prawo jest Sommauthé — rzekł w końcu Sambuc, ukazując wysoki wierzchołek okryty zielenią. Tam na lewo jest Yoncq... To w Beaumont się biją, generale.
— Tak, w Varniforêt lub w Beaumont — potwierdził Ducat.
Generał mruczał.
— Beaumont, Beaumont, dyabeł nie zrozumie tego w tym przeklętym kraju...
Poczem dodał głośno:
— Jak daleko ztąd do Beaumont?
— Będzie ze dwadzieścia kilometrów, idąc drogą z Chêne do Stenay, którą oto tam widać.
Działa wciąż grzmiały; huk zdawał się iść z zachodu na wschód, wśród głuchego turkotu przerywanego piorunami.
Sambuc dodał:
— Do dyabła, gorąco tam być musi... Spodziewałem się tego, uprzedzałem pana dziś rano, panie generale. Z pewnością są to armaty, któreśmy widzieli w lasach Dieulet. W tej chwili 5-ty korpus ma z pewnością na karku całą tę armię przybyłą z Buzancy przez Beauclair.
Zapanowało milczenie, wśród którego bitwa w oddali grzmiała coraz głośniej a Maurycy ściskał zęby, gdyż owładnęła nim szalona chęć krzyku. Dla czego nie maszerowano na odgłos dział, natychmiast? po co tyle gadaniny? Nigdy jeszcze nie doznawał takiego podniecenia. Każdy huk działa odzywał mu się w piersi, wstrząsał nim, nakazywał mu iść tam, skończyć raz. Czyż więc znowu mieli przysłuchiwać się tej bitwie, ocierać się o nią, nie wystrzeliwszy ani jednego naboju? To zbrodnia włóczyć ich tak od chwili wypowiedzenia wojny, ciągle w ucieczce! W Vouziers słyszeli zaledwie strzały swej straży tylnej. W Oches nieprzyjaciel smagał ich trochę z tyłu, a oni oczekiwali, nie szli na pomoc swym kolegom pędem! Maurycy spojrzał na Jana, który tak samo jak i on był bardzo blady, z oczami płonącemi gorączką. Wszystkie serca biły w piersi, na odgłos tego gwałtownego wyzwania dział.
Ale zwrócił na siebie uwagę sztab, wstępujący wązką ścieżką na wzgórze. Był to generał Douay, z twarzą zaniepokojoną. Gdy osobiście wypytał się wolnych strzelców, wydał okrzyk rozpaczy. I cóżby był mógł zrobić, choćby nawet był ostrzeżony rano? Wola marszałka była wyraźną; należało przejść Meuzę przed wieczorem, za jaką bądź cenę. A zresztą, jakże teraz zgromadzić wojska rozproszone w marszu ku Raucourt, w celu nagłego rzucenia ich na Beaumont? Z pewnością przybytoby napróżno. Piąty korpus w tej chwili zapewne jest w odwrocie ku Mouzon, co wyraźnie zdradzał huk armatni, coraz bardziej przesuwający się na zachód, podobny do burzy gradowej, przebiegającej szybko i oddalającej się. Generał Douay podniósł obie ręce po nad nieskończony widnokrąg dolin i wzgórzy, niw i lasów z giestem gniewnej bezsilności i wydano rozkazy do dalszego marszu ku Raucourt.
O! ten marsz w głębi wąwozów Stonny, między wysokiemi wzgórzami, podczas, gdy po stronie prawej, poza lasami, działa grzmieć nie przestawały! Pułkownik de Vineuil, na czele pułku 106, jechał wyprostowany na koniu, z głową bladą, z powiekami opuszczonemi, jakby ukrywał łzy. Kapitan Beaudoin, milcząc, gryzł wąsy, a porucznik Rochas mimowoli rzucał przekleństwa na wszystkich i na siebie samego. A nawet śród tych żołnierzy, którzy wcale nie mieli ochoty się bić, śród najmniej walecznych, dała się uczuć potrzeba wymyślania, wylania swego gniewu ciągłej porażki, wściekłości nieustannego pochodu, krokiem chwiejnym i ciężkim, podczas gdy ci przeklęci prusacy mordują tam kolegów.
U stóp Stonny, droga wije się wśród wzgórzy, rozszerza się i wojsko szło przez obszerne niwy, poprzecinane tu i owdzie niewielkiemi laskami. Pułk 106, który od Oches postępował w tylnej straży, oczekiwał ataku, gdyż nieprzyjaciel szedł za kolumną krok w krok, śledząc ją, czychając zapewne na chwilę sposobną, by rzucić się na nią. Kawalerya, korzystając z wszelkich zagięć gruntu, usiłowała ją oskrzydlić. Widziano liczne szwadrony gwardyi pruskiej wysuwające się z po za lasu; ale zatrzymały się one wobec pułku huzarów, który posunął się naprzód, oczyszczając przed sobą drogę. Dzięki temu, odwrót odbywał się w dość dobrym porządku i zbliżano się już do Raucourt, gdy ukazało się widowisko, które zwiększyło niepokój i do ostatka zdemoralizowało żołnierzy. Nagle, na drodze poprzecznej, spostrzeżono tłum biegnący oficerów ranionych, żołnierzy w nieładzie i bez broni, wozy i furgony pędzące galopem, ludzie i zwierzęta uciekali, zadyszani wśród wichru klęski. Były to szczątki jednej z brygad 1-ej dywizyi, która eskortowała furgony, puściwszy się rano do Mouzon przez Besace. Zbłądziwszy, wskutek nieszczęśliwego wypadku, część tej brygady i furgonów spotkała się w Varniforêt, niedaleko Beaumont z 5-m korpusem cofającym się w rozsypce. Napadnięta, zaatakowana od skrzydeł, ulegając przemocy, rozbiegła się, i przestrach ją gnał krwawą, przerażoną, na pół oszalałą. Wywarło to na pułku 106 nadzwyczaj przykre wrażenie. Opowiadanie jej siało przestrach, który niósł się niejako na grzmocie tych dział, których huk słyszano od rana bezustannie.
Wskutek tego przejście przez Raucourt było nadzwyczaj niespokojne i pełne zamięszania. Czy miano się zwrócić na prawo, ku Autrecourt by przejść Meuzę w Villers, jak to pierwotnie postanowiono? Generał Douay, zmięszany, wahający się, lękał się, by most nie był zapchany, lub może już w ręku prusaków. Postanowił więc iść prosto przed siebie, przez Haraucourt, by dostać się do Remilly przed nocą. Po Mouzon — Villers, po Villers — Remilly; kręcono się ciągle przy akompaniamencie galopujących za sobą ułanów. Miano jeszcze sześć kilometrów drogi, ale była już godzina piąta i żołnierze niesłychanie znużeni. Od świtu byli na nogach, stracono przeszło dwanaście godzin na to, by zrobić zaledwie trzy mile, drepcząc wyczerpując się śród nieustannego oczekiwania, wśród wzruszeń i obaw najżywszych. Przez dwie noce ostatnie ludzie prawie nie spali a nie jedli od Vouziers. Upadali ze znużenia. W Raucourt budzili litość powszechną.
Miasteczko to jest bogate, ze swemi fabrykami licznemi, wielką ulicą dobrze zabrukowaną po obu stronach drogi, kościołem i magistratem pełnym wdzięku. Na nieszczęście nocy poprzedniej przejechał tędy cesarz i marszałek Mac-Mahon, wśród natłoku sztabu i orszaku cesarskiego, a wreszcie przejście 1-go korpusu, który przez całe rano płynął drogą jak rzeka, wyczerpało wszelkie zasoby, opróżniło piekarnie i handle; wymiatając nawet okruchy z domów mieszczańskich. Nie było już ani chleba, ani wina, ani cukru, nic do picia i do jedzenia. Widziano damy stojące przed drzwiami, rozdające szklanki wina i filiżanki bulionu, aż do ostatniej kropli. A gdy się to skończyło, gdy pierwsze pułki 7-go korpusu, koło godziny trzeciej, poczęły przechodzić, nie było już nic! Jakto? więc znowu idzie wojsko? Znowu wielka ulica zawrzała pochodem żołnierzy wycieńczonych, pokrytych kurzem, umierających z głodu, a tu nie miano nic, by ich pożywić! Wielu zatrzymało się, pukało do drzwi, wyciągało ręce do okien, błagając o kawałek chleba, kobiety płakały, dając znaki, że nie mają już chleba, że nic im pomódz nie mogą.
Na rogu ulicy Dix-Potiers, Maurycy zachwiał się. Jan pobiegł ku niemu.
— Nie! zostaw mnie, niech się to raz skończy... Wolę tu zdechnąć!
Upadł na kupę kamieni. Kapral, udając zagniewanego zwierzchnika, zawołał:
— Do wszystkich dyabłów z takim żołnierzem! Czy chcesz, żeby cię prusacy zabrali? Dalej wstawaj!
A widząc, że Maurycy nie odpowiada, zlany potem, z oczami przymkniętemi, na pół omdlały, zaklął jeszcze raz ale z tonem pełnym głębokiego współczucia.
— Ach mój Boże! mój Boże!
I pobiegł do pobliskiej fontanny, napełnił swą manierkę wodą i powróciwszy skropił mu nią twarz. Poczem, nie kryjąc się teraz wcale, wyciągnął z tornistra ostatni suchar, tak starannie zachowany; połamał go na drobne kawałki i wcisnął mu je do ust. Zgłodniały otworzył oczy i połknął.
— Więc ty — zapytał, nagle przypominając sobie wszystko — więc ty go nie zjadłeś?
— O! ja — odrzekł Jan — mam brzuch wytrzymały, mogę poczekać... Trochę wina gęsiego i jestem zdrów!
Znowu napełnił manierkę i wypił ją duszkiem, mlaskając językiem. I jego twarz była blada i był tak głodny, że ręce mu drżały.
— Dalej, wstawaj i w drogę! Mój chłopcze, trzeba połączyć się z kolegami.
Maurycy oparł się na jego ramieniu i dał sobą kierować jak dziecko. Żadne ramię kobiece nie przyciskało go tak do siebie. Wśród powszechnej ruiny, wśród tej nędzy ostatniej, ze śmiercią nad głową, było to dla niego rozkoszą niejako, że czuł koło siebie istotę, która go kochała i opiekowała się nim; a może ta myśl, że to serce jemu oddane, należało do człowieka prostego, do chłopa, dodawała jego wdzięczności pewną słodycz niewyczerpaną. Czyż to nie było braterstwo pierwszych dni świata, przyjaźń poprzedzająca wszelką cywilizacyę i wszelkie klasy społeczne, ta przyjaźń dwóch ludzi złączonych ze sobą wśród wspólnych potrzeb, wobec groźby natury wrogiej? Zdawało mu się, że słyszy tętniące uczucie ludzkości w piersi Jana i dumny był z tego, że on jest silniejszy, że mu pomaga, że się poświęca; gdy tymczasem Jan, nie rozbierając swych wrażeń, doznawał radości, że może pomagać inteligencyi, oświacie zawartej w jego przyjacielu. Od chwili gwałtownej śmierci swej żony, wciągnięty w straszny dramat, zdawało mu się, że wygasło w nim już wszelkie uczucie, przysiągł sobie, że nie będzie już patrzył na kobiety, te istoty, które tyle cierpień zadają, nawet wtedy, gdy są dobre. I przyjaźń dla obu stawała się niejako potrzebą; nie potrzebowali się całować, ale przenikali się wzajemnie, poznali się dobrze na tej strasznej drodze z Remilly, jeden drugiego podpierał, stanowili jedną istotę pełną litości i cierpień.
W chwili gdy straż tylna opuszczała Raucourt, niemcy wchodzili tam z drugiej strony; i dwie ich baterye, natychmiast ustawione z lewej strony, na wzgórzu, dały ognia. W tym czasie pułk 106, biegnąc drogą zniżającą się nieco wzdłuż Emanny, znalazł się na linii strzałów. Granat strzaskał topolę, stojącą na brzegu rzeki; inny zagrzebał się na łączce, obok kapitana Beaudoin, i nie pękł. Ale wąwóz, prowadzący do Haraucourt coraz bardziej się zwężał, i zapuszczano się w niego, jak w pewien rodzaj ciasnego kurytarza, nad którym z obu stron wznosiły się spadziste góry pokryte drzewami; gdyby garść prusaków urządziła tam zasadzkę, klęska byłaby nieuniknioną. Prażone z tyłu, mając z prawej i lewej strony groźbę możliwego napadu wojska posuwały się wśród wzrastającego niepokoju, śpiesząc się, by wyjść jaknajprędzej z tego przejścia niebezpiecznego. Najbardziej znużeni nawet, dobywali ostatnich sił. Żołnierze, którzy przed chwilą, w Raucourt, ledwie że wlekli nogi za sobą od drzwi do drzwi, przyśpieszali teraz kroku, ożywieni, rzeźwi, pod kłującą ostrogą niebezpieczeństwa. Nawet konie zdawały się pojmować, że każda stracona chwila może być drogo opłacona. I już czoło kolumny dosięgało Remilly, marsz odbywał się szybko, gdy nagle wszystko się zatrzymało.
— Do dyabła! — zawołał Chouteau — czy nas tu chcą zostawić!
Pułk 106 nie doszedł jeszcze do Haraucourt, a granaty nie przestawały padać.
W chwili gdy pułk się zatrzymał, oczekując na dalszy marsz, granat pękł po prawej stronie, na szczęście nie zraniwszy nikogo. Upłynęło pięć nieskończonych, strasznych minut. Stano ciągle; musiała się tam uformować jakaś przeszkoda zagradzająca drogę, jak gdyby nagle wznoszący się mur. A pułkownik, wyprostowany w strzemionach, patrzył drżąc, czując za sobą wzrastający popłoch między żołnierzami.
— Wiadomo wszystkim, że jesteśmy sprzedani! — zawołał tonem gwałtownym Chouteau.
Wtedy wybuchło szemranie, krzyk rozpaczy pod biczem trwogi. Tak! tak! przyprowadzono ich tutaj, by ich sprzedać, by wydać ich prusakom. Wśród niepowodzeń ciągłych, wśród pełni błędów poczynionych, w głębi tych umysłów ograniczonych budziła się myśl zdrady, która jedna tylko mogła objaśnić te ciągłe klęski.
— Jesteśmy zdradzeni! jesteśmy zdradzeni! — odzywały się głosy przerażone.
Nagle Loubetowi przyszła myśl.
— Z pewnością to cesarz zagrodził nam drogę swemi bagażami!...
Myśl ta została przyjętą i poczęła obiegać po szeregach. Zapewniano, że orszak cesarski zagrodził drogę i przeciął kolumnę. To doprowadziło wszystkich do wściekłości, dały się słyszeć ohydne słowa, wybuchła cała nienawiść do tych ludzi cesarskich, którzy zajmowali miasta, objadali je, wypijali w nich wszystko, nie troszcząc się o żołnierzy, pozbawionych wszystkiego, głodnych i znużonych. Ach ten biedny cesarz, w tej chwili bez tronu i bez władzy, podobny do straceńca w swem państwie, niesiony jak paczka wśród bagaży wojska, skazany na wleczenie za sobą szyderstwa swej godności monarszej, swych stu gwardzistów, powozów, koni, kuchni, furgonów, całego przepychu swego płaszcza dworskiego, posianego pszczołami, zmiatającego krew i błoto na wielkich gościńcach pogromu!
Dwa granaty jeden po drugim padły. Porucznikowi Rochas zerwał odłamek skorupy czapkę z głowy. Szeregi się ścisnęły, był to ruch mimowolny, nagła fala, której ruch rozlał się daleko. Głosy ucichły a Lapoulle tylko wrzeszczał, by szli naprzód. Jeszcze jedna chwila, a byłaby się może straszna katastrofa poczęła, powszechna rozsypka, któraby zgniotła tych ludzi w głębi wąwozu, w straszliwem zamięszaniu.
— Dzieci, dzieci! trochę cierpliwości... wysłałem zobaczyć co się tam stało... już idziemy.
Ale stano jeszcze ciągle, a chwile stawały się wiekami. Jan wziął Maurycego za rękę, i z zimną krwią mówił mu do ucha, że gdyby koledzy poczęli uciekać, to oni obaj skoczą na lewo, ażeby się wdrapać między drzewa, z drugiej strony rzeki. Począł szukać oczami wolnych strzelców, chcąc ich zapytać o drogę, ale powiedziano mu, że zniknęli w czasie przejścia przez Raucourt. Nagle poruszono się, skręcono w bok i usunięto się z pod ognia bateryj niemieckich. Później dowiedziano się, że wśród zamętu tego dnia nieszczęsnego, dywizya Bonnemain i cztery pułki kirasyerów przecięły i zatrzymały korpus siódmy.
Noc już zapadała, gdy pułk 106 przeszedł przez Angecourt. Wąwóz ciągnął się z lewej strony, ale na prawo rozszerzał się i spływał w dolinę błękitnawą. Nakoniec z wyżyn Remilly spostrzeżono w mgle wieczornej, wstęgę bladosrebrzystą wśród rozległych niw i łąk. Była to Meuza, ta Meuza tak upragniona, gdzie zdawało się wszystkim, że czeka ich zwycięztwo.
A Maurycy, z ręką wyciągniętą ku dalekim światełkom drobnym, błyszczącym wesoło wśród zieloności, w głębi tej żyznej doliny, pełnej wdzięku rozkosznego przy zmroku łagodnym, rzekł do Jana z radosną ulgą człowieka, odnajdującego kraj ukochany:
— Patrz, tam! tam!... to Sedan!

VII.

W Remilly straszliwa mięszanina ludzi, koni i wozów napełniała ulicę spadzistą, skierowaną wylotem na Meuzę. Przed kościołem, działa na kołach połamanych, nie mogły się posuwać, choć smagano konie wśród przekleństw. Na dole, obok przędzalni, obok szumiącego wodospadu Emmany, tłoczyło się mnóstwo furgonów wywróconych, zagradzając drogę a tymczasem fala żołnierzy wzrastała ciągle i dobijała się do oberży pod „Krzyżem maltańskim", nie mogąc otrzymać ani kropli wina.
I ten pęd szalony rozbijał się dalej nieco, na granicy południowej miasta, którą gromada drzew rozdziela od rzeki, gdzie inżynierowie dziś rano zbudowali most na łyżwach. Prom znajdował się na prawo, dom przewoźnika bielał samotny wśród wysokiego zielska. Na obu brzegach porozpalano wielkie ognie, których płomienie ruchliwe rozświecały noc, wodę i brzegi blaskiem jarzącym. Dostrzegano olbrzymie nagromadzenie się wojsk oczekujących, gdyż po moście mającym zaledwie trzy metry szerokości, mogło tylko po dwóch w jednym iść szeregu, a kawalerya, artylerya, furgony przesuwały się krok za krokiem ze śmiertelną powolnością. Mówiono, że nie przeszła jeszcze jedna brygada 1-go korpusu, powózki z amunicyą i cztery pułki kirasyerów dywizyi Bonnemain. A tymczasem nadchodził cały korpus 7-y, trzydzieści kilka tysięcy ludzi, którym się zdawało, że nieprzyjaciel depcze im po piętach, śpieszących się przeto gorączkowo, by stanąć jaknajprędzej na drugim brzegu.
Była chwila, w której rozpaczano, czy się to da kiedy osiągnąć. Maszerowano od rana bez pokarmu, wymknięto się dzięki nogom ze strasznego wąwozu Haraucourt, dla tego, by odpokutować tutaj w tym nieładzie, zamęcie, wobec przeszkody trudnej do pokonania. Nawet za dwie godziny nie będzie można przejść przez most i każdy czuł to dobrze, że jeżeli prusacy nie ośmielają się atakować w nocy, to o świcie nie omieszkają uczynić tego. Mimo to dano rozkaz postawienia broni w kozły, rozłożono się obozem na obszernem i nagiem wybrzeżu, które przecięte drogą do Mouzon spadało powolnie aż do łąk Meuzy. W tyle, na płaskowzgórzu, artylerya rezerwy ustawiła się w szyku bojowym, wylotami ku wąwozom, dla ostrzeliwania ich w razie potrzeby. I znowu rozpoczęło się oczekiwanie, pełne buntu głuchego i niepokoju.
Pułk 106 rozłożył się ponad drogą, na ściernisku dominującem nad obszerną płaszczyzną. Ludzie z żalem rozstawali się ze swą bronią, spoglądając po za siebie, trapieni obawą napadu. Twarze były surowe i poważne, wszyscy milczeli, mrucząc od czasu do czasu głuche przekleństwa gniewu. Wybiła godzina dziewiąta, od dwóch godzin stano już tutaj i wielu pomimo okropnego znużenia nie mogło spać, rozciągnięci na ziemi, drżący, nadsłuchujący na najmniejszy szelest daleki. Nie myśleli już o głodzie, który im dokuczał, będą jedli tam, na drugim brzegu rzeki, i gotowi są trawę jeść, jeżeli czego innego nie będzie. Ale natłok zdawał się wzrastać; oficerowie, których generał Douay postawił przy moście, powracali co każde dwadzieścia minut zawsze z jedną i smutną wieścią, że trzeba będzie jeszcze całych godzin na przejście. Naturalnie jenerał zdecydował się przedostać się osobiście do mostu. Widziano go wśród natłoku jak się uwijał, jak nalegał o pośpiech.
Maurycy, siedząc na wzgórzu wraz z Janem, wyciągnął znów rękę ku północy.
— Sedan tam w głębi jest teraz... O! patrz! Bazeilles jest tutaj... tam Douzy, dalej Carignan, nieco na prawo... Prawdopodobnie w Carignan się skoncentrujemy... Gdyby było widno, zobaczyłbyś, że miejsca tam jest dosyć!
I giestem ręki obejmował niezmierną płaszczyznę, pełną ciemności. Niebo było dość jasne i można było rozróżnić, wśród czarnych łąk, blady prąd rzeki. Kępy drzew tworzyły ciężkie masy, zwłaszcza szereg topoli na lewo, rysujących się fantastyczną linią na tle nieba. W głębi, po za Sedanem, błyszczącym mnóstwem drobnych światełek, ciemności się nagromadziły, jak gdyby wszystkie lasy Ardennów, rozpostarły tam zasłonę ze swych dębów stuletnich.
Jan spojrzał na most.
— Patrzno, wszystko się tam stłoczyło. Nie przejdziemy nigdy.
Ognie po obu brzegach paliły się jasno, a ich blask w tej chwili stał się tak żywy, że cała scena w swej grozie, podobną była do jakiegoś zjawiska pełnego wyrazistości. Pod ciężarem jazdy i artyleryi przechodzącej od rana, łyżwy poczęły się zagłębiać, tak że pomost był w wodzie na kilka centymetrów. W tej chwili właśnie przechodzili kirasyerzy, dwójkami, szeregiem nieprzerwanym, wyłaniając się na jednym brzegu z cieniów, by zanurzyć się w nie na drugim; i nie było już widać mostu, zdawało się, że stąpali po wodzie, po tej wodzie jasno oświeconej, na której drgały blaski ognisk. Konie rżały z nozdrzami rozwartemi, drżąc przesuwały się w przestrachu po tej ruchomej podstawie, która im się z pod nóg usuwała. Kirasyerzy, stojąc na strzemionach, z cuglami skróconemi, przechodzili ciągle, otuleni w swe wielkie płaszcze białe, ukazując tylko hełmy oblane czerwonym odblaskiem, wyglądali jak jedźdzcy fantastyczni, jak widma idące na bój ciemności z włosami ognistemi.
Głęboka skarga wydobyła się z ust Jana.
— Och, głodny jestem!
Obok nich do koła ludzie pozasypiali, pomimo głodu. Znużenie zbyt wielkie wzięło górę nad strachem; pokładli się na wznak, z ustami otwartemi, na pół martwi pod niebem bezksiężycowem. Oczekiwanie po obu stronach nagich brzegów, zmieniło się w ciszę śmiertelną.
— Ach, jeść mi się chcę, konia bym zjadł z kopytami!
Pomimo swej wytrzymałości, mimowoli własnej, skarżył się biedny Jan, iż nie jadł już od trzydziestu sześciu godzin. Wobec tego Maurycy, myśląc że pułk ich nie przejdzie przez most, jak dopiero za jakie trzy godziny, powziął postanowienie.
— Słuchaj, mam tu wuja, wiesz, wujaszka Fouchard, mówiłem ci o nim... To tam, o pięćset lub sześćset ztąd metrów. Wahałem się, ale że ci się jeść chce... Przecież do wszystkich dyabłów wujaszek chyba da nam chleba!
I poprowadził swego przyjaciela. Folwarczek ojca Fouchard znajdował się przy wylocie wąwozu Haraucourt, niedaleko płaskowzgórza, na którem ustawiła się artylerya rezerwy. Był to nizki dom, z dość rozległem obejściem, stodołą, oborą i stajnią; z drugiej strony drogi, w samej wozowni, wieśniak urządził szlachtuz, gdzie sam bił bydlęta, by mięso z nich rozwozić na swym wózku po okolicy.
Maurycy, zbliżając się, zdziwił się mocno, nie widząc żadnego światła.
— A! stary sknera, zamknął się i nie będzie chciał nam otworzyć.
Nagle zwróciło jego uwagę nowe widowisko na drodze. Przed folwarkiem kręciło się kilkunastu żołnierzy, maruderów, zapewne zgłodniałych, poszukujących żywności na los szczęścia. Z początku wołali, potem stukali, a teraz widząc dom ciemny i milczący, walili we drzwi kolbami, chcąc je wyważyć. Jakiś gruby głos rozkazywał:
— Do wszystkich dyabłów, dalej! rozwalić trzeba całą chałupę, kiedy nikogo w niej nie ma.
Nagle usunęła się zasuwa od dymnika w śpichrzu i ukazał się wysoki starzec w bluzie, z gołą głową, trzymając w jednej ręce świecę, w drugiej strzelbę. Pod szczecinowatemi włosami białemi, twarz się rysowała wyraźnie, poorana zmarszczkami, nos ogromny, oczy duże i spłowiałe.
— Co to? złodzieje? chcą mi wszystko potłuc — krzyczał głosem ostrym. — Czego chcecie?
Żołnierze, nieco zawstydzeni, cofnęli się.
— Zdychamy z głodu, daj nam jeść.
— Nie mam nic, ani okruszyny... Może myślicie, że ja tu mam żywności na setki tysięcy ludzi... Byli tu już inni dziś rano... tak, tak! ci co należą do generała Ducrot. Przechodzili tędy i zabrali mi wszystko.
Żołnierze po jednemu poczęli się zbliżać.
— Jednakże otwórz, odpoczniemy trochę a może się co znajdzie...
I znowu poczęli się dobijać, gdy nagle starzec, postawiwszy świecę na poręczy, zmierzył się ze strzelby.
— Jak mię widzicie, pierwszemu, który dotknie się drzwi, łeb rozbiję!
I już bitwa miała się rozpocząć. Zabrzmiały przekleństwa i wymysły, jakiś głos krzyczał, że trzeba nauczyć rozumu tego świnię chama, który zapewne, podobnie jak inni, woli chleb wrzucić do wody, niż dać go żołnierzowi. I lufy karabinów skierowano na niego, miano go rozstrzelać przykładając mu nieomal broń do piersi; a on tymczasem nie ustępował, uparty, wściekły, oświecony jasno przez świecę.
— Nic nie ma! — wołał — ani okruszyny!
Maurycy przestraszony rzucił się naprzód w towarzystwie Jana.
— Hej, koledzy! koledzy...
Zniżył ręką lufy karabinów i podniósłszy głowę, prawie głosem błagalnym wołał do chłopa:
— Miejcież rozum... czy mię nie poznajecie? to ja!...
— Co za ja?
— Maurycy Levasseur, wasz siostrzeniec.
Ojciec Fouchard wziął znów świecę do ręki. Niezawodnie poznał Maurycego, ale się uparł, żeby nie dać nawet kropli wody.
— Siostrzeniec, czy nie, dyabeł cię pozna pod tem żebrackiem ubraniem... wynoście mi się do stu dyabłów, albo strzelam.
I wśród krzyków, gróźb, narad ażeby go ściągnąć z góry a chałupę podpalić, on nieustannie powtarzał:
— Wynoście się, albo strzelę!
— Nawet do mnie, ojcze? — nagle zapytał głos silny, unoszący się ponad wrzawą.
Usunęli się wszyscy i w blasku chwiejącym się świecy, ukazał się wachmistrz. Był to Honoryusz, którego baterya stała ztąd w odległości może dwustu metrów, i który od dwóch godzin napróżno opierał się niepokonanej chęci zapukania do tych drzwi. Wszak przysiągł sobie, że nigdy tu progu nie przestąpi; nie pisał ani razu przez cztery lata swej służby wojskowej do tego ojca, do którego teraz przemawiał. Tymczasem żołnierze maruderzy rozmawiali pomiędzy sobą żywo, naradzali się. Syn tego chłopa i do tego wachmistrz! niema tu co robić, rzeczy wzięły zły obrót, trzeba iść gdziendziej! Jakoż uciekli, rozpłynęli się w ciemnościach nocy.
Skoro Fouchard spostrzegł, iż został ocalony od rabunku, rzekł spokojnie, bez najmniejszego wzruszenia, jak gdyby dopiero wczoraj rozstał się ze swym synem:
— To ty?... dobrze, schodzę zaraz.
Trwało to dość długo. Słychać było, jak otwierał i zamykał drzwi i szafy, jak gdyby zapewniał się, czy niema nic otwartego. Nakoniec drzwi się rozwarły do połowy, przytrzymywane silnie.
— Wejdź, ale sam jeden!
Nie mógł jednak zabronić wejścia swemu siostrzeńcowi, pomimo widocznego wstrętu.
— Ano, wejdź i ty!
I chciał przed nosem Jana zamknąć drzwi; Maurycy musiał go prosić. Ale uparł się: nie, nie! nie potrzeba, żeby ktoś obcy wchodził, złodziej zapewne, który połamie mu sprzęty. Nakoniec Honoryusz podparł drzwi ramionami, wpuścił kolegów i stary musiał ustąpić, mrucząc pod nosem przekleństwa. Fuzyę wciąż trzymał w ręku. Wszedłszy do pokoju, strzelbę postawił przy szafie, świecę na stole, i uparcie milczał.
— Ojcze, umieramy z głodu. Dajże nam chleba i sera!
Nie odpowiedział wcale, udawał, iż nie słyszy, nadstawiał ciągle uszów, czy nie zbliżali się inni, gotowi do oblegania jego domu.
— Wuju, Jan jest naszym bratem. Odejmował sobie od ust ostatni kawałek chleba dla mnie. Tyleśmy razem wycierpieli!
Nie patrzał na nich, rozglądał się do koła, czy czego nie zabierają. Wreszcie nie mówiąc nic, powziął postanowienie. Ruchem nagłym schwycił świecę, wyszedł pozostawiając ich w ciemności i zamknął starannie drzwi za sobą na klucz. Słychać było jak schodził do piwnicy. Nieobecność jego trwała znów bardzo długo. Powrócił nakoniec, zawsze zamykając drzwi za sobą i położył na stole duży bochenek chleba i ser, ciągle milcząc. Była to już teraz polityka, bo trzymał się zasady, że nigdy nie wiadomo do czego rozmowa doprowadzić może. Zresztą, trzej żołnierze rzucili się na żywność, pożerając ją chciwie. Słychać było tylko ciężką pracę ich zębów.
Honoryusz powstał, zbliżył się do szafy szukając wody.
— Ojcze, mógłbyś nam też dać wina.
Fouchard, uspokojony teraz i pewny siebie, zawołał:
— Wina nie mam, ani kropli! Tamci, tego Ducrota, wszystko mi wypili; wszystko zrabowali!
Kłamał i pomimo usiłowań było to widocznem w mruganiu jego wielkich oczów spłowiałych. Od dwóch dni ukrył swoje bydło, kilka sztuk roboczych, jak również przeznaczonych na rzeź, wyprowadziwszy je w nocy, ukrył niewiadomo gdzie, zapewne w głębi lasu, lub w jakim szybie opuszczonym. Całe godziny spędzał na zakopywaniu w domu wina, chleba, najdrobniejszej nawet żywności, mąki i soli, tak że ktoś obcy na próżnoby przeglądał szuflady i półki. Pierwszym żołnierzom, którzy się dziś zgłosili odmówił nawet sprzedaży. Kto to wie, może się przytrafi lepsza sposobność sprzedaży? I w jego umyśle skąpca cierpliwego i przebiegłego, budziła się niejasna myśl handlu.
Maurycy, usiadłszy, przemówił pierwszy:
— Czy dawno widzieliście moją siostrę Henryetę?
Starzec począł chodzić, rzucając z ukosa wzrokiem na Jana, który właśnie zabierał się do połknięcia ogromnego kęsa chleba, i odrzekł, nie śpiesząc się wcale, jak gdyby po długim namyśle:
— Henryeta, tak, widziałem ją przeszłego miesiąca, w Sedanie... Ale dziś rano widziałem Weissa, jej męża... Jechał razem ze swym pryncypałem, panem Delaherche, który go wziął do swego powozu dla przypatrzenia się wojsku w Mouzon, ot, tak sobie dla przepędzenia czasu...
Głębokie szyderstwo przemknęło się po twarzy chłopa, który ciągnął dalej:
— Może za dużo widzieli w tem wojsku, i zapewne nie ubawili się wcale; od trzeciej godziny bowiem nie można było ruszyć się na drodze, tak była zapchana uciekającymi żołnierzami.
Ciągle tym samym głosem spokojnym i obojętnym, opowiedział kilka szczegółów o porażce 5-go korpusu, napadniętego w Beaumont w chwili, gdy jeść sobie gotował, zmuszonego od odwrotu, gnanego aż do Mouzon przez bawarczyków. Tłum żołnierzy w nieładzie, oszalałych z trwogi, przebiegł przez Remilly krzycząc, że Failly zaprzedał ich Bismarkowi. Maurycy przypomniał sobie ów marsz nużący dwóch dni ostatnich, rozkazy marszałka Mac-Mahona przyśpieszające odwrót, nakazujące przejście Mozy bądź co bądź, potem gdy stracono w niepojętem wahaniu tyle dni drogich. Było już zapóźno. Bezwątpienia, marszałek, który się tak uniósł znalazłszy w Oches korpus 7-my, o którym myślał że jest w Besace, musiał być przekonany, że korpus 5-ty obozował już w Mouzon, gdy tymczasem ten zatrzymał się w Beaumont, i dał się rozbić. Ale czegóż można wymagać od wojsk źle dowodzonych, zdemoralizowanych wyczekiwaniem i ucieczką, umierających z głodu i znużenia?
Fouchard skończył na tem, że stanął po za Janem, przed którym zniknął cały bochenek chleba — i rzekł tonem zimnego szyderstwa:
— No, cóż? teraz lepiej!
Kapral podniósł głowę i odrzekł tymże tonem:
— Trochę lepiej, dziękuję!
Honoryusz, od chwili gdy się tu znalazł, pomimo dręczącego go głodu, zatrzymywał się od czasu do czasu, nadstawiając uszów na najmniejszy szelest. Jeżeli, po gwałtownej walce ze sobą, złamał przysięgę i przyszedł do tego domu, to głównie popchnęła go do tego nieprzeparta chęć widzenia Sylwiny. List jej, jaki otrzymał w Reims chował pod koszulą, na piersi, ten list tak czuły, w którym mówiła mu, że go kocha ciągle, że tylko jego kochać będzie, pomimo strasznej przeszłości, pomimo Goliata i małego Karolka, którego spłodziła z tym człowiekiem. Myślał tylko o niej i niepokoił się, że jej dotąd nie widział, krzepiąc się wszelkiemi siłami, żeby nie okazać przed ojcem swych obaw. Ale namiętność wzięła górę i zapytał się głosem, który mimo usiłowań, zdradzał burzę wewnętrzną.
— Czy nie ma tu już Sylwiny?
Fouchard spojrzał z ukosa na syna wzrokiem śmiejącym się i odrzekł:
— Owszem, jest.
Potem umilkł, kaszląc, spluwając długo, tak że artylerzysta po niejakim czasie, musiał znowu zapytać:
— Czy poszła spać?
— Nie, wcale nie.
Nakoniec, stary sknera raczył objaśnić, że po prostu dziś rano udał się na jarmark do Raucourt, na wózku, wraz ze swą służącą. Dla tego, że żołnierze włóczą się ciągle, to cały świat nie ma jadać mięsa i załatwiać swych interesów! Tak samo jak co wtorek, zawiózł tam barana i ćwierć wołu, i właśnie kończył sprzedaż, gdy przybycie korpusu 7-go, wywołało nadzwyczajne zamieszanie. Biegano, popychano się. Z obawy więc, by mu nie zabrano wózka i konia, odjechał, zostawiając Sylwinę, która miała dokonać różnych zakupów w mieście.
— Ale ona powróci niedługo — kończył swym głosem spokojnym. — Zapewne schroniła się do doktora Dalichamp, jej ojca chrzestnego... Zresztą, jest to dziewczyna odważna, z miną zuchwałą... Ma ona dużo dobrych przymiotów...
Czy szydził? A może chciał wytłomaczyć, dla czego trzymał tę dziewczynę, która była powodem rozterki między ojcem i synem, która miała dziecko z prusakiem, dziecko, którego pozbyć się nie chciała. Znowu spoglądał z ukosa w milczącym uśmiechu.
— Karolek śpi tam, w jej pokoju, i z pewnością ona niedługo przyjdzie.
Honoryusz, drżąc cały, patrzał na ojca tak uparcie, że ten znów począł chodzić. Zapanowało milczenie długie, Honoryusz machinalnie krajał i jadł chleb. Jan także jadł ciągle, nie mieszając się wcale do rozmowy. Maurycy, siedząc oparty oburącz na stole, przypatrywał się meblom, staremu kredensowi, zegarowi, marzył o dawnych wakacyach, które przepędzał niegdyś w Remilly, z siostrą Henryetą. Czas upływał, zegar wybił godzinę jedenastą.
— Do dyabła! — zawołał — mogą nam odejść!
I poszedł otworzyć okno, czemu Fouchard się nie sprzeciwił. Zarysowała się cała dolina czarna, roztaczające się do koła morze ciemności. Powoli jednak, gdy się oczy przyzwyczaiły, można było bardzo wyraźnie rozróżnić most, oświecony przez ognie obu brzegów. Kirasyerzy przechodzili ciągle, w wielkich płaszczach białych, podobni do jeźdźców duchów, których konie przejęte trwogą, stąpały po wodzie. I nie miało to końca, trwało ciągle, niby widzenie jakieś powolne. Na prawo, czerniał brzeg nagi, gdzie spało wojsko, nieruchome, otulone w milczenie śmierci.
— Wybornie! — zawołał Maurycy z giestem rozpaczy — to potrwa do jutra rana.
Zostawił okno otwartem a ojciec Fouchard schwycił strzelbę, oparł się o nią i wyskoczył na dwór ze zręcznością młodzieńca. Przez jakiś czas słychać było jak chodził krokiem miarowym straży, potem dobiegał tylko wielki szum natłoczonego mostu i usiadł zapewne na brzegu drogi, spokojniejszy wskutek tego, że może dostrzedz zbliżające się niebezpieczeństwo, gotów jednym skokiem wrócić do domu i bronić go uparcie.
Honoryusz teraz co chwila spoglądał na zegar. Niepokój w nim wzrastał. Z Raucourt do Remilly było zaledwie sześć kilometrów, to jest godzina drogi dla takiej dziewczyny młodej i rześkiej jak Sylwina. Dla czegóż więc dotąd nie wróciła, od chwili, gdy stary sknera ją stracił z oczu w zamęcie całego korpusu wojska, zalewającego kraj i drogi. Z pewnością musiał się jakiś wypadek przytrafić, i widział ją błądzącą po polach, wleczoną przez konie.
Nagle wszyscy trzej zerwali się na nogi. Rozległ się tentent koni pędzących galopem i słychać było, jak stary odwodził z trzaskiem kurek u strzelby.
— Kto tam? — zawołał on donośnie — czy to ty, Sylwino?
Nikt nie odpowiedział. Zagroził więc, że da ognia i powtórzył swe pytanie. Wówczas głos zadyszany, stłumiony odezwał się:
— Tak, tak, to ja, ojcze Fouchard.
Poczem zaraz zapytała się:
— A Karolek?
— Śpi.
— Chwała Bogu!
Teraz już nie śpieszyła się, odetchnęła głęboko, jak gdyby zrzucała z siebie cały niepokój i całe zmęczenie.
— Wejdź przez okno — odezwał się Fouchard — jest tam ktoś.
Wskoczyła do pokoju i stanęła zdumiona przed trzema mężczyznami. Przy chwiejącym się blasku świecy, wydawała się silną brunetką, ze swemi gęstemi włosami czarnemi, swemi dużemi i pięknemi oczami, które nadawały jej piękności a twarzy okrągłej — spokój silny i uległy. Ale w tejże chwili, spostrzegłszy nagle Honoryusza, zarumieniła się żywo; a przecież nie zdziwiła się spostrzegłszy go tutaj, myślała o nim, pędząc z Raucourt.
On wzruszony do głębi, udawał zupełny spokój.
— Dobry wieczór, Sylwino.
— Dobry wieczór, Honoryuszu.
I nie chcąc wybuchnąć płaczem, odwróciła głowę, uśmiechnęła się do Maurycego, którego poznała. Jan żenował ją. Dusiła się, zdjęła chustkę z szyi.
Honoryusz począł mówić, nazywając ją panią, nie tak jak dawniej.
— Byliśmy o panią, Sylwino, niespokojni, z powodu tych prusaków, którzy tu idą.
Nagle pobladła z twarzą wzburzoną, i mimowoli spoglądając ku pokojowi, w którym spał Karolek, poruszyła ręką, jakby odpychała jakieś widmo wstrętne, szepnęła:
— Prusacy! o! tak, widziałam ich.
Upadła na krzesło i poczęła opowiadać, że gdy korpus 7-my zajął Raucourt, schroniła się do swego ojca chrzestnego, doktora Dalichamp, mając nadzieję, iż ojciec Fouchard przed wyjazdem wstąpi i zabierze ją. Wielka ulica była tak napełniona tłumem, że pies nawetby się nie przecisnął. Czekała aż do godziny czwartej cierpliwie, skubiąc szarpie z paniami; gdyż doktór, myśląc, te przyślą tu może rannych z Metzu i Verdun, jeżeliby tam zaszła bitwa, od dwóch tygodni zajmował się urządzeniem lazaretu w wielkiej sali merostwa. Nadchodziły wieści, że lazaret ten może być zaraz potrzebny, jakoż koło południa, usłyszano huk dział od strony Beaumont. Ale odbywało się to jeszcze gdzieś bardzo daleko, nie było strachu, gdy nagle, w chwili gdy ostatni żołnierz francuzki opuszczał Raucourt, ze straszliwym hukiem padł pocisk i przedziurawił dach sąsiedniego domu. Za nim padły dwa drugie; to baterya niemiecka ostrzeliwała straż tylną 7-go korpusu. W merostwie znajdowali się ranni z pod Beaucourt, lękano się, by pociski ich nie podobijały na siennikach, na których leżeli, oczekując na doktora. Ranni, przerażeni nadzwyczajnie, pozrywali się, chcieli schronić się do piwnic, i wlekli się na swych członkach potrzaskanych, których ból wydobywał z nich okropne jęki.
— I wtedy — mówiła dalej Sylwina — nie wiem co się dalej działo... Zaległa gwałtowna cisza... Pobiegłam do okna wychodzącego na ulicę i z którego widać było pola okoliczne. Nie widziałam nikogo, ani jednego żołnierza, gdy nagle usłyszałam ciężkie kroki; jakiś głos krzyknął i wszystkie kolby karabinów uderzyły o ziemię... Tam, na dole, na ulicy, stali ludzie czarni, drobni, brudni, o wielkich i brzydkich głowach, ubrani w hełmy, podobne do naszych strażaków... Mówiono, że to są bawarczycy... A gdym oczy podniosła, widziałam ich tysiące, całe tysiące płynące drogą, polami, lasami, w kolumnach ściśniętych, nieskończonych. Cały kraj zaczernił się; najazd czarny szarańcza czarna, szła ciągle, ciągle, tak że wkrótce nie widać było ziemi.
Drżała, wciąż odpychając rękami widmo strasznego wspomnienia.
— Następnie, trudno sobie wyobrazić co się działo... Zdaje się, że ci ludzie szli od trzech dni i bili się pod Beaumont jak wściekli. To też umierali z głodu, oczy mieli wytrzeszczone, na pół oszaleli... Oficerowie nawet nie próbowali ich wstrzymywać, wszyscy rzucili się do domów, sklepów, rozbijając drzwi i okna, tłukąc sprzęty, szukając jedzenia i picia, pochłaniając wszystko, co im tylko pod rękę wpadło... U pana Simonnet, kupca, widziałam jednego jak czerpał hełmem z beczki melasę. Inny pożerał samą słoninę, inni pochłaniali mąkę. Poprzednio mówiono, iż od chwili, gdy żołnierze ciągle przechodzili, w mieście nic nie było, a oni jednak znajdowali żywność zapewne ukrytą; tłukli wszystko, sądząc, że im nie chcą dać jedzenia. W ciągu niespełna godziny sklep korzenny, piekarnia, jatka z mięsem, nawet domy mieszczańskie, miały wszystkie szyby wybite, szafy zrabowane, piwnice wypróżnione... Trudno sobie wyobrazić, co się działo u doktora; spostrzegłam jakiegoś olbrzyma jak pożerał mydło. Ale nadewszystko w piwnicy poczynili straszne spustoszenia. Słyszeliśmy ich na górze, jak ryczeli niby bydlęta, tłukli butelki, otwierali krany w beczkach, z których wino płynęło z szumem wodotrysku. Wychodzili z rękami czerwonemi, które umoczyli w tem winie rozlanem... Byli to poprostu dzicy ludzie i pan Dalichamp napróżno usiłował przeszkodzić jednemu żołnierzowi, żeby nie wypił syropu z opium, który gdzieś wynalazł. Nieszczęśliwy umarł już zapewne, cierpiał bowiem okropnie, gdym odjeżdżała.
Przerażona zakryła oburącz oczy, jak gdyby patrzeć nie chciała.
— Nie! nie! za dużo widziałam, to mi dech odbiera.
Ojciec Fouchard, dotąd siedzący koło drogi, zbliżył się i stał pod oknem słuchając; opowiadanie tego rabunku dawało mu dużo do myślenia; mówiono mu, że prusacy płacą za wszystko a tymczasem oni w najlepsze kradną! Maurycy i Jan słuchali namiętnie tych szczegółów o nieprzyjacielu, którego ta dziewczyna widziała a którego oni dotąd spotkać nie mogli; Honoryusz zamyślony, z ustami skrzywionemi, zajęty był tylko Sylwiną, dumał o dawnem nieszczęściu, które ich rozdzieliło.
W tejże chwili drzwi od sąsiedniego pokoju się roztworzyły i ukazał się w nich mały Karolek. Musiał usłyszeć głos matki i przybiegł w koszuli, żeby się z nią przywitać. Rozkoszny i jasny, tęgi, miał czuprynę złocistą, kędzierzawą i duże oczy niebieskie.
Sylwina zadrżała, spostrzegłszy tak nagle swe dziecko. Czyż nie poznawała, tego dziecięcia ubóstwionego?... patrzała nań przerażona, jak gdyby przed nią stało jakieś widmo. Nagle sama zalała się łzami.
— Moje biedactwo!
I poczęła je ściskać gwałtownie i całować. Honoryusz, blady śmiertelnie, spostrzegł nadzwyczajne podobieństwo Karolka do Goliata; tak, była to taka sama głowa kwadratowa i jasna, typ rasy germańskiej, wcielony w zdrowe, świeże i uśmiechnięte dziecko. Syn prusaka, prusak, jak go po prostu żartownisie w Remilly nazywali. I ta matka francuzka, która go całowała, tuliła do swego serca, tego serca, które biło jeszcze na wspomnienie krwawego widowiska najazdu!...
— Miej rozum, mój biedaku, chodź się znów położyć!
I zaniosła go, a gdy powróciła z sąsiedniego pokoju, już nie płakała wcale, odzyskała dawny spokój słodki i odważny.
Honoryusz rzekł głosem drżącym:
— No i cóż ci prusacy...?
— Aha! tak, prusacy... a więc! potłukli wszystko, zrabowali, pożarli i wypili. Kradli bieliznę, serwety, obrusy, nawet firanki, które rozdzierali na długie pasy, i obwijali sobie niemi nogi. Widziałam takich, których nogi przedstawiały jedną ranę, tak widać długo maszerowali. Przed domem doktora, na brzegu strumienia, cała gromada ich zdjęła buty i owijała sobie nogi koszulami kobiecemi, przybranemi w koronki, skradzionemi zapewne pięknej pani Lefèvre, żonie fabrykanta... Rabunek trwał do nocy. Domy nie miały już wcale drzwi, wszystkie okna były wybite, zwłaszcza na dole; można było przez nie widzieć szczątki mebli wewnątrz, prawdziwe zniszczenie, które oburzało najspokojniejszych nawet ludzi... Nie mogłam tu już dłużej zostawać, mogłabym oszaleć. Chciano mię zatrzymać, mówiono mi, że drogi są zajęte, że mię z pewnością zabiją — nie słuchałam tego, pojechałam i zaraz wyjechawszy z Raucourt rzuciłam się na pole, na prawo. Olbrzymie mnóstwo powózek francuzkich i pruskich ciągnęło z Beaumont. Dwie z nich przejechały obok mnie, w ciemności, a rozlegał się z nich krzyk i jęk... przerażona, pędziłam na przełaj przez pola, przez lasy, już nie wiem jak, robiąc wielkie koło od strony Villers... Trzy razy ukrywałam się, bo zdawało mi się, że słychać żołnierzy. Ale spotkałam tylko jakąś kobietę także uciekającą z Beaumont, która mi opowiadała straszne historye. Włosy na głowie powstają... Nakoniec jestem tu, bardzo nieszczęśliwa, o! bardzo nieszczęśliwa.
Łzy ją znów dusić poczęły, ale wspomnienie widzianych rzeczy zmusiło ją niejako do opowiadania tego, co słyszała od kobiety z Beaumont. Kobieta owa zamieszkiwała przy głównej ulicy wioski; przez ulicę tę przechodziła artylerya niemiecka od zachodu słońca. Po obu stronach drogi szereg żołnierzy niósł pochodnie z gałęzi, oświecając gościniec czerwonawym blaskiem pożaru. A środkiem płynęła rzeka: koni, dział, jaszczyków, pędzących szalonym, piekielnym pędem. Był to wściekły pośpiech zwycięztwa, dyabelski pościg wojsk francuskich, dla dobicia ich, dla ostatecznego zmiażdżenia w jakiej dziurze. Nic nie uszanowano, gnieciono wszystko, przechodzono wszędzie. Konie, gdy padły, odcinano je natychmiast, deptano, tratowano, odrzucano jako niepotrzebne i krwawe szczątki. Ludzie gdy chcieli przejść w poprzek, byli także wywracani, pocięci przez koła. W tym huraganie, woźnice, umierając z głodu, nie zatrzymywali się, lecz chwytali w przelocie rzucane im kawałki chleba, lub porcye mięsa zasadzone na bagnety. Tem samem żelazem kłuto konie, które rżały, oszalałe z bólu i pędziły co sił. Noc zapadała, a artylerya przechodziła ciągle, wśród gwałtownego wzrostu burzy, wśród szalonych okrzyków.
Maurycy pomimo uwagi, z jaką słuchał tego opowiadania, znużony nadzwyczajnie, po żarłocznie spożytej uczcie, oparł głowę na rękach na stole. Jan przez chwilę opierał się, ale w końcu i on uległ i zasnął mocno. Ojciec Fouchard udał się znów na drogę i Honoryusz znalazł się sam z Sylwiną, która teraz siedziała nieruchoma wprost okna otwartego ciągle na rozcież.
Wachmistrz powstał i zbliżył się do okna. Noc ciągle była ciemna, nieskończona w sobie, wydymana ciężkim oddechem wojska. Ale teraz rozlegały się odgłosy dźwięczniejsze, uderzenia i trzeszczenia. To artylerya przechodziła przez most na pół zatopiony. Konie się spinały ze strachu wobec tej wody ruchliwej. Jaszczyki zsuwały się i trzeba je było wrzucać do rzeki. I widząc ten odwrót na drugi brzeg, tak ciężki, powolny, trwający od wczoraj i który z pewnością nie skończy się do jutra, wachmistrz pomyślał o innej artyleryi, o tej, której potok dziki rwał przez Beaumont, wywracając wszystko, depcząc ludzi i zwierzęta, nie tracąc ani chwili czasu.
Honoryusz zbliżył się do Sylwiny i wobec tych ciemności, po których przebiegały jakieś dreszcze dzikie, rzekł łagodnie:
— Jesteś więc nieszczęśliwa!
— O tak! bardzo nieszczęśliwa!
Czuła, że będzie mówił o tych tam sprawach, sprawach wstrętnych i spuściła głowę.
— Powiedz mi, jak się to stało?... chciałbym wiedzieć...
Nic nie odrzekła; głos jej zamarł w piersiach.
— Czy cię zmusił?... a może sama się na to zgodziłaś?
Zawołała głosem na pół przytłumionym:
— Mój Boże, ja nie wiem... przysięgam ci, że sama nie wiem, jak się to stało... Ale... ja nie chcę kłamać... to jest źle... nie chcę się uniewinniać, o! nie... nie mogę powiedzieć, żeby mię bił... Odjechałeś, straciłam poprostu zmysły, stało się to... sama nie wiem, jak i kiedy!...
Dusiły ją łkania a on był blady i w gardle go coś ściskało. Przez chwilę milczał. To, że ona nie chce kłamać, uspakajało go nieco. Pytał się dalej, chcąc rozjaśnić sobie wątpliwości, których nie mógł zrozumieć.
— Mój ojciec więc zatrzymał cię?
Nie podniosła nawet oczów i przybrała zwykłą swą postać zrezygnowanej siły.
— Pracuję jak należy, życie moje niewiele kosztuje a ponieważ jest jeszcze jedna gęba do żywienia, więc zmniejszył mi zasługi... Teraz wiem dobrze, że spełniać muszę co on każe.
— Ale po co tu zostałaś?
Pytanie to tak ją zdziwiło, że podniosła oczy.
— A gdzież ja mam iść? Tutaj przynajmniej ja i mój malec mamy co jeść i jesteśmy spokojni.
Znów zaległo milczenie i oboje spoglądali sobie w oczy; a tam, w oddali, na pokrytej ciemnościami dolinie, wznosił się oddech tłumu, i dudnienie dział na moście rozlegało się ciągle. Od czasu do czasu dawał się słyszeć krzyk ginącego człowieka lub zwierzęcia, krzyk przerzynający ciemności z nieskończoną żałośliwością.
— Posłuchaj, Sylwino — odezwał się powoli Honoryusz — przysłałaś mi list, który mię bardzo ucieszył... Nigdybym nie powrócił tutaj, ale ten list, odczytałem go jeszcze raz dziś wieczorem, mówi o rzeczach tak, że nie można już lepiej mówić...
Usłyszawszy to, z początku zbladła. Może rozgniewany był na nią, że ośmieliła się pisać do niego, jakby jaka bezwstydnica. Potem, w miarę jak się tłomaczył, czuła że się czerwieni.
— Wiem dobrze, że nie chcesz kłamać i dlatego to wierzę temu, co jest na tym tam papierze... Tak, teraz wierzę zupełnie... Masz słuszność myśląc, że gdybym zginął na wojnie bez widzenia się z tobą, to zapewne... byłoby mi bardzo przykro umierać z tem przekonaniem, że ty mię nie kochasz... A więc, skoro mię kochasz zawsze, skoro nikogo innego nie kochałaś...
Język mu się poplątał, nie mógł znaleźć słów, ogarnięty nadzwyczajnem wzruszeniem.
— Słuchaj, Sylwino, jeżeli te świnie pruskie nie zabiją mnie, chcę cię posiadać... tak! pobierzemy się, jak tylko wyjdę z wojska.
Porwała się na nogi, krzyknęła i rzuciła się w ramiona młodzieńca. Nie mogła słowa wymówić, wszystka krew spłynęła jej do twarzy. On siedział na krześle i posadził ją sobie na kolanach.
— Myślałem długo nad tem, co ci mam powiedzieć idąc tutaj... Jeżeli ojciec sprzeciwiać się będzie, pójdziemy sobie, świat jest wielkim... Co do twego malca, to przecie nie można go udusić... przyjdą za nim inne malcy a w gromadzie nie będę mógł rozróżnić...
Było to przebaczenie zupełne. Walczyła przeciw temu szczęściu niezwyczajnemu i szepnęła nakoniec:
— Nie, to niemożliwe, to za wiele. Będziesz żałował później... ale, jaki ty jesteś dobry, Honoryuszu, jakże cię kocham!...
Pocałunkiem zamknął jej usta. I nie miała już sił odpychać szczęścia, jakie na nią spadało; szczęścia całego życia, które sądziła, że już dla niej istnieć nie może! W mimowolnem uniesieniu nieprzepartem, objęła go ramionami, przycisnęła do siebie, całując ze wszystkich sił kobiecych, jako odzyskane dobro, którego nikt jej już nie zabierze. Znowu należał do niej, on, którego uważała za straconego na zawsze, i chyba śmierć zdoła go jej wydrzeć.
W tejże chwili dała się słyszeć wrzawa, olbrzymia wrzawa, przepełniająca gęstości nocy. Rozlegały się rozkazy, trąbki grały, i cały tłum cieni podniósł się z ziemi nagiej, morze niewyraźne i ruchliwe, którego fale spływały już ku drodze. Na dole, ogniska dwóch brzegów poczynały przygasać, widać było tylko wnętrze masy poruszające się, choć dostrzedz nie można było, czy przechodzenie przez rzekę trwało dalej. I nigdy jeszcze taki niepokój, taki zamęt nie poruszał ciemności.
Ojciec Fouchard zbliżył się do okna i wołał, że wojsko już odchodzi. Jan i Maurycy zerwali się z ciężkiego snu. Honoryusz żywo uścisnął obie ręce Sylwiny:
— Przysięgliśmy sobie... czekaj na mnie.
Nic nie odrzekła, ale przelała całą swą duszę w oczy, i pożegnała go ostatniem i długiem wejrzeniem, gdy wyskakiwał przez okno, biegnąc do swej bateryi.
— Bądź zdrów, ojcze!
— Bądź zdrów, mój chłopcze!
I to było wszystko; wieśniak i żołnierz rozstawali się tak samo jak się spotkali, bez uścisku, jak ojciec i syn, którzy nie czują potrzeby widzenia się z sobą.
Maurycy i Jan, opuściwszy folwark, biegii po pochyłości spadzistej. Na dole nie znaleźli już pułku 106-go; wszystkie pułki już wyruszyły i wskazywano im to na prawo to na lewo. Nakoniec zmieszani, wśród straszliwego zamętu, natrafili na swą kompanię, którą prowadził porucznik Rochas; co zaś do kapitana Beaudoin i pułku całego był on zapewne gdzieindziej. Maurycy skamieniał, widząc, że ta mieszanina ludzi, koni i dział, wychodziła z Remilly i kierowała się ku Sedanowi lewym brzegiem rzeki. Co to znaczy? co się znów stało? więc nie przechodzą Mozy, więc cofają się ku północy?...
Jakiś oficer strzelców, znajdujący się tutaj nie wiadomo jakim sposobem, rzekł głośno:
— Do wszystkich dyabłów, to dnia 28, gdyśmy byli w Chêne należało obóz zwinąć.
Inne głosy poczęły tłumaczyć ruch teraźniejszy tem, że nowe wiadomości nadeszły. Około godziny drugiej w nocy, adjutant marszałka Mac-Mahona uwiadomił generała Douay, że cała armia otrzymała rozkaz cofania się ku Sedanowi, bez straty jednej chwili czasu. Korpus 5-ty pobity pod Beaumont ogarnął swym popłochem trzy pozostałe. W tejże chwili generał, który stał ciągle obok mostu pontonowego, wpadł w rozpacz, widząc, że sama tylko trzecia dywizya przeszła na drugi brzeg rzeki. Świt był blizki, nieprzyjaciel mógł zaatakować każdej chwili. Kazał więc uwiadomić wszystkich naczelników sobie podwładnych, żeby starali się dostać do Sedanu, jak kto może, drogami najkrótszemi. Sam zaś, opuszczając most, który kazał zniszczyć, popędził lewym brzegiem, ze swą pierwszą dywizyą i artyleryą rezerwy; podczas gdy trzecia dywizya postępowała biegiem prawym, pierwsza rozbita pod Beaumont, uciekała niewiadomo gdzie. Z korpusu 7-go, który się jeszcze nie bił, były tylko szczątki rozrzucone, po różnych drogach, pędzące wśród ciemności.
Nie było jeszcze trzeciej godziny, i noc wciąż panowała. Maurycy, który przecież doskonale znał miejscowość, nie wiedział gdzie idzie, nie mógł sobie zdać sprawy wśród tego zamętu, jaki do koła wrzał i kipiał. Wielu żołnierzy, wymknąwszy się z pod Beaumont, należących do wszelkiej broni, w łachmanach, pokrytych krwią i kurzem, wmieszało się między pułki i siało trwogę. Z głębi doliny, z tamtej strony rzeki słychać było odgłos przechodu wojska, odgłos ucieczki. Korpus 1-szy opuścił Carignan i Douzy, korpus 12-ty wyruszył z Mouzon ze szczątkami korpusu 5-go; wszystkie te siły były zachwiane, porwane przez tę samą moc logiczną i niezwyciężoną, która od dnia 28 popychała armię ku północy, wtłaczała ją w głąb zaułka, gdzie zginąć miała.
Tymczasem świt już szarzał, gdy kompania Beaudoin przeszła Pont-Maugis; i Maurycy zoryentował się, iż miał po prawej wzgórza Liry, po lewej Mozę, wzdłuż której szła droga. Ten świt szary oblewał smutkiem nieskończonym Bazeilles i Balan, leżące na końcu łąk; a Sedan siny, Sedan snu i żałoby rysował się na widnokręgu, na olbrzymiej zasłonie ciemnej borów. Przeszedłszy Wadelincourt, gdy nakoniec zbliżono się do bramy Torcy, trzeba było parlamentować, błagać i gniewać się, prawie oblegać fortecę, nim gubernator kazał most spuścić. Była już godzina piąta. Korpus 7-my wszedł do Sedanu, pijany ze znużenia, głodu i zimna.

VIII.

Wśród ogólnego zamętu, na końcu gościńca idącego z Wadelincourt, Jan został rozdzielony z Maurycym; biegał, błąkał się wśród ruchomej fali, nie mogąc go odnaleźć. Było to prawdziwe niepowodzenie, gdyż zgodził się był na propozycyę Maurycego, że pójdzie z nim do jego siostry; tam mieli odpocząć, wyspać się w dobrych łóżkach. Taki był nieład, wszystkie pułki tak się pomieszały, że nie było ani rozkazów, ani porządku i żołnierze robili prawie co chcieli. Każdy mówił sobie, jak się wyśpię, to będę miał czas do rozpatrzenia się i złączenia z kolegami.
Jan, zgryziony, znalazł się na wiadukcie Torcy, po nad szerokiemi łąkami, które gubernator kazał zalać wodami rzeki. Potem przeszedłszy nową bramę, znalazł się na moście, i zdawało mu się, pomimo że dzień stawał się coraz widniejszy, że noc zapadała w tem mieście ciasnem, zduszonem w szańcach, z ulicami wilgotnemi, zabudowanemi domami. Nie mógł sobie przypomnieć nazwiska szwagra Maurycego. Wiedział tylko, że siostrze na imię Henryeta. Gdzie iść? kogo pytać? Nogi już niosły go tylko w skutek ruchu mechanicznego, i czuł że jeżeli się zatrzyma to upadnie. Jak człowiek tonący, słyszał tylko szmer nieustanny fali ludzkiej, do której należał. Posiliwszy się jako tako w Remilly, czuł przedewszystkiem potrzebę snu; podobnie jak i inni, którzy błądzili po ulicach nieznanych i pustych. Co krok jakiś człowiek padał na chodnik, odepchnięty pod bramę, leżał tam uśpiony, na pół martwy.
Podniósłszy oczy, Jan odczytał na tablicy: ulica Podprefektury. W głębi widać było jakiś pomnik wśród ogrodu. A w kącie ulicy spostrzegł kawalerzystę, strzelca afrykańskiego, którego zdawało mu się, że poznaje. Czy to nie jest czasem Prosper, parobek z Remilly, którego widział w Vouziers obok Maurycego? Zeszedł on z konia a koń znużony, drżąc na nogach, widocznie tak był głodny, że wyciągnął szyję i gryzł deski jakiegoś furgonu, stojącego obok chodnika. Konie od dwóch dni nie dostały swych racyj, i padały z wycieńczenia; koń kawalerzysty zębami tarł głośno o drzewo, strzelec afrykański płakał!...
Jan odszedł, ale rozmyśliwszy się, iż może strzelec zna adres krewnych Maurycego, wrócił się, lecz już go nie zastał. Wpadł więc w rozpacz, błądził po ulicach, znalazł się przed Prefekturą, i doszedł aż do placu Turenniusza. Tu, na chwilę, uczuł radość, spostrzegłszy przed ratuszem, u stóp prawie posągu, porucznika Rochas, otoczonego kilku ludźmi kompanii. Skoro nie może się złączyć ze swym przyjacielem, połączy się przynajmniej z pułkiem, będzie spał pod namiotem. Ponieważ kapitan Beaudoin nie zjawił się, gdzieś zaprzepaszczony, więc porucznik usiłował zebrać swych ludzi, przepytując się napróżno, gdzie była wyznaczoną kwaterya dywizyi. Ale w miarę tego, jak się zagłębiano w miasto, kompania zamiast wzrastać, topniała. Jakiś żołnierz z ruchami szaleńca, wszedł do oberży i już go więcej nie ujrzano. Trzej inni zatrzymali się przed drzwiami kupca, na widok żuawów, którzy rozbili beczułkę z wódką. Wielu z nich leżało już w rynsztokach, inni, chcąc odejść, zataczali się pijani zupełnie. Chouteau i Loubet, trącając się łokciami, znikli w głębi alei czarnej, po za jakąś grubą kobietą, niosącą chleb. Obok porucznika znajdował się już tylko Pache i Lapoulle, oraz z pół tuzina innych żołnierzy.
Rochas, oparty o bronzowy posąg Turenniusza wydobywał ostatek sił, aby się utrzymać na nogach, z oczami otwartemi. Gdy postrzegł Jana, mruknął:
— Ach, to ty kapralu! A twoi ludzie?
Jan zrobił ruch znaczący, że nic nie wie. Ale Pache, wskazując Lapoulle’a odrzekł płaczliwym głosem:
— Dwóch nas jest tylko!... O! mój Boże, to przechodzi siły ludzkie!...
Lapoulle, żarłok, spoglądał dzikim wzrokiem na ręce Jana, oburzony, że je znalazł próżnemi. Może mu się zdawało, że kapral udał się na dystrybucyę żywności.
— Przeklęty los! — warknął — trzeba tylko ciągle brzuch sobie ściskać!
Gaude, trębacz, oczekując na rozkaz zatrąbienia na zbór, oparł się o kratę i zasnął. Zsunął się i legł na wznak. Wszyscy powoli po jednemu kładli się i zasypiali z pięścią pod głową. Sam tylko sierżant Sapin czuwał, ze swym noskiem maleńkim, przylepionym do twarzy bladej, patrząc do koła, jakby odczytywał znaki niedoli na widnokręgu miasta.
Nakoniec i porucznik Rochas nie mógł wytrzymać i usiadł na ziemi. Chciał wydać rozkaz.
— Kapralu! trzebaby... trzebaby...
I nie mógł skończyć, znużony nadzwyczajnie, padł nagle i zasnął snem kamiennym.
Jan, lękając się upaść na bruk, odszedł. Uparł się, żeby znaleźć łóżko. Z drugiej strony placu, przy jednem z okien hotelu pod Złotym krzyżem, spostrzegł generała Bourgain-Desfeuilles, rozebranego do koszuli, gotowego zakopać się w miękkie poduszki. Na co się przyda gorliwość! I nagle twarz mu się rozjaśniła; przypomniał sobie nazwisko fabrykanta sukna, u którego był urzędnikiem szwagier Maurycego. Pan Delaherche, tak, nie inaczej. Zatrzymał jakiegoś przechodzącego staruszka.
— Gdzie mieszka pan Delaherche?
— Ulica Maqua, prawie na rogu ulicy Beurre, duży, piękny dom z figurami.
Poczem staruszek biegnąc za nim, wołał:
— Czy pan nie jesteś czasem z pułku 106-go... Jeżeli pan szukasz swego pułku, to wyszedł on przez zamek, tamtędy... Dopiero co spotkałem pułkownika, pana de Vineuil, którego znam jeszcze z Mézières.
Ale Jan, machnąwszy ręką gniewnie, odszedł. Nie! nie! teraz, kiedy był pewny, że znajdzie Maurycego, nie pójdzie spać na gołej ziemi. W głębi sumienia jednak uczuł pewną zgryzotę; widział pułkownika, ze swą wysoką postawą, jak pomimo wieku znosi niewygody i śpi pod namiotem. W tejże chwili wszedł na ulicę Dużą, zagłębił się w tłum i poprosił jakiegoś chłopca, aby go poprowadził na ulicę Maqua.
Na tej ulicy dziad stryjeczny Delaherche’a obecnego, wybudował w przeszłym wieku olbrzymią fabrykę; która od stu sześdziesięciu lat była ciągle w ręku rodziny. W Sedanie jest kilka fabryk sukiennych, powstałych za czasów Ludwika XV, wielkich jak Louvres, z fasadami majestatycznemi. Fabryka na ulicy Maqua miała trzy piętra okien, surową rzeźbę i wewnątrz dziedziniec pałacowy, zasadzony staremi drzewami, olbrzymiemi wiązami. Trzy pokolenia Delaherche’ów zrobiły tu znaczny majątek. Ojciec Juliusza, obecnego właściciela, odziedziczywszy fabrykę po swym bracie stryjecznym, zmarłym bezdzietnie, dał początek linii młodszej, teraz panującej. Ojciec ten zdwoił pomyślność domu, ale był obyczajów rozwiązłych i żona jego była bardzo nieszczęśliwą. Gdy ta ostatnia owdowiała, lękając się o syna, by nie wstąpił w ślady ojca, przez lat piędziesiąt trzymała go w zależności, ożeniwszy go z kobietą pełną prostoty i bardzo pobożną. Takie życie zawsze się mści. Gdy mu żona umarła, Delaherche surowo trzymany za młodu, zakochał się w młodej wdowie w Charleville, w pięknej pani Maginot, o której szeptano różne historye, i ostatecznie się z nią ożenił zeszłej jesieni, pomimo oporu matki. Sedan, miasto arcypurytańskie, surowo zawsze sądziło Charleville, miejsce śmiechu i uroczystości. Zresztą, małżeństwo to nigdyby nie było przyszło do skutku, gdyby wujem Gilberty nie był pułkownik de Vineuil, mający wkrótce zostać generałem.
Tego rana, Delaherche, dowiedziawszy się, że armia ma przejść Mozę, pojechał ze swym buchalterem Weissem w kabryolecie, o czem ojciec Fouchard mówił Maurycemu; wysoki, płci śniadej o nosie dużym i wargach grubych, był on usposobienia wylanego, miał tę wesołą ciekawość mieszczanina francuskiego, który lubi piękne przemarsze wojsk. Dowiedziawszy się od aptekarza z Mouzon, że cesarz zatrzymał się na folwarku Baybel, pojechał tam, widział go, o mało nawet nie rozmawiał z nim, o czem nie przestawał opowiadać od swego powrotu. Ale cóż za straszny był ten powrót, wśród popłochu z Beaumont, przez drogi natłoczone zbiegami! Najmniej ze dwadzieścia razy kabryolet o mało nie wywrócił się do rowu! Obaj panowie wrócili dopiero w nocy, wśród wszelkiego rodzaju przeszkód. I ta wycieczka zrobiona dla przyjemności, ta armia, której Delaherche chciał się przypatrzyć, porwała go ze sobą w szalonym biegu ucieczki, cała ta historya nieprzewidziana i tragiczna, przeraziła go, tak że ciągle powtarzał jadąc:
— A ja myślałem, że oni idą na Verdun i chciałem ich widzieć!... Ano widziałem ich i myślę, że będziemy ich mieli w Sedanie do syta!
O godzinie piątej rano, obudzony przez szum podobny do wzbierającej fali, jaki sprawiał korpus 7-my przechodzący przez miasto, ubrał się na prędce, wybiegł i pierwszą osobą, jaką spotkał na placu Tureniusza, był kapitan Beaudoin. Roku zeszłego, w Charleville, kapitan był jednym ze stałych gości pięknej pani Maginot, tak że Gilberta przed ślubem przedstawiła go swemu przyszłemu mężowi. Szeptano sobie na ucho, że kapitan, otrzymawszy wszystko czego pragnął, cofnął się przed fabrykantem sukna przez delikatność, nie chcąc pozbawiać swej przyjaciółki wielkiego majątku, jaki jej przyszły mąż przynosił.
— Jakto? to pan? — zawołał Delaherche — i w takim stanie, mój Boże!
Beaudoin, tak wytworny, tak strojny zazwyczaj, wyglądał istotnie opłakanie, w mundurze zabłoconym, z twarzą i rękami czarnemi. Zrozpaczony, odbył marsz z turkosami, nie mogąc pojąć, jakim sposobem zgubił swą kompanię. Podobnie jak wszyscy umierał z głodu i znużenia; ale nie było to utrapienie najdotkliwsze, cierpiał głównie dlatego, że nie mógł zmienić koszuli od czasu wyjścia z Reims.
— Wyobraź pan sobie — jęknął zaraz — że moje rzeczy zabrali w Vouzièrs. Ach niegodziwcy, ach łotry! zmyję ja im głowę, jak ich zobaczę!... Nic nie mam, nawet chustki do nosa, ani jednej pary trzewików! Można oszaleć, słowo honoru daję!
Delaherche nalegał, żeby poszedł do niego. Ale opierał się, nie i nie! nie wyglądał po ludzku, nie chciał wzbudzać sobą przestrachu. Fabrykant musiał mu przysiądz, że jeszcze ani jego matka, ani żona nie wstały z łóżka. Każe mu dać wody, mydła, bielizny, wszystkiego co potrzeba.
Siódma godzina biła, gdy kapitan Beaudoin, wygolony, wymyty, mając pod mundurem koszulę męża, ukazał się w pokoju stołowym bardzo wysokim i ciemnym. Pani Delaherche, matka, znajdowała się już tu, wstając zwykle o świcie, pomimo sześdziesięciu ośmiu lat. Biała bardzo, miała nos, który się nieco zapadł, usta, które się nigdy nie uśmiechały i twarz długą i brzydką. Podniosła się i z wielką grzecznością poprosiła kapitana, by usiadł przed filiżanką kawy białej.
— A możebyś pan wołał mięsa, po tylu marszach?
Ale on nie zgodził się na to.
— Dziękuję stokrotnie pani, nieco mleka, chleba z masłem, to i wszystko.
W tejże chwili drzwi się rozwarły i ukazała się Gilberta, wyciągając rękę. Delaherche widocznie ją uprzedził, gdyż zwykle nie wstawała przed godziną dziesiątą. Była ona wysoka, zręczna i silna, o pięknych włosach czarnych, takichże oczach a mimo to cery różowej, z minką uśmiechniętą, nieco za wesoła i dobra. W szlafroczku bareżowym, garnirowanym jedwabiem różowym sprowadzonym z Paryża, wyglądała bardzo ładnie.
— Ach, kapitanie — zawołała żywo, ściskając rękę młodzieńca — jakże to grzecznie z twej strony, żeś się zatrzymał w naszym zabitym kącie prowincyonalnym.
Sama się roześmiała ze swego żartu.
— Co ja też plotę? Z pewnością nie chciałbyś być w Sedanie w takich okolicznościach... Ale jestem tak szczęśliwa, widząc pana...
W rzeczy samej, jej piękne oczy błyszczały radością. A pani Delaherche, która zapewne znała pogłoski złych języków z Charleville, patrzała wzrokiem surowym na obojga. Kapitan zresztą był bardzo dyskretny, zachował się jak człowiek, który pamięta gościnność, z jaką był niegdyś przyjmowany.
Jedzono śniadanie a Delaherche zaczął znów opowiadać o swej wycieczce wczorajszej, nie mogąc się powstrzymać, by nie zawołać:
— Wiesz pan, że widziałem cesarza w Baybel.
Zaczął więc rozpowiadać i nic go już powstrzymać nie mogło. A więc opisywał najprzód folwark, wielki budynek kwadratowy, z dziedzińcem we środku, zamkniętym kratą żelazną, wzniesiony na wzgórzu, panującem po nad Mouzonem, na lewo od gościńca do Carignan. Nakoniec powrócił do 12-go korpusu, który obejrzał cały, rozłożony obozem między winnicami wybrzeża, wojska przepyszne, błyszczące na słońcu, których widok napełnił go wielką radością patryotyczną.
— Byłem tam więc, panie, gdy nagle cesarz wyszedł z folwarku, gdzie się zatrzymał na odpoczynek i dla zjedzenia śniadania. Na mundurze miał palto, choć było gorąco. Za nim służący niósł krzesło składane... Wygląda niedobrze, zgarbiony, szedł ciężko, twarz żółta, jednem słowem, człowiek chory... Nie zdziwiło mię to wcale, gdyż aptekarz w Mouzon radząc mi, bym dojechał do Baybel, opowiadał, że jakiś adjutant wpadł do niego po lekarstwa... tak, rozumiesz pan, lekarstwa, na...
Obecność matki i żony nie pozwoliła mu na wyraźniejsze określenie cierpienia, na które cesarz chorował od Chêne i które zmusiło go do zatrzymania się w folwarku na chwilę.
— Mówiąc krótko, służący ustawia krzesło na końcu pola zasianego zbożem, na rogu lasku, i cesarz siada... Siedzi on nieruchomy, osłabiony, z miną drobnego kapitalisty wygrzewającego się na słońcu. Patrzał bezdusznym wzrokiem na obszerny widnokrąg, Mozę płynącą w dole przez płaszczyznę, na wzgórza przeciwległe niknące w mgle oddalenia, na wierzchołki lasów Dieulet na lewo, zielone pagórki Sommauthe na prawo... Otaczali go adjutanci i oficerowie wyżsi a pułkownik dragonów, który przedtem jeszcze pytał mi się o tutejsze okolice, zrobił mi znak, żebym nie odchodził, gdy nagle...
Tu Delaherche powstał, gdyż doszedł w opowiadaniu do najważniejszej chwili i chciał słowa popierać giestami.
— Nagle, rozległ się huk, i ujrzeliśmy wprost nas, przed lasem Dieulet, pociski kreślące łuki po niebie... Słowo honoru, zrobiło to na mnie wrażenie ogni sztucznych, które zapalono w dzień biały... Naturalnie, koło cesarza poczęto rozprawiać i niepokoić się. Mój pułkownik dragonów przybiegł do mnie z zapytaniem, czy mogę powiedzieć, gdzie to się biją? Zaraz odrzekłem: „to w Beaumont, nie ma najmniejszej wątpliwości“. Powrócił do cesarza, na kolanach którego adjutant rozłożył mapę. Cesarz nie chciał wierzyć, by walczono w Beaumont. Ja oczywiście, musiałem się upierać, tym więcej, że pociski pruły niebo, posuwając się i zbliżając wzdłuż drogi do Mouzon... I wtedy, tak jak na pana patrzę, ujrzałem, że cesarz zwraca ku mnie swą twarz bladą. Tak, patrzał na mnie przez jakiś czas mętnemi oczami, pełnemi nieufności i smutku. Potem schylił głowę nad mapą i nie ruszył się więcej.
Delaherche, gorący bonapartysta za czasów plebiscytu, od chwili pierwszych klęsk przyznawał, iż cesarz popełnił błędy. Ale bronił jeszcze dynastyi, użalał się nad Napoleonem III, oszukiwanym przez świat cały. Słuchając go, nabywało się przekonania, że prawdziwem źródłem klęsk są deputowani republikańscy opozycyi, którzy nie dozwolili na to, by zawotowano odpowiednią ilość wojska i konieczne kredyty.
— No i cóż, czy cesarz wrócił do folwarku? — spytał kapitan Beaudoin.
— Doprawdy, nie wiem, zostawiłem go siedzącym... Było już południe, bitwa się zbliżała, zacząłem, myśleć o powrocie... Wszystko, co mogę dodać, było że jakiś generał, któremu pokazywałem w oddali Carignan, na płaszczyznie, po za nami, zdziwił się nadzwyczajnie dowiedziawszy się, że granica belgijska tam się znajdowała, o kilka zaledwie kilometrów... Ach, biedny ten cesarz, dobrych ma wykonawców!
Gilberta uśmiechnięta, zadowolona tak jak w swym salonie, gdzie niegdyś przyjmowała kapitana, zajmowała się nim teraz, podawała mu chleb i masło. Nalegała koniecznie, żeby poszedł spać, ale odmawiał, zgodził się tylko, że odpocznie nieco na kanapie, w gabinecie Delahercha, poczem połączy się z pułkiem. W chwili gdy brał z rąk młodej kobiety cukiernicę, pani Delaherche, która nie spuszczała zeń wzroku, spostrzegła, jak jej synowej uścisnął paluszki i teraz już nie wątpiła.
Ukazała się służąca.
— Proszę pana, jakiś żołnierz na dole pyta się o adres pana Weissa.
Delaherche nie był, jak to mówią, dumnym, lubił pogawędzić z małymi tego świata, przez chęć zyskania popularności.
— Adres Weissa? to dziwne... Niech wejdzie ten żołnierz.
Jan wszedł, tak wycieńczony, że się chwiał. Spostrzegłszy swego kapitana siedzącego przy stole z dwoma damami, zdziwił się wyraźnie, cofnął rękę, którą machinalnie był podniósł i oparł się o krzesło. Potem, począł odpowiadać krótko na pytania fabrykanta, który udawał poczciwca i przyjaciela żołnierzy. W kilku słowach opowiedział swe koleżeństwo z Maurycym i dla czego go szuka.
— Jest to kapral z mej kompanii — rzekł kapitan, żeby położyć koniec tej rozmowie.
Swoją drogą począł go pytać, chcąc się dowiedzieć, co się stało z pułkiem. A gdy Jan opowiedział, że widziano pułkownika, jadącego przez miasto na czele garści pozostałych żołnierzy, dla rozbicia obozu w północnej strony murów, Gilberta zawołała bardzo prędko, z żywością pięknej kobiety, która nie myśli nad tem co ma powiedzieć:
— Mój biedny wuj. Dla czego nie przyszedł do nas na śniadanie?... Przygotowałabym mu pokój... możeby po niego posłać?
Ale pani Delaherche wstrzymała te życzenia ruchem pełnym majestatycznej powagi. W jej żyłach płynęła stara krew mieszczańska miast nadgranicznych, pełna cnót męzkich i rześkiego patryotyzmu. Przerwała surowość swego milczenia słowami:
— Zostawmy pana de Vineuil tam gdzie jest, pełniącego swe obowiązki!...
Wszyscy się zmieszali. Delaherche zaprowadził kapitana do swego gabinetu, chcąc by się przy nim położył na kanapie; Gilberta wybiegła pomimo lekcyi, z miną ptaszka trzepoczącego skrzydłami, wesoła nawet wśród burzy; tymczasem służąca, której powierzono Jana, poprowadziła go przez dziedzińce fabryczne, w istny labirynt korytarzy i schodów.
Weissowie mieszkali na ulicy Voyards; ale dom, który należał do Delaherche’a, łączył się z budynkiem monumentalnym ulicy Maqua. Ulica Voyards była w owe czasy jedną z najciaśniejszych w Sedanie, wilgotną i ciemną w skutek sąsiedztwa wałów, około których biegła. Dachy wysokich frontów prawie stykały się ze sobą, ale okna ciemne wyglądały jak otwory piwnic, zwłaszcza na końcu, gdzie się wznosiły mury kolegialne. Jednakże Weiss, mając mieszkanie i opał, zajmował całe trzecie piętro, i był bardzo zadowolony, że ma blizko swoje bióro, że może doń iść w pantoflach, nie potrzebując wychodzić na ulicę. Był to człowiek szczęśliwy od czasu jak się ożenił z Henryetą, pożądaną oddawna, jeszcze gdy ją poznał w Chêne u ojca, rachmistrza, gospodarującą w szóstym roku życia i zastępującą zmarłą matkę; w tym czasie on wszedł do rafineryi generalnej jako robotnik; uczył się i stopniowo, dzięki pracy, doszedł do stanowiska buchaltera. Do urzeczywistnienia jego marzeń przyczyniła się śmierć ojca Henryety, potem występki brata w Paryżu, Maurycego, którego bliźnięca siostra była niejako służącą, któremu się poświęciła zupełnie, by zrobić zeń pana. Wychowana jak kopciuszek rodziny, umiejąc zaledwie czytać i pisać, sprzedała dom, meble, nie mogąc temi ofiarami wypełnić przepaści żądz młodego człowieka. Wtedy to zjawił się poczciwy Weiss, ofiarując wszystko co miał, wraz ze swem tęgiem ramieniem i sercem; zgodziła się zostać jego żoną, wzruszona do łez jego przywiązaniem, bardzo rozsądna i zastanawiająca się, pełna szacunku czułego, jeżeli nie namiętności miłosnej. Teraz los im się uśmiechnął, Delaherche mówił, że przyjmie Weissa, jako stowarzyszonego do fabryki, byłoby to szczęście dla dzieci, jakie w przyszłości mieć będą.
— Uważaj pan! — rzekła służąca do Jana — schody są spadziste.
Jakoż stąpał on wśród głębokich ciemności, gdy nagle drzwi żywo roztworzone, oświeciły schody zupełnie. I usłyszał głos słodki, mówiący:
— To on.
— Pani Weiss — wołała służąca — ten żołnierz pyta się o panią.
Rozległ się śmiech zadowolenia i słodki głos odrzekł:
— Dobrze! dobrze! wiem o co idzie.
Potem, gdy kapral zmieszany, zdyszany, zatrzymał się na progu, dodała:
— Chodź pan, panie Janie... Maurycy od dwóch godzin tu jest i czekamy na pana z wielką niecierpliwością!
I wtedy dopiero w pokoju bladem światłem oblanym, ujrzał ją, i uderzony został jej podobieństwem do Maurycego, tem nadzwyczajnem podobieństwem bliźniąt, które jest niejako zdwojeniem twarzy. Mimo to była ona niższą, delikatniejszą, z pozoru słabszą, z ustami nieco dużemi, rysami drobnemi, włosami cudnie jasnemi, podobnemi do owsa dojrzałego. Nadewszystko różniła się od Maurycego swemi oczami szaremi, spokojnemi, gdzie zdawała się odradzać heroiczna dusza dziadka, bohatera Wielkiej armii. Mówiła niewiele, stąpała cicho, z tak zręczną ruchliwością, z taką uśmiechniętą słodyczą, że czuć było tylko jej przejście w ruchu pieściwym powietrza.
— Tędy, tędy panie Janie — mówiła. Zaraz wszystko będzie gotowe.
Mruczał coś niewyraźnie, nie mogąc znaleźć słów na podziękowanie, wzruszony tem przyjęciem braterskiem. Zresztą, oczy mu się same zamykały, patrzał na wszystko przez sen niejako, przez rodzaj mgły, wśród której zdawało mu się, że widzi Weissową pływającą, unoszącą się nad ziemią. A może to tylko zjawisko urocze, ta młoda kobieta wspomożycielka, uśmiechająca się do niego z taką prostotą? Czuł, że go się dotyka ręką, czuł jej dłoń drobną i twardą, ściskającą go ze szczerością starego przyjaciela.
Od tej chwili Jan stracił pamięć rzeczy. Znajdował się w pokoju jadalnym, w którym był chleb i mięso na stole; ale nie miał siły podniesienia do ust nawet kawałka. Jakiś mężczyzna siedział sam na krześle. Potem poznał, że to Weiss, którego widział w Milhuzie. Ale nic nie rozumiał, co ten człowiek do niego mówił, z miną zrozpaczoną giestami smutku. Na łóżku na pasach, ustawionem przed kominkiem, Maurycy już spał, z twarzą nieruchomą, jakby martwą. A Henryeta kręciła się koło kanapy, na której rozesłano materac; przyniosła poduszki, kołdrę; ruchem zręcznym i wprawnym, rozkładała prześcieradła białe, śnieżno białe.
Ach! to prześcieradło białe, to prześcieradło tak gorąco upragnione; Jan na nie tylko patrzał. Nie rozbierał się, nie spał w łóżku od sześciu tygodni. Było to łakomstwo, niecierpliwość dziecka, nieprzeparta żądza położenia się na tej bieli, na tej świeżości, i zatopienia się w niej. Jak tylko został sam, rozebrał się natychmiast, położył się z zadowoleniem, z wzrokiem szczęśliwego zwierzęcia. Blade światło poranku przedostawało się przez wysokie okna; i na pół zmęczony snem, otworzył do połowy oczy i zdawało mu się, że widzi Henryetę bardziej niewyraźną, niecielesną, wchodzącą na paluszkach, by postawić przy nim na stoliczku karafkę z wodą i szklankę. Przez chwilę zdawało mu się, że stała i spoglądała na obu, na brata i na niego, ze swym uśmiechem spokojnym, pełnym dobroci nieskończonej. Potem znikła, rozpłynęła się, a on spał wśród białych prześcieradeł unicestwiony zupełnie.
Mijały godziny, całe lata. Jan i Maurycy nie istnieli, nie mieli marzeń, ani świadomości pulsacyi swego serca. Może dziesięć lat a może dziesięć minut, czas przestał się liczyć; był to niejako odwet ciała znużonego, zagłębiającego w śmierć całą istotę bytu. Nagle, wstrząśnieni tym samym dreszczem, obaj się obudzili. Co to było? co się stało, od jakiego czasu spali? Z wysokich okien przenikała ta sama jasność blada. Byli rozbici, muskuły im się rozleniwiły, członki ich bolały bardziej niż wtedy, gdy się położyli. Na szczęście, tak im się zdawało, nie spali więcej nad godzinę. Nie zdziwili się, widząc Weissa siedzącego na tem samem krześle, oczekującego niejako na ich przebudzenie się w tej samej zgnębionej postawie.
— Do licha! — zawołał Jan — trzeba jednak wstać i połączyć się z pułkiem przed południem.
Wyskoczył na podłogę z lekkim okrzykiem bólu i ubrał się.
— Przed południem! — powtórzył Weiss. — Czy wiesz pan, że teraz jest siódma godzina wieczór i że śpicie już od dwunastu godzin.
Siódma godzina, wielki Boże! Zmieszali się obaj. Jan już ubrany, chciał zaraz biedz a Maurycy, leżąc w łóżku, narzekał że nie może ruszyć nogami. W jaki sposób odszukać pułk? czy armia nie oddaliła się ztąd jeszcze? I gniewali się obaj, że pozwolono im spać tak długo. Ale Weiss z gestem rozpaczy odrzekł:
— A cóż lepszego mieliście do roboty? Dobrze zrobiliście, śpiąc tak długo.
Od rana włóczył on się po Sedanie i okolicy. Wrócił niedawno, zgryziony nieczynnością wojsk, całym tym dniem tak bezpożytecznym, straconym w niepojętem wyczekiwaniu. Jedno tylko je tłomaczyło, to nadzwyczajne znużenie ludzi, potrzebujących koniecznie spoczynku; choć trudno było zrozumieć dla czego nie cofano się dalej po kilkugodzinnym niezbędnym spoczynku.
— Nie mam pretensyi — rzekł — do tego, żebym się na rzeczy znał, ale czuję, tak, czuję, że wojsko bardzo źle jest rozstawione w Sudanie... korpus 12-ty znajduje się w Bazeilles, gdzie się dziś rano bito; korpus 1-szy obozuje wzdłuż Givonny, od Moncelle aż do lasu Garenne; korpus 7-my obozuje na płaszczyznie Floing a 5-ty na pół zniszczony, stłoczył się pod samemi wałami, od strony Château... I to właśnie mnie przeraża, że widzę ich tak zebranych do koła miasta, czekających na prusaków.
— Gdyby tak na mnie, zarazbym ruszył na Mézières. Znam kraj, nie ma innej linii odwrotu, w przeciwnym razie, można być wyrzuconym do Belgii. A zresztą, chodźno pan, zobaczysz coś...
Wziął Jana za rękę i poprowadził go do okna.
— Spójrz pan tam, na wierzchołek wzgórza.
Okno wychodziło na południową stronę Sedanu, na dolinę Mozy, którą było widać po nad wałami i budynkami sąsiedniemi. Rzeka wiła się na obszernych łąkach, na lewo widać było Remilly, wprost Pont-Maugis i Wadelincourt a na prawo Frenois. Wzgórza zieleniały, najprzód w Liry, potem Marffée i Croix-Piau, ze swemi wielkiemi drzewami. Przy gasnącym dniu, niezmierny widnokrąg był pełen jakiejś słodyczy głębokiej, i przezroczystości jasnej.
— Czy nie widzisz pan tam, wzdłuż pagórków, tych linij czarnych poruszających się, tych mrowisk czarnych, ruchliwych?
Jan wytrzeszczył oczy a Maurycy, ukląkłszy na łóżku, wyciągnął szyję.
— A tak! widzę! — zawołali obadwa. — Tu jedna linia, tam druga, trzecia, czwarta! Wszystkie je widać...
— A więc — rzekł Weiss — to są prusacy... Od samego rana patrzę na nich a oni ciągle idą i idą! Zaręczam panu, że jeżeli nasi żołnierze na nich czekają, oni śpieszą się z przybyciem!... I wszyscy mieszkańcy miasta widzieli ich tak, jak ja, sami tylko generałowie mają oczy zakryte. Przed godziną rozmawiałem z jednym generałem, ruszał ramionami i powiedział mi, że marszałek Mac-Mahon jest najpewniejszy, iż ma zaledwie siedemdziesiąt tysięcy ludzi przed sobą. Oby Bóg dał, żeby to było prawdą!... Ale patrzże pan! cała ziemia jest przez nich okryta, idą, idą te mrówki czarne!
W tejże chwili Maurycy upadł na łóżko i buchnął głośnym płaczem. Weszła Henryeta ze swą postawą uśmiechniętą. Przerażona, zbliżyła się żywo.
— Co to się stało?
Ale on ruchem ręki odsunął ją.
— Nic, daj mi pokój, zostaw mię, zawsze byłem dla ciebie powodem zgryzot. Gdy sobie przypomnę, że ty nie miałaś sukni a ja chodziłem do kolegium... a! nauka, z której pięknie skorzystałem! O mało, że hańbą nie pokryłem naszego nazwiska i nie wiem, gdziebym teraz był, gdybyś ty nie pracowała krwawo dla okupienia mych występków!...
Zaczęła się uśmiechać, ciągle z twarzą łagodną.
— Wiesz co, obudziłeś się w kwaśnym humorze... a przecież o tem wszystkiem dawno już zapomniano. Czyż teraz nie spełnisz obowiązków dobrego francuza? Od chwili gdyś wstąpił do wojska, jestem z ciebie bardzo dumną.
Zwróciła się do Jana, jakby go błagała, by jej dopomógł. Ten spojrzał na nią nieco zdziwiony, gdyż teraz wydała mu się nie tak ładną, jak wczoraj; szczuplejszą, bledszą teraz niż wtedy gdy ukazywała mu się w mgle pół-złudzenia. Pozostało tylko nadzwyczajne jej podobieństwo do brata; wszelako cała różnica ich natur okazywała się w tej chwili wyraźnie: on, nerwowy po kobiecemu, wstrząśnięty przez chorobę epoki, ulegający kryzysowi historycznemu i socyalnemu rasy, zdolny niekiedy do entuzyazmu najszlachetniejszego i do zniechęcenia; ona wątła, zapracowany kopciuszek, ze spojrzeniem zrezygnowanem drobnej gospodyni, z czołem spokojnem, wejrzeniem dzielnem, zdolnem nawet do męczeństwa.
— Dumną ze mnie! — zawołał Maurycy — nie ma z czego, doprawdy. Od miesiąca uciekamy jak nikczemnicy, którymi też jesteśmy, szczerze mówiąc.
— Ha! — wtrącił Jan ze swym chłopskim rozumem — nie jesteśmy sami, robimy to co nam każą...
Ale młody człowiek wybuchnął z gwałtownością.
— Dość mam tego wszystkiego!... Krwawe mi łzami trzeba opłakiwać te nieustanne klęski, tych głupców dowódców, tych żołnierzy, których jak baranów na rzeź prowadzą... Teraz np. wpadliśmy w łapkę bez wyjścia! Widzisz, że prusacy nadchodzą ze wszystkich stron i zostaniemy zgnieceni, armia jest straconą... Nie! nie! zostanę tu, wolę żeby mię rozstrzelano, jako dezertera... Janie! możesz iść bezemnie. Nie! nie powrócę, zostanę tutaj.
Upadł na poduszki, zalewając się łzami. Był to nieprzeparty rozstrój nerwowy, porywający wszystko, nagle zrozpaczenie, pogarda całego świata i siebie samego. Chorobie tej podlegał on często. Siostra znała go dobrze i stała przed nim spokojna.
— To byłoby źle, bardzo źle, mój drogi Maurycy, gdybyś porzucił swoje stanowisko w chwili niebezpieczeństwa.
Zerwał się nagle i usiadł.
— A więc podaj mi karabin, palnę sobie w łeb i wszystko odrazu się skończy!...
Rzekłszy to, wyciągnął rękę i wskazując na Weissa nieruchomego i cichego, zawołał:
— On jeden ma tylko rozum, tak, on jeden tylko widzi jasno... Pamiętasz, Janie, to, co on mówił mi pod Milhuzą, przed miesiącem?
— Pamiętam — odrzekł kapral — powiedział wtedy pan Weiss, że będziemy pobici...
I przychodziła im na pamięć cała scena ówczesna, noc pełna niepokoju, oczekiwanie pełne trwogi, cała klęska Froeschwilleru przesuwająca się już przez niebo chmurne, Weiss wypowiadający swe obawy: niemcy gotowe, lepiej kierowane, lepiej uzbrojane; porwane wielkim zapałem patryotycznym, Francya zamieszana, bezładna, opóźniona i zepsuta, nie mająca ani wodzów, ani żołnierzy, ani broni koniecznej. I straszna ta przepowiednia się sprawdzała...
Weiss podniósł drżące ręce. Twarz jego wyrażała głęboką boleść.
— Wcale się nie cieszę z tego, że mam rozum — szepnął. — Jestem głupcem, ale było to tak widocznem, gdyby tylko cokolwiek umiano patrzeć... Wszakże, jeżeli kto jest pobity, to jednak musi także zabijać tych prusaków przeklętych. Jest to pociechą i myślę, że to będzie jedyna nasza pociecha i chciałbym, żeby padło dużo prusaków, całe stosy prusaków, tak żeby ich trupami można pokryć całą oto okolicę!
Powstał i ręką wskazywał dolinę Mozy. Wielkie jego oczy gorzały ogniem, oczy krótkowidza, które mu nie pozwoliły zaciągnąć się do wojska.
— Do stu dyabłów! tak, poszedłbym się bić, gdybym był swobodnym... Nie wiem, czy to dlatego, że się teraz rozbijają jak panowie po swym kraju, w moim kraju, któremu już tyle złego narobili, ale nie mogę nawet pomyśleć o nich w tych czterech ścianach, żeby się we mnie nie budziła chęć gwałtowna zduszenia ich choć tuzina... Ach, gdybym dobrze widział, gdybym był żołnierzem!
Po chwilowem milczeniu, dodał:
— A zresztą, zobaczymy...
Była to nadzieja, potrzeba wiary w zwycięztwo zawsze możliwe, nawet wśród najbardziej wątpiących. Maurycy, wstydząc się, swych łez, słuchał go i uczepił się jego marzeń. Czyż w rzeczy samej wczoraj nie rozbiegła się pogłoska, że Bazaine był w Verdun? Los powinien był cud zrobić dla tej Francyi, której przez tyle czasów służył z chwałą. Henryeta milcząc znikła a gdy znów weszła, nie zdziwiła się wcale, widząc że brat jej ubrał się i gotów jest do odejścia. Chciała jednak, żeby co zjedli obadwaj. Musieli usiąść do stołu, ale nie mogli przełknąć ani kąska, zmęczeni, ogłuszeni swym ciężkim snem. Jan, jako człowiek ostrożny przekroił chleb na dwie połowy, wsunął jedną do tornistra Maurycego, drugą do swego. Dzień miał się ku schyłkowi, trzeba było odejść. Henryeta, która stała przy oknie patrząc w dal, na Marfée, wojska pruskie, czarne mrowisko postępujące ciągle, na pół zanurzona we włóczących się ciemnościach, mimowoli westchnęła żałośnie:
— O wojna! okrutna wojna!
Teraz Maurycy począł żartować.
— Jakto, siostrzyczko, chcesz, żebyśmy się bili a złorzeczysz wojnie?
Zerwała się i odpowiedziała wprost, ze zwykłym sobie spokojem:
— To prawda, nienawidzę jej, uważam ją za coś niesprawiedliwego i wstrętnego... Może to dla tego, że jestem kobietą. To zabijanie ludzi, oburza mnie! Dla czego nie wytłomaczyć się, dla czego nie porozumieć się wzajemnie?!...
Jan dzielny chłopiec, kiwnął głową na znak potwierdzenia. Dla niego, człowieka niewykształconego, wydawało się to bardzo łatwem; jeżeli tylko są podstawy ku temu, ułożyć się zawsze można. Ale Maurycy, przypomniawszy sobie swą teoryę, uważał wojnę za rzecz konieczną, wojnę która jest życiem samem, prawem świata. Wszak to człowiek zdjęty litością stworzył ideę sprawiedliwości i pokoju, ale natura bezwzględna jest tylko nieustannem polem rzezi.
— Porozumieć się? — zawołał — tak, za kilkadziesiąt wieków. Gdyby wszystkie ludy tworzyły tylko jeden, możnaby jeszcze pojąć nastanie kiedyś tego wieku złotego; a przytem, czyż koniec wojen nie będzie zarazem końcem ludzkości?... Byłem przed chwilą głupcem; trzeba się bić, bo takie jest prawo!
Uśmiechnął się i powtórzył słowa Weissa:
— A zresztą, zobaczymy...
Znowu owładnęły nim żywe złudzenia, potrzeba zaślepienia dla jego chorobliwej uczuciowości nerwowej.
— Ale, ale — zawołał wesoło — a kuzynek Gunther?
— Przecież kuzynek Gunther — odrzekła Henryeta — należał do gwardyi pruskiej... Czy ta gwardya jest tu także?...
Weiss odpowiedział ruchem, że nie wie; toż samo obaj żołnierze, nie mogąc stanowczo twierdzić, gdyż i generałowie nie wiedzieli, jakiego nieprzyjaciela mają przed sobą.
— No, chodźmy! Odprowadzę was — mówił Weiss. — Przed chwilą dowiedziałem się, gdzie obozuje pułk 106-ty.
I zwracając się do żony uwiadomił ją, że przed nocą do domu nie wróci, że będzie spał w Bazeilles. Kupił tam niedawno domek, który właśnie kończył urządzać, chcąc go zamieszkać aż do zimy. Domek ten stał w sąsiedztwie farbiarni, należącej do pana Delaherche. Niepokoił się trochę o zapasy, jakoż schował był już do piwnic, beczkę wina i dwa worki kartofli. Chciał więc iść, gdyż jak mówił, pewny był, że maruderzy zrabują dom, zastawszy go pustym, gdy zaś będzie w nim spał, ocali go a pewnością. Żona, gdy mówił, patrzała nań uparcie.
— Bądź spokojną — dodał z uśmiechem — o niczem innem nie myślę tylko o czuwaniu nad naszemi gratami. I przyrzekam ci, że gdyby na wieś napadnięto, gdyby jakiekolwiek było niebezpieczeństwo, powrócę natychmiast.
— Idź — odrzekła — ale powracaj, gdyż inaczej pójdę po ciebie.
Przy wyjściu, Henryeta czule uściskała Maurycego. Do Jana wyciągnęła rękę, ściskając ją przyjaźnie.
— Powierzam panu mego brata... Opowiadał mi, jakiś pan był dla niego dobry i kocham pana za to.
Zmieszał się tak, że uścisnął mocno tę rączkę drobną, a mimo to silną. I przypomniało mu się wczorajsze wrażenie, widział znów tę Henryetę z włosami koloru zboża dojrzałego, lekką, uśmiechniętą, wprawiającą powietrze koło siebie w ruch pieściwy.
Na dole, znaleźli się w mieście ponurem. Zmrok już pokrywał ulice ciasne, na bruku ruch był pełen zamieszania. Większość sklepów była zamknięta, domy były jakby wymarłe, podczas gdy tam, za miastem gnieciono się. Z łatwością dostali się na plac ratuszowy, gdzie spotkali pana Delaherche włóczącego się przez ciekawość. Wykrzyknął, udając radość ze spotkania z Maurycym, opowiedział, że właśnie odprowadził kapitana Beaudoin w kierunku Floing, gdzie stał pułk; był z tego bardzo zadowolony, gdy się dowiedział, że Weiss idzie przepędzić noc w Bazeilles, gdyż i on, o czem zresztą powiedział kapitanowi, postanowił także przepędzić noc w swej farbiarni.
Weiss, pójdziemy razem... ale tymczasem chodźmy koniecznie aż do prefektury, może zobaczymy cesarza.
Od czasu, jak o mało nie rozmawiał z Napoleonem III na folwarku Baybel, zajmował się tylko nim i pociągnął za sobą obu żołnierzy. Gromadki ludzi stały tu i owdzie, szepcząc między sobą na placu Podprefektury; od czasu do czasu oficerowie przebiegali zdyszani. Cienie melancholijne pokrywały już drzewa, słychać było szum płynącej Mozy na prawo, u stop domów. W tłumie opowiadano sobie, jak cesarz, zdecydowawszy się z wielką niechęcią na opuszczenie Carignan, wczoraj wieczorem koło godziny jedenastej, stanowczo niechciał udać się do Mézières, woląc narazić się na niebezpieczeństwo niż demoralizować wojska. Inni opowiadali, że go tu wcale nie ma, że uciekł, zostawiając manekina, jednego ze swych poruczników ubranego w mundur cesarski i którego uderzające podobieństwo oszukuje armię. Inni dawali słowo honoru, że widzieli wjeżdżające do ogrodu Podprefektury, powozy obciążone skarbami cesarskiemi, sto milionów w złocie, w nowych sztukach dwudziesto frankowych. Właściwie były to tylko sprzęty domowe cesarakie, dwa powozy, dwanaście furgonów, których przejazd, tak był wzruszył wioski, Courcelles, Chêne, Rancourt, rosnąc w wyobraźni, zmieniając się w nieskończony szereg, którego stłoczenie powstrzymuje wojsko, i który nakoniec tutaj przybył, przeklęty i zawstydzony, ukryty przed wzrokiem wszystkich za krzakami bzu pana podprefekta.
Obok Delaherche’a, który się wspinał na palcach, egzaminując okna parterowe, jakaś stara kobieta, prawdopodobnie biedna wyrobnica z sąsiedztwa, z postawą zgiętą, rękami zgrubiałemi od pracy, mruczała pod nosem:
— Cesarz... chciałabym go też choć raz zobaczyć... choć jeden raz takiego cesarza...
Nagle Delaherche krzyknął, chwytając Maurycego za rękę:
— Patrz! to on... Widzisz, tam przy oknie na lewo... Och, nie mylę się, przyjrzałem mu się wczoraj bardzo blizko, poznaję go doskonale. Podniósł firankę, oto ta postać blada przy szybie.
Stara kobieta, słysząc to, roztworzyła szeroko usta. W rzeczy samej, przy oknie widać było twarz trupią, oczy przygasłe, rysy zmienione, wąsy nawet spłowiałe wśród udręczeń. I staruszka zdumiona odwróciła się zaraz z ruchem pogardy.
— To ma być cesarz!...
Był tam także żuaw, jeden z tych żołnierzy łazęgów, nieśpieszących do właściwego oddziału. Potrząsał szaspotem, klnąc i grożąc.
Delaherche oburzony wmieszał się w to. Ale cesarz już zniknął.
Od Mozy płynął ciągle głuchy szum, skarga jakaś, pełna smutku nieskończonego, tonęła we wzrastających ciemnościach. Od czasu do czasu rozlegały się w dali odosobnione krzyki, niby owe: idź! idź! straszliwy rozkaz dawany przez Paryż, rozkaz, który pchał tego człowieka od etapu do etapu, wlokąc po drogach klęski szyderstwo swego orszaku cesarskiego, owładniętego teraz pogromem, który przewidywał i którego szukał. Iluż to dzielnych ludzi miało umrzeć przez jego błąd, jaki zamęt w całej istocie tego chorego, tego marzyciela sentymentalnego, milczącego w cichem oczekiwaniu swych przeznaczeń!...
Weiss i Delaherche odprowadzili obu żołnierzy aż do płaskowzgórza Floing.
— Bądź zdrów! — rzekł Maurycy, ściskając swego szwagra.
— Nie, do widzenia tylko, cóż u dyabła! — zawołał wesoło fabrykant.
Jan przy pomocy swego węchu zaraz znalazł pułk 106-ty, którego namioty rozciągały się na stoku płaskowzgórza, po za cmentarzem. Noc zapadła, ale można było jeszcze rozróżnić, wielkie, ciemne masy dachów miejskich, a w dali Balan i Bazeilles, leżące wśród łąk ciągnących się aż do szeregu wzgórzy w Remilly i Frenois; na lewo czerniał las Garenne a na prawo błyszczała szeroka, blada wstęga Mozy. Przez chwilę Maurycy spoglądał na ten obszerny widnokrąg powoli niknący w ciemności.
— O! otóż i kapral! — zawołał Chouteau. — Co? czy powraca z dystrybucyi żywności?
Wszyscy się poruszyli. Przez cały dzień żołnierze zbierali się pojedynczo lub grupami wśród takiego zamieszania, że naczelnicy nawet nie żądali od nich wyjaśnień. Zamykali oczy, zadowoleni, że przynajmniej ludzie ich zgromadzają się.
Zresztą, kapitan Beaudoin przybył przed chwilą a porucznik Rochas przyprowadził około godziny drugiej dopiero kompanię rozbitą, zmniejszoną o dwie trzecie. Teraz była ona prawie kompletna. Kilku żołnierzy upiło się, inni pościli, nie mogąc nigdzie znaleźć nawet kawałka chleba; a rozdział żywności, jak zwykle nie nastąpił. Jednakże Loubet wpadł na pomysł ugotowania kapusty, której narwał w jednym z ogrodów sąsiednich; ale nie miał ani soli, ani słonicy i żołądek był pusty jak przedtem.
— No, panie kapralu, masz przecie spryt, pomyślno o jedzeniu! — mówił Chouteau. — Nie o mnie tu idzie, bo ja wraz z Loubetem zjadłem doskonałe śniadanie u pewnej damy.
Wszystkie twarze zwróciły się do Jana, sekcya czekała na niego, Lapoulle i Pache zwłaszcza, którym się nie powiodło, nic nie znaleźli i liczyli na niego, gdyż mówili, że potrafi z kamieni zrobić mąkę. A Jan, rozczulony, wyrzucając sobie, że opuścił swych ludzi, podzielił między nich w połowie chleb, jaki miał w tornistrze.
— Do licha! do licha! — powtarzał Lapoulle pożerając, nie znajdując innych słów na wyrażenie swego zadowolenia; Pache zaś szeptał Ojcze nasz i Zdrowaś, przekonany że tym sposobem jutro niebo ześle mu pożywienie.
Trębacz Gaude zatrąbił na apel z całej siły. Ale capstrzyku nie grano, i cały obóz zaległa odrazu wielka cisza. Sierżant Sapin, przekonawszy się że jego półpluton był w całości, szepnął:
— Jutro wieczorem nie będzie ich tylu...
A gdy Jan patrzał nań pytająco, dodał ze spokojną pewnością, z oczami zanurzonemi w ciemności:
— I ja także jutro zostanę zabity...
Była godzina dziewiąta, noc zapowiadała się zimna, gdyż mgły podniosły się z Mozy i zasłoniły gwiazdy. Maurycy, leżąc obok Jana, pod krzakiem, dygotał, mówiąc że trzeba pójść pod namiot. Ale złamani, znużeni jeszcze bardziej przez spoczynek, jakiemu się byli oddali, nie mogli obaj usnąć. Zazdrościli porucznikowi Rochas, który obok nich położywszy się na wilgotnej ziemi otulony w płaszcz chrapał aż miło. Przez jakiś czas zaciekawiało ich światło, błyszczące w wielkim namiocie, gdzie czuwał pułkownik i kilku oficerów. Pan de Vineuil przez cały wieczór był bardzo niespokojny, że nie otrzymywał żadnych rozkazów na dzień jutrzejszy. Czuł on, że jego pułk wisi w powietrzu, zanadto naprzód wysunięty, jakkolwiek cofnął go już znacznie, opuszczając stanowisko, jakie rano był zajął. Generał Bourgain-Desfeuilles wcale się nie ukazywał; mówiono, że jest chory i leży w hotelu pod Złotym krzyżem tak że pułkownik postanowił posłać dziś oficera z ostrzeżeniem, że nowa pozycya jest bardzo niebezpieczna wobec rozdrobnienia 7-go korpusu, zmuszonego bronić linii bardzo rozciągniętej, od zakrętu Mozy aż do lasu Garenne; że z pewnością o świcie bitwa się rozpocznie. Nie miano więc przed sobą więcej jak siedem do ośmiu godzin. Maurycy zdziwił się bardzo, gdy po zniknięciu światła w namiocie pułkownika, ujrzał kapitana Beaudoin przechodzącego niedaleko, wzdłuż zarośli, krokiem szybkim i niknącego w kierunku Sedanu.
— Czy śpisz, Janie?
Jan spał, i Maurycy czuwał sam jeden. Myśl połączenia się z Lapoullem i innymi pod namiotem, męczyła go. Słuchał ich chrapania w takt z chrapaniem Rochasa i zazdrościł im. A może wielcy wodzowie dlatego dobrze śpią w wigilią bitwy, że są znużeni po prostu. Z ogromnego obozu, otulonego w cienie, słyszał tylko olbrzymi oddech snu, tchnienie szerokie i łagodne. Zresztą nic więcej; wiedział jedynie, że korpus 5-ty obozuje tam, pod wałami; że korpus 1-szy rozciąga się od lasu Garenne aż do wsi Moncelle; że 12-ty z tamtej strony miasta, zajmuje Bazeilles. I wszystko spało, powolne tchnienie przechodziło od pierwszego do ostatniego namiotu, wśród nieokreślonych, mętnych ciemności. Potem, zdala, dobiegał do niego jakiś inny szmer, pojawiający się od czasu do czasu, niby brzęczenie niezdecydowane, coś niby niknący tentent jazdy, głuchy turkot dział, ciężki pochód ludzi; gdzieś na wyżynach czarnego mrowiska ludzkiego, odbywało się owładnięcie, otoczenie, którego nawet noc zatrzymać nie mogła. A tam w dali, gasły nagle jakieś ognie, rozlegały się czasami krzyki odosobnione, niepokój rosnący ciągle, napełniający sobą tę noc ostatnią przed strasznym dniem jutrzejszym.
Maurycy, macając, napotkał rękę Jana i schwycił ją. Teraz dopiero uspokojony zasnął. I w ciszy nocnej rozlegał się tylko głos zegaru w Sedanie, bijącego kolejno godziny.




CZĘŚĆ DRUGA.
I.

W Bazeilles, w maleńkim, ciemnym pokoiku, nagłe wstrząśnienie zmusiło Weissa do wyskoczenia z łóżka. Nadstawił uszów, to huk armat. Macając ręką, zapalił świecę dla zobaczenia godziny na zegarku; była godzina czwarta, dzień zaledwie świtał. Żywo schwycił lornetkę i ogarnął jednym rzutem oka dużą ulicę, gościniec z Douzy, przecinający wieś; ale nie można było nic rozróżnić, gdyż pewien rodzaj kurzu gęstego napełniał powietrze. Przeszedł więc do innego pokoju, którego okno wychodziło na łąki nad Mozą i zrozumiał, że to mgła poranna podnosi się z rzeki i zaciemnia widnokrąg. Działa grzmiały coraz silniej, tam, po za tą mgłą, z drugiej strony rzeki. Nagle poczęła odpowiadać baterya francuzka tak gdzieś blizko i z takim hukiem, że ściany drżały.
Dom Weissa stał prawie w środku Bazeilles, na prawo idąc na plac przed kościołem. Front jego cofnięty, wychodził na ulicę, i miał tylko parter o trzech oknach. Wyższym odeń był spichrz. Ale z tyłu był ogród dość obszerny, znikający się powoli ku łąkom i zkąd roztaczał się daleki widok na wzgórza, od Remilly aż do Frenois. Weiss w gorączce nowego właściciela, położył się dopiero koło drugiej rano, zakopawszy w piwnicach wszelkie zapasy i dla zasłonięcia mebli od kul, okna pozatykał materacami. Ogarniała go wściekłość na myśl, że prusacy mogą zrabować ten dom tak upragniony, nabyty z takim trudem i z którego dotąd tak niewiele korzystał.
Jakiś głos zawołał nań na drodze:
— A co, Weiss, słyszysz?
Spotkał się z Delaherchem, który także chciał przespać się w farbiarni, ogromnym budynku z cegieł, graniczącym o ścianę z domem Weissa. Wszyscy robotnicy uciekli przez lasy do Belgii; i została tylko stróżka, wdowa po mularzu, nazwiskiem Franciszka Quittard. Byłaby i ona uciekła z innymi przejęta strachem, gdyby nie miała syna, Karolka, chłopca dziesięcioletniego, tak chorego na gorączkę tyfoidalną, że nie można go było w żaden sposób przewieźć.
— A co? — powtórzył Delaherche — czy słyszysz? zaczyna się dobrze... najmądrzej będzie uciec zaraz do Sedanu.
Weiss przyrzekł uroczyście swej żonie, że opuści Bazeilles przy pierwszem niebezpieczeństwie i mówiąc tak, był zdecydowany dotrzymać swej obietnicy. Ale to dopiero była tylko walka artyleryjska, na wielką odległość i na los szczęścia wśród mgły poranku.
— Zaczekajmy jeszcze, cóż u dyabła — odrzekł. — Nic nas nie nagli.
Sam zresztą Delaherche był tak zaciekawiony, że stał się odważnym. W nocy nie zmrużył nawet oka, zajęty bardzo przygotowaniami do obrony. Generał Lebrun, dowodzący 12-tym korpusem, uprzedzony że będzie zaatakowany o świcie, użył nocy na zabarykadowanie się w Bazeilles, którego miał rozkaz bronić do ostatka. Barykady zagradzały drogę i ulice, w każdym domu była załoga z kilku ludzi; każdy zaułek, każdy ogród zmieniony został w fortecę. Już o godzinie trzeciej, wśród czarnej nocy, wojska zbudzone, po cichu zajęły przeznaczone sobie stanowiska, szaspoty świeżo nasmarowano i ładownice napełniono dziewiędziesięciu nabojami regulaminowemi. To też pierwszy strzał dział nieprzyjacielskich nie zdziwił nikogo, i baterye francuzkie ustawione w tyle, między Balan i Bazeilles, zaczęły zaraz odpowiadać, dla dania znać o sobie, gdyż strzelały na oślep wśród mgły.
— Wiesz — mówił Delaherche — że garbarnia będzie energicznie broniona... Mam w niej cały pluton. Chodź, zobacz.
W rzeczy samej, postawiono tu czterdziestu kilku żołnierzy z piechoty marynarki, którymi dowodził porucznik, wysoki chłopiec jasnowłosy, tęgi, młody, z wejrzeniem energicznem i upartem. Żołnierze jego już zajęli cały budynek, jedni wybijali strzelnice w okiennicach parteru od ulicy, inni w murze, otaczającym dziedziniec, górującym z tyłu nad łąkami.
Na tym to dziedzińcu, Delaherche i Weiss spotkali porucznika, usiłującego przebić wzrokiem mgłę poranną.
— Przeklęta mgła! — mruknął — nie można przecie bić się po omacku.
Poczem, po chwili milczenia, spytał nagle:
— Jaki dzień dziś mamy?
— Środa — odrzekł Weiss.
— Prawda, środa... Niech dyabli wezmą, żyje się teraz tak, jakby świat nie istniał!
Ale w tej chwili, wśród huku dział nieustającego, wybuchnęła nagła palba karabinowa, na samym brzegu łąki, w odległości dwustu do trzystu metrów. I jak gdyby na scenie, słońce zajaśniało, mgła Mozy poszarpana na szczątki, niby muślin delikatny rozwiała się, niebo błękitne się ukazało, czyste jak łza. Zrobił się prześliczny poranek dnia letniego.
— Ach! — krzyknął Delaherche — przechodzą most kolejowy. Widzicie, jak się przesuwają wzdłuż nasypu... Ale czemu do dyabła nie wysadzono mostu w powietrze?
Porucznik machnął ręką z milczącym gniewem. Wprawdzie podłożono miny — odrzekł, tylko że wczoraj, po czterogodzinnej bitwie, stoczonej dla odebrania mostu, zapomniano je zapalić.
— Takie już nasze szczęście — rzekł głosem ostrym.
Weiss patrzał w milczeniu, usiłując sobie zdać z tego co widzi, sprawę. Francuzi zajmowali w Bazeilles stanowisko bardzo silne. Wieś, zbudowana po obu stronach gościńca do Douzy, panowała nad równiną; droga rzeczona skręcała na lewo obok dworu; inna droga, na prawo prowadziła do mostu kolejowego, rozdwajając się na placu przed kościołem. Niemcy więc musieli przebyć łąki, pola uprawne, których znaczny obszar zupełnie odkryty dotykał się Mozy i nasyp kolejowy. Znano dobrze ich zwykłą ostrożność; zdawało się nieprawdopodobnem, by istotny atak z tej strony przypuścili. Tymczasem wielkie kolumny przechodziły ciągle przez most, pomimo szczerb, jakie kartaczownice, ustawione przy wylocie z Bazeilles, czyniły w ich szeregach; i ci, którzy przeszli, natychmiast rozsypywali się w tyralierkę pomiędzy kępkami wierzb, formowali się w kolumny i postępowali naprzód. Tutaj to wybuchł ów gwałtowny ogień karabinowy.
— To są bawarczycy — rzekł Weiss. — Widzę doskonale ich kosmate hełmy.
Ale zdawało mu się, że inne kolumny, na pół ukryte za nasypem kolei żelaznej, przesuwały się ku prawemu skrzydłu, starając się dostać do drzew, zieleniejących w oddali, ażeby ztąd spaść na Bazeilles ruchem ukośnym. Jeżeli im się uda ukryć w parku Montiviliers, wieś może być wzięta. Jakieś nieokreślone, bolesne ogarnęło go uczucie, które w miarę zaostrzania się ataku od czoła, znikło.
Nagle spojrzał w kierunku wzgórzy Floing, które dojrzeć można było na północy, pod Sedanem. Baterya dział rozpoczęła tam ogień, dym unosił się pod jasne słońce a huk słychać było wyraźnie. Mogła być godzina piąta.
— No! — mruknął — taniec będzie zupełny.
Porucznik piechoty marynarki, który także tam patrzał, rzekł z ruchem niewzruszonej pewności.
— To nic! Bazeilles jest najważniejszym punktem. Tutaj rozstrzygnie się los bitwy.
— Czy tak pan sądzisz? — zawołał Weiss.
— A tak. Nie ma najmniejszej wątpliwości. Z pewnością jest to pomysł marszałka, który był tu w nocy i powiedział nam, że mamy bronić wsi do ostatniego żołnierza, do ostatniego naboju.
Weiss podniósł głowę i oprowadził wzrokiem do koła horyzontu; poczem na pół z wahaniem, jakby do siebie tylko mówił, rzekł:
— A więc... tak... to nie tak będzie... Obawiam się czego innego... tak... nie śmiem tego powiedzieć...
Umilkł i tylko roztworzył swe długie ręce podobne do ramion kleszczy i zwracając się ku północy złączył te ręce, jak gdyby kleszcze nagle się ścisnęły.
Obawiał się tego od wczoraj rana. Znał on dobrze okolicę i zdawał sobie sprawę z ruchów obu armji. I teraz jeszcze, gdy szeroka równina błyszczała śród blasków słonecznych, wzrok jego zwracał się ku wzgórzom lewego brzegu, gdzie przez cały dzień i całą noc przesuwało się czarne mrowisko wojsk niemieckich. Na lewo od Remilly jakaś baterya ziała ogniem, ale ta, z której kule dolatywały tutaj, zajęła pozycyę w Pont-Maugis, na brzegu rzeki. Skierował tam swą lornetkę dla lepszego zbadania spadzistej pochyłości; ale widział tylko białe pióropusze dymu armatniego, któremi wierzchołki wzgórzy ciągle się pokrywały; gdzież więc podział się potok ludzi, biegnący tamtędy? Poniżej Noyers i Frenois nad Marfą, mógł tylko rozróżnić w kącie lasku sosnowego, grupę błyszczących mundurów i szlif, zapewne grono oficerów jakiego sztabu. Moza zaginała się nieco dalej, zagradzając stronę zachodnią, i z tej strony jedyną drogą odwrotu na Mézières był wązki gościniec, biegnący wzdłuż wąwozów Saint-Albert, między rzeką i lasami ardeńskiemi. Wczoraj nawet ośmielił się zwrócić uwagę na tę jedyną linię odwrotu, jakiemuś generałowi, napotkanemu wypadkiem na ciasnej drodze doliny Givonny, a którym, jak się później dowiedział, był generał Ducrot, komendant pierwszego korpusu; jeżeli armia nie cofnie się natychmiast tą drogą, jeżeli będzie czekała aż prusacy zagrodzą jej przejście, przeszedłszy Mozę w Donchery, to zostanie osaczona, przyparta do granicy. Ale już wtedy wieczorem było na to zapóźno; zapewniano że ułani zajmują most, którego nie zerwano z tego powodu, że nie pomyślano nawet o przywiezieniu prochu. I Weiss zrozpaczony, mówił sobie, że potok ludzi, czarne mrowisko musi być teraz na równinie Donchery, w pochodzie ku wąwozom Saint-Albert, rzucając już swą straż przednią na Saint-Menges i Floing, dokąd wczoraj odprowadził był Jana i Maurycego. W blasku słonecznym dzwonnica we Floing, świeciła jak igła lśniąca.
Od wschodu rozciągało się drugie ramię kleszczy. Jeżeli na północy, na równinie Illy i Floing widział szyk bojowy korpusu siódmego, źle podtrzymywanego przez 5-ty, który ustawiono w odwodzie pod wałami, nie mógł wiedzieć co się dzieje na wschodzie, wzdłuż doliny Givonny, gdzie korpus 1-szy stał uszykowany od lasku Garenne do wsi Daigny. Ale już i z tej strony działa grzmiały, walka musiała się rozpocząć w lesie Chevalier, nieco po za wsią. Niepokój jego ztąd pochodził, że wieśniacy wczoraj mówili o pojawieniu się prusaków w Francheval; tak że ruch odbywany na zachodzie przez Donchery, odbywał się także na wschodzie przez Francheval i że ramiona kleszczy połączą się tam, na północy, na wzgórzu Illy, jeżeli jaki wypadek ich nie powstrzyma. Nie znał się na sztuce wojennej, ale miał zdrowy rozum i drżał na myśl tego olbrzymiego trójkąta, którego jeden bok tworzyła Moza a dwa drugie na północy stanowił korpus siódmy, na wschodzie korpus 1-szy, a 12-sty na południe w Bazeilles, zajmował ostatni kąt. Wszystkie trzy stały do siebie tyłem, oczekując niewiadomo dla czego nieprzyjaciela nadchodzącego ze wszech stron. We środku, jak w głębi nizkiego dołu, miasto Sedan, uzbrojone w działa starego kalibru, bez amunicyi, bez żywności.
— Rozumiesz pan? — mówił Weiss, powtarzając swój ruch, wyciągając ramiona i stykając je szybko — to będzie tak, jeżeli wasi generałowie nie będą się pilnowali... W Bazeilles zabawiają was tylko...
Ale tłomaczył się źle, mętnie, i porucznik nie znając okolicy nie mógł go zrozumieć. Ruszał więc ramionami zniecierpliwiony, pełen pogardy dla tego mieszczucha w paltocie i okularach, który chce więcej wiedzieć od samego marszałka! Zgniewany słowami, że atak na Bazeilles jest tylko prostą dywersyą, ukrywającą istotny plan, zawołał:
— Daj mi pan święty pokój!... Waszych bawarczyków wrzucimy do Mozy i zobaczą, co to znaczy bawić się z nami!
Od niejakiego czasu tyralierzy nieprzyjacielscy nieco się zbliżyli, kule padały z głuchym trzaskiem w cegły farbiarni; żołnierze ukryci za nizkim murem dziedzińca, poczęli odpowiadać. Co chwila rozlegał się huk szaspotów suchy i dźwięczny.
— Wrzucić ich do Mozy, tak, zapewne! — mruknął Weiss — i przejść po nich, by się wydostać na drogę do Carignan, byłoby bardzo pięknie!
Potem zwrócił się do Delahercha, który ukrył się za studnię przed kulami.
— Mimo to, najlepiej było wczoraj wyruszyć na Mézières i na pańskiem miejscu, wołałbym tam być teraz... Wreszcie, trzeba się bić, gdyż niestety! odwrót jest niemożliwy.
— Czy idziesz? — spytał Delaherche, który pomimo swej gorącej ciekawości poczynał blednąć. — Jeżeli tu zostaniemy dłużej, nie będziemy mogli dostać się do Sedanu.
— Tak, za chwilę, pójdę z panem.
Pomimo niebezpieczeństwa wspinał się na palce, chcąc koniecznie zdać sobie sprawę z położenia. Na prawo, łąki zalane z rozkazu gubernatora, szerokie jezioro rozciągające się od Torcy do Balan, broniło miasta; zwierciadło nieruchome, przejrzystego błękitu pod słońcem porannem. Ale woda kończyła się przy wejściu do Bazeilles i bawarczycy w rzeczy samej posunęli się przez zielska, korzystając z najmniejszego dołu, z najdrobniejszej zasłony. Mogli być oddaleni o pięćset metrów, i co go uderzało, to powolność ich ruchów, cierpliwość z jaką się posuwali, wystawiając się na pociski jak najmniej. Podtrzymywała ich potężna artylerya; świeże i czyste powietrze przepełnione było świstem kul. Podniósł oczy i dostrzegł, że nie tylko baterya w Pont-Maugis strzelała do Bazeilles; dwie drugie ustawione obok Liry, odkryły ogień, bijąc w wieś, zmiatając nawet grunta nagie, leżące po za nią w Moncelles, gdzie stały rezerwy korpusu 12-go, aż do stoku spadzistego w Daigny, który zajmowała dywizya korpusu pierwszego. Wszystkie wzgórza zresztą lewego brzegu gorzały. Działa zdawały się wyskakiwać z ziemi, był to rodzaj koła coraz bardziej się rozszerzającego; baterya w Noyers strzelała do Balan, baterya w Wadelincourt strzelała na Sedan, baterya w Frenois, poniżej Marfée, straszliwa baterya, której kule przelatywały miasto i padały śród wojsk korpusu siódmego, na równinie Floing. Weiss na te wzgórza, które tak lubił, które zawsze uważał za ozdobę pejzażu, ograniczające dolinę wesołą zielonością, poglądał teraz ze strasznym niepokojem; stały się one nagle okropną i olbrzymią twierdzą, gotową do zburzenia nieużytecznych fortyfikacyj Sedanu.
Spadający kawałek tynku zwrócił jego uwagę. To kula zaryła się w jego domu, którego szczyt widział, przez mur wspólny. Oburzył się na to i mruknął:
— Ci rozbójnicy chcą mi go zburzyć!
Lecz nagle za nim lekki, głuchy stuk, zadziwił go. Odwrócił się i ujrzał żołnierza, trafionego w samo serce, jak upadł na wznak. Nogi przez chwilę drżały konwulsyjnie, ale twarz młoda była spokojna, spiorunowana nagle. Był to pierwszy trup, i wstrząsnął nim głównie trzask upadającego na bruk dziedzińca szaspotu.
— No, dość tego — uciekam! — jęknął Delaherche — jeżeli nie pójdziesz, uciekam sam jeden!
Porucznik, którego drażnili, wdał się w to.
— Zapewne, moi panowie, lepiej zrobicie, gdy sobie pójdziecie... Możemy być zaatakowani lada chwila.
Weiss, rzuciwszy okiem na łąki, po których bawarzy coraz bliżej się podsuwali, postanowił pójść za Delaherchem. Z drugiej strony, od ulicy zamknął drzwi swego domu na dwa spusty i połączył się nakoniec ze swym towarzyszem, gdy nowe widowisko zmusiło ich do zatrzymania się.
Na końcu drogi, w odległości może trzystu metrów, plac przed kościołem był w tej chwili atakowany przez silną kolumnę bawarską, posuwającą się po drodze z Douzy. Pułk piechoty marynarki, któremu powierzono obronę placu, zdawało się, że zwalnia ogień, jak gdyby na to, by nieprzyjaciel mógł się bliżej przysunąć. Poczem nagle, gdy ten podsunął się gęstą masą, odbył się manewr nadzwyczajny i nieprzewidziany: żołnierze rzucili się na oba brzegi ulicy, wielu padło na ziemię, i w utworzonej w ten sposób pustej przestrzeni, kartaczownice, sformowane w drugim końcu w bateryę, żygnęły gradem kul. Kolumna nieprzyjacielska została niejako zmieciona. W jednym skoku żołnierze podnieśli się na nogi, rzucili się z bagnetami na bawarczyków rozproszonych, odparli ich i wywrócili. Po dwakroć ten manewr się powtarzał, zawsze z jednym skutkiem. Na rogu uliczki, w małym domku, trzy kobiety było widać; stały one spokojnie przy oknie i śmiały się, oklaskiwały, jakby na zabawnem widowisku.
— Ach, do licha! — nagle zawołał Weiss — zapomniałem zamknąć drzwi od piwnicy i zabrać kluczy... Poczekaj pan, wrócę za chwilę.
Ten pierwszy atak zdawał się być odparty, i Delaherche, w którym ciekawość znów brała górę, nie śpieszył się już teraz. Stał przed farbiarnią i rozmawiał z odźwierną, która na chwilę wyszła na próg izby, jaką zajmowała na parterze.
— Moja biedna Franciszko, trzeba żebyś z nami poszła. Sama jedna kobieta wśród tych okropności!
Podniosła drżącą rękę.
— Ach, panie, z pewnością bym się była wyniosła, gdyby nie choroba mego Karolka... Wejdź pan z łaski swej a zobaczysz.
Nie wszedł, ale wyciągnął szyję i potrząsł głową ujrzawszy chłopca w łóżku białem, z twarzą czerwoną od gorączki, który patrzał uparcie w swą matkę wzrokiem płomienistym.
— Ale — rzekł — dla czego nie masz go zabrać ze sobą? Umieszczę was w Sedanie... Owiń go w ciepłą kołdrę i chodź z nami.
— O! nie, panie, to niemożliwe. Doktór powiedział, że tym sposobem zabiłabym go... Żeby jeszcze żył biedny jego ojciec! Ale jest nas tylko dwoje sierot, trzeba żebyśmy żyli dla siebie... A zresztą, ci prusacy nie zrobią przecież nie złego kobiecie samotnej i dziecku choremu...
Weiss w tej chwili zjawił się zadowolony, że wszystko u siebie zabarykadował.
— Teraz, chcąc wejść, trzeba wszystko rozbijać... No, w drogę! zaczyna tu być niewygodnie, uciekajmy pod domami, jeżeli nie chcemy czego oberwać.
Jakoż nieprzyjaciel przygotowywał się widocznie do nowego napadu, gdyż ogień się wzmógł a gwizd kul nie ustawał ani na chwilę. Dwa granaty padły już na drogę, o jakie sto metrów; trzeci ugrzązł w miękiej ziemi ogrodu sąsiedniego i nie pękł.
— Ale, ale, Franciszko — rzekł — chciałbym uściskać twego Karolka... Wszak znów nie jest on tak bardzo chory, za kilka dni będzie zdrów... Nie trać odwagi a nadewszystko wejdź do pokoju prędko i nie pokazuj nosa.
Nakoniec obaj odeszli.
— Do widzenia, Franciszko.
— Do widzenia, panowie.
I w tejże chwili rozległ się trzask straszliwy. Był to granat, który zburzywszy komin na domu Weissa, padł na chodnik, gdzie pękł z takim hukiem, że wszystkie szyby w oknach sąsiednich potrzaskały. Gęsty pył, dym ciężki zaciemnił zrazu wszystko a potem front ukazał się strasznie podziurawiony, tam zaś, na progu, leżała Franciszka na poprzek, martwa, ze strzaskanym krzyżem, głową zmiażdżoną, kawał ciała ludzkiego, cały krwawy, okropny.
Weiss wściekły zbliżył się. Jąkał się, klął tylko.
— Do wszystkich dyabłów! do wszystkich dyabłów!
Tak, już nie żyła. Schylił się i dotknął jej rąk, a prostując się, ujrzał twarz rozognioną Karolka, który podniósł głowę, żeby spojrzeć na matkę. Nie mówił nic, nie płakał, tylko jego wielkie oczy gorączkowe, były szeroko rozwarte i patrzały na to straszne ciało, którego nie mógł poznać.
— Do wszystkich dyabłów! — krzyknął nakoniec Weiss — teraz zaczynają zabijać kobiety!
Wyprostował się, pogroził pięścią bawarczykom, których hełmy poczynały się ukazywać od strony kościoła. Widok dachu jego domu na pół zrujnowanego przez upadek komina, wprawił go w jakieś szaleństwo:
— Przeklęci! mordujecie kobiety i rujnujecie mi dom!.. O nie! to niemożliwe, nie odejdę tak, zostaję!
Skoczył, wrócił szybko niosąc szaspot i ładownicę zabitego żołnierza. W razie potrzeby, chcąc lepiej widzieć, miał zawsze ze sobą parę okularów, których zwykle nie nosił, przez wstyd delikatny, przez wzgląd na swą młodą żonę. Szybko zerwał binokle i zastąpił je okularami; i ten gruby mieszczuch w paltocie, z twarzą dobroduszną i okrągłą, którą gniew wykrzywił, prawie śmieszny i pyszny w swym heroizmie, począł strzelać do tłumu bawarczyków w głębi ulicy. Miał to w krwi, mówił sobie, świerzbiało go, żeby kilku zabić od czasu, gdy w dzieciństwie kołysano go tam, w Alzacyi, opowiadaniami z roku 1814...
— Ach, przeklęci! przeklęci!
I strzelał ciągle, tak szybko, że lufa szaspotu zaczęła mu parzyć palce.
Atak zapowiadał się strasznie. Od strony łąk ogień ustał. Bawarczycy, zawładnąwszy wązkim strumieniem, wysadzonym topolami i wierzbami, gotowali się do szturmu na domy, broniące placu przed kościołem; tyralierzy ich cofnęli się ostrożnie, samo tylko słońce drzemało na powierzchni szerokiej traw, na których widać było kilka plam czarnych — ciała żołnierzy zabitych. Porucznik opuścił dziedziniec farbiarni, zostawiając tam tylko widetę, przekonany, że odtąd niebezpieczeństwo mu grozi od strony ulicy. Szybko uszykował swych ludzi wzdłuż chodnika, z rozkazem że jeżeli nieprzyjaciel owładnie placem, zamkną się na pierwszem piętrze budynku i bronić się będą do ostatniego ładunku. Ludzie, pokładłszy się na ziemi, ukryci po za słupkami przed domem, korzystając z najmniejszej zasłony, strzelali nieustannie; i na tej drodze, oblanej słońcem i pustej, istny huragan ołowiu, wstęgi dymu unosiły się, rwały, wyły, jak zalew gradu pędzonego przez wicher. Widziano jakąś młodą dziewczynę przebiegającą gościniec w szalonym biegu, bez żadnego szwanku. Potem, jakiś starzec, wieśniak, ubrany w bluzę, uparł się wpędzić konia do stajni, dostał kulą w czoło i to z taką siłą, że został rzucony na środek drogi. Dach kościoła zapadł się pod ciosami granatów. Kilka domów zapaliło się i gorzało wśród żywego światła, z głośnym trzaskiem belek. I ta biedna Franciszka zmiażdżona obok swego chorego dziecka, ten chłop z kulą w czaszce, to zniszczenie, ten pożar, doprowadził mieszkańców do szaleństwa; woleli tu umrzeć niż uciec do Belgii. Mieszczanie, robotnicy, ludzie w paltotach i surdutach, strzelali wściekle przez okna.
— Ach, rozbójnicy! — krzyczał Weiss — otoczyli nas... Widziałem ich, jak się przemykali wzdłuż plantu kolejowego... Słyszycie ich tam na lewo?
W rzeczy samej, rozległy się strzały po za parkiem Montivilliers, którego drzewa rosły obok drogi. Jeżeli nieprzyjaciel owładnie tym parkiem, Bazeilles przepadło. Ale sama gwałtowność ognia dowodziła, że komendant 12-go korpusu przewidział ten ruch i bronił parku.
— Strzeż się, gapiu! — wrzasnął porucznik, zmuszając Weissa do schronienia się pod mur, chcesz, żeby cię przecięło na dwoje!
Ten gruby mężczyzna, tak waleczny, w okularach, zaczął go interesować, choć wzbudzał w nim śmiech; a słysząc lecący pocisk, usunął go po bratersku. Pocisk upadł o kilkanaście kroków i pękł, zasypując ich odłamkami. Mieszczuch stał nie draśnięty nawet, ale porucznik miał nogi strzaskane.
— No, skończyło się — mruknął — to moja była kolej.
Wywrócony na chodnik, kazał się wnieść w drzwi, obok kobiety leżącej w poprzek progu. Jego młoda twarz zachowała swój wygląd energiczny i zacięty.
— To nic, moje dzieci, słuchajcie mię pilnie... Strzelajcie wolno, nie śpieszcie się. Powiem wam kiedy trzeba będzie wpaść na nich z bagnetami.
I wydawał dalej rozkazy, z głową podniesioną, czuwając zdala nad wrogiem. Dom, stojący naprzeciwko zapalił się. Grzechot karabinowy, huk pękających granatów rozdzierał powietrze, przepełnione kurzem i dymem. Ludzie padali na rogach uliczek, trupy tu pojedynczo, tam gromadnie leżące, tworzyły posępne plamy, zaczerwienione krwią. A przed wsią unosiła się olbrzymia wrzawa, groźba tysiąca ludzi toczących się na kilkuset walecznych, gotowych na śmierć.
Wtedy Delaherche, który nie przestał wołać Weissa, zapytał się po raz ostatni:
— Czy idziesz, czy nie? A więc zostawiam cię, bądź zdrów!
Była godzina siódma, opóźnił się zanadto. Dopóki mógł iść obok domów, korzystał z bram, załomków muru, wciskając się w najmniejszy otwór za każdym strzałem. Nigdy nie przypuszczał, żeby był jeszcze tak młody i rześki, tak się uwijał jak wąż. Ale na końcu wsi, gdy trzeba było przejść około trzystu metrów drogi pustej i nagiej, zamiatanej przez baterye w Liry, zadrżał, i oblał się gorącym potem. Przez chwilę biegł schylony do połowy rowem. Potem leciał jak szalony prosto przed siebie, z uszami pełnemi huku, podobnego do trzasku piorunów. Oczy mu błyszczały, zdawało mu się, że stąpa przez płomienie. Trwało to przez całą wieczność. Nagle spostrzegł mały domek na lewo, rzucił się tam, ukrył się, oddychając ciężko. Otaczało go mnóstwo ludzi i koni. Zrazu nic nie mógł rozróżnić. Potem to, co ujrzał, zdziwiło go nadzwyczajnie.
Wszakże to cesarz z całym swoim sztabem! Nie był pewny, choć chwalił się, że go znał dobrze od chwili, gdy o mało nie przemówił do niego w Baybel; potem skamieniał. Tak, był to Napoleon III, który mu się wydał wyższym na koniu, z wąsami tak ostro zakręconemi, z twarzą tak rumianą, że miał go za odmłodzonego, jak aktora umalowanego. Z pewnością kazał się uróżować, żeby nie włóczyć śród swych wojsk, grozy swej bladej maski, zmienionej cierpieniem, z nosem skrzywionym, z oczami błędnemi. Uwiadomiony o godzinie 5-tej rano, że się biją w Bazeilles, przyjechał ze swą postawą milczącą i ponurą widma, ożywionego przez cynober.
Stała tam cegielnia i dawała schronienie. Z drugiej strony deszcz kul rył jej mury a granaty co chwila padały na drogę. Cały orszak się zatrzymał.
— Najjaśniejszy panie! — szepnął jakiś głos — naprawdę, jest niebezpiecznie...
Ale cesarz się odwrócił, ruchem ręki rozkazał, by sztab uszykował się wzdłuż wązkiej uliczki pod cegielnią. Ludzie i zwierzęta będą zupełnie zakryci.
— Doprawdy, najjaśniejszy panie, to szaleństwo... Najjaśniejszy panie, błagamy cię...
Powtórzył swój ruch, jak gdyby chciał powiedzieć, że pojawienie się świetnych mundurów na tej nagiej drodze, zwróci z pewnością uwagę bateryj lewego brzegu. I sam posunął się wśród kul i pocisków, wolno, zawsze w postawie ponurej i obojętnej; szedł tam, gdzie przeznaczenie mu kazało. Może słyszał za sobą nieubłagany głos popychający go naprzód, głos krzyczący z Paryża: „idź! idź! umrzyj jak bohater na trupie swego ludu, zadziw świat cały, na to, by twój syn mógł panować!“ Szedł więc, jechał wolnym stępem. Postępował tak na przestrzeni kilkuset metrów. Potem zatrzymał się, czekając na śmierć, której przyszedł tu szukać. Kule wyły przeraźliwie, granat pękł i zasypał go piaskiem. Czekał ciągle. Grzywa na koniu najeżyła się drżał cały, w instynktownem przerażeniu przed śmiercią, która co chwila przebiegała, nie dotykając ani zwierzęcia, ani człowieka. Wreszcie, po tem nieskończonem oczekiwaniu, cesarz ze swym fatalizmem pełnym rezygnacyi, zrozumiał, iż los jego nie spełnił się jeszcze, powrócił spokojnie, jak gdyby pragnął tylko zbadać istotną pozycyę bateryj niemieckich.
— Najjaśniejszy panie, co za odwaga!... na miłość Boską, nie narażaj się więcej...
Milcząc, wezwał ruchem ręki sztab, by postępował za nim, nie oszczędzając go tym razem wcale; ruszył ku Moncelles, przez pola, przez nagie niwy Rapaille. Jeden kapitan został zabity, dwa konie padły. Pułki 12-go korpusu, przed któremi przejechał, patrzały nań zjawiającego się i niknącego jak widmo, bez powitania, bez okrzyku.
Delaherche był świadkiem tego wszystkiego. Drżał na myśl, że jak tylko opuści cegielnię, znajdzie się w obrębie pocisków. Zatrzymał się i słuchał teraz oficerów, którym konie zabito i którzy musieli tu zostać.
— Mówię panu, że został odrazu zabity; granat przeciął go na dwoje.
— Ależ nie, widziałem jak go nieśli... Prosta rana, rozdarcie tylnej części.
— O której godzinie?
— Około wpół do siódmej, będzie temu godzina... tam, przy Moncelles, na drodze w wąwozie...
— Więc wrócił do Sedanu?
— Zapewne, że jest w Sedanie.
O kim mówili? Nagle Delaherche zrozumiał, że mówili o marszałku Mac-Mahonie, ranionym, gdy się udawał do przednich straży. Marszałek raniony! otóż to nasze szczęście, jak mówił porucznik piechoty marynarki. Począł rozmyślać nad skutkami tego wypadku, gdy nagle, pędem przebiegła sztafeta, krzycząc do towarzyszy, których poznała:
— General Ducrot jest wodzem naczelnym!... Cała armia koncentruje się w Illy dla odwrotu na Mézières!
Już sztafeta pędziła dalej i wpadła do Bazeilles, wśród zdwojonego ognia, podczas gdy Delaherche zdumiony nadzwyczajną nowiną, zagrożony że zostanie porwany przez odwrót wojsk, zdecydował się nakoniec i pobiegł do Balan, zkąd nakoniec bez trudu dostał się do Sedanu.
W Bazeilles sztafeta pędziła ciągle, szukając wodzów dla zakomunikowania im rozkazów. I wiadomość pędziła także, marszałek Mac-Mahon ranny, generał Ducrot mianowany wodzem naczelnym, cała armia ściąga się ku Illy.
— Co? co mówią? — krzyczał Weiss, czarny od prochu. — Cofać się teraz do Mézières! ależ to nie ma sensu, niepodobna się tam dostać!
Wpadł w rozpacz, gryzł się, że poradził to wczoraj właśnie temu samemu generałowi Ducrot, który teraz otrzymał naczelne dowództwo. Zapewne, że wczoraj taki ruch był wyborny, odwrót, odwrót natychmiastowy przez wąwóz Saint-Albert. Ale teraz, droga musi być zagrodzona, całe mrowiska pruskie skierowały się tam, na równiny Donchery. I kiedy już robiono głupstwa, to pozostawało jedno rozpaczliwe, wrzucenia bawarczyków do Mozy i przejścia przez nich na drogę do Carignan.
Weiss, poprawiając co chwila okulary, tłomaczył położenie porucznikowi, który leżał ciągle oparty o drzwi, z nogami odciętemi, blady i umierający z upływu krwi.
— Zaręczam ci, poruczniku, że mam racyę. Powiedz twoim ludziom, żeby nie ustępowali. Wszak zwycięztwo po naszej stronie. Jeden jeszcze wysiłek a wrzucimy ich do Mozy!
W rzeczy samej drugi atak bawarczyków został odparty. Kartaczownice znowu wymiotły plac kościelny, na którym stosy trupów sterczały jak barykady, i ze wszystkich uliczek odrzucano wroga bagnetami na łąki w rozsypce, ku rzece, w ucieczce, która z pewnością zmieniłaby się w klęskę, gdyby wojska świeże poparły marynarzy, znużonych już i zdziesiątkowanych. Z drugiej strony, w parku Montivilliers, ogień nie posuwał się wcale, co dowodziło, że i tam także, posiłki byłyby oswobodziły lasek.
— Powiedz ludziom, poruczniku. Na bagnety! na bagnety!
Biały jak wosk, głosem umierającym, porucznik miał jeszcze siłę zawołać:
— Słyszycie, dzieci, na bagnety!
I było to jego ostatnie tchnienie, wyzionął ducha, z głową podniesioną i zaciętą, z oczami otwartemi, patrząc ciągle na bitwę. Muchy już latały i siadały na potrzaskanej głowie Franciszki a Karolek, w łóżku, w gorączce wołał pić, głosem słabym i błagalnym:
— Mamo, obudź się, wstań!... Pić mi się chce, bardzo mi się pić chce!
Ale rozkazy były wyraźne, oficerowie musieli nakazać odwrót, źli, że nie mogli wyciągnąć korzyści z powodzenia, jakie wywalczyli. Widocznie generał Ducrot, podniecony przez obawę ruchu obsaczającego nieprzyjaciela, poświęcał wszystko spóźnionej próbie wymknięcia się z jego objęć. Plac kościelny został opuszczony, wojska cofały się z uliczki na uliczkę, wkrótce droga opustoszała. Rozlegały się krzyki i łkania kobiet, mężczyźni klęli, potrząsając pięściami z gniewu, że ich opuszczano. Wielu zamykało się w domach zdecydowani bronić się do ostatka.
— Ha! kiedy tak, to ja nie opuszczę stanowiska! — zawołał Weiss, oburzony nadzwyczajnie. — Nie! wolę tu umrzeć!... Niech przyjdą łamać moje sprzęty i pić moje wino!
Powodem głównym, który wzniecał w nim wściekłość, była myśl, że cudzoziemiec wejdzie do jego domu, zasiądzie na jego krzesłach, pić będzie z jego szklanek! To wstrząsało nim całym, usuwało na drugi plan jego zwykłą egzystencyę, żonę, interesa, rozsądek mieszczucha spokojnego. Zamknął się więc w domu, zabarykadował się w nim, biegał po nim, jak zwierz w klatce, przechodząc z jednego pokoju do drugiego, badając czy wszystkie okiennice są dobrze zatarasowane. Policzył swe naboje; było ich jeszcze ze czterdzieści. Potem spojrzawszy po raz ostatni na Mozę dla przekonania się, czy atak nie grozi od strony łąk, zatrzymał go widok wzgórzy lewego brzegu. Pióropusze dymu wskazywały wyraźnie stanowiska bateryj pruskich. I po nad straszliwą bateryą Frénois, na brzegu lasku Marfée, dojrzał gromadę mundurów daleko liczniejszą, tak błyszczącą pod słońcem, że kładąc binokle na okulary rozróżniał złote szlify i hełmy.
— Ach, ci ludzie! — powtarzał, grożąc pięściami.
Tam na wzgórzu stał król Wilhelm i jego sztab. O godzinie siódmej przybył on z Vendresse, gdzie nocował i stanął na górze, wolny od wszelkiego niebezpieczeństwa, mając przed sobą dolinę Mozy i bezgraniczną przestrzeń pola bitwy. Ogromny plan w wypukłorzeźbie rysował się przed nim od jednego do drugiego brzegu a on stojąc na pagórku, jak na tronie olbrzymim, patrzał.
We środku, na ciemnem tle lasów ardeńskich, rysując się na horyzoncie, jak firanka starej zieleni, odbijał się Sedan z liniami geometrycznemi swych fortyfikacyj, które zalane łąki i rzeka otaczały od północy i wschodu. W Bazeilles domy stały w płomieniach, pył walki zaciemniał wieś. Na zachodzie, od Moncelles do Givonne widać było, podobne do szeregu owadów, przechodzących przez ściernie, zaledwie kilka pułków korpusu dwunastego i pierwszego, które znikały na chwilę w wązkiej dolinie; wprost inny widok się przedstawiał: blade pola, których dotykał się las Chevalier swą gęstwiną zieloną. Ale nadewszystko na północy, widać było doskonale korpus siódmy, jak zajmował płaskowzgórze Floing, szeroką wstęgę czerwonawej ziemi, która zniżała się od lasku Garenne aż do traw na wybrzeżach wody. W dali czerniało Floing, Saint-Menges, Fleigneux, Illy, wioski ginące w załomach gruntu, cała okolica pełna spadzistości. Na lewo, zakręt Mozy, wody leniwe, błyszczące pod słońce jak srebro, zamykające półwysep Iges swym szerokim i powolnym kręgiem, zamykające wszystkie drogi do Mézières, zostawiając między brzegiem zewnętrznym i nieprzebytemi lasami, jedyne wyjście przez wąwóz Saint-Albert.
Tam stało sto tysięcy ludzi i pięćset dział armii francuzkiej, stłoczone w tym trójkącie; i gdy król pruski zwrócił się na wschód, ujrzał inną płaszczyznę Donchery, pola puste rozszerzające się ku Briancourt, Merancourt i Vrignes-aux-Bois, całą nieskończoność ziem szarych, kurzących się pod niebem błękitnem; i gdy się zwrócił na zachód, widział także wprost linie francuzkie ściśnięte, pył wiosek, Douzy i Carignan, potem Rubécourt, Pourru-aux-Bois, Francheval, Villers-Cernay, aż do Chapelle, tuż przy granicy. W około ziemia do niego należała, popychał według swej woli dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi i osiemset dział swych armji, obejmował jednem spojrzeniem ich pochód zdobywczy. Z jednej strony, korpus XI-ty już posuwał się ku Saint-Menges; korpus V-ty był w Vrignes-aux-Bois a dywizya wirtemberska oczekiwała przy Donchery; z drugiej strony, jeżeli mu zasłaniały widok drzewa i pagórki, to odgadywał ruch, widział korpus XII-ty wdzierający się do lasu Chevalier, wiedział że gwardya doszła do Villers-Cernay. Były to ramiona kleszczy, armia następcy tronu pruskiego na lewo, armia następcy tronu saskiego na prawo, które zamykały się ruchem nieprzepartym, a dwa korpusy bawarskie tłoczyły się na Bazeilles.

U stóp króla Wilhelma, od Remilly do Frénois, szereg nieprzerwany bateryj grzmiał nieustannie, obsypując pociskami Moncelle i Daigny, przelatując przez Sedan, zamiatając płaskowzgórze północne. Była zaledwie ósma godzina i czekał na nieunikniony rezultat bitwy, z oczyma na olbrzymiej szachownicy, zajęty kierownictwem tego pyłu ludzi, uszykowaniem tych kilku punktów czarnych, ginących wśród wiekuistej i śmiejącej się natury.

II.

Na płaskowzgórzu Floing, o świcie, wśród gęstej mgły, trębacz Gaude zatrąbił pobudkę z całej siły, ale powietrze było tak przesiąknięte wilgocią, że wesoły odgłos trąbki tonął w nim i ginął. A żołnierze kompanii, którym nawet nie chciało się rozbijać namiotów, owinięci w płótna, leżąc na błocie, nie budzili się wcale, podobni już teraz do trupów ze swemi twarzami blademi, sinemi od snu i znużenia. Trzeba ich było budzić kolejno; podnosili się jak zmartwychwstali, zsiniali, z oczami pełnemi trwogi życia.
Jan obudził Maurycego.
— Co takiego? Gdzie jesteśmy?
Zmieszany spoglądał do koła i widział tylko to szare morze, wśród którego błądziły cienie jego kolegów. Na dwadzieścia kroków przed sobą nie można było nic rozróżnić. Nie mógł się zoryentować, nie potrafiłby powiedzieć, w której stronie leży Sedan. Lecz w tejże chwili huk dział dochodzący zkądś, z bardzo daleka, uderzył jego słuch.
— Aha, tak... to dziś mamy się bić... tym lepiej, raz się to skończy!
Około niego rozległy się takie same zdania, było to pewne zadowolenie ponure, potrzeba wymknięcia się temu widmu, zobaczenia go nakoniec, tych prusaków, na których niby szli a przed którymi uciekano od tylu długich, śmiertelnych godzin... Miano więc ich poczęstować strzałami, ulżyć sobie nieco ciężaru naboi, które przyniesiono z tak daleka, nie spaliwszy dotąd ani jednego! Teraz widzieli to wszyscy, bitwa była nieunikniona!
Działa w Bazeilles grzmiały coraz głośniej a Jan, stojąc, wsłuchiwał się w nie.
— Gdzie to strzelają?
— Zdaje mi się — odrzekł Maurycy — że to jakoś od strony Mozy... tylko, niech mię dyabli wezmą, jeżeli wiem gdzie.
— Słuchajno, chłopcze — rzekł po chwili kapral — trzymaj się mnie blizko, gdyż trzeba dobrze uważać, żeby czego nie oberwać... Ja to już widziałem, będę więc patrzał za ciebie i za siebie.
Tymczasem sekcya poczynała mruczeć, nie mogąc niczem ciepłem zagrzać żołądka. Niepodobna było rozpalić ognia bez drzewa suchego i przy takiej podłej pogodzie! Kwestya żołądka nawet w chwili, gdy się bitwa zaczynała, zjawiała się rozkazująca i stanowcza. Jedynem pragnieniem było jedzenie, z jakąż miłością płukano garnki dla ugotowania w nich rosołu, i jakże się gniewano, gdy brakowało chleba!
— Kiedy jeść nie dają, to się bić nie będziemy — oświadczył Chouteau. — Do wszystkich dyabłów, przecież ja dziś moją skórę ryzykuję!
W tym dryblasie, malarzu pokojowym, mówcy z Montmartre, teoretyku szynkownianym, zepsutym przez kilka idei prawdziwych, które tu i owdzie pochwytał wśród strasznej mieszaniny głupoty i kłamstw, budził się znowu rewolucyonista.
— A zresztą, — mówił on dalej — drwiono sobie z nas opowiadając, że prusacy zdychali z głodu i chorób, że nie mają koszul i że leżą po drogach brudni i w łachmanach, jak żebracy!
Loubet zaczął się śmiać tonem ulicznika paryskiego, który próbował wszystkich pokątnych rzemiosł.
— Do wszystkich dyabłów! to my dzwonimy zębami z nędzy i namby dawano grosze, gdybyśmy przechodzili z naszemi pustemi żołądkami i tem ubraniem, jakby je psu z gardła wyciągnął... A ich wielkie zwycięztwa! Łgali szelmy, opowiadając nam, że Bismarka wzięto do niewoli i że całą jakąś armię wpakowano do kamieniołomów... Drwili sobie z nas po prostu!
Pache i Lapoulle słuchali, ściskali pięście i poglądali dokoła z wściekłością. Inni także się gniewali, gdyż rezultat tych nieustannych kłamstw dziennikarskich był jak najgorszy. Stracono wszelką ufność i nie wierzono już niczemu. Wyobraźnia tych starych dzieci, tak płodna z początku w nadzwyczajne nadzieje, wpadała teraz w zupełne zwątpienie.
— Do licha! to nie jest tak głupie, jak wam się wydaje — mówił Chouteau — to się tłomaczy tem, że jesteśmy sprzedani... wiecie o tem dobrze wszyscy.
Natura chłopska Lapoulle’a, ilekroć słyszał to słowo, wpadała w uniesienie.
— No! no! sprzedani... cóż znowu?... czyżby takie łajdaki istniały na świecie?
— Sprzedali nas, tak samo jak Judasz sprzedał swego Mistrza — mruknął Pache, przeżuwając swe wspomnienia z Historyi świętej.
Chouteau tryumfował.
— To bardzo proste, do stu dyabłów... nawet cyfra jest znaną... Mac-Mahon otrzymał trzy miliony a inni generałowie, każdy po milionie za to, żeby nas tu przyprowadzili... Wszystko to zrobili w Paryżu a dziś w nocy dali znać, że cała historya gotowa i mogą przyjść nas zabrać.
Maurycy oburzył się na to głupie kłamstwo. Dawniej Chouteau bawił go, nieomal podbił swą werwą podmiejską. Ale teraz nie mógł znosić tego zepsutego chłopaka, tego złego robotnika, który pluł na wszystko i budził zniechęcenie.
— Czego pleciesz takie głupstwa? — zawołał. — Wiesz dobrze, że to nie jest prawdą.
— Jakto, nie jest prawdą, że nas sprzedali?... No! no! zdaje mi się, facecie, że i ty należysz do bandy tych miłych ludzi!...
Postąpił parę kroków z miną grożącą.
— Wiesz ty, panie mieszczuchu, że nim nadejdzie twój przyjaciel Bismark, my się z tobą załatwimy wprzódy.
Inni zaczęli także mruczeć i Jan uznał za potrzebne wmieszać się w to wszystko.
— Cicho tam! o pierwszym, który się ruszy, złożę raport!
Ale Chouteau szydził i krzyczał. Dużo go obchodzi jego raport! Będzie się bił lub nie, jak mu się spodoba, i niech go nie doprowadzają do gniewu, bo chce zachować swe naboje dla prusaków. Teraz, gdy bitwa się zaczęła, reszta karności znikała. Cóż mu można było zrobić? ucieknie, gdy mu się to wszystko znudzi. Wymyślał po grubiańsku podburzając innych przeciw kapralowi, który pozwalał im zdychać z głodu. Tak, to on winien temu, że sekcya od trzech dni nic nie jadła, podczas gdy inne miały i rosół i mięso. Ale jegomość poszedł sobie z paniczem do dziewcząt... Widziano go przecież w Sedanie.
— Przełajdaczyłeś pieniądze sekcyi. Wszyscy o tem wiedzą, ty szelmo jeden!
Rzeczy przybrały zły obrót. Lapoulle ściskał pięści a Pache, pomimo zwykłej swej łagodności, rozdrażniony głodem, domagał się wyjaśnień. Najrozumniejszym był Loubet; śmiał się ze swą miną ulicznika i wołał, że to jest głupstwem kłócić się, kiedy prusacy byli na karku. Nie lubił on swarów, bójek, i wspominając o kilkuset frankach, jakie otrzymał za zastępstwo, dodał:
— Jeżeli myślą, że moja skóra nie jest więcej warta, to się grubo mylą... Pokażę ja im.
Ale Maurycy i Jan, rozgniewani tym nierozsądnym napadem, odpowiadali z gwałtownością, tłomaczyli się, gdy nagle z pośrodka mgły rozległ się głos donośny:
— A to co? kto tam do wszystkich dyabłów się kłóci?
I ukazał się porucznik Rochas, w kepi spłowiałem od deszczu, w płaszczu bez guzików w postawie chudej i zmęczonej, w stanie opuszczenia i nędzy. Mimo to miał minę zwycięzką, wzrok błyszczący, wąsy do góry najeżone.
— Panie poruczniku — odrzekł Jan na pół nieprzytomny od gniewu — to te łajdaki krzyczą, że generałowie nas sprzedali...
W ciasnej głowie Rochasa, myśl zdrady wydawała się naturalną, gdyż tłomaczyła mu klęskę, której on pojąć nie mógł.
— A więc, cóż ich to obchodzi, że są sprzedani? Co im do tego?... To nie przeszkadza, że prusacy są przed nami i że damy im takie cięgi, jakie długo popamiętają.
W dali, przez gęstą zasłonę mgły, działa w Bazeilles nie przestawały ryczeć. Wyciągnął rękę.
— A co! teraz się to skończy. Odprowadzimy ich do domu, tłukąc kolbami.
Od chwili gdy usłyszał huk dział, o wszystkiem zapomniał. O powolności ruchów, o ich niepewności, o demoralizacyi wojsk, o klęsce pod Beaumont, o ostatniem konaniu, jakiem był gwałtowny i przymuszony odwrót na Sedan. Zaczęto się bić, więc zwycięztwo jest pewnem. Nic się nie nauczył i niczego nie zapomniał, zachował zuchwałą pogardę dla wroga, zupełną nieświadomość nowych warunków wojny, pewność upartą, że żołnierz Afryki, Krymu i Włoch nie może być zwyciężony. To byłoby śmieszne po prostu!
Nagle rozśmiał się głośno. Ogarnęła go ta czułość dzielnego człowieka, która była powodem, że żołnierze go ubóstwiali, choć nieraz krzyczał na nich straszliwie.
— Słuchajcie-no chłopcy, zamiast się kłócić, lepiej zrobicie łyknąwszy trochę... Tak, na mój koszt, wypijecie za moje zdrowie.
I z przepaścistej kieszeni swego płaszcza wyciągnął butelkę wódki, dodając z miną zwycięzcy, iż to był podarek pewnej damy. W rzeczy samej, widziano go wczoraj jak siedział w głębi jednego z szynków w Floing, gwałtownie atakując pannę posługującą, którą trzymał na kolanach. Teraz żołnierze śmieli się całem sercem, wyciągali manierki, w które sam nalewał wódkę.
— Moje dzieci, trzeba wypić za zdrowie waszych kochanek, jeżeli je macie i trzeba wypić za zdrowie Francyi... Oto wszystko, czem ja żyję. Wiwat, wesele!
— To prawda, poruczniku. Zdrowie pańskie i zdrowie wszystkich!
Wszyscy pili, pogodzeni, rozgrzani. Ta wódka bardzo się przydała w chłodzie poranku, w chwili ruszenia na wroga. Maurycy czuł, jak mu przenikała do wnętrza, jak go rozgrzewała, na pół upajała i złudzeniami otaczała. Dla czegóżby nie mieli pobić prusaków? Czyż w bitwach nie zdarzały się nadzwyczajne wypadki, niespodziewane zwroty, o których historya mówi z podziwieniem? Wszak porucznik powiedział, że Bazaine maszerował, że oczekiwano go wieczorem. Ma to być pewna wiadomość, którą słyszał od adjutanta jednego z generałów i wskazywał ku Belgii, jako drogę, którą przyjdzie Bazaine. Maurycy wpadł znów w ten zapał nadziei, bez której żyć nie mógł. A może też nadszedł nakoniec czas odwetu.
— I na co czekamy, panie poruczniku — ośmielił się zapytać — Dla czego nie ruszamy?
Rochas zrobił giest, jak gdyby mówił, iż nie ma rozkazów, poczem zapytał:
— Czy nie widział kto kapitana?
Nikt nie odpowiedział. Jan przypomniał sobie, że go widział w nocy przemykającego się w kierunku Sedanu, ale żołnierz rozsądny, po za służbą nie powinien poznawać swych zwierzchników. Zamilkł więc, gdy odwróciwszy się spostrzegł cień posuwający się wzdłuż krzaków.
— A, oto kapitan! — zawołał.
Był to w rzeczy samej kapitan Beaudoin. Zdziwił wszystkich elegancyą swego ubrania, czystym mundurem, butami błyszczącemi, co tworzyło silny kontrast z opłakanym stanem porucznika. A prócz tego była w kapitanie jakaś zalotność, ręce białe, wąsy zakręcone, rozchodził się od niego nieokreślony zapach bzu perskiego, przypominający alkowę pięknej kobiety.
— No! no! — mruknął Loubet — kapitan więc odszukał swe bagaże...
Ale nikt się nieśmiał, gdyż wiedziano, że nie lubi żartów. Niecierpiano go powszechnie, gdyż trzymał ludzi zdaleka od siebie. Wywłoka — jak go nazywał Rochas. Od chwili pierwszych niepowodzeń stracił zupełnie minę; i klęska, przewidywana przez wszystkich, wydała mu się zupełnie nie na czasie. Bonapartysta z przekonania, pewny najwyższych awansów, popierany przez liczne salony, spostrzegł że los jego tonie w tem bagnisku. Mówiono, że ma bardzo piękny głos tenorowy, któremu wiele już zawdzięczał. Dość inteligentny, choć nie znał zupełnie swego rzemiosła, jedynie pragnąc się podobać, był bardzo waleczny, gdy tego trzeba było, bez zapału.
— Co za mgła! — rzekł zadowolony, że znalazł swą kompanię, której szukał od pół godziny w obawie, że jej nie znajdzie.
Właśnie nadszedł rozkaz i batalion ruszył naprzód. Z Mozy widać podniosły się nowe płachty mgły, gdyż maszerowano prawie poomacku wśród rosy białawej, spadającej niby deszcz drobniutki. I nagle Maurycy spostrzegł pułkownika de Vineuil, ukazującego się naraz, nieruchomego na koniu, w punkcie zetknięcia się dwóch dróg; stał on wysoki, bardzo blady, podobny do posągu rozpaczy, z koniem dygocącym od chłodu porannego, z nozdrzami rozwartemi i zwróconemi w stronę zkąd dochodził huk dział. O dziesięć kroków dalej, widać było sztandar pułku, który podchorąży służbowy trzymał wyjęty z pokrowca, i który wśród wilgotnej i szarej mgły, wydawał się niby marzenie, wizya chwały, drżącej i gotowej zniknąć. Złoty orzeł był zroszony wodą a jedwab trójbarwisty wyzłocony nazwiskami zwycięztw, blady, zamglony, poszarpany dawnemi ranami; i tylko jeden krzyż legii honorowej, przypięty do wstęg, błyszczał w tej mgle swemi emaliowanemi ramionami.
Sztandar i pułkownik zniknął, zatopiony w nowej fali mgły i batalion posuwał się naprzód, nie wiedząc dokąd, niby w wacie wilgotnej. Zstępowano z jakiegoś wzgórza i znów wspinano się po drodze wązkiej. Potem rozległ się rozkaz: stać! I zatrzymano się tu, z bronią u nogi, z ciężarem tornistrów na plecach; niewolno się było poruszyć. Zapewne stano na płaskowzgórzu, ale nie można było nic dostrzedz, na dwadzieścia kroków nie rozróżniano nic. Była godzina siódma, armaty się zbliżyły, nowe baterye strzelały od strony Sedanu coraz głośniej.
— Ja — zawołał nagle sierżant do Jana i Maurycego — zostanę zabity...
Od samego rana ust nie otworzył, szedł zamyślony, ze swą postawą wątłą i wielkiemi pięknemi oczami i nosem ostrym.
— Cóż znowu za myśl? — zawołał Jan — czyż to można powiedzieć, co się komu przytrafi?... Wiesz pan przecie, że człek strzela a Pan Bóg kule nosi.
Ale sierżant potrząsnął głową, jak gdyby to, co mówił, było najzupełniejszą pewnością.
— O! co do mnie, to fakt. Zginę dzisiaj...
Wszystkich oczy zwróciły się na niego; pytano go, czy mu się to przyśniło. Nic, nic mu się nie śniło, tylko miał takie przeczucie.
— I jest mi to tym bardziej nie na rękę — mówił — że miałem się żenić, powróciwszy do domu.
Oczy jego poczęły znów błądzić bez wyrazu; myślał o swem życiu. Syn drobnego kupca z Lyonu, zepsuty przez matkę, którą utracił, nie mogąc zgodzić się z ojcem, poszedł do wojska, zniechęcony wszystkiem, nie starając się nawet o to, by go wykupiono; w czasie jednego z urlopów, zakochał się w jednej ze swych kuzynek; ożywiony tem, tworzył razem z nią projekta oddania się handlowi, przy pomocy kilku groszy, jakie mu wnieść miała. Był wykształcony, umiał pisać, znał ortografię, rachunki. Od roku żył tylko nadzieją i radością tej przyszłości.
Przeszedł go dreszcz, wstrząsnął się, jakby się chciał pozbyć swej upartej myśli, powtarzając ze spokojem:
— Tak, to głupie, ale będę dziś zabity.
Nikt się więcej nie odezwał, oczekiwanie trwało dalej. Nie wiedziano nawet, czy miano nieprzyjaciela za, czy przed sobą. Nieokreślone szmery jakieś dochodziły niekiedy z pośrodka mgły; turkot kół, stąpanie tłumów, daleki tętent koni. Wojska zakryte przez mgłę, odbywały swe ruchy, wszystkie siedem korpusów zajmujących stanowiska bojowe. Powoli mgły zdawały się znikać. Łachmany ich podnosiły się niby muślin; ukazywały się kawałki nieba, mętne jeszcze, posępnie błękitne niby woda głęboka. A w jednem z takich nagłych rozbłysków ujrzano przesuwający się niby szereg widm, pułk strzelców, afrykańskich, należących do dywizyi Margueritte. Wyprostowani na kulbakach, okryci mundurami, jechali na swych koniach drobnych, na pół ginących wśród mnóstwa pakunków. Po pierwszym szwadronie, pojawił się inny — i wszystkie wychodząc z mgły ginęły w mgle, jak gdyby roztapiały się w drobnym deszczu. Widocznie przeszkadzali, odsyłano ich więc dalej, nie wiedząc co z nimi zrobić, jak się to ciągle od początku wojny zdarzało. Używszy ich na podjazdy, gdy bitwa się rozpoczęła, przesuwano ich z doliny na dolinę, jak rzecz kosztowną a bezużyteczną...
Maurycy, patrząc na nich, myślał o Prosperze.
— Widzisz? — mruknął — to może on, tam!
— Kto taki? — spytał Jan.
— Ten parobek z Remilly, wiesz, cośmy to w Oches spotkali jego brata.
Ale strzelcy już przejechali; rozległ się teraz gwałtowny galop, to sztab przebiegał przez drogę zniżającą się łagodnie. Tym razem Jan poznał generała brygady, Bourgain-Desfeuilles, jak gwałtownie potrząsał ręką. Raczył więc opuścić hotel pod Złotym krzyżem; i był zły, że musiał wstać tak rano i żyć lada czem.
Grzmiący jego głos słychać było wyraźnie.
— Ej, do stu piorunów! Mozella czy Moza, zawsze to woda i na jedno wychodzi!
Mgła się podniosła. Podobnie jak w Bazeilles nagle, niby kortyna teatralna, znikła zasłona. Jasne blaski słoneczne rozlały się z błękitnego nieba. I Maurycy zaraz poznał miejscowość, na której stali.
— Ach! — rzekł do Jana — jesteśmy na płaskowzgórzu Algérie... Widzisz, z tamtej strony doliny, naprzeciwko nas, tę wieś? to Floing; tam, niżej Saint-Menges, a jeszcze dalej Fleigneux... a tam, w głębi, w lasach Ardeńskich, te suche drzewa na horyzoncie, to granica... Mówił dalej z ręką wyciągniętą.
Płaskowzgórze Algérie, wstęga ziemi czerwonawej, długa na trzy kilometry, zniżała się łagodnie od lasów Garenny aż do Mozy, od której oddzielały ją łąki. Tutaj to, generał Douay uszykował korpus 7-my, zrozpaczony, że miał zbyt mało wojska dla obrony pozycyi, tak rozwiniętej; opierał się o korpus 1-szy, który zajmował równolegle do niego dolinę Givonny od lasów Garenny aż do Daigny.
— Prawda, że to wspaniałe, wspaniałe!
I Maurycy odwrócił się, robiąc ręką krąg dokoła horyzontu. Z wyżyny Algérie całe pole bitwy było widać, pole olbrzymie, ku południowi i zachodowi; najprzód Sedan, którego cytadela szarzała, panując nad dachami; potem Balan i Bazeilles, pogrążone w ruchliwym dymie; potem w głębi wzgórza lewego brzegu, Liry, Marfée, Croix-Piau. Ale najobszerniejszy widok rozciągał się ku wschodowi, ku Donchery. Zakręt Mozy ściskał półwysep Iges bladą wstęgą, doskonale można było widzieć ciasny wąwóz Saint-Albert, ciągnący się między brzegiem i spadzistą górą, po nad którą dalej czerniał lasek Seugnon i Falicette. Na wzgórzu, w kwadracie Maison-Rouge, wysuwała się droga do Vrignes-aux-Bois i Donchery.
— Widzisz, tamtędy, będziemy się mogli cofać do Mézières.
Ale w tejże samej chwili, pierwszy strzał armatni rozległ się od strony Saint-Menges. W głębi włóczyły się jeszcze łachmany mgły i widać było jakąś mętną masę, wysuwającą się z wąwozu Saint-Albert.
— Ach, otóż i oni — mruknął głosem stłumionym Maurycy, nie chcąc wymówić nazwiska prusaków. — Jesteśmy odcięci!
Była zaledwie godzina ósma. Grzmot dział wzrastający ciągle od strony Bazeilles, dawał się także słyszeć od wschodu, w dolinie Givonny, której nie było widać; była to chwila, w której armia następcy tronu saskiego, wychodząc z lasu Chevalier, atakowała korpus pierwszy pod Daigny. I teraz gdy korpus XI pruski, w marszu na Floing, rozpoczął ogień na wojska generała Douay, bitwa zawrzała na całej linii od północy do południa, na tej olbrzymiej przestrzeni kilkumilowej.
Maurycy miał to przeświadczenie, że popełniono błąd nie do naprawienia, nie cofając się na Mézières w nocy. Wniosków jednak z tego przeświadczenia wyprowadzić nie był zdolny. Głuchy tylko instynkt niebezpieczeństwa kazał mu z niepokojem spoglądać na sąsiednie wyżyny, panujące nad płaskowzgórzem Algérie. Jeżeli nie miano czasu na dokonanie odwrotu, to dla czego nie zajęto tych wyżyn, opierając się o granicę, żeby w razie zbyt silnego nacisku przejść do Belgii? Nadewszystko dwa punkta wydawały się być groźnemi, góra Hattoy, po nad Floing na lewo i wzgórze Illy, na którem stał krzyż kamienny między topolami. Wczoraj generał Douay kazał zająć Hattoy jednemu pułkowi, ale ten wieczorem cofnął się ztamtąd, gdyż zanadto był wystawiony. Co do góry Illy, to tę powinno bronić skrzydło lewe pierwszego korpusu. Teren między Sedanem i lasem Ardeńskim szeroki i nagi, pełen głębokich zagłębień rozścielał się daleko; i klucz pozycyi był widocznie tam, u stóp krzyża i tych dwóch topoli, zkąd można było ostrzeliwać całą okolicę.
Zagrzmiały znów dwa strzały armatnie a po nich powszechna salwa. Dym unosił się po nad małym pagórkiem na lewo od Saint-Menges.
— No, teraz na nas kolej — rzekł Jan.
Mimo to nic nie było widać. Ludzie stali nieruchomi z bronią u nogi i patrzyli na piękny szyk 2-giej dywizyi uformowanej przed Floing, a której lewe skrzydło sformowane w szubienicę zwrócone było czołem do Mozy; dla odparcia przypuszczalnego ataku z tej strony, ku wschodowi rozwinęła się trzecia dywizya aż do lasku Garenny, poniżej Illy; trzecia zaś, która tak mocno ucierpiała w Beaumont, stała w drugiej linii. W nocy inżynierya wzniosła szańce obronne. Nawet pod rozpoczynającym się ogniem prusaków, kopano jeszcze i sypano wały.
Poniżej Floing wybuchła żywa palba, ale zaraz ustała i kompania kapitana Beaudoin otrzymała rozkaz cofnięcia się o trzysta metrów wstecz. Zatrzymano się na obszernem polu zasadzonem kapustą, gdy kapitan, swym głosem ostrym zawołał:
— Dzieci, plackiem na ziemię!
Położono się więc. Kapusta pokryta była obfitą rosą; jej grube liście zielonawo-złotawe zatrzymały całe krople wody czystej i błyszczącej jak wielkie brylanty.
— Celowniki, na czterysta metrów! — zawołał znów kapitan.
Maurycy oparł lufę swego szaspotu o główkę kapusty, jaką miał przed sobą. Ale nic nie widziano leżąc tak na ziemi; rozciągały się przed nimi niwy szare, poprzecinane tu i owdzie zielonością. Dotknął się łokciem Jana, rozciągniętego po jego prawej stronie i zapytał, po co ich tu umieszczono. Jan, doświadczony więcej, wskazał mu na sąsiednie wzgórze, gdzie właśnie ustawiano bateryę. Widocznie umieszczono ich tutaj dla osłony tej bateryi. Maurycy, zaciekawiony, podniósł się, pragnąc się przekonać czy nie ma tam czasem Honoryusza ze swą armatą; ale artylerya rezerwy stała w tyle, ukryta w kępce drzew.
— Do wszystkich dyabłów! — krzyknął Rochas — położysz się ty!
I nim Maurycy zdołał znów paść na ziemię, pocisk, gwiżdżąc przebiegł koło niego. Odtąd nie przestały świszczeć one ani na chwilę. Strzały uregulowały się powoli; pierwsze padały po za bateryę, która ze swej strony poczęła także dawać ognia. Prócz tego wiele pocisków nie pękało wcale, zagrzebawszy się w mięką ziemię; poczęto też żartować sobie bez końca z niezręczności tych kapuśniaków.
— No! no! — zawołał Loubet — ich ogień sztuczny pali na panewce.
— Widocznie zmoczyli ją wprzódy! — dodał Chouteau, śmiejąc się.
Porucznik Rochas wmieszał się w to także.
— Mówiłem wam przecież, że te obiboki nie umieją nawet działa wyrychtować!
Nagle granat padł w odległości dzięsięciu metrów, zasypując kompanię ziemią. Loubet z szyderstwem począł wołać na kolegów, żeby dobyli z tornistrów szczotek; Chouteau zbladł i milczał. Nigdy nie był w ogniu, ani on, ani Pache, ani Lapoulle, nikt z sekcyi, oprócz Jana. Powieki drżały im na oczach, głosy stawały się ochrypłe, jakby zduszone w gardle. Maurycy, pan siebie, zastanawiał się nad sobą samym, nie bał się jeszcze niczego, gdyż nie sądził, by było jakie niebezpieczeństwo; doświadczał tylko pewnych dreszczy a głowa nie była zdolną związać dwóch myśli. Mimo to nadzieja w nim rosła, widząc porządek wśród wojska. Pewny był teraz zwycięztwa, byleby można było dotrzeć do nieprzyjaciela z bagnetem.
— Co u licha! — mruknął — zkąd tu tyle much!
Trzykrotnie już słyszał koło uszów, jakby brzęczenie pszczoły.
— Ależ nie — odrzekł Jan — to kule!
Znowu lekki szmer skrzydeł dał się słyszeć. Cała sekcya odwróciła głowę, zajęta tem mocno. Mimowoli ludzie odwracali się, nie mogąc uleżeć spokojnie.
— Słuchajno — rzekł Loubet do Lapoulle’a, drwiąc sobie z jego prostoty — gdy zobaczysz nadlatującą kulę, postaw, ot tak, palec przed nosem — tym sposobem przetniesz powietrze i kule pójdą na prawo albo na lewo.
— Cóż, kiedy ja ich nie widzę — odrzekł Lapoulle.
Głośny śmiech rozległ się do koła.
— Och, szelma, on ich nie widzi! Otwórzże ślepie!... widzisz, oto tu jedna, tam druga... nie widziałeś jej? zielona, zupełnie zielona.
I Lapoulle wytrzeszczał oczy, kładł palec przed nosem, a Pache, macając szkaplerz, jaki miał na sobie, pragnął go rozszerzyć, żeby zeń zrobić osłonę dla piersi.
Rochas, wciąż stojąc, krzyknął swym głosem chrapliwym:
— Chłopcy, należy granatom cześć oddać. Co do kul, nie potrzeba, za dużo ich jest.
W tejże chwili granat strzaskał głowę żołnierzowi w pierwszym szeregu. Nie krzyknął nawet; krew i mózg trysnęły i koniec.
— Biedaczysko! — mruknął sierżant Sapin, bardzo spokojny i bardzo blady. Teraz na innego kolej!
Ale nie można się już było słyszeć. Maurycego drażnił nadewszystko straszliwy huk. Sąsiednia baterya strzelała ciągle, ryczała nieustannie od czego ziemia drżała a kartaczownice rozdzierały powietrze. Czy długo tak będą leżeli wśród kapusty? Ciągle nic nie było widać, nic nie wiedziano. Niepodobna sobie było wytworzyć najmniejszego pojęcia o bitwie; czy to nawet jest istotna, wielka bitwa? Po nad nagą linią pól, Maurycy zdołał zaledwie rozróżnić wierzchołek zaokrąglony i zarośnięty w Hattoy, leżący bardzo daleko i całkiem pusty. Zresztą, na całym widnokręgu ani jeden prusak się nie pokazywał. Tylko dym się unosił i rozwijał przez chwilę w blasku słonecznym. Odwróciwszy głowę, ujrzał ze zdziwieniem, w głębi doliny, leżącej z boku, zasłoniętej pochyłością, jakiegoś wieśniaka orzącego pole wolno, kierującego pługiem zaprzężonym w białego konia. Po co tracić dzień! Cóż z tego, że się biją? zboże rość musi i ludzie jeść...
Maurycy pożerany niecierpliwością podniósł się na nogi. Jednym rzutem oka ogarnął baterye w Saint-Menges, które do nich strzelały, nad któremi unosiły się mgły szare; ujrzał jak z Saint-Albert wysuwały się mętne hordy prusaków. Jan, schwyciwszy go za nogi, zmusił do położenia się na ziemi.
— Czyś oszalał? chcesz zginąć?
A Rochas klął:
— Czy ty się położysz tam, ty! Zkąd u dyabła wzięto błaznów, którzy chcą zginąć, nie mając na to rozkazu!
— A pan stoisz, panie poruczniku! — rzekł Maurycy.
— Ja, to co innego, ja muszę wszystko widzieć.
Kapitan Beaudoin stał także odważnie. Ale nie otworzył ust, nie mając żadnej serdeczniejszej nici, któraby go łączyła z kolegami. Nie mógł ustać na miejscu, i chodził ciągle z jednego końca pola na drugi.
Ciągłe oczekiwanie; nic nowego się nie przydarzało. Maurycy dusił się pod ciężarem tornistra, który mu przygniatał plecy i piersi, w tej pozycyi leżącej, nieprzyjemnej, gdy trwa zbyt długo. Zalecono żołnierzom, żeby tornistry rzucali dopiero w ostateczności.
— Czy my tak cały dzień przepędzimy? — spytał się Jana.
— Być może... pod Solferino, w polu zasadzonem marchwią, leżeliśmy tak przez pięć godzin.
Poczem dodał jako praktyk nielada:
— I czegóż ty chcesz! czy ci tu źle? Przyjdzie czas na wszystko. Gdyby wszyscy na początku polegli, toby w końcu nikt nie został...
— Widzisz ten dym nad Hattoy? — zawołał nagle Maurycy. — Wzięli Hattoy, piękny będzie taniec!
Jego trwożliwa ciekawość, której podstawą był dreszcz pierwszej obawy, miała teraz na chwilę czem się zająć. Nie spuszczał wzroku z zaokrąglonego szczytu wzgórza, jedynej wypukłości ziemi, jaką widział, panującej nad obszernemi polami. Hattoy było zanadto oddalone, by mógł rozróżnić służbę bateryj, jakie tam prusacy ustawili: widział tylko dym po każdym wystrzale, unoszący się po nad porębą, ukrywającą armaty. Miał uczucie, że wzięcie przez nieprzyjaciela tej pozycyi, którą generał Douay musiał opuścić, było rzeczą ważną. Panowała ona nad okolicznem płaskowzgórzem. Zaraz też baterye, rozpocząwszy ogień na drugą dywizyę 7-go korpusu, zdziesiątkowały ją zupełnie. Teraz zbadano odległość bateryi francuzkiej, przy której leżała kompania Beaudoin, zabito dwóch ludzi. Odłamki zraniły żołnierza tej kompanii, furyera, któremu piętę lewą urwało i który jęczał głośno, objęty jakimś szałem.
— Stul gębę, bydlę! — krzyknął Rochas. — Czy to sens jęczyć tak o to, że kawałek pięty dyabli wzięli?
Żołnierz, nagle uspokojony, umilkł, wpadł w stan martwoty, trzymając nogę w rękach.
Tymczasem straszliwy pojedynek artyleryjski trwał dalej, zaostrzał się, po nad głowami leżących pułków, w polu gorącem i smutnem, gdzie pod palącem słońcem nie było widać ani jednej duszy. Rozlegał się tylko ten grzmot, ten huragan zniszczenia, unoszący się po nad pustynią. Godziny upływały i zmiana w niczem nie następowała. Ale wyższość artyleryi niemieckiej dawała się spostrzegać; granaty wybuchały w znacznej odległości, podczas gdy francuzkie zapalały się najczęściej w powietrzu w odległości o wiele mniejszej, nie dobiegłszy do celu. I wobec tego jedyny środek pozostawał w ukrywaniu się w bruzdach. Żadnej ulgi, upojenia się przez strzelanie, gdyż nie było do kogo strzelać. Cały widnokrąg był pusty, nie widziano nikogo!
— Kiedyż my nakoniec będziemy strzelali? — powtarzał Maurycy na pół nieprzytomny. — Dałbym sto susów, żebym mógł zobaczyć choć jednego prusaka. To do rozpaczy doprowadza takie kartaczowanie, bez możności odpowiedzenia.
— Czekaj, przyjdzie i na to czas — odpowiadał Jan spokojnie.
Nagły tentent koni ze strony lewej, zwrócił ich uwagę. Poznali generała Douay w towarzystwie sztabu, który przybiegł dla przekonania się o postawie swego wojska pod straszliwym ogniem z Hattoy. Był zadowolony, dał kilka rozkazów, gdy ukazał się generał Bourgain-Desfeuilles, wychodząc z jakiegoś wąwozu. Żołnierz odważny jechał truchcikiem wśród pocisków, uparty w swej rutynie afrykańskiej, nie skorzystawszy z żadnej nauki. Krzyczał i wymachiwał rękami jak Rochas.
— Czekam na nich, czekam, pierś o pierś.
Poczem, spostrzegłszy generała Douay, zbliżył się do niego:
— Generale, czy to prawda, co mówią? marszałek jest ranny?
— Na nieszczęście tak... Przed chwilą otrzymałem karteczkę od Ducrota, w której mi donosi, że marszałek polecił mu objąć dowództwo nad armią.
— Ach, więc to Ducrot!... i jakież rozkazy?
Generał zrobił ruch rozpaczy. Od wczoraj widział, że armia ginie; napróżno nalegał, by zajęto pozycyę pod Saint-Menges i Illy, w celu zapewnienia sobie odwrotu na Mézières.
— Ducrot chce wykonać nasz plan, wszystkie wojska mają się skoncentrować na płaskowzgórzu Illy.
I powtórzył swój ruch rozpaczliwy, jakby mówił, że na to już jest zapóźno.
Huk armat zagłuszył jego słowa, ale treść ich doszła do uszów Maurycego i wywarła nań silne wrażenie. A więc marszałek Mac-Mahon raniony, generał Ducrot ma dowodzić na jego miejscu, cała armia cofa się do Sedanu! i te fakta tak ważne, nieznane są biedakom żołnierzom, gotowym do oddania ostatniej kropli krwi! i ta gra straszna, oddana na los wypadku, samowoli nowego kierunku! Odczuwał on zamęt, nieład ostateczny, w której armia się pogrąża, bez wodza, bez planu, rozrzucona we wszystkich kierunkach, gdy tymczasem niemcy szli prosto do celu, z poprawnością i dokładnością maszyny.
Generał Bourgain-Desfeuilles już odchodził, gdy generał Douay, otrzymawszy nową wiadomość, przyniesioną przez jakiegoś huzara, pokrytego kurzem, zawołał nań gwałtownie:
— Generale! generale!
Głos jego był tak silny, tak przejęty zdziwieniem i wzruszeniem, że zapanował nad hukiem artyleryi.
— Generale, już nie Ducrot dowodzi, ale Wimpffen!... Tak, przybył on wczoraj, w czasie rozsypki pod Beaumont, dla zastąpienia Failly’ego w dowództwie 5-tym korpusem. Pisze mi, że ma przy sobie rozkaz ministra wojny objęcia komendy naczelnej, odzyskania i bronienia naszych pierwotnych pozycyj.
Generał Bourgain-Desfeuilles z oczami szeroko rozwartemi słuchał tego.
— Do pioruna! — rzekł nakoniec — dobrze wiedzieć... Zresztą, co mię to obchodzi!
I pogalopował, w gruncie rzeczy niezadowolony, gdyż w wojnie widział on tylko środek do awansu, pragnąc, by ta głupia kampania skończyła się jak najprędzej, od chwili, gdy nie przynosiła żadnych korzyści.
Między żołnierzami kompanii Beaudoin rozpoczęły się drwiny. Maurycy nic nie mówił, ale był tego samego zdania co Chouteau i Loubet, którzy rozprawiali, szydząc pogardliwie. Do wszystkich dyabłów! oto wodzowie porozumiewający się głośno, przy wszystkich! Czyż nie lepiej pójść spać, mając takich dowódców? Trzech wodzów naczelnych w ciągu dwóch godzin, trzech chwatów, którzy nawet nie wiedzieli, czego się chwycić i wydawali sprzeczne rozkazy! nie, to można pęknąć z wściekłości i wyzywać Pana Boga! I znów pojawiło się fatalne oskarżenie o zdradę; Ducrot i Wimpffen chcieli zarobić tak jak Mac-Mahon, trzy miliony od Bismarka.
General Douay stał przed swoim sztabem, sam jeden i patrzał na pozycye pruskie, pogrążony w nieskończenie smutne rozmyślania. Przez długi czas badał Hattoy, zkąd pociski u nóg jego padały. Poczem zwróciwszy się ku płaskowzgórzu Illy, zawołał jednego z oficerów i posłał go z rozkazem do brygady 5-go korpusu, której domagał się wczoraj od generała Wimpffena, a który ustawił ją na lewem skrzydle generała Ducrot. I słychać było, jak mówił:
— Jeżeli prusacy opanują wzgórek, to nie będziemy tu mogli pozostać nawet godziny i wrzuceni zostaniemy do Sedanu...
Odjechał, zniknął ze swym orszakiem, na zgięciu spadzistej drogi, i ogień się podwoił. Zauważono go zapewne. Pociski, które dotąd uderzały od czoła, zaczęły teraz padać z boku od strony lewej. Rzucała je baterya we Frénois i jeszcze inna baterya ustawiona na półwyspie Iges, która krzyżowała swój ogień z bateryą w Hattoy. Całe płaskowzgórze Algérie ryły kule. Odtąd położenie kompanii stało się strasznem. Żołnierze, zajęci tem, co się działo wprost nich, zaczęli się niepokoić o swe tyły, nie wiedząc którego niebezpieczeństwa uniknąć. Za jednym razem trzech ludzi poległo, dwóch było ranionych.
W takich to warunkach sierżanta Sapina dosięgła śmierć, której oczekiwał. Odwrócił się był, dostrzegł granat lecący w chwili, gdy już go nie mógł uniknąć.
— Ach, otóż i on! — zawołał.
Twarz jego drobna, o dużych, ładnych oczach nie wyrażała trwogi, ale smutek głęboki. Pocisk rozpruł mu brzuch. Jęczał i prosił:
— O! nie zostawiajcie mię tutaj, zanieście mię do ambulansu, błagam was... Weźcie mię ztąd..
Rochas chciał nań zawołać, by milczał. Chciał mu szorstko powiedzieć, że z taką raną nie należy przeszkadzać bezpotrzebnie kolegom. Ale później zdjęty litością, odezwał się:
— Mój biedny chłopcze, zaczekaj trochę, aż przyjdą po ciebie z ambulansu.
Ale nieszczęśliwy nie przestał jęczyć, i płakał teraz z rozpaczy za wymarzonem szczęściem, które gasło, wraz z upływem jego krwi.
— Weźcie mnie, weźcie mnie...
Kapitan Beaudoin, któremu te skargi zapewne drażniły wzburzone nerwy, wezwał dwóch ludzi na ochotnika, ażeby rannego zanieśli do sąsiedniego lasku, gdzie musiał być ambulans. Jednym skokiem, uprzedzając innych, Chouteau i Loubet podnieśli się, schwycili sierżanta jeden za głowę, drugi za nogi i unieśli go szybko. Ale na drodze uczuli, że tężeje im w rękach, że umarł wśród dreszczu konwulsyjnego.
— Widzisz ty? on umarł — rzekł Loubet. — Rzućmy go.
Chouteau oparł się temu gniewnie.
— Czy ty pójdziesz dalej, ośle? Jak go tu rzucimy, to nas zawołają...
Biegli więc dalej z trupem, aż do lasku, gdzie go rzucili pod pierwsze lepsze drzewo i oddalili się. Ujrzano ich dopiero wieczorem.
Ogień wzrastał, baterya sąsiednia została wzmocniona przez dwie armaty i w tym trzasku straszliwym, ogarnął Maurycego strach szalony.
Z początku oblał go pot zimny, jakieś bolesne omdlenie w krzyżu i żołądku, jakaś nieprzeparta potrzeba powstania i ucieczki z krzykiem. Bezwątpienia był to skutek rozmyślania, jak się to przytrafia naturom uszlachetnionym i nerwowym. Ale Jan, który miał na niego oko, schwycił go silną dłonią, przytrzymał przy sobie, czytając w jego drżących oczach ten tchórzowski kryzys. Klął po cichu, starając się go zawstydzić w słowach gwałtownych, gdyż wiedział, że w człowieku można wzbudzić odwagę tylko potężnem kopnięciem nogi. Inni także dygotali; Pache z oczami pełnemi łez, jęczał skargi mimowolne i słodkie, niby dziecko. Lapoulle’owi przytrafił się wypadek, takie zaburzenie w kiszkach, że się obnażył wprzód nim mógł dobiedz do sąsiednich krzaków. Drwiono z niego, rzucano kamykami w jego nagość, wystawioną na kule i pociski. Wielu innych uległo temu losowi i zadość sobie czynili wśród powszechnych żartów, które dodawały otuchy wszystkim.
— Ach, ty niegodziwy tchórzu — mówił Jan do Maurycego — przecież nie rozchorujesz się tak jak inni. Własną ręką za łeb cię schwycę, jeżeli nie zachowasz się jak należy.
Dodawał mu odwagi tem łajaniem, gdy nagle, na czterysta metrów przed nimi, spostrzegli kilkunastu ludzi, ubranych w ciemne mundury, wychylających się z lasku. Byli to nakoniec prusacy, których hełmy ostro zakończone widać było doskonale. Ujrzeli ich od początku kampanii po raz pierwszy w odległości strzału karabinowego. Za tą pierwszą kupką, ukazały się inne, i przed nimi rozróżniano kłęby kurzu podnoszone przez padające pociski. Wszystko to przedstawiało się bardzo dokładnie. Prusacy podobni byli do małych żołnierzy ołowianych, uszykowanych porządnie. Gdy pociski poczęły coraz obficiej padać, cofnęli się, znikli po za drzewami.
Ale kompania Beaudoina widziała ich i zdawało jej się, że widzi ich ciągle tam. Same przez się szaspoty wypaliły. Maurycy pierwszy dał ognia. Jan, Pache, Lapoulle, wszyscy poszli za jego przykładem. Nie było rozkazu, kapitan chciał ogień wstrzymać; ustąpił jednak na gwałtowny ruch Rochasa, który uważał to za ulgę dla żołnierzy. Strzelano więc nakoniec, zużytkowano więc te naboje, które dźwigano przeszło od miesiąca, bez spalenia dotąd ani jednego! Zwłaszcza Maurycy odzyskał zuchowatość, owładnął swym strachem, oszołomił się hukiem. Brzeg lasku był cichy, żaden listek nie drgnął, ani jeden prusak się nie pokazał a mimo to strzelano ciągle do nieruchomych drzew.
Potem, podniósłszy głowę, Maurycy zdziwił się, spostrzegłszy w oddaleniu kilku kroków pułkownika de Vineuile, na swym wielkim koniu; człowiek i zwierzę nieruchomi, jak gdyby byli wykuci z kamienia. Twarzą zwrócony do nieprzyjaciela, pułkownik stał pod gradem kul. Cały pułk 106-ty zgromadził się tutaj, inne kompanie pokładły się na ziemi w sąsiedztwie, ogień karabinowy wzmagał się ciągle. I widział także Maurycy, nieco w tyle, sztandar dzierżony silną dłonią podchorążego. Ale nie była to już mara sztandaru zmoczona w mgle poranku. Pod palącem słońcem, orzeł błyszczał, jedwab trójkolorowy świecił żywemi barwami, pomimo zaszczytnego zużycia wśród bojów. Pod błękitnem niebem, targany wichrem kanonady, rozwijał się z głośnym łoskotem tryumfu...
Dla czegóżby teraz, gdy się rozpoczęła bitwa, nie miano zwyciężyć? I Maurycego, i innych ogarniał szał jakiś, psuli proch, ostrzeliwając las daleki, z którego drzew spadał deszcz powolny i cichy drobnych gałązek.

III.

Henryeta nie mogła spać w nocy. Myśl, że jej małżonek znajduje się w Bazeilles, tak blizko wojsk niemieckich, odejmowała jej spokój. Napróżno powtarzała sobie jego przyrzeczenie, że wróci na pierwsze niebezpieczeństwo, i co chwila nadstawiała uszów, myśląc, że powraca. Koło godziny dziesiątej, przed pójściem do łóżka, otworzyła okno, oparła się na niem i pogrążyła w głębokie dumania.
Noc była bardzo ciemna, tak że zaledwie mogła rozróżnić w dole bruk ulicy Voyards, tego ciasnego i ciemnego zaułka, duszącego się wśród starych domów. W dali, od strony kolegium, błyszczała tylko niby gwiazda zamglona, latarnia. Z ulicy podnosiła się woń saletrzana piwnicy, miauczenie kota rozgniewanego, ciężkie kroki zapóźnionego żołnierza. Po za nią, z miasta dochodziła jakaś wrzawa niezwykła, gwałtowny tentent koni, nieustanne warczenie, przebiegające niby dreszcz śmiertelny. Słuchała tego wszystkiego i serce jej biło silnie, nie mogła bowiem dosłuchać się kroków męża na zakręcie ulicy.
Upływały godziny i poczęła się teraz niepokoić dalekiemi blaskami świecącemi w polu, po za wałami. Było tak ciemno, że musiała odgadywać miejsca. Tam w dole, ta wielka blada przestrzeń, to łąka zalana — ale w takim razie, co to za ogień, który błyszczy i gaśnie tam, w górze, jak się zdaje w Marfée? Ze wszystkich stron buchały ognie, w Pont-Maugis, w Noyers, we Frénois, ognie tajemnicze, chwiejące się, jakby za podmuchem niezliczonych tłumów, kryjących się w cieniu. Potem, w skutek nadzwyczajnej jakiejś wrzawy zadrżała; słychać było stąpanie tłumu, oddech zwierząt, chrzęst broni, hałas jakiś niezdecydowany w głębi tej ciemności piekielnej. Nagle zagrzmiał huk działa, jeden, straszliwy, przerażający wśród zupełnej ciszy, jaka po nim zapanowała. Ten huk zmroził jej krew w żyłach. Cóż to było? Jakiś sygnał zapewne, może uskutecznienie jakiego ruchu, może oznajmienie, że wszystko gotowe, tam, w oddali, i że słońce wzejść może.
Około godziny drugiej, Henryeta w ubrania rzuciła się na łóżko, zapomniawszy nawet zamknąć okno. Zmęczenie i niepokój znużyły ją nadzwyczajnie. Dla czego tak drżała, ona, tak zwykle spokojna, posuwająca się krokiem tak lekkim, że zdawała się być duchem? Sen miała ciężki, przykry, z poczuciem nieustannem nieszczęścia wiszącego w otchłani czarnego nieba. Nagle wśród tych zmor dręczących, armaty znów zagrzmiały swym hukiem głuchym, oddalonym i odtąd nie ustawały już ani chwilę. Drżąc, zerwała się i usiadła na łóżku. Gdzie ona jest? Nie poznawała wcale, nie widziała własnego pokoju, w którym zdawał się unosić dym jakiś gęsty. Później zrozumiała co to jest; była to mgła, która się podniosła z rzeki sąsiedniej i zapełniła pokój. Na dworzu armaty grzmiały dalej. Skoczyła z łóżka i pobiegła do okna, nadsłuchując.
Jeden z zegarów w Sedanie wybił godzinę czwartą. Szary dzień się robił, mętny i brudny wśród mgły czerwonawej. Niepodobna było nic dojrzeć, nie mogła nawet rozróżnić gmachów kolegium, oddalonych o kilka zaledwie metrów. Gdzie to strzelano? Najprzód pomyślała o bracie Maurycym, gdyż strzały były tak stłumione, że zdawało jej się, że idą od północy, z po za miasta. Ale później nabyła pewności, że strzelano przed nią, i poczęła się niepokoić o męża. Nie ulega wątpliwości, że to w Bazeilles strzelają! Potem odzyskała nieco spokojności, bo zdawało jej się, że huk słychać teraz od strony prawej. Może bito się w Donchery, gdzie jak wiedziała nie zdołano wysadzić mostu w powietrze. Ale w końcu straszliwa niepewność ją opanowała: czy to w Donchery? czy w Bazeilles? niepodobna było zdać sobie sprawy wśród szmeru, jaki huczał jej w głowie. Wreszcie niepokój tak silny nią owładnął, że nie mogła pozostać w domu dłużej i czekać. Czuła gwałtowną potrzebę dowiedzenia się czegoś, zarzuciła szal na ramiona i wyszła dla zasięgnięcia wiadomości.
Na dole, na ulicy Voyards, Henryeta przez chwilę zawahała się, gdyż miasto wydawało się jej czarnem wśród nieprzejrzanej mgły otulającej je zupełnie. Świt jeszcze nie dosięgnął mokrego bruku, nie wdarł się jeszcze między zadymione, stare domy. Na ulicy Beurre, w głębi jakiegoś szynku o jednem oknie, w którem drżała świeca, ujrzała dwóch turkosów pijanych w towarzystwie dziewczyny. Musiała zawrócić na ulicę Maqua, gdzie natrafiła na pewne życie; żołnierze przebiegali a cienie ich włóczyły się wzdłuż chodników, może tchórze, szukający schronienia; jakiś wysoki kirasyer szukał swego kapitana i dobijał się gwałtownie do bram; cały tłum mieszczan zlanych potem ze strachu i pakujących się do wózka, dla spróbowania, czy nie można będzie jeszcze dostać się do Bouillon w Belgii, dokąd połowa Sedanu od dwóch dni się wynosiła. Instynktownie skierowała się w stronę Podprefektury, gdzie zapewne zasiągnie jakich wiadomości, i przyszła jej myśl biedz tam przez zaułki, dla uniknięcia spotkań z żołnierzami. Ale nie mogła przejść przez ulicę Four i Laboureurs; stały tam armaty, szereg nieskończony dział, jaszczyków, lawet, które ustawiono tu wczoraj w tym zaułku i o których zapewne zapomniano... Nikt ich nawet nie pilnował. Ścisnęło jej się serce na widok tej artyleryi nieużytecznej i smutnej, drzemiącej snem opuszczenia w głębi tej pustej uliczki. Musiała więc zawrócić przez plac kolegium, ku ulicy Dużej, gdzie przed hotelem Europejskim, ordynansi trzymali konie, oczekując na wyższych oficerów, których głosy słychać było z sali stołowej, oświeconej jarząco. Na placu ratusza i Tureniusza było jeszcze więcej ludzi, grupy mieszkańców zaniepokojonych, kobiet, dzieci, pomieszanych, z wojskiem w nieładzie, przerażonem, rozbiegającem się na wszystkie strony; i tutaj zobaczyła jakiegoś generała wychodzącego z hotelu pod Złotym krzyżem, klnącego głośno, jak siadł na konia i pędził wściekle, nie uważając że może kogo stratować. Przez chwilę zamierzała wejść do ratusza, ale potem skierowała się na ulicę Pont-de-Meuse, ażeby dojść aż do Podprefektury.
I nigdy Sedan nie zrobił na niej takiego wrażenia jak teraz, wrażenia miasta tragicznego, wśród tego świtu brudnego, otulonego w mgłę. Domy wydawały się martwe, wiele z nich od dwóch dni, było opuszczonych i pustych, inne były zamknięte na głucho, dyszące jakąś bezsennością trwożliwą. Był to drżący z zimna poranek, z ulicami na pół pustemi, przepełnionemi tylko cieniami trwożliwemi, gwałtownym przelotem bryczek. Dzień powoli się rozjaśniał i miasto się zapełniało, zalewało odgłosem pogromu. Było w pół do szóstej, zaledwie dawał się słyszeć huk dział, stłumiony wysokiemi murami domów czarnych.
W Podprefekturze, Henryeta znała córkę odźwiernego, Różę, drobną blondynkę, o wejrzeniu skromnem i miłem, która pracowała w fabryce Delaherche’a. Weszła więc do ich mieszkania. Matki nie było, ale Róża przyjęła ją ze zwykłą sobie uprzejmością.
— Och, moja droga pani, nogi nam już ustają. Mama poszła trochę odpocząć. Wyobraź pani sobie, całą noc trzeba było czuwać, gdyż ciągle przychodzono i odchodzono.
I nie czekając na pytania, mówiła, mówiła nieustannie, rozgorączkowana nadzwyczajnie tem, na co patrzała od wczoraj.
— Marszałek wyspał się doskonale, ale ten biedny cesarz! Nie! nie masz pani pojęcia jak on cierpi!... Wyobraź pani sobie, że wczoraj wieczór poszłam na górę dla pomocy przy wydawaniu bielizny stołowej. Otóż, przechodząc przez pokój, będący tuż obok gotowalni, usłyszałam jęki, ale jakie jęki! jak gdyby kto umierał. I stanęłam drżąca, z sercem ściśniętem, domyślając się, że to cesarz!... Musi mieć jakąś straszną chorobę, że tak krzyczy. Gdy ktoś jest, to się wstrzymuje, ale jak tylko zostanie sam, to jest mocniejsze nad jego wolę, krzyczy, jęczy tak, że włosy na głowie powstają.
— Czy wiesz, że się biją od dziś rana? — zapytała Henryeta, chcąc jej przerwać to opowiadanie.
Róża zrobiła ruch obojętny i mówiła dalej:
— Pojmujesz pani... chciałam się przekonać, i w ciągu nocy z pięć razy tam chodziłam i przykładałam ucho do dziurki od klucza... I jęczał ciągle i nie ustawał ani na chwilę, nie zmrużywszy nawet oka przez całą noc. Jestem tego pewną... Prawda, że to straszna rzecz tak cierpieć, wobec tego, co on ma na głowie? bo przecie wiadomo, że wpadli w błoto. Słowo daję, oni wszyscy wydają mi się waryatami! I ciągle ktoś przybywa, drzwi się nie zamykają, jedni się złoszczą, drudzy płaczą i prawdziwy rabunek w domu, oficerowie wypijają wino i kładą się na łóżkach w butach!... I wiesz pani co? jeden tylko cesarz jest grzeczny, najmniej miejsca zajmuje, siedzi ukryty w kąciku i jęczy...
A gdy Henryeta powtórzyła swe pytanie, odrzekła:
— Gdzie się biją? w Bazeilles się biją od samego rana!... Jakiś żołnierz na koniu doniósł o tem marszałkowi, który natychmiast udał się do cesarza z tą nowiną... Przed dziesięciu minutami marszałek odjechał i zdaje mi się, że cesarz pojedzie za nim, bo go ubierają teraz. Przed chwilą widziałam, że go czeszą, malują na twarzy, Bóg nie wie czem...
Ale Henryeta, otrzymawszy nakoniec to, o czem chciała wiedzieć, odeszła, mówiąc:
— Dziękuję ci, Różo. Śpieszy mi się.
A dziewczyna odprowadziła ją aż do ulicy, mówiąc:
— Jestem na pani usługi, pani Weiss. Wiem, że pani można wszystko powiedzieć.
Henryeta żywo powróciła do siebie na ulicę Voyards. Była pewną, że zastanie tam już męża i myślała, że gdy jej nie zastanie w domu, zaniepokoi się mocno, więc śpieszyła co miała sił. Zbliżając się do domu, podniosła głowę, sądząc że go zobaczy tam w górze, wychylającego się przez okno, oczekującego na nią niecierpliwie. Ale okno ciągle na roścież otwarte, było puste. Skoro weszła i obrzuciła wzrokiem trzy pokoje, uczuła ból w sercu, gdyż włóczyła się tu tylko mgła wilgotna i drżał nieustanny huk dział. Zbliżyła się do okna. Teraz pewna, że mgła poranna zakrywa wszystko, zdawała sobie doskonale sprawę z walki toczącej się w Bazeilles; słyszała grzechot kartaczownic, trzask bateryj francuzkich odpowiadających dalekiemu hukowi bateryj niemieckich. Zdawało się, że huk ten się zbliża i że bitwa wzmaga się z każdą chwilą.
Dla czego Weiss nie powraca? Wszak przyrzekł tak uroczyście powrócić przy pierwszem niebezpieczeństwie! I niepokój Henryety wzrastał, wyobraźnia rysowała jej przeszkody, drogę zatamowaną, pociski czyniące odwrót bardzo niebezpiecznym. A może mu się przytrafiło jakie nieszczęście!... Nie chciała o tem myśleć, nadzieja ją podtrzymywała. Potem powzięła projekt, że pójdzie na spotkanie męża. Ale niepewność ją wstrzymywała, może się z nim minie; i co zrobi, gdy go tam nie zastanie? a on jakże się zaniepokoi, gdy jej w domu nie znajdzie? Zresztą, pójście do Bazeilles w tej chwili wydawało jej się rzeczą bardzo prostą, odpowiadało jej charakterowi czynnemu, robiącemu w cichości to, co konieczność każe. Tam, gdzie jej mąż, ona być także powinna; to jest proste. Nagle, odchodząc od okna, rzekła:
— A pan Delaherche... pójdę zobaczyć...
Przypomniała sobie, że fabrykant sukna nocował w Bazeilles i że, jeżeli wrócił, będzie jej mógł udzielić wiadomości. Zeszła pośpiesznie. Nie przechodząc przez ulicę Voyards, przebiegła podwórze domu, przez korytarz prowadzący do zabudowań fabrycznych, których fasada monumentalna wychodziła na ulicę Maqua. W chwili, gdy wchodziła do dawnego ogrodu, teraz wybrukowanego, tak że został tylko mały trawnik, otoczony przepysznemi drzewami, wiązami z przeszłego wieku, zdziwiła się, spostrzegłszy przed zamkniętemi wrotami wozowni, straż wojskową; przypomniała sobie zaraz, że wczoraj mówiono, iż kasa korpusu 7-go była tam złożona; zrobiło na niej dziwne wrażenie wszystko to złoto, te miliony, jak opowiadano, ukryte w tej wozowni, gdy tam w oddali się zabijano. Ale w chwili gdy wchodziła na schody, boczne, by dostać się do pokoju Gilberty, zatrzymała się wobec innego spotkania, tak niespodziewanego, że cofnęła się wstecz o trzy schody, wahając się czy pójść tam na górę. Jakiś żołnierz, kapitan, przebiegł koło niej, z lekkością widma, które naraz znikło, jednakże zdołała go poznać, gdyż widziała go w Charleville u Gilberty, gdy ta jeszcze była tylko panią Maginot. Postąpiła parę kroków na dziedzińcu, podniosła oczy na dwa wielkie okna pokoju sypialnego, w których rolety były spuszczone. Potem zdecydowała się i poszła na górę.
Na pierwszem piętrze chciała zapukać do drzwi buduaru, jako przyjaciółka dzieciństwa, która przychodzi poufnie pogawędzić rano. Ale drzwi te, źle zamknięte w pośpiechu, były na pół otwarte. Popchnęła je i przeszedłszy przez buduar znalazła się w pokoju sypialnym. Był to pokój bardzo wysoki, z którego sufitu spadały obfite firanki z czerwonego aksamitu, otaczając obszerne łóżko w zupełności. Najmniejszego szmeru, cisza senna szczęśliwej nocy, spokojny oddech zaledwie dosłyszany, rozlegał się wśród nieokreślonej woni fiołków.
— Gilberto! — zawołała łagodnie Henryeta.
Młoda kobieta obudziła się natychmiast i przy słabym blasku dnia przenikającego przez ciemne firanki okien, podniosła swą piękną główkę okrągłą, otoczoną poduszkami, wsparta na jednej z rąk obnażonych, wśród włosów czarnych, rozplecionych.
— Gilberto!
Poruszyła się, wyciągnęła, nie otwierając oczów.
— Dobrze! do widzenia... O! proszę cię...
Wreszcie podniosła głowę i poznała Henryetę:
— Patrzcie! to ty... któraż to godzina?
Gdy się dowiedziała, że już świta, zmieszała się i poczęła żartować dla pokrycia zmieszania, że nie jest to godzina odwiedzin. Poczem na pytanie o męża, odrzekła:
— Ależ on nie wrócił i nie wróci, jak koło godziny dziewiątej, zdaje mi się... Dla czego chcesz, żeby tak prędko wrócił?
Henryeta, widząc ją uśmiechniętą, na pół senną wśród marzeń rozkosznych, musiała jej wyraźnie wytłomaczyć o co idzie.
— Mówię ci, że się biją w Bazeilles od świtu i że jestem bardzo niespokojna o męża.
— Och, moja droga — zawołała Gilberta — nie masz się czego niepokoić... Mój jest tak rozsądny, że gdyby tam było najmniejsze niebezpieczeństwo, to byłby tu oddawna... Dopóki go nie zobaczysz, możesz być zupełnie spokojną.
Uwaga ta uderzyła Henryetę. W rzeczy samej, Delaherche nie należał do ludzi, mogących się na cokolwiek narazić bezpożytecznie. Uspokoiła się więc, podniosła roletę, i pokój rozjaśnił się różowym blaskiem nieba, po którem słońce poczęło biedz i złocić mgłę. Jedno z okien było na pół otwarte i słychać było teraz huk dział w tym wielkim ciepłym pokoju, tak zamkniętym i zduszonym przed chwilą.
Gilberta podniosła się na pół, z łokciem na poduszce i spojrzała na niebo swemi pięknemi, pustemi oczami.
— A więc biją się — mruknęła.
Koszula jej się zsunęła, jedno z ramion było nagie, o skórze różowej i delikatnej, pokryte gęstemi czarnemi włosami; jej przebudzenie wydawało zapach przenikliwy, zapach miłości.
— Biją się tak rano, mój Boże! Jakież to śmieszne bić się!...
Ale wzrok Henryety padł na parę rękawiczek wojskowych, rękawiczek męzkich, zapomnianych na stoliczku, i nie mogła powtrzymać się od wyrazu zdziwienia. Gilberta zarumieniła się mocno, przyciągnęła ją do łóżka ruchem niepewnym i pieszczotliwym, i kryjąc twarz w ramionach, szepnęła:
— Tak, czuję to, że wiesz, że go widziałaś... ale moja droga, nie trzeba mię zbyt surowo sądzić. To dawny przyjaciel, wszak wyznałam ci moją słabość, w Charleville, dawniej, pamiętasz...
Zniżyła głos i mówiła z przymileniem, w którem drżał śmiech:
— Wczoraj tak mię błagał, gdym go zobaczyła znowu... Pomyśl sobie, on się bije dziś rano, może go zabiją... Czyż mogłam odmówić?...
I było to heroicznem i zachwycającem w tej jej wesołości czułej, ten ostatni podarunek rozkoszny, ta noc oddania się w wilią bitwy. Z tego to ona się śmiała, mimo swego zmieszania, ze swem roztrzepaniem. Nie miałaby serca zamknąć drzwi, zwłaszcza że wszystkie okoliczności sprzyjały tej schadzce.
— Czy mnie potępiasz?
Henryeta wysłuchała jej z wielką powagą. Rzeczy te dziwiły ją, bo ich zrozumieć nie mogła. Widocznie, ona była inną. Od świtu serce jej było przy mężu i przy bracie, tam, pod gradem kul. Jak można spać tak spokojnie, oddawać się miłostkom, gdy ukochane istoty są w niebezpieczeństwie?
— Ależ moja droga, twój mąż a nawet ten pan... czyż serce cię nie boli, że nie jesteś przy nich? Czyż nie myślisz, że mogą ci ich lada chwila przynieść z głową roztrzaskaną?
Żywo swem przepysznem nagiem ramieniem Gilberta odepchnęła okropny obraz.
— Och, mój Boże! co też mówisz! Niedobra jesteś, psujesz mi tak poranek... Nie! nie! nie chcę o tem myśleć, to bardzo smutne!
I Henryeta pomimowoli uśmiechnęła się na to. Przypomniała sobie dziecinne obu lata, gdy ojciec Gilberty, komendant de Vineuil, mianowany dyrektorem komory celnej w Charleville w skutek ran, oddał swą córkę na wieś, niedaleko Chêne-Populeux, zaniepokojony jej kaszlem, widmem śmierci żony, którą suchoty zabrały w młodości. Dziewczynka miała zaledwie dziewięć lat, a była już nadzwyczajną kokietką, grała komedyę, chciała zawsze udawać królową, strojąc się we wszelkie, jakie znalazła gałgany, chowając papier srebrny z czekolady dla zrobienia z niego naszyjników i koron. Później taką samą była, gdy w dwudziestym roku życia zaślubiła inspektora leśnego, Maginota. Mézières, ściśnięte w wałach, nie podobało jej się i mieszkała stale w Charleville, którego życie bujne, pełne rozrywek i zabaw bardzo lubiła. Ojciec już nie żył, używała więc zupełnej swobody z mężem arcy wygodnym, którego głupota była jej bardzo na rękę. Złośliwość prowincyonalna przypisywała jej wtedy mnóstwo kochanków, ale w rzeczy samej miała tylko jednego, kapitana Beaudoin, wśród powodzi mundurów, między któremi się obracała, dzięki dawnym stosunkom ojca i pokrewieństwa z de Vineuil. Nie była ona złą i upartą, ale po prostu lubiła przyjemności, i zdawało jej się, że biorąc kochanka, czyniła tylko zadość nieprzepartej potrzebie okazywania się piękną i wesołą.
— To bardzo źle, żeś odnowiła ten stosunek — rzekła nakoniec Henryeta z miną poważną.
Ale Gilberta zamknęła jej usta pieszczotliwym ruchem.
— Och, moja droga, przecież inaczej nie mogłam zrobić, zresztą to raz ostatni... wiesz, że wolałabym umrzeć teraz, niż zdradzić mego nowego męża.
Nie mówiły już teraz, leżąc w swych objęciach serdecznych a tak przecież różne od siebie. Słyszały bicie własnych serc, mogły prawie rozróżniać ich tętno odmienne, jedno oddane uciechom, rozkoszy, dzielące się — drugie pogrążone w jedynem poświęceniu, w milczącym heroizmie dusz silnych.
— A to naprawdę się biją! — zawoła wreszcie Gilberta. — Trzeba się prędko ubrać.
Od chwili gdy w pokoju zapanowało milczenie, huk wystrzałów zdawał się zwiększać. Wyskoczyła więc z łóżka, i nie chcąc wołać pokojówki, pozwoliła, że Henryeta dopomogła jej do ubierania się. Wdziała zaraz na siebie suknię, żeby być gotową na przyjęcie lub wyjście w razie potrzeby. Gdy kończyła się czesać, ktoś zapukał do drzwi i pobiegła otworzyć, poznając głos starszej pani Delaherche.
— Proszę, proszę, droga mamo, możesz wejść.
Ze zwykłem sobie rozstrzepaniem wprowadziła ją, nie zważając na to, że rękawiczki wojskowe pozostały na stoliczku. Napróżno Henryeta pośpiesznie je schwyciła i rzuciła za fotel — pani Delaherche musiała je spostrzedz, gdyż przez chwilę stała niema, jak gdyby nie mogła schwycić powietrza. Mimowoli obrzuciła wzrokiem cały pokój i zatrzymała oczy na łóżku z ciemnemi firankami, otwartemi szeroko, łóżku pełnem nieporządku.
— A więc to pani Weiss cię rozbudziła... musiałaś więc spać, moja córko...
Widocznie przyszła nie po to, żeby jej to powiedzieć. Ach! to małżeństwo, które syn uparł się zawrzeć pomimo jej woli, w pięćdziesiątym roku życia, po dwudziestu latach lodowatego pożycia z kobietą zgryźliwą i chudą, on tak rozumny do tej chwili, porwany teraz przez żądzę młodości ku tej pięknej wdowie, tak lekkomyślnej i wesołej! Przyrzekała sobie, że będzie czuwać nad teraźniejszością a tymczasem przeszłość powraca! Ale czyż miała mówić? Żyła w tym domu jak milcząca nagana, zamykała się ciągle w swym pokoju, oddana surowej dewocyi. Tym razem jednak obelga była zbyt wielką, to też postanowiła uwiadomić syna.
Gilberta zarumieniona odrzekła:
— Tak, spałam przez kilka godzin wybornie... wiesz, że Julian nie wrócił...
Pani Delaherche przerwała jej ruchem głowy. Od chwili, gdy działa grzmieć poczęły, była niespokojną i oczekiwała powrotu syna. Ale była to matka-bohaterka. Przypomniała sobie teraz po co tu przyszła.
— Twój wuj, pułkownik, przysłał majora Bouroche z kartką ołówkiem pisaną, pytając, czy nie zgodzimy się na urządzenie tu ambulansu... Wie, że mamy miejsca dosyć w fabryce, i oddałam już dziedziniec i suszarnię do dyspozycyi tych panów... Tylko, wypada żebyś zeszła.
— Och, zaraz! — zawołała Henryeta, zbliżając się. Pomożemy im.
Gilberta okazała bardzo wiele gorliwości a nawet zapału w tej nowej roli infirmerki. Zarzuciła zaledwie chustkę koronkową na włosy i wszystkie trzy kobiety zeszły. Na dole, gdy stanęły w obszernym przedsionku, spostrzegły zbiegowisko na ulicy przez otwarte na oścież drzwi. Jakiś wóz nizki zbliżał się powoli, zaprzężony w jednego konia, którego porucznik od żuawów za cugle prowadził. Sądziły, że to jest pierwszy ranny, którego do nich wiozą.
— Tak, to tu, to tu... wjedź pan!
Ale wyprowadzono je z błędu. Ranny, leżący w głębi wózka, był to sam marszałek Mac-Mahon. Wieziono go do podprefektury, po zrobieniu mu pierwszego opatrunku w jakimś domku ogrodnika. Był z gołą głową, na pół rozebrany, hafty złote munduru zabrudzone kurzem i poplamione krwią. Nie mówiąc nic, podniósł głowę i patrzał wzrokiem bezmyślnym. Ale spostrzegłszy trzy kobiety, przestraszone, z rękami załamanemi wobec tego nowego i wielkiego nieszczęścia, tej armii pozbawionej wodza prawie przy pierwszych strzałach, schylił lekko głowę z uśmiechem słabym i ojcowskim. Inni, rozgorączkowani, opowiadali już, że generał Ducrot został mianowany wodzem naczelnym. Było w pół do ósmej.
— A cesarz? — spytała Henryeta jakiegoś księgarza, stojącego przed swym sklepem.
— O! już będzie z godzinę temu, jak przejechał — odrzekł sąsiad. — Pobiegłem za nim i widziałem, że wyruszył przez bramę Balan... Obiega pogłoska, że kula armatnia urwała mu głowę...
Ale kupiec korzenny z przeciwka rozgniewał się.
— Co pan tam pleciesz! to wszystko łgarstwo! tam tylko dzielni ludzie położą swe głowy!
Wózek wiozący marszałka skierował się ku placowi kolegium i zginął w tłumie, zwiększającym się ciągle, śród którego obiegały już najdziwaczniejsze pogłoski o bitwie. Mgła ustępowała, ulice płonęły blaskiem słonecznym.
Z dziedzińca nagle jakiś głos ostry zawołał:
— Moje panie, to nie tam, to tutaj jesteście potrzebne!
Poszły więc wszystkie trzy i znalazły się w obec majora Bouroche, który rzucił już w jakiś kąt swój mundur i przywdział wielki fartuch biały. Jego głowa ogromna o włosach twardych i najeżonych, jego lwia twarz gorzała gorączką i energią wpośród wszystkiej tej białości, niepokrytej jeszcze ani jedną plamą. I wydał im się tak strasznym, że odrazu stały się jego niewolnicami, posłusznemi każdemu skinieniu, potrącając się w pośpiechu dla wykonania jego rozkazów.
— Nie mamy nic... Proszę o bieliznę, postarajcie się o więcej materaców, wskażcie mym ludziom, gdzie jest studnia...
Biegały, podwajały się, stały się jego sługami.
Wybór fabryki na lazaret, był bardzo trafny. Była tam suszarnia, oświecona przez wielkie szyby, gdzie można było wygodnie pomieścić przeszło sto łóżek; obok znajdowała się szopa, gdzie można było dokonywać operacyj. Przyniesiono tam długi stół, studnia była o kilka kroków, lżej ranni mogli oczekiwać na trawniku sąsiednim. Było tu bardzo przyjemnie pod temi pięknemi wiązami odwiecznemi, które rzucały cień rozkoszny.
Bouroche wolał się odrazu zainstalować w Sedanie, przewidując rzeź i straszliwe popchnięcie, które tu miało rzucić wojska. Zadowolnił się tem, że zostawił przy 7-mym korpusie, w tyle po za Floing dwa ambulanse ruchome dla podania pierwszej pomocy, które miały mu przysyłać rannych, po tymczasowym ich opatrunku. Cała sekcya służby zdrowia znajdowała się tam, obowiązana do zbierania pod ogniem wszystkich ranionych, mając z sobą znaczną ilość wozów i furgonów. Sam zaś Bouroche, oprócz swych pomocników, których zostawił na placu boju, przyprowadził cały personel, dwóch majorów drugiej klasy i trzech podporuczników, którzy, spodziewał się, że wystarczą do operacyj. Prócz tego było tam trzech aptekarzy i tuzin żołnierzy służby zdrowia.
Ale nie przestawał się gniewać, ciągle się unosił.
— Co wy tam u dyabła robicie? Ściśnijcie mi lepiej te materace! Jeżeli trzeba to pakujcie słomę!
Armaty wciąż grzmiały, wiedział, że lada chwila rozpocznie się krwawa praca, że tylko patrzeć jak poczną ciągnąć wozy pełne krwawego mięsa, i z pośpiechem urządzał wielką salę, dotąd pustą. W szopie robiono inne przygotowania: skrzynie z bandażami i lekarstwami uszykowano otwarte na deskach, paczki szarpi, opasek, kompresów, bielizny, obok wielkiego słoja z maściami i butelki z chloroformem; rozkładano pudełka z narzędziami; błyszczące jasną stalą, sondy, nożyczki, noże, piłki, cały arsenał, wszelkie kształty ostre i rżnące tego, co się zagłębia, tnie, ucina, rżnie. Ale brakowało miednic.
— Musicie mieć donice, cebrzyki, kociołki, cokolwiek bądź... Nie będziemy się przecież do dyabła babrali w krwi aż po uszy!... A gąbki! pamiętajcie, żeby mi były gąbki!...
Pani Delaherche pobiegła i powróciła w towarzystwie trzech służących, obciążonych wszystkiemi naczyniami, jakie znaleźć mogła. Stojąc przed pudełkami z narzędziami chirurgicznemi, Gilberta dała znak Henryecie i pokazywała je z lekkim dreszczem. Wzięły się obie za ręce i stały tak milczące, kryjąc w uścisku głuchą grozę, litość pełną trwogi, jaka je obejmowała.
— Patrz, moja droga, jak sobie pomyślę, że mogliby mi tem co odciąć...
— Biedni ludzie!
Na wielkim stole, Bouroche umieścił materac, który pokrył płótnem woskowanem, gdy stąpanie koni dało się słyszeć pod bramą. Był to pierwszy wóz ambulansowy, który wjechał na dziedziniec. Mieścił on jednak zaledwie dziesięciu lekko rannych, siedzących twarzami do siebie, większość z rękami na chustce, niektórzy ranni w głowy, z czołami obwiązanemi. Zeszli podtrzymywani przez służbę i rozpoczęły się oględziny.
W chwili, gdy Henryeta dopomagała ruchem delikatnym jakiemuś młodemu żołnierzowi, z ręką przestrzeloną, do zdjęcia munduru, co wywoływało w nim krzyki boleści, zauważyła numer jego pułku.
— To pan jesteś z pułku 106-go! A może należysz do kompanii Beaudoin?
Nie, należał do kompanii Ravaud. Ale znał kaprala Jana Macquarta, i sądził, że sekcya ta nie należała jeszcze do bitwy. Wiadomość ta, tak niepewna, napełniła radością młodą kobietę; jej brat żył i nicby jej już nie brakowało, gdyby mogła jeszcze uścisnąć męża, którego ciągle oczekiwała.
W tej chwili Henryeta podniosła głowę i zdziwiła się, spostrzegłszy o kilka kroków od siebie, w środku grupy ludzi, Delaherche’a, opowiadającego straszliwe niebezpieczeństwo, jakie mu groziło na drodze z Bazeilles do Sedanu. Zkąd on się tu wziął? Nie widziała, jak wszedł.
— Czy mąż mój nie przyszedł z panem?
Ale Delaherche, zarzucony pytaniami żony i matki, nie spieszył się z odpowiedzią.
— Zaraz powiem pani.
Poczem rozpoczynając znów opowiadanie, mówił:
— Idąc z Bazeilles do Balan o mało, że dwadzieścia razy nie byłem zabity. Grad, uragan kul i granatów!... Spotkałem cesarza, o! on jest bardzo mężny... Nakoniec z Balan aż do Sedanu biegłem pędem.
Henryeta wstrząsnęła go za rękę.
— A mój mąż?
— Weiss! ależ on tam został!
— Jakto tam?
— A tak, podniósł karabin jakiegoś żołnierza poległego i strzela.
— Strzela, ale po co?
— Oszalał po prostu! Nie chciał ze mną iść, więc go opuściłem.
Henryeta patrzała nań wzrokiem nieruchomym, szeroko rozwartym. Zapanowało milczenie, poczem tonem spokojnym rzekła:
— To dobrze, idę tam.
Ona tam idzie, ale jak? Wszak to jest niemożliwe, to jest szaleństwo! Delaherche znów począł mówić o kulach, o kartaczach zamiatających drogę. Gilberta wzięła ją znów za ręce, chcąc ją niejako zatrzymać a pani Delaherche wysilała się na wykazanie jej, jak jej projekt jest ślepo zuchwałym. Ona wszakże pozostawała ze swem spojrzeniem słodkiem i pełnem prostoty:
— To na próżno, idę tam.
Uparła się i wzięła tylko czarną koronkę, którą Gilberta miała na głowie. Delaherche, mając nadzieję że ją przekona, oświadczył, że pójdzie z nią, przynajmniej do bramy Balan. Ale spostrzegł straż, która wpośród zamieszania wywołanego przez urządzenie lazaretu, nie przestała chodzić krokiem miarowym przed wozownią, w której znajdowała się kasa siódmego korpusu; przypomniał sobie, ogarnął go strach i pobiegł, by zapewnić się jednym rzutem oka, że miliony były na swem miejscu.
Henryeta znajdowała się już w bramie.
— Zaczekajże pani na mnie! Słowo daję, jesteś tak samo szaloną, jak twój mąż!
W tej chwili nowy wóz ambulansowy ukazał się i zakrył ją zupełnie. Wóz ten był mniejszy, na dwóch tylko kołach, i mieścił w sobie dwóch, ciężko rannych, leżących na pasach. Pierwszy, którego zdjęto z wszelkiemi ostrożnościami, stanowił tylko masę mięsa krwawego, miał rękę strzaskaną, i brzuch poszarpany przez granat. Drugi miał nogę prawą odciętą. Zaraz też Bouroche, rozkazawszy tego ostatniego położyć na ceracie materaca, zabrał się do pierwszej operacyi, wśród nieustannej bieganiny infirmerów i pomocników. Pani Delaherche i Gilberta usiadły na trawie i rozwijały bandaże.
Tymczasem Delaherche dogonił Henryetę.
— Posłuchaj mnie, kochana pani Weiss, ty nie zrobisz tego szaleństwa... Jakim sposobem chcesz się połączyć z Weissem? Jego tam już zapewne nie ma, pobiegł przez pola do domu. Przysięgam pani, że do Bazeilles niepodobna się dostać.
Ale ona nie słuchała go wcale, przyśpieszała kroku, zapuściła się w ulicę Ménil, chcąc się dostać do bramy Balan. Była może godzina dziewiąta i Sedan nie był już pokryty czarną mgłą poranku, świtem pustym i mętnym w gęstej mgławicy. Mocne słońce wyraźnie rzucało cienie domów, bruk deptał tłum niespokojny, który co chwila przerzynały pędzące galopem sztafety. Tworzyły się gęste grupy koło kilku żołnierzy bezbronnych, którzy tu przybiegli, jeden lekko raniony, drugi w stanie nadzwyczajnego podrażnienia nerwowego giestykulował i krzyczał. Mimo to jednak miasto mniej więcej miałoby swój zwykły wygląd codzienny, gdyby sklepy nie były zamknięte a okna nie były osłonięte szczelnie. A przytem ten huk dział, ten huk nieustanny, od którego wszystkie kamienie, ziemia, mury aż do szczytów swoich drżały.
Delaherche był łupem walki wewnętrznej bardzo nieprzyjemnej, poczucia z jednej strony obowiązku mężczyzny odważnego, który mu nakazywał, ażeby nie opuszczał Henryety, i strachu odbywania jeszcze raz drogi do Bazeilles pod gradem kartaczy. Nagle, w chwili gdy zbliżali się do bramy Balan, cały potok oficerów konnych wjeżdżających tutaj, rozdzielił ich. Ludzie prawie dusili się przy tej bramie, oczekując na wiadomości. Napróżno biegał, szukał młodej kobiety; musiała już przejść szańce, śpiesząc się na gościńcu. I kładąc koniec swej gorliwości, mruknął:
— Ha! tym gorzej! to, strasznie głupie!
I wrócił do Sedanu, włócząc się jak mieszczuch ciekawy, nie chcący nic utracić z widowiska, pełen jednak wzrastającego niepokoju. Co z tego wszystkiego będzie? i jeżeli armia zostanie pokonaną, czy miasto na tem nie ucierpi? Na te pytania odpowiedź musiała być bardzo niejasna, zależna w zupełności od wypadków. Niemniej przeto zaczął drżeć o swą fabrykę, swą nieruchomość przy ulicy Maqua, zkąd wprawdzie wyniósł wszystkie swe cenniejsze przedmioty i ukrył w miejscu bezpiecznem. Udał się do ratusza, gdzie rada municypalna nieustannie zasiadała, łaził tu długo, nie dowiedziawszy się nic nowego, chyba to, że bitwa przybiera nader zły obrót. Armia nie wiedziała czyich słuchała rozkazów, cofnięta w tył przez generała Ducrota w ciągu dwóch godzin, w których naczelne dowództwo do niego należało poprowadzona znów naprzód przez generała Wimpffena, który po nim nastąpił; i te wahania niepojęte, te pozycye, które trzeba było brać siłą opuściwszy je przed chwilą, cały ten brak planu i kierunku rześkiego, przyśpieszały klęskę.
Potem Delaherche posunął się aż do podprefektury, chcąc się dowiedzieć czy cesarz nie powrócił. Udzielono mu tylko wiadomości o marszałku Mac-Mahonie, któremu chirurg opatrzył ranę wcale nie groźną, i który leżał spokojnie w łóżku. Ale około godziny jedenastej, gdy znów począł się włóczyć po mieście, zatrzymał go na chwilę przy ulicy Wielkiej, przed hotelem Europejskim, długi orszak jeźdźców pokrytych kurzem; znużone ich konie ledwie się wlokły. Na czele tych jeźdzców poznał cesarza, który powracał po czterogodzinnym pobycie na polu bitwy. Śmierć stanowczo go omijała. Pod potem niepokoju tego pochodu przez drogę klęski, farba starła się z policzków, wywoskowane wąsy zmiękły i obwisły, twarz cery ziemistej przybrała dawny wyraz agonii. Jeden z oficerów, zszedłszy z konia przed hotelem, począł mówić wśród tłumu o drodze przebieżonej, od Moncelle aż do Givonny, wzdłuż małej doliny, między wojakami korpusu pierwszego, których sasi odrzucali na brzeg prawy strumienia; więc zwrócono przez wąwóz Fond de Givonne, tak już zapchany, że gdyby nawet cesarz chciał powrócić na czoło wojska, nie mógłby tego dokonać. A zresztą, po co by tam wracał?
Gdy Delaherche słuchał tych szczegółów, gwałtowny huk wstrząsnął całą dzielnicą. Był to granat, który zwalił komin na ulicy Świętej Barbary, niedaleko baszty. Rozległy się krzyki, jęki kobiet dały się słyszeć. Delaherche przytulił się do ściany, gdy nowy huk strzaskał wszystkie szyby w sąsiednim domu. Zaczynało być strasznie; bombardowano Sedan! Ruszył więc pędem na ulicę Maqua i tak gorąco pragnął się przekonać o istotnym stanie rzeczy, że się nie zatrzymał nigdzie, wbiegł aż pod strych, gdzie na samym szczycie był rodzaj tarasu, zkąd można było obejrzeć miasto i okolicę.
Za pierwszem spojrzeniem uspokoił się. Bój toczył się po przez miasto i baterye niemieckie w Marfée i Frénois, górą, po nad domami zamiatały płaskowzgórze w Algérie, i zaczął się nawet interesować biegiem granatów, olbrzymią krzywizną lekkiego dymku, jaką zakreślały nad Sedanem, podobne do ptaków niewidzialnych lecących na swych skrzydłach szarych. Z początku zdawało mu się, że kilka granatów, które podziurawiły dachy dokoła niego, było pociskami zabłąkanemi. Miasta jeszcze nie bombardowano, ale potem, przypatrując się lepiej, osądził, że to jest zapewne odpowiedź na rzadkie strzały dawane z dział fortecznych. Odwrócił się i począł przypatrywać się od strony północnej cytadeli, całemu temu skomplikowanemu nagromadzeniu fortyfikacyj, murom poczerniałym, zielonym przestrzeniom stoków, układowi geometrycznemu bastyonów, zwłaszcza trzem olbrzymim fortom: Szkockiemu, Wielkiego ogrodu i la Rochette, o kątach groźnych; od wschodu, niby przedłużenie cyklopskie wznosił się fort Palatynatu, po nad przedmieściem Ménil. Robiło to na nim smutne wrażenie czegoś olbrzymiego i zarazem dziecinnego. Czy one zdolne są stawić czoło armatom, których pociski przelatują tak swobodnie z jednego na drugi koniec nieba? Zresztą, twierdza nie była uzbrojona, nie miała dział koniecznych, ani amunicyi, ani załogi. Przed trzema tygodniami dopiero gubernator uorganizował gwardyę narodową z obywateli dobrej woli, do obsługi kilku dział, będących w dobrym stanie. Dzięki temu z Palatynatu strzelały trzy działa, choć z pół tuzina znajdowało ich się przy bramie paryskiej. Na nieszczęście nie miano więcej nad siedem do ośmiu nabojów na działo; oszczędzano więc prochu i dawano ognia co pół godziny, dla honoru, gdyż granaty padały blizko, na łąkę. To też baterye nieprzyjacielskie przez pogardę odpowiadały tylko kiedy niekiedy, po prostu jakby przez litość.
Co jednak najwięcej zajmowało Delahercha, to właśnie te baterye. Badał wzrokiem pagórki Marfée, gdy przyszło mu na myśl użyć lunety, którą niegdyś bawił się dla szpiegowania okolicy z wyżyn swego tarasu. Zeszedł więc po nią, powrócił i ustawił; oryentując się powoli, przeglądając kolejno niwy, drzewa, domy; zatrzymał się po nad wielką bateryą w Frénois, na grupie mundurów, którą Weiss widział był z Bazeilles na brzegu lasku sosnowego. Ale Delaherche, dzięki powiększeniu lunety, widział ją z taką dokładnością, że mógł policzyć oficerów. Wielu z nich leżało na trawie, inni, stojąc, tworzyli grupy na czele stał sam jeden, suchy i chudy, w mundurze skromnym, pod którym jednak czuć było pana. Tak, był to król pruski, dosięgający zaledwie wielkości palca, podobny do tych maleńkich żołnierzy, któremi dzieci się bawią. Delaherche nie spuścił zeń wzroku, ciągle powracał do tej postaci nieskończenie małej, której twarz niby główka od szpilki, rysowała się jak punkt blady na tle nieba błękitnego.
Jeszcze do południa było daleko i król obserwował pochód matematyczny, nieubłagany swych wojsk; od godziny dziewiątej rano szły one, szły ciągle po drogach nakreślonych z góry, zamykając koło, posuwając się krok za krokiem w okrąg Sedanu, istny mur ludzi i armat. Od strony lewej, wojska, przybywszy przez nagą płaszczyznę Donchery, nie przestawały debuszować z wąwozu Saint-Albert, przechodziły Saint-Menges i zaczynały docierać do Fleigneux; i widział wyraźnie, jak po za korpusem XI-tym, ścierającym się gwałtownie z wojskami generała Douay, przesuwał się korpus V-ty, korzystający z lasów, by dostać się na wzgórze Illy; a tymczasem baterye przybywały do bateryj, szereg dział huczących bezustanku, cały horyzont w ogniu. Armia od strony prawej zajmowała teraz wszystkie wzgórza Giwonny, korpus XII zawładnął Moncelle, gwardya przez Daigny, wkraczała w strumyk, oraz ku wzgórzu, zmusiwszy wprzódy generała Dacrota do cofnięcia się przez lasek Garenny. Jeszcze jeden wysiłek, a książę następca tronu pruskiego poda rękę następcy saskiemu, na tem polu nagiem, na samym skraju lasów Ardeńskich. Od strony południowej, nie można już było dostrzedz Bazeilles, zakrytego przez dym pożaru, w czerwonawym pyle zaciekłej walki.
A król spokojny, patrzał, czekał od rana. Godzina, dwie godziny jeszcze, może trzy; była to tylko kwestya czasu, jedno koło wprawi w ruch inne, machina do miażdżenia poruszyła się i spełni swe zadanie. Pod nieskończonością nieba oblanego blaskiem słonecznym, pole bitwy się kurczyło, cała ta szalona mieszanina punktów czarnych wywracała się, tłoczyła coraz bardziej dokoła Sedanu. Okna w mieście błyszczały, jakiś dom zdawał się gorzeć na lewo, ku przedmieściom Cassine. A tam, dalej, na polu znów opustoszałem od strony Donchery i Carignan, leżała cisza gorąca i świetlista, jasne wody Mozy, drzewa, szczęśliwe z życia, wielkie pola żyzne, szerokie łąki zielone, pod potężnym żarem południa.

Król jednem słowem zażądał wiadomości. Na olbrzymiej szachownicy chciał wiedzieć i dzierżyć w swym ręku ten pył ludzki, któremu rozkazywał. Po jego prawej stronie gromada jaskółek, przerażona hukiem dział, wzbiła się bardzo wysoko i zginęła w błękicie południa.

IV.

Henryeta na drodze do Balan z początku mogła się szybko posuwać. Była zaledwie godzina dziewiąta; gościniec szeroki, otoczony domami i ogrodami, był jeszcze wolny, coraz bardziej jednak zapychał się w miarę zbliżania do miasteczka, z którego mieszkańcy uciekali a wojska ciągle się przesuwały. Przy każdej fali tłumu, Henryeta przyciskała się do ścian; prześlizgiwała się, przemykała zawsze. I drobna, okryta ciemną suknią, ze swemi pięknemi włosami jasnemi i twarzyczką bladą na pół ukrytą pod czarną koronką, nie zwracała na siebie niczyjej uwagi, nic nie powstrzymywało jej kroku lekkiego i cichego.
Ale przed Balan pułk piechoty marynarki zagrodził jej drogę. Była to zbita masa ludzi, czekających na rozkazy, stojąca pod cieniem wielkich drzew. Spięła się na palce i nie mogła dojrzeć końca. Jednakże usiłowała zrobić się jeszcze mniejszą, przecisnąć niejako. Odpychano ją, czuła, że ją uderzają kolbami. Po dwudziestu krokach rozległy się krzyki i protestacye. Jakiś kapitan spostrzegł ją i krzyknął:
— Hej, kobieto, czyś oszalała?... Dokąd idziesz?
— Idę do Bazeilles.
— Jakto do Bazeilles?
Rozległ się śmiech ogólny. Pokazywano ją sobie, żartowano. Kapitan, rozweselony także, mówił:
— Moja dzierlatko, mogłabyś też zabrać nas z sobą do Bazeilles!... Byliśmy tam przed chwilą i mam nadzieję, że jeszcze powrócimy, ale muszę cię ostrzedz, że tam jest bardzo gorąco.
— Idę do Bazeilles, do mego męża — odrzekła Henryeta swym głosem słodkim a jej oczy bladoniebieskie zachowywały ciągle wyraz spokojnego postanowienia.
Przestano się śmiać; jakiś stary sierżant wziął ją za rękę i zmusił do powrotu.
— Widzisz, moje biedne dziecię, że niepodobieństwo jest iść dalej... kobieta nie może w tej chwili dostać się do Bazeilles... Twego męża znajdziesz później. No, miejże rozum!
Musiała ustąpić, zatrzymała się, stojąc, spinając się co chwila na palce, patrząc przed siebie w upartem postanowieniu posunięcia się naprzód... Słuchając tego co mówiono dokoła niej, nabywała świadomości o położeniu. Oficerowie uskarżali się gorzko na rozkaz odwrotu, który ich zmusił do opuszczenia Bazeilles o kwadrans na dziewiątą, gdy generał Ducrot, następując w komendzie po marszałku, chciał skoncentrować wszystkie wojska na płaskowzgórzu Illy. Co było najgorszem, to że korpus 1-szy, cofnąwszy się zanadto wcześnie oddał dolinę Givonny niemcom, tak że korpus 12-ty, atakowany już bardzo żywo od czoła, zaczął być okrążany od strony lewej. Potem, teraz gdy generał Wimpffen nastąpił po generale Ducrot, plan pierwotny wziął znowu górę, przyszedł rozkaz odebrania znowu Bazeilles bądź co bądź, dla wrzucenia bawarczyków do Mozy. Czyż to nie było głupiem, że kazano opuścić pozycyę, którą teraz chcą znowu odzyskać, gdy nieprzyjaciel stał się jej panem? Chętnie każdy wyleje swą krew, ale nie dla czyjejś fantazyi!
Zrobił się ruch między ludźmi i końmi; ukazał się generał Wimpffen i stojąc w strzemionach, z twarzą rozpłomienioną, krzyczał w słowach pełnych przesady:
— Moi przyjaciele, nie możemy się cofać, bo wszystkoby się skończyło... Jeżeli zmuszeni będziemy do odwrotu, pójdziemy na Carignan a nie na Mézières... Ale zwyciężymy, pobiliście ich dziś rano, pobijecie ich raz jeszcze!
Popędził galopem po drodze, prowadzącej ku Moncelle. Obiegała pogłoska, że miał z generałem Ducrot żywą bardzo rozprawę, gdyż każdy z nich popierał swój plan, krytykując przeciwnika, jeden oświadczał, że odwrót na Mézières nie był możliwy od rana, drugi prorokował, że jeśli przed wieczorem armia nie skoncentruje się na płaskowzgórzu, to będzie otoczona. I zarzucali sobie wzajemnie, że nie znają ani kraju, ani prawdziwego położenia wojsk. Co było najgorszego, to że obadwa mieli racyę.
Henryeta od niejakiego czasu zapomniała o potrzebie postępowania naprzód. Spostrzegła ona pewną rodzinę z Bazeilles, siedzącą teraz na skraju drogi, męża tkacza z żoną, matkę z trzema córkami, z których najstarsza miała zaledwie dziewięć lat. Byli oni tak znużeni, tak zmęczeni rozpaczą i fatygą, że nie mogli iść dalej i padli pod pierwszym lepszym murem.
— Ach, moja droga pani — mówiła kobieta do Henryety — straciliśmy wszystko... Nasz dom, jak pani wiesz, stał na placu kościelnym. Otóż granat zapalił go. Dziwię się, żeśmy wszyscy, dzieci i ja wyszły ztamtąd cało...
Trzy dziewczynki na to wspomnienie poczęły płakać, i krzyczeć a matka opowiadała szczegóły swej ruiny, z towarzyszeniem gwałtownych ruchów.
— Widziałam jak warsztat palił się, jak stos drew suchych... łóżko, meble zgorzały prędzej niż pęczek słomy a nawet zegar, tak! zegar, którego nie miałam czasu wynieść.
— Niech to siarczyste pioruny! — klął mężczyzna z oczyma pełnemi łez — co się teraz z nami stanie?
Henryeta, chcąc ich uspokoić, rzekła głosem, który drżał lekko:
— Jesteście razem, zdrowi i cali oboje, macie wasze córki, czegóż więc się skarżycie!
Potem poczęła ich pytać, chciała wiedzieć, co się działo w Bazeilles, czy widzieli jej męża, i co się stało z jej domem. Ale wśród trwogi, jaką byli przejęci, odpowiedzi ich nie zgadzały się z sobą. Nie, nie widzieli pana Weissa. Ale jedna z dziewczynek zawołała, że go widziała, że leżał na chodniku z wielką dziurą w głowie; i ojciec dał jej klapsa, nakazując milczenie, gdyż jak mówił, z pewnością kłamie. Co się zaś tyczy domu, to zapewne stoi, gdyż takim go widzieli uciekając; a nawet przypominają sobie, że zauważyli przebiegając koło niego, iż drzwi i okna były starannie pozamykane, jak gdyby wewnątrz nie było żywej duszy. Zresztą, w owej chwili bawarczycy zajmowali zaledwie plac przed kościołem, i musieli zdobywać wieś, ulicę za ulicą, dom za domem. Tylko, że odtąd musieli się znacznie posunąć, całe Bazeilles zapewne w tej chwili się pali. I biedni ci ludzie w ten sposób dalej opowiadali z giestami pełnemi grozy, rysując straszne sceny, dachy płonące, krew lejącą się potokami, trupy pokrywające ziemię.
— A więc, mój mąż? — powtarzała ciągle Henryeta.
Nie odpowiadali już wcale, płakali zakrywszy twarze rękami. A ją owładnął straszliwy niepokój, nie osłabła wszakże, stała, tylko wargi jej lekko drżały. Czemu miała wierzyć? Powtarzała sobie, że dziecko się omyliło mówiąc jakoby widziało, jej męża w poprzek ulicy leżącego, z głową przedziurawioną przez kulę. Potem zaniepokoił ją ten dom zamknięty starannie; dla czego? czyżby go tam nie było? Pewność, że poległ, ścisnęła jej nagle serce. Ale może jest tylko raniony; i konieczność pójścia tam owładnęła nią tak gwałtownie, że byłaby jeszcze raz próbowała się przedrzeć, gdyby w tej chwili trąbka nie dała sygnału do pochodu.
Większość tych młodych żołnierzy pochodziła z Tulonu, Rochefortu lub Brestu, byli jako tako wyćwiczeni, ale nigdy jeszcze nie byli w ogniu; a jednak od świtu bili się z walecznością i uporem weteranów. Ci sami, którzy od Reims do Mouzon odbywali marsze tak źle, nieprzyzwyczajeni do nich, podnieśli się teraz jak najlepiej wyćwiczeni, związani unią braterską obowiązku i poświęcenia wobec wroga. Trąbki zaledwie zagrały a oni powracali w ogień, powtarzali atak, pomimo gniewu, wrzącego w ich sercach. Trzykrotnie im przyrzeczono, że poprze ich cała dywizya a dywizya ta nie zjawiała się. Czuli się opuszczonymi, oddanymi na ofiarę. Żądano od nich wszystkich życia, prowadząc ich w ten sposób na Bazeilles, kazawszy im wprzód je opuścić. Wiedzieli o tem i dawali to życie bez szemrania, szlusując szeregi, opuszczając drzewa, które ich osłaniały, by wejść pod kule i kartacze.
Henryeta uczuła ogromną ulgę. Nakoniec wojsko się ruszyło! Szła za niem, spodziewając się przyjść razem z kolumną, gotowa biedz, gdyby żołnierze biegli. Ale znów się zatrzymano. Pociski padały teraz niby deszcz; dla odebrania Bazeilles trzeba było teraz zdobywać prawie każdy krok na drodze, owładnąć uliczkami, domami, ogrodami z prawej i lewej strony. Pierwsze szeregi rozpoczęły ogień; posuwano się jakby w podskokach, najmniejsza przeszkoda zmuszała do straty czasu. Nigdy nie dojdzie, jeżeli pozostanie tu na końcu wojska, czekając na zwycięztwo. Powzięła postanowienie, rzuciła się na prawo w krzaki, na ścieżkę kierującą się ku łąkom.
Zamiarem Henryety było dostać się do Bazeilles przez łąki, leżące po nad Mozą. Zamiar ten zresztą, nie przedstawiał jej się zbyt wyraźnie. Nagle zatrzymała się na brzegu małego jeziora nieruchomego, które jej z tej strony zagrodziło drogę. Było to nawodnienie, nizina zmieniona w jezioro obronne, o którem nawet nie pomyślała. Przez chwilę chciała się cofnąć, potem, ryzykując zostawienie tam swych bucików, szła dalej wzdłuż brzegu, wśród trawy mokrej, w której więzła aż po kostki. Tak posuwała się przez jakie sto metrów. Nakoniec potknęła się o mur jakiegoś ogrodu, grunt się zniżał, woda uderzała o mur, głęboka na dwa metry. Niepodobna było przejść. Ścisnęła swe drobne pięście, musiała całej siły użyć nad sobą, żeby nie wybuchnąć płaczem. Po pierwszem zniechęceniu, poszła wzdłuż muru i znalazła uliczkę, ciągnącą się wśród domów rozrzuconych. Tym razem zdawało jej się, że dosięgła swego, gdyż znała dobrze ten labirynt, ten koniec ścieżki zygzakowaty, który dochodził do samej wsi.
Tutaj dopiero, pociski zaczynały padać. Henryeta skamieniała, zbladła, ogłuszona straszliwym hukiem, który wiatr tu przynosił. Granat o kilka metrów przed nią pękł. Odwróciła głowę, przypatrzyła się wyżynom lewego brzegu, zkąd wybuchał dym bateryj niemieckich; zrozumiała wszystko, puściła się dalej w drogę, z oczami wlepionemi w dal, pilnując granatów dla usunięcia im się na bok. Szalona śmiałość jej pochodu odbywała się z nadzwyczaj zimną krwią, z całym spokojem dzielnym, do jakiej jej dusza dobrej gospodyni i żony była zdolną. Nie chciała zginąć, chciała odszukać męża, odzyskać go, żyć z nim razem szczęśliwie. Granaty ciągle padały; przemykała się wzdłuż murów, kryła się za rogami domów, korzystała z najmniejszej zasłony. Ale nagle ujrzała przed sobą przestrzeń odkrytą, kawałek drogi cały pokryty blaskiem; czekała za załomem stodoły, gdy spostrzegła nad sobą, pod strzechą pewien rodzaj dziury a w niej głowę dziecka, które poglądało ciekawie. Był to chłopiec dziesięcioletni, bosy, ubrany tylko w koszulę i spodnie podarte, jakiś włóczęga wiejski, zajęty ogromnie bitwą. Jego drobne oczka czarne błyszczały, i w odpowiedzi na każdy huk, wydawał okrzyki radości.
— A to ci dopiero bal!... Nie ruszaj się, bo znowu leci!... Bum! czy pękł, ten tam?... Nie ruszaj się, nie ruszaj się!
I przed każdym granatem zanurzał się w głąb swej dziury, pojawiał się po chwili, podnosił swą głowę ptasią, by znów się schować.
Wtedy Henryeta zauważyła, że granaty padały z Liry, a tymczasem baterye w Pont-Maugis i Noyers strzelały tylko do Balan. Bardzo wyraźnie widziała dym przy każdym strzale; potem prawie zaraz słyszała świst, po którym dopiero rozlegał się huk. Następowała krótka przerwa i lekkie mgły rozpraszały się wolno.
— Teraz z pewnością golą sobie kieliszeczek! — zawołał malec. — Prędko, prędko! daj mi pani rękę, pogrzmiemy dalej.
Wziął ją za rękę i zmusił do pójścia ze sobą; i oboje biegli obok siebie, chyląc się i pędząc przez przestrzeń odkrytą. Na końcu, rzucili się pod jakąś stertę i odwróciwszy się ujrzeli znowu nadlatujący granat, który padł wprost na stodołę, w to miejsce, które przed chwilą zajmowali. Trzask był straszliwy, stodoła runęła.
Chłopiec w szalonej radości począł tańcować, tak mu się to podobało.
— Brawo! a to ci dopiero!... No, w sam czas drapnęliśmy!
Ale po raz drugi Henryeta napotkała przeszkodę trudną do pokonania, mury ogrodów, zupełne bezdroże. Jej mały towarzysz śmiał się ciągle, mówił, że mimo to przejdą jak tylko będą chcieli. Wdrapał się na wierzch muru i pomógł jej do przejścia. Jednym skokiem znaleźli się w ogrodzie warzywnym, pośród zagonów fasoli i grochu. Wszędzie płoty. Chcąc ztąd wyjść, musieli przechodzić przez domek ogrodnika. Chłopiec gwiżdżąc, machając rękami, postępował przodem, nie dziwiąc się niczemu. Popchnął drzwi, znalazł się w pokoju, przeszedł do drugiego, gdzie siedziała jakaś stara kobieta, jedyna dusza żywa tutaj. Zdawała się być nieprzytomną i stała przy stole. Spoglądała na te dwie osoby przechodzące przez jej dom i nie rzekła do nich ani słowa a oni także nie przemówili do niej. Drugą stroną wyszli na jakąś uliczkę, którą szli czas jakiś. Potem nowe przeszkody się trafiły, i tak było na przestrzeni jednego kilometra blizko; przeskakiwali mury, przedzierali się przez gęstwiny, biegli drogą najkrótszą przez bramy wozowni, okna mieszkań stosownie do tego, gdzie ich los zaprowadził. Psy wyły, o mało ich nie przewróciła jakaś krowa uciekająca pędem szalonym. Ale widocznie zbliżali się, czuli zapach pogorzeliska, wielkie płachty czerwonawego dymu, niby zasłona powiewna, co chwila zasłaniały słońce.
Nagle chłopiec zatrzymał się i stanął przed Henryetą.
— Powiedz-no mi, moja pani, gdzie ty idziesz?
— Widzisz przecie, idę do Bazeilles.
Gwizdnął, roześmiał się głosem nicponia zbiegłego ze szkoły i rzekł:
— Do Bazeilles... Oho! to nie interes dla mnie. Ja idę gdzieindziej. Padam do nóżek!
I odwrócił się, odszedł tak jak przyszedł, i nie wiedziała wcale zkąd on się wziął i gdzie się podział. Znalazła go w dziurze, straciła go z oczów za murem i nie miała go już nigdy ujrzeć.
Henryeta, gdy została sama, doznała dziwnego uczucia trwogi. Przecież to dziecko obszarpane, nie było dla niej żadną ochroną, ale ją ogłuszało swem gadulstwem. Teraz drżała, ona, tak odważna zwykle. Granaty już nie padały, niemcy przestali strzelać do Bazeilles, w obawie zapewne, żeby nie zabijali swoich, teraz panów wsi. Natomiast od niejakiego czasu słyszała świst kul, to brzęczenie much, o którem jej kiedyś mówiono i które teraz doskonale poznawała. W dali, gdzieś tam panował taki zamęt, taki wylew wszelkich wściekłości, że nierozróżniała nawet huku ognia karabinowego w tej wrzawie gwałtownej. Ominąwszy róg jakiegoś domu, tuż koło jej ucha rozległ się trzask głuchy, niby upadek naczynia metalowego, tak że zatrzymała się odrazu i kula zaryła się w ścianie; na ten widok zbladła. Potem, nim zdołała rozstrzygnąć pytanie, czy należy iść dalej, uczuła uderzenie w czoło niby młotem i upadła całkiem ogłuszona na kolana. Druga kula rykoszetując, otarła się o nią powyżej powieki lewej, i zadrapała ją mocno. Gdy dotknęła się oburącz czoła, spostrzegła krew czerwoną. Ale obmacała głowę palcami i powtarzała głośno, dla dodania sobie odwagi:
— To nic, to nic... Przecież nie ma się czego bać, nie! ja się wcale nie boję...
Jakoż naprawdę podniosła się i szła odtąd śród kul z obojętnością istoty, która już nie rozumuje, która ofiarowuje swe życie. Nie usiłowała już się ukrywać, szła prosto, z głową podniesioną, przyśpieszając kroków jedynie dla tego, by odszukać męża. Pociski pękały dokoła niej, dwadzieścia razy życie jej wisiało na włosku a ona na to nie zwracała uwagi. Jej pośpiech lekki, jej czynność kobiety cichej — zdawały jej się dopomagać, przemykała się wszędzie, delikatna, zwinna, wśród niebezpieczeństw, którym się wymykała. Nakoniec znalazła się w Bazeilles, szła przez pole zasiane koniczyną, dla dostania się na drogę, na wielką ulicę przecinającą wieś. W chwili, gdy na nią weszła, spostrzegła po stronie prawej, o dwieście kroków przed sobą, swój dom w płomieniach choć ognia przy blasku słonecznym dojrzeć nie można było, ale dach na pół już zapadnięty, okna żygające kłębami dymu, zdradzały co się tam dzieje. Wtedy poczęła biedz pędem bez oddechu.
Weiss od godziny ósmej był tu zamknięty, oddzielony od wojsk, które się cofały. W tej chwili powrót do Sedanu stał się niemożliwy, gdyż bawarczycy, wkraczając przez park Montivilliers, odcięli linię odwrotu. Był sam, z karabinem i nabojami, jakie mu jeszcze pozostały, gdy spostrzegł przed swemi drzwiami kilkunastu żołnierzy, tak jak on zapóźnionych, odciętych od towarzyszów, szukających oczami schronienia, gdzieby przynajmniej mogli drogo sprzedać swe życie. Zbiegł szybko, żeby ich wpuścić, i odtąd dom miał załogę, kapitana, kaprala, ośmiu żołnierzy, wszystkich rozgorączkowanych, na pół oszalałych, gotowych bronić się do ostatka.
— I ty tu jesteś, Wawrzeńcze? — zawołał Weiss, spostrzegłszy ze zdziwieniem między nimi wysokiego chłopaka, chudego jak szczapa, który trzymał karabin, podniesiony zapewne koło jakiego trupa.
Wawrzeniec w spodniach i kurtce z niebieskiego płótna, był chłopcem ogrodniczym z sąsiedztwa, liczył koło trzydziestu lat, i niedawno stracił matkę i żonę, zmarłą na złośliwą gorączkę.
— A dla czegóżbym nie miał być? — odrzekł. — Mam tylko moją mózgownicę, mogę ją oddać... A zresztą, wiesz pan co, to mię bawi, bo nie źle strzelam i śmiesznie patrzeć, jak każda moja kula sprząta tych łajdaków!
Tymczasem kapitan i kapral oglądali dom. Na dole nie było nic do roboty, zatarasowano tylko drzwi i okna sprzętami jak najmocniej. Obronę zaś urządzili w trzech maleńkich pokoikach na pierwszem piętrze i na strychu, aprobując w zupełności przygotowania, wykonane przez Weissa, to jest materace zasłaniające okiennice, z zachowaniem tu i owdzie otworów do strzałów. W chwili gdy kapitan się wychylił dla zbadania okolicy usłyszał krzyki i płacz dziecka...
— Co to takiego? — spytał.
Weiss spostrzegł w farbiarni sąsiedniej małego Karolka chorego, z twarzą rozognioną od gorączki wśród białej pościeli, wołającego pić, przyzywającego matki, która mu już odpowiedzieć nie mogła, bo leżała na bruku z głową strzaskaną. Na ten widok z bolesnym giestem, zawołał:
— To jest biedne dziecko, któremu kartacz zabił matkę, płacze teraz...
— Do wszystkich dyabłów! — mruknął Wawrzeniec — zapłacą mi oni za to wszystko!
W dom padały tylko kule zabłąkane. Weiss i kapitan w towarzystwie ogrodnika i dwóch żołnierzy, weszli pod strych, zkąd mogli lepiej czuwać nad drogą. Widzieli ją nieco ukośnie aż do placu kościelnego. Plac ten był teraz w ręku bawarczyków, ale posuwali się oni ciągle z wielkim trudem i z większą jeszcze ostrożnością. W rogu jednej z uliczek garść piechurów, trzymała ich w szachu przeszło przez kwadrans, przy pomocy ognia tak tęgiego, że stosy trupów się potworzyły. Nakoniec w domu, w innym kącie, umieścili się i bronili zacięcie. W tym czasie, wśród dymu, spostrzeżono kobietę ze strzelbą, strzelającą z okna. Dom ten należał do piekarza, gdzie żołnierze zamknęli się, pomieszani z mieszkańcami; dom został wzięty, dały się słyszeć krzyki, straszny tłum runął aż na drugą stronę ulicy, potok w którym widziano suknię kobiecą, kurtkę męzką, włosy siwe najeżone; potem zagrzmiał ogień plutonowy, i krew trysła aż do szczytu muru. Niemcy byli nieubłagani; każdy wzięty z bronią w ręku, nie należący do wojsk walczących, bywał natychmiast rozstrzeliwany, jako wyjęty z pod prawa. Wobec wściekłego oporu miasteczka, gniew w niemcach wzrastał, a dotkliwe straty, jakie ponosili od pięciu blizko godzin, zmuszał ich do okrutnego odwetu. Rynsztoki płynęły krwią, trupy zawaliły ulice, niektóre dzielnice zmieniły się w kostnice, w których brzmiało nieustannie chrapanie śmiertelne. Widziano, jak do każdego domu zdobytego siłą, rzucali słomę zapaloną; inni biegali z pochodniami, jeszcze inni oblewali mury naftą i wkrótce całe ulice stanęły w ogniu; Bazeilles gorzało.
W pośrodku miasteczka jeden tylko dom Weissa, ze swemi okiennicami zamkniętemi, zachował swój groźny wygląd twierdzy, zdecydowanej na upartą obronę.
— Baczność! już idą! — zawołał kapitan.
Zagrzmiały strzały ze strychu i z pierwszego piętra i trzech bawarczyków, słaniających się koło murów, padło. Inni cofnęli się, zaczaili się po wszystkich węgłach uliczki; rozpoczęło się oblężenie domu i taki deszcz kul począł smagać front, że możnaby sądzić, że to grad pada. Strzelanina ta trwała przeszło dziesięć minut, dziurawiąc tynk, nie czyniąc zresztą żadnych innych szkód. Ale jeden z żołnierzy, których kapitan wziął ze sobą na strych wychylił się nieostrożnie przez dymnik, dostał kulą w czoło i padł na miejscu.
— Niech piorun trzaśnie, jednego straciliśmy! — mruknął kapitan. — Uważajcie, niema nas zbyt wielu, byśmy mogli ginąć niepotrzebnie.
Schwycił karabin i strzelał, ukryty po za okiennicą. Ale Wawrzyniec, ogrodniczek, budził powszechne uwielbienie. Klęcząc, z lufą karabinu opartą o ciasny wylot strzelnicy, strzelał tylko wtedy, gdy był pewny skutku; i nawet z góry zapowiadał do kogo mierzy.
— Do tego małego oficerka niebieskiego, tam... w samo serce... teraz, do tego drugiego, chudego, między oczy... a ten tłuścioch z rudą brodą, który mię irytuje, dostanie w brzuch...
I za każdym razem, padał człowiek wyznaczony, niby piorunem rażony; a on strzelał dalej wolno, mając dość zajęcia, gdyż jak mówił, potrzebuje dość czasu na to, by ich wszystkich w ten sposób wystrzelać.
— Ach, gdybym widział! — wołał Weiss wściekły.
Stłukł sobie okulary i był tem bardzo zmartwiony. Miał tylko jeszcze binokle, ale mu ciągle spadały z nosa mokrego od potu, jaki mu zalewał twarz; niekiedy strzelał na oślep, rozgorączkowany, z rękami drżącemi. Szalona namiętność, gniew, uniesienie odbierało mu zwykły spokój.
— Nie śpiesz się pan, to na nic się nie przyda — mówił Wawrzyniec. — Widzisz pan tego bez hełmu, tam przy sklepie korzennym? mierz pan do niego starannie... Ależ wybornie, strzaskałeś mu pan łapę i nurza się we krwi.
Weiss, blady nieco, patrzał przed siebie i szeptał.
— Dobij go pan!
— Miałbym tracić kulę — o! nie. Wolę innego sprzątnąć.
Oblegający widocznie zauważyli te straszliwe strzały, padające z dymników strychu. Nikt nie mógł się posunąć naprzód, bez narażenia się na śmierć pewną. Kazali więc wystąpić świeżym wojskom, i rozkazano zasypać dach kulami. Odtąd niepodobna było utrzymać się na strychu; dachówka została podziurawiona, jak gdyby to były cienkie kawałki papieru, — pociski padały do środka ze wszystkich stron, brzęcząc jak pszczoły. Co chwila narażano się na śmierć pewną.
— Zejdźmy — rzekł kapitan. — Na pierwszem piętrze można się jeszcze trzymać.
W chwili gdy począł schodzić po drabinie, kula trafiła go w pachwinę i upadł na polepę.
— Zapóźno! — zawołał.
Weiss i Wawrzyniec, przy pomocy pozostałych żołnierzy, usiłowali go wynieść ztąd, choć krzyczał na nich, żeby czasu nie tracili napróżno, zajmując się nim; z nim się już skończyło, może tak dobrze zdechnąć na górze jak na dole. Mimo to jednak, gdy go umieszczono na pierwszem piętrze na łóżku, chciał jeszcze kierować obroną.
— Strzelać w kupę, resztą się nie zajmujcie. Dopóki ogień wasz nie zmniejszy się, mają oni dość rozsądku, by się naprzód nie posunąć.
W rzeczy samej, oblężenie domku trwało dalej, ciągnęło się zbyt długo. Ze dwadzieścia razy zdawało się, że runie pod burzą żelaza prującego jego ściany, a przecież, wśród uraganu, wśród dymu, stał on ciągle, podziurawiony, żygający kulami przez każdy otwór. Oblegający rozwścieczeni tym oporem tak długim, utratą tylu ludzi przed taką chałupą, wyli, rozrzucali się w tyralierkę, nie mając odwagi rzucenia się naprzód, by wywalić drzwi i okna na dole.
— Baczność! — zawołał kapral — jedna okiennica się oderwała.
Deszcz kul zerwał z zawias okiennicę. Ale Weiss skoczył naprzód, pchnął szafę ku oknu i Wawrzyniec ukryty za nią, mógł strzelać dalej. Jeden z żołnierzy leżał u jego nóg, ze szczęką strzaskaną, krew zeń płynęła obficie. Inny dostał kulą w szyję, potoczył się aż pod ścianę, gdzie chrapał ciągle, targany dreszczem konwulsyjnym całego ciała. Zostało ich tylko ośmiu, nie licząc kapitana, który nie mogąc już mówić z osłabienia, oparty na poduszkach, wydawał jeszcze rozkazy znakami. Podobnie jak strych, trzy pokoje pierwszego piętra stawały się niemożliwe do utrzymania, gdyż materace podarte na szmaty, nie powstrzymywały już kul; kawałki tynku odpadały od ścian i sufitów, meble trzaskały, ściany szaf pękały, niby pod ciosami toporu. Najgorszem było to, że poczynało brakować amunicyi.
— Szkoda! — mruczał Wawrzyniec — tak doskonale nam idzie!
Nagle Weissowi przyszła myśl do głowy.
— Zaczekajcie!
Przypomniał sobie o żołnierzu zabitym na górze, pod strychem. Poszedł tam, obszukał go, chcąc zabrać naboje, jakie powinien był mieć przy sobie. Cały kawał dachu się zawalił i widział niebo błękitne, przestrzeń wesołego blasku, który wprawił go w zdziwienie. Unikając kul, wlókł się na kolanach. Znalazłszy nakoniec naboje, ogółem około trzydziestu, począł biedz pędem.
Ale na dole, w chwili gdy dzielił się tym nowym zapasem z ogrodniczkiem, jeden z żołnierzy krzyknął i upadł na kolana. Zostało ich tylko siedmiu, a zaraz potem sześciu, gdyż kapral dostał w lewe oko kulą, która mu rozsadziła czaszkę.
Odtąd Weiss nic nie wiedział, co się koło niego dzieje. Wraz z pięciu pozostałymi strzelał ciągle jak szaleniec, zużytkowując naboje, nie przypuszczając nawet myśli poddania się. W trzech małych pokoikach, podłoga była zarzucona szczątkami sprzętów. Trupy zawalały drzwi; jeden ranny, leżąc w kącie, jęczał głosem straszliwym i nieustannym. Krew wszędzie czerwieniała; strumyk jej przeniknął przez drzwi i płynął po schodach. Prawie niepodobna tu było oddychać, atmosfera była gęsta i przesiąknięta zapachem prochu, pełna dymu, pyłu ostrego, cuchnącego, noc prawie zupełna, którą oświecały błyskawicznie ciemne płomienie strzałów.
— Do wszystkich dyabłów! — krzyknął Weiss — sprowadzają armaty!
Tak było w rzeczy samej. Tracąc nadzieję skończenia z tą garścią szaleńców, którzy im tak długo się opierali, bawarowie zabrali się do zatoczenia działa na rogu placu kościelnego. Skoro dom rozwalą, myśleli, może im się uda przejść. Oblężonych, ten zaszczyt, jaki im czyniono, ta artylerya wymierzona do nich, rozweseliła nadzwyczajnie; szydzili pogardliwie. Ach, nikczemni, gbury podłe wraz ze swem działem! Wawrzyniec, ciągle klęcząc, mierzył starannie do artylerzystów, zabijając ich kolejno; tak że całą obsługę działa wystrzelał i upłynęło pięć do sześciu minut, nim dano z niego ognia. Granat wymierzony zbyt wysoko, przeszedł górą, znosząc kawałek wiązań dachowych.
Ale koniec się zbliżał. Napróżno przetrząsano zabitych, nie było już ani jednego naboju. Wyczerpani, na pół błędni, sześciu pozostali szukali poomacku, czemby mogli rzucać przez okna w nieprzyjaciela. Jeden z nich, wysunął się na zewnątrz, krzyczał, groził pięściami i został poszarpany gradem ołowiu — zostało ich tylko pięciu. Co robić? czy zejść i wymknąć się przez ogród i łąki? W tej chwili rozległ się wrzask na dole; wściekły potok zalał schody; to bawarzy, którzy nakoniec wdarli się do domu, wywaliwszy drzwi z tyłu. Straszliwe zamieszanie zapanowało w pokoikach, między ciałami i szczątkami sprzętów. Jeden z żołnierzy padł z piersią przeszytą bagnetami, dwóch innych wzięto żywcem; a tymczasem kapitan, wydawszy ostatnie tchnienie, leżał z ustami otwartemi, z ręką podniesioną w górę, jak gdyby wydawał rozkazy.
Jakiś oficer z włosem jasnym, uzbrojony w rewolwer, z oczami krwistemi, które zdawały się wychodzić ze swej oprawy, spostrzegł Weissa i Wawrzyńca, pierwszego w paltocie, drugiego w kurtce błękitnej, i zawołał do nich tonem gwałtownym, po francuzku:
— Kto jesteście? co tu robicie?
A widząc, że są czarni od prochu, zrozumiał wszystko i obrzucił ich obelgami już po niemiecku, głosem zduszonym przez straszny gniew. Już podnosił broń, chcąc im głowy roztrzaskać, gdy żołnierze, którymi dowodził, rzucili się, porwali Weissa i Wawrzyńca i wywlekli ich na schody. Obu wyniesiono, bito, i wśród tej fali ludzi, rzucono na drogę; potoczyli się pod ścianę naprzeciwko, wśród takiego wrzasku, że nie słyszano już rozkazu wodzów. W ciągu dwóch lub trzech minut, podczas gdy oficer z jasnemi włosami starał się do nich dostać, by przewodniczyć egzekucyi, podnieśli się na nogi i spojrzeli przed siebie.
Domy gorzały, Bazeilles było jednem zgliszczem. Przez wązkie okna kościoła, płomienie poczynały się ukazywać. Żołnierze, goniąc jakąś staruszkę, zmusili ją, że im dała zapałek i podpalili niemi firanki u jej łóżka. Powoli ogień wzrastał podsycony przez wiązki słomy, oblewane naftą; była to istna wojna dzikich, zaostrzona długością boju, zemstą za poległych, których stosy się piętrzyły i po których stąpano. Całe tłumy przebiegały śród dymu i iskier, wśród straszliwej wrzawy, składającej się ze wszelkich odgłosów, ze skarg konania, strzałów, walenia się domów. Nie można się było nawzajem widzieć; całe chmury pyłu szarego unosiły się, zakrywały słońce, przepełnione nieznośną wonią potu i krwi, jak gdyby obciążone obrzydliwością rzezi. Zabijano ciągle, niszczono wszystko; dziki zwierz wypuszczony, rozwścieczony gniewem, szaleństwo człowieka pożerającego innego człowieka...
Weiss widział swój dom w płomieniach. Żołnierze nadbiegli z pochodniami, inni podsycali ogień, rzucając w niego szczątki sprzętów. Nagle parter się zapalił, dym począł wychodzić przez wszystkie otwory ścian i dachu. Sąsiednia farbiarnia także się zapaliła; i straszna rzecz, słychać było głos małego Karolka leżącego w łóżku, pożeranego przez gorączkę, który wołał matki, podczas gdy suknie tej ostatniej, leżącej na progu z głową roztrzaskaną, już się zapaliły.
— Mamo, pić!... mamo, daj mi wody...
Ogień buchał, głos ustał i słychać było tylko hurra krzykliwe zwycięzców.
Ale po nad wrzawą, po nad jękami, rozległ się straszliwy krzyk. Była to Henryeta, która nakoniec przedostała się tutaj i spostrzegła swego męża, przy murze, twarzą do plutonu gotującego się do strzału.
Rzuciła mu się na szyję.
— Mój Boże, co to się dzieje? przecież nie zabiją cię chyba!
Weiss oszołomiony spojrzał na nią. Jakto? ona, jego żona, tak długo pożądana, ubóstwiana prawie bałwochwalczo! I dreszcz po nim przebiegł. Co on zrobił? Dla czego tu został, po co strzelał, zamiast iść do niej, jak to był przyrzekł? I ujrzał stracone swe szczęście, gwałtowny rozdział na zawsze. Potem spostrzegł krew na jej czole, i głosem zmęczonym szepnął:
— Czy jesteś raniona?... po cóż tu przyszłaś? to szaleństwo!
Szybkim ruchem, przerwała mu:
— To nic, zadrapanie proste... Ale ty, ty! dla czego cię pilnują? Nie chcę, żeby cię zabijali!
Oficer, który z trudnością przedostał się przez drogę zawaloną, ażeby pluton mógł nieco się cofnąć, przyszedł usłyszawszy głosy. Gdy spostrzegł kobietę zawieszoną u szyi jednego z jeńców, zawołał gwałtownie po francuzku:
— Żadnych głupstw? Zkąd pani jesteś i co tu chcesz?
— Oddajcie mi męża.
— Ten człowiek jest pani mężem? On jest skazany, sprawiedliwość musi być wykonana.
— Oddajcie mi męża.
— Posłuchaj mię pani. Miejże rozum... Usuń się, nie mamy zamiaru ani ochoty sprawić ci przykrości.
— Oddajcie mi męża.
Widząc, że jej nie przekona, oficer chciał już wydać rozkaz, żeby ją wyrwano z objęć męża, gdy Wawrzyniec, dotąd milczący, z miną obojętną, wdał się w to.
— Kapitanie, to ja sprzątnąłem wam tylu ludzi, niech mię więc rozstrzelają. Niczego więcej nie pragnę, zwłaszcza, że nie mam ani matki, ani żony, ani dzieci... Tymczasem ten pan jest żonaty... Puśćcie go, a zajmijcie się tylko mną...
Kapitan, uniesiony gniewem, wrzasnął:
— A to historya! Czy drwicie sobie ze mnie?... Dalej, na ochotnika, zabrać mi tę kobietę!
Musiał ten rozkaz powtórzyć po niemiecku. Jakiś żołnierz wysunął się, bawarczyk przysadkowaty, o głowie ogromnej, okolonej włosami i brodą ryżą, pod któremi widać było nos szeroki i dwoje oczów dużych, niebieskich. Był cały zbryzgany krwią, straszny, podobny do niedźwiedzia jaskiniowego, do zwierzęcia czerwonego od pożarcia ofiary, której kości pogruchotało.
Henryeta, wśród rozdzierającego krzyku, powtarzała:
— Oddajcie mi męża, zabijcie mnie z nim razem.
Ale oficer, bijąc się silnie pięściami w piersi, mówił, że on nie jest katem, że jeżeli są tacy, co zabijają niewinnych, to on do nich nie należy. Ona nie jest skazaną; on da sobie raczej rękę uciąć, niż dotknie się włosa z jej głowy.
Podczas, gdy bawarczyk się zbliżał, Henryeta uczepiła się ciała Weissa, cisnąc się do niego wszystkiemi siłami.
— O! mój drogi, błagam cię, nie puszczaj mnie, pozwól mi umrzeć z tobą...
Weiss płakał rzewnie i nic nie mówiąc starał się od niej uwolnić, odczepiał jej ręce i nogi, palce ściskające go konwulsyjnie.
— Nie kochasz mię więc, kiedy chcesz umrzeć bezemnie... Nie puszczaj mnie, zabiją nas razem.
Oderwał jej drobną rączkę i przycisnął do ust, usiłując jednocześnie uwolnić się od drugiej.
— Nie, nie, nie puszczę cię... chcę umrzeć!...
Nakoniec z wielkim trudem trzymał jej obie ręce. Dotąd milczał, nic nie mówił, ale teraz rzekł:
— Bądź zdrowa, moja żono najdroższa.
I sam rzucił ją w ramiona bawarczyka, który ją uniósł.
Rzucała się, krzyczała, a żołnierze, chcąc ją zapewne uspokoić, mówili do niej surowo. Gwałtownym ruchem zdołała oswobodzić głowę i widziała wszystko.
Nie trwało to nawet trzech sekund. Weiss, któremu przy pożegnaniu spadły binokle, żywo je założył na nos, jak gdyby chciał przypatrzeć się śmierci. Cofnął się, oparł się o mur, zakładając ręce na piersi; i w swym surducie poszarpanym ten wysoki młodzieniec cichy, stał z twarzą pełną zapału, z poważną pięknością męztwa. Obok niego Wawrzyniec wsadził obie ręce do kieszeni. Zdawał się gardzić okrutną sceną, wyrażał obrzydzenie dla tych dzikich, którzy zabijali mężczyzn w oczach ich żon. Wyprostował się, spojrzał na nich i głosem pełnym niewysłowionej pogardy krzyknął:
— Wstrętne świnie!
Ale oficer podniósł już szpadę i obaj mężczyźni padli jak ciężkie masy, ogrodniczek twarzą do ziemi, rachmistrz na bok, wzdłuż muru. Ten, przed wyzionięciem ducha rzucił się kilka razy konwulsyjnie, powieki mu drżały, usta się roztworzyły, jakby chciał mówić. Oficer, zbliżywszy się, poruszył ich nogą, chcąc się przekonać, czy w istocie nie żyją.
Henryeta wszystko to widziała, te oczy umierające, które jej szukały, ten dreszcz okropny konania, ten but ciężki, który potrącał ciało. Nie krzyczała, ale w milczeniu gryzła, co mogła, rękę, którą jej zęby napotkały. Bawarczyk wrzasnął z bólu. Rzucił ją, chciał ją zdusić. Twarze ich się dotykały i nigdy nie miała zapomnieć tej brody i włosów ryżych, zbryzganych krwią, tych oczów niebieskich, rozszerzonych i błędnych z wściekłości.
Później Henryeta nie mogła sobie wyraźnie przypomnieć, co się potem stało. Jednego tylko pragnęła, powrócić do zwłok swego męża, wziąść je, czuwać nad niemi. Ale podobnie jak w sennem marzeniu, tysiące przeszkód zatrzymywało ją na każdym kroku. Znowu wybuchnęła żywa strzelanina; między wojskami niemieckiemi zrobił się wielki ruch; było to przybycie piechoty marynarki i walka się znów zaczęła z taką gwałtownością, że młoda kobieta została wyparta na lewo, w jakąś uliczkę przepełnioną przerażonymi mieszkańcami. Zresztą, rezultat walki nie mógł być wątpliwy, było zapóźno odzyskiwać pozycyę opuszczoną. Prawie przez pół godziny piechota walczyła, dawała się zabijać z zapałem przepysznym; ale nieprzyjaciel ciągle otrzymywał posiłki, wysuwał się zewsząd z łąk, z ulic, z parku Montviliers. Nic nie było w stanie zmusić ich do opuszczenia tej wsi, tak drogo kupionej, gdzie kilka tysięcy ich towarzyszów spoczywało wśród krwi i pożogi. Teraz zniszczenie zapanowało; była to kostnica pojedynczych członków ciała ludzkiego i szczątków gorejących, i Bazeilles zduszone, unicestwione, zmieniło się w zgliszcza.
Poraz ostatni Henryeta spostrzegła w oddali swój domek, którego sufity się zapadały wpośród wichrowatych płomieni. Ciągle widziała ciało męża przed nią, pod murem. Ale nowa fala ją unosić poczęła, trąbki grały, była porwaną, sama niewiedząc kiedy, przez cofające się wojska. Stała się rzeczą, tocząc się wśród mętnego marszu tłumu, posuwającego się po drodze. Nic już nie widziała, i znalazła się w Balan, u ludzi których nie znała wcale, i w kuchni z głową opartą na stole, gorzko płakała...

V.

Na płaskowzgórzu Algerie o godzinie dziesiątej, kompania Beaudoin leżała ciągle wśród kapusty na polu, z którego się nie ruszyła od rana. Ogień krzyżowy bateryi w Hattoy i na półwyspie Iges, wzmagając się ciągle, ubił znów dwóch ludzi; żaden rozkaz posuwania się naprzód nie nadchodził. Czyżby miano przepędzić tu dzień, wśród kartaczy, nie bijąc się wcale?
I ludzie nie mieli już tej ulgi, by strzelać. Kapitan Beaudoin zdołał powstrzymać ogień, tę szaloną i bezpożyteczną palbę na lasek z przeciwka, gdzie, jak się zdaje, nie było żadnego prusaka. Słońce prażyło i pod jego żarem, pod niebem z płomieni spoczywano na ziemi.
Jan, odwróciwszy się, zaniepokoił się widokiem Maurycego, który opuścił głowę z twarzą do ziemi, z oczami zamkniętemi. Był bardzo blady i nieruchomy.
— No, co ci jest?
Maurycy poprostu zasnął. Oczekiwanie, zmęczenie, znużyły go zupełnie, pomimo śmierci unoszącej się wszędzie. Obudził się nagle, otworzył swe duże oczy spokojne, w których nagle zajaśniał przestrach bitwy. Nigdy nie mógł sobie przypomnieć, jak długo spał. Zdawało mu się, że wychodzi z nicości nieskończonej i rozkosznej.
— To zabawne — mruknął — spałem. Ale to mi dobrze zrobiło.
W rzeczy samej czuł mniejsze ściśnienie serca i pulsów, tego objęcia trwogi, która gruchocze kości. Żartował z Lapoulle’a, który od chwili zniknięcia Chouteau i Loubeta, począł się o nich niepokoić i objawiał chęć ich wyszukania. Pyszna myśl schronienia się za jakie drzewo i wypalenia fajki! Pache utrzymywał, że ich zatrzymano w ambulansie, gdzie ludzi było mało. Co prawda, nie zbyt to wygodne rzemiosło zbierania rannych pod ogniem. Potem przyszedł mu na myśl przesąd rodzinny i dodał, że nie przynosi szczęścia dotykanie się zmarłych; od tego można umrzeć.
— Milczeć tam do wszystkich dyabłów! — krzyknął porucznik Rochas. — Kto tam mówi o śmierci?
Pułkownik de Vineuil, siedząc na swym wielkim koniu, odwrócił głowę. Uśmiechnął się po raz pierwszy od rana. Potem wpadł w swą nieruchomość, ciągle obojętny na pociski, oczekując na rozkazy.
Maurycy począł się teraz zajmować tragarzami, ścigając ich wzrokiem wśród nierówności gruntu. Prawdopodobnie na końcu krzywej drogi, po za gęstwiną, musiał się znajdować ambulans, podający pierwszą pomoc, a którego ludzie przeszukiwali płaszczyznę. Nagle rozbito namiot i z wozu poczęto wyjmować konieczne przedmioty, sprzęty, naczynia, bieliznę, wszystko co jest potrzebne do pośpiesznego opatrunku, wprzód nim ranny zostanie przeniesiony do Sedanu, o tyle, o ile wystarczą wozy, których wkrótce miało zabraknąć. Byli tam tylko sami felczerzy. Tragarze dawali dowody bohaterstwa upartego i pozbawionego chwały. Widziano ich, jak ubrani szaro z krzyżem czerwonym na kaszkietach i fartuchach chodzili wolno i spokojnie wśród kul, zbierając poległych. Włóczyli się na czworakach, korzystali z każdego rowu, krzaka, z wszelkich nierówności gruntu, unikając bezpożytecznej śmierci. Dopiero, gdy znaleźli żołnierza leżącego, rozpoczynali swe ciężkie rzemiosło, gdyż wielu było zemdlonych i należało rozróżnić rannego od zabitego. Jedni leżeli twarzą do ziemi w kałuży krwi, dusząc się prawie; inni mieli usta pełne błota, gdyż z bólu gryźli ziemię; inni jeszcze leżeli w nieładzie, stosami, z rękami i nogami pokręconemi, z piersią na pół zgniecioną. Tragarze starannie ich wydobywali, zbierali tych, którzy jeszcze oddychali, prostując im członki, podnosząc głowy, które obcierali jak mogli najlepiej. Każdy z nich miał manierkę ze świeżą wodą, na którą ranni byli bardzo chciwi. I widziano ich klęczących przez nieskończenie długie chwile, jak usiłowali ożywić rannego, oczekując, aż otworzy oczy.
Maurycy o kilkadziesiąt metrów na lewo widział jednego z nich, jak starał się rozpoznać ranę jakiegoś małego żołnierza, z którego ręki płynęła krew kroplami. Byłto krwotok, który sługa czerwonego krzyża powstrzymał, naciskając na arteryę. Tym sposobem w razach naglących dawali pierwszą pomoc, bandażowali członki dlatego, by dokonać przeniesienia bez niebezpieczeństwa. To przeniesienie było rzeczą najważniejszą; podtrzymywali tych, którzy iść nie mogli, innych nieśli na rękach, jak dzieci, lub na plecach z rękami obejmującemi szyję; niekiedy łączyli się po dwóch, trzech lub czterech, w miarę potrzeby urządzali siedzenie ze swych dłoni i unosili rannego, podtrzymując go tym sposobem. Oprócz noszy regulaminowych urządzali mnóstwo innych, jak np. z karabinów powiązanych szelkami od worków. I wszędzie na płaszczyźnie oranej przez kule, widziano ich pojedynczo lub grupami, posuwających się ze swym ciężarem, pochylonych, próbujących gruntu nogą, pełnych bohaterstwa rozumnego i godnego podziwu.
Na prawo Maurycy ujrzał jednego chłopca, chudego i nędznego, który niósł ciężkiego sierżanta, wiszącego u jego szyi z nogami strzaskanemi, podobny był do pracowitej mrówki, dźwigającej ziarno zboża zbyt duże. Nagle ujrzał, jak się przewrócili i znikli obadwaj wśród wybuchu granatu. Gdy dym się rozwiał, ujrzał sierżanta leżącego na wznak bez nowej rany, podczas gdy tragarz rzucał się z brzuchem rozprutym. I zjawiła się nowa mrówka pracowita, która, przewróciwszy i zbadawszy zabitego towarzysza, zarzuciła na plecy rannego i uniosła go, gdzie należy.
Teraz Maurycy zaczął żartować z Lapoulle’a.
— Słuchaj no, jeżeli ci się to rzemiosło podoba, to idź im z pomocą!
Od niejakiego czasu baterye w Saint-Menges czyniły straszne spustoszenia, grad pocisków wzmagał się; i kapitan Beaudoin, który dotąd ciągle się przechadzał przed swą kompanią z ruchami nerwowemi, teraz zbliżył się do pułkownika. I dokądże będą wyczerpywać siłę moralną żołnierzy przez tak długie godziny.
— Nie mam rozkazów, odpowiadał pułkownik.
Znowu ujrzano generała Douay, jak pędził galopem, otoczony swym sztabem. Spotkał się z generałem Wimpffenem i błagał, by się trzymał do ostatka, co ten przyrzekł uczynić z warunkiem, że wzgórze Illy po stronie prawej będzie bronione. Jeżeli pozycya Illy będzie stracona, on nie odpowiada za nic, odwrót stanie się klęską. Generał Wimpffen oświadczył, że wojska pierwszego korpusu mają zająć wzgórze. Jakoż w rzeczy samej ujrzano, jak się tam sadowił pułk żuawów; tym sposobem generał Douay, uspokojony, zgodził się posłać na pomoc dwunastemu korpusowi zbyt zagrożonemu, dywizyę Dumont. Ale w kwadrans potem, gdy przekonał się o postawie spokojnej swego lewego skrzydła, gdy wracał, ujrzał, że wzgórze było puste. Już niebyło tam żuawów, opuszczono płaszczyznę, której pod piekielnym ogniem bateryi z Fleigneux niepodobna było utrzymać. Zrozpaczony, przewidując klęskę, pognał gwałtownie na prawe skrzydło i znalazł się wśród dywizyi Dumont, cofającej się w nieładzie, przerażonej, zmieszanej ze szczątkami pierwszego korpusu. Ten ostatni po pierwszem cofnięciu się nie mógł odzyskać swych pozycyj pierwotnych, zmuszony do pozostawienia Daigny w rękach dwunastego korpusu saskiego, a Givonny w rękach gwardyi pruskiej, i cofał się ku północy, naprzełaj przez las Garenne, szarpany przez baterye, które nieprzyjaciel ustawiał na wszystkich wzgórzach na całej przestrzeni płaszczyzny. Straszliwa obręcz ognia i żelaza ściskała się, część gwardyi szła na Illy z zachodu na wschód obchodząc wzgórza, podczas gdy ze wschodu na zachód po za korpusem jedenastym, w którego ręku było Saint-Menges, korpus piąty posuwał się ciągle, przechodził Fleigneux, popychał swe działa ciągle naprzód, z bezwstydnem zuchwalstwem, tak dalece przekonany o nieuctwie i niemocy wojsk francuzkich, że nieoczekiwał nawet na piechotę dla asekuracyi. Było południe, cały horyzont gorzał, a ogień krzyżowy niszczył korpus pierwszy i siódmy.
Wtenczas generał Douay, w chwili, gdy artylerya nieprzyjacielska tym sposobem przygotowywała ostateczny atak na wzgórza, zdecydował się na rozpaczliwe usiłowanie odzyskania takowego. Rozesłał rozkazy, rzucił się osobiście między rozbitków dywizyi Dumont, z której zdołał sformować kolumnę i rzucił ją na płaskowzgórze. Trzymała się ona tam jakiś czas bardzo dobrze; ale kule gwizdały tak gęsto, taki huragan pocisków zamiatał nagie pole, pozbawione drzew, że powszechny popłoch ogarnął dywizyę, stoki góry pokryły się uciekającymi, którzy podobni byli do słomy unoszonej przez wicher. Ale generał się uparł i kazał wystąpić innym pułkom.
Wśród straszliwego huku pojawiła się pędząca galopem sztafeta z rozkazem do pułkownika de Vineuil; nagle pułkownik podniósł się w strzemionach i z twarzą gorejącą, wskazując szpadą wzgórze, zawołał:
— Teraz na nas kolej, dzieci!... Naprzód, naprzód!
Pułk 106 porwał się na nogi. Kompania Beaudoin pierwsza stanęła, wesoło żartując; żołnierze mówili, że skostnieli, że czas się już rozruszać. Ale już po pierwszych krokach, musiano się rzucić do rowu, jaki napotkano, tak silny był ogień. I biegli schyleni.
— Chłopcze — mówił Jan do Maurycego — uwaga! Tutaj dyablo niewygodnie... nie pokazuj nosa, gdyż mogą ci go urwać... zbieraj dobrze nogi, gdyż możesz je tu zostawić. Niewielu nas ztąd wróci...
Maurycy zaledwie to słyszał wśród szumu i wrzawy tłumu napełniającej mu uszy. Nie miał już strachu, biegł unoszony pędem innych, pozbawiony własnej woli, pragnąc tylko, by się to jak najprędzej skończyło. I tak dalece stał się prostą falą tego potoku szalonego, że gdy nagle zatrzymano się na końcu rowu, wobec pola nagiego, które należało przejść, uczuł trwogę, gotów był uciec. Byłto instynkt pozbawiony wędzidła, bunt muskułów, posłusznych dotąd pędowi ogólnemu.
Już niektórzy zawracali, gdy pułkownik nadbiegł:
— Cóż to, moje dzieci, co to znaczy? przecie nie postąpicie tak nikczemnie... pamiętajcie, że pułk 106-ty nigdy się nie cofał, czyżbyście wy pierwsi mieli splamić nasz sztandar?...
Spiął konia, zagrodził drogę uciekającym, znalazł słówko dla każdego, mówił o Francyi głosem, w którym łza drżała.
Porucznik Rochas tak był tem wzruszony, że wpadł w straszliwy gniew i począł okładać szpadą żołnierzy jak kijem.
— Paskudne gbury, kolanem was wrzucę tam! Będziecie słuchać? Jeżeli nie, to pierwszemu lepszemu łeb roztrzaskam!
Ale ta gwałtowność, to prowadzenie biciem żołnierzy w ogień, nie podobało się pułkownikowi.
— Nie, poruczniku, oni pójdą... wszak prawda, moje dzieci, nie pozwolicie, by wasz stary pułkownik bił się sam jeden z prusakami?... Naprzód!
I ruszył, i wszyscy poszli za nim, tak dalece trafił im do serca, że byliby go teraz za nic nie opuścili. Przeszedł on spokojnie nagie pole na swym wielkim koniu, podczas, gdy żołnierze rozrzucili się w tyralierkę, korzystając z najmniejszej zasłony. Grunt podnosił się nieznacznie i trzeba było przebiedz przeszło 500 metrów ścierniska i zagonów z burakami, nimby doszli do wzgórza. Zamiast klasycznego ataku, takiego jaki się odbywa na manewrach w linii poprawnej, widziano tylko grzbiety pochylone, przemykające wzdłuż bruzd, żołnierzy pojedynczych lub małemi grupami, pełzających, podskakujących nagle, jak owady, posuwających się dzięki zręczności i podstępowi. Baterye nieprzyjacielskie widziały ich doskonale, pociski ryły ziemię tak nieustannie, że pojedyncze strzały łączyły się w jeden nieprzerwany grzmot.
Maurycy i Jan napotkali na szczęście zarośla, po za któremi biegli niewidziani. Mimo to, jakaś kula przedziurawiła czaszkę jednemu z towarzyszów, który padł u ich nóg. Musieli go odsunąć. Ale przestano już liczyć zabitych, było ich zbyt wielu. Przed nimi rozwijały się wszystkie okropności bitwy; spostrzegli jakiegoś rannego zataczającego się, podtrzymującego rękami wylatujące wnętrzności; jakiegoś konia, który się wlókł jeszcze z krzyżem strzaskanym; wszystkie te okropności nie wzruszały już ich teraz pod nużącym żarem słońca południowego, które paliło im głowy.
— Pić mi się chce! — jęknął Maurycy. — Zdaje mi się, że mię coś w gardle piecze. Czy nie czujesz tego zapachu spalenizny, jakby się płótno tliło?
Jan potrząsł głową.
— Czułem coś podobnego pod Solferino. Może to wojna tak pachnie... Ale mam ja tu jeszcze wódkę, wypijemy po kropelce.
Zatrzymali się spokojnie po za gęstwiną na chwilę. Ale wódka, zamiast ich orzeźwić, paliła im wnętrzności. Ten smak spalenizny w ustach, był nieznośny. Umierali przytem z osłabienia; cóżby dali za to, by mogli ugryźć kąsek chleba, jaki Maurycy miał w tornistrze, ale czyż to było możliwe? Po za nimi, wzdłuż zarośli, biegli nieustannie inni żołnierze, którzy ich zmuszali do postępowania naprzód. Nakoniec, jednym skokiem przebiegli ostatnią pochyłość. Znajdowali się na płaskowzgórzu, tuż pod starym krzyżem zmurszałym od deszczów i wiatrów, między dwoma nędznemi lipami.
— No, chwała Bogu, jesteśmy tutaj! — zawołał Jan. — Ale teraz wszystko od tego zależy, żeby tu zostać...
Miał racyę; miejsce nie było zbyt przyjemne, jak to zauważył Lapoulle głosem płaczącym, który rozweselił kompanię. Znowu wszyscy pokładli się w rżysku; niemniej przeto trzech ludzi zostało zabitych. Tutaj na wyżynie, był to istotnie huragan wściekły; pociski w tak wielkiej liczbie padały od strony Saint-Fleigneux i Givonne, iż ziemia dymiła jak pod silnym deszczem burzy. Oczywiście, pozycya nie mogła być długo utrzymaną, jeżeliby artylerya nie nadeszła dla podtrzymania wojsk wysuniętych tak śmiało. Mówiono, iż generał Douay rozkazał dwom bateryom artyleryi rezerwy posunąć się naprzód; i ludzie co chwila oglądali się niespokojnie w oczekiwaniu na te armaty, które nie przybywały.
— To śmieszne, to bardzo śmieszne! — powtarzał kapitan Beaudoin, który rozpoczął znowu swą przechadzkę nerwową. — Któż słyszał wysyłać pułk, bez poparcia go natychmiast artyleryą!...
Poczem, spostrzegłszy zagłębienie ziemi, na lewo, krzyknął do Rochasa:
— Jak myślisz, poruczniku, czy kompania nie mogłaby się tam ukryć?
Rochas, stojąc nieruchomy, poruszył ramionami.
— Ej, mój kapitanie, czy tu, czy tam, to jedno... Najlepiej nie kryć się wcale.
Wówczas kapitan Beaudoin, który nie klął nigdy, uniósł się:
— Ależ do wszystkich dyabłów! my tu wszyscy wyginiemy. Przecież nie możemy pozwolić, żeby nas wybito do nogi!
Uparł się, chciał się osobiście przekonać o wartości pozycyi, o której mówił. Ale nie zrobił dziesięciu nawet kroków, gdy zniknął wśród dymu i pyłu nagłego wybuchu, z nogą prawą strzaskaną od granatu. Upadł na wznak, wydając krzyk przeraźliwy kobiety przestraszonej.
— Nie mogło być inaczej — mruknął Rochas. — Nie warto się ruszać, jeżeli mam wyciągnąć kopyta, to je i tu wyciągnę.
Dwóch ludzi kompanii, widząc upadającego kapitana, podniosło się; a gdy ten wołał o pomoc, błagając by go ztąd wyniesiono, Jan pobiegł ku niemu, a za nim Maurycy.
— Moi przyjaciele, na miłość Boską, nie opuszczajcie mnie, zanieście mię do ambulansu!
— Do licha, kapitanie, to nie jest łatwe... ano, spróbujemy...
Właśnie naradzali się, w jaki sposób się do tego wziąść, gdy spostrzegli dwóch tragarzy, ukrytych po za gęstwiną, wzdłuż której biegli, którzy zdawali się oczekiwać aż ich zawezwą. Poczęli im dawać energiczne znaki, tak że się zbliżyli. Jeżeli dojdą do ambulansu bez wypadku, kapitan ocalony. Ale droga była długa, grad ołowiu wzmagał się ciągle.
W chwili, gdy tragarze obandażowawszy silnie nogę, unosili kapitana siedzącego na ich dłoniach złączonych, z rękami obejmującemi szyję każdego z nich, pułkownik de Vineuil, uwiadomiony o tem co się stało, nadbiegł na swym koniu. Znał on młodego człowieka od czasu, gdy wyszedł ze szkoły w Saint-Cyr, lubił go, był więc bardzo wzruszony.
— Mój biedaku, odwagi... To nic, wyleczą cię...
Kapitan zrobił ruch niedbały, jakby mu o to wcale nie szło.
— O, nie! to koniec, i lepiej że się to już raz skończy. Najgorszem jest zawsze oczekiwanie.
Uniesiono go; tragarzom udało się dostać bez szwanku do krzaków, wzdłuż których biegli szybko ze swym ciężarem. Gdy pułkownik ujrzał ich znikających po za drzewami, gdzie się znajdował ambulans, odetchnął z wyraźną ulgą.
— Ależ, pułkowniku — krzyknął nagle Maurycy — jesteś także raniony!
Dostrzegł, że z prawego buta zwierzchnika ciecze krew. Widocznie pięta została urwana i nawet kawałek podeszwy dostał się do rany.
Pan de Vineuil pochylił się spokojnie na siodle, przypatrywał się przez chwilę swej nodze, która go piekła i ciążyła mu nadzwyczajnie.
— A tak — mruknął — musiałem teraz dostać... To nic, to nie przeszkadza mi siedzieć na koniu...
I dodał, wracając na swe miejsce, na czoło pułku:
— Jak tylko się można utrzymać na koniu, to wszystko dobrze...
Nakoniec nadbiegły dwie baterye rezerwy artyleryi. Była to nadzwyczajna ulga dla ludzi przerażonych, jak gdyby te działa były szańcem, piorunem, który zmusi do milczenia armaty nieprzyjacielskie. A przytem pysznie wyglądały te baterye w szyku bojowym, każde działo ze swym jaszczykiem w tyle, konduktorzy siedzący na właściwych koniach, trzymając uzdy drugich, obsługa siedząca na lawetach, brygadyerzy i podoficerzy jadący w miejscach nakazanych przez regulamin. Wydawało się, jakby byli na paradzie, starannie zachowując przepisaną odległość, choć pędzili jak szaleni poprzez rżysko, z głuchem warczeniem burzy.
Maurycy, który znów położył się w bruździe, podniósł się pełen zapału i rzekł do Jana:
— Patrz, tam na lewo, to baterya Honoryusza. Poznałem ludzi.
Jednym ruchem ręki, Jan zmusił go do położenia się na ziemi.
— Kładź się, bo zginiesz!
Ale obadwaj, z twarzą do ziemi, nie tracili z oczów bateryi, niezmiernie zainteresowani jej ruchami; serce im biło jak młotem na widok spokojnej odwagi tych ludzi, od których oczekiwali zwycięztwa.
Nagle, po stronie lewej, na nagiem usypisku, baterya się zatrzymała; i w jednej chwili obsługa zeskoczyła z lawety, odprzodkowała, konduktorzy ustawili działa na pozycyi, konie w pół zawrócili, by się cofnąć o piętnaście metrów, czołem do nieprzyjaciela. Już sześć dział było wycelowanych, rozstawionych szeroko, podzielonych na trzy sekcye, któremi porucznicy dowodzili, wszystkie sześć pod komendą kapitana chudego i długiego, który sterczał na płaszczyznie, jak tyczka. I słychać było, jak ten kapitan krzyczał, po krótkim poprzednim obrachunku:
— Cel na sześćset metrów!
Celem miała być baterya pruska, na lewo od Fleigneux, po za krzakami, której straszliwy ogień nie pozwalał się utrzymać na wzgórzu Illy.
— Widzisz tam — począł objaśniać Maurycy w poczuciu potrzeby słyszenia swego głosu — armata Honoryusza jest w sekcyi środkowej. Patrz, nachyla się do celownika... Mały Ludwik jest celownikiem... wypiliśmy razem kieliszeczek w Vouzièrs, pamiętasz?... A tam, konduktor lewy, ten który tak prosto siedzi na koniu, pysznej klaczy, to Adolf...
Armata miała sześciu ludzi obsługi i podoficera, dalej przodek i cztery konie jeżdżone przez dwóch konduktorów, dalej jaszczyk z sześciu końmi, trzema woźnicami, potem lawety, furgon, kuźnię, cały orszak ludzi, zwierząt i przedmiotów rozciągał się w linii prostej, o sto metrów w tyle; nie licząc jaszczyków i koni zapasowych, zwierząt i ludzi przeznaczonych do zatkania dziur, którzy oczekiwali po stronie prawej, na linii strzałów, żeby nie być zbyt wystawionymi na pociski.
Honoryusz zajmował się nabiciem swego działa. Dwaj kanonierzy powrócili już niosąc nabój z jaszczyka, koło którego stał brygadyer i fajerwerker, i zaraz dwaj inni, włożywszy worek z kartaczami i nabój prochu owinięty w ceratę, który popchnęli starannie wyciorem, wrzucili granat, który ze zgrzytem przesuwał się wzdłuż gwintów. Żywo Honoryusz zajął się celowaniem, na pół pochylony nad działem, manewrując śrubą i lekkim ruchem nakazywał kierunek stojącemu za nim celownikowi, który nieznacznie kierował działem na prawo lub lewo.
— Teraz jest dobrze — rzekł, podnosząc się.
Kapitan, zgięty do połowy, nadbiegł dla sprawdzenia czy działo należycie jest wyrychtowane. Przy każdej armacie kanonier stał trzymając w ręku sznurek, gotów zań pociągnąć. I rozkazy się rozległy, kolejno numerami, wolno:
— Pierwsze działo, ognia!... Drugie działo, ognia!...
Sześć strzałów padło, działa cofnęły się, zostały naprowadzone, a podoficerowie przekonali się, że kule ich zbyt blizko padły. Uregulowali więc cel i ten sam manewr się rozpoczął z tą zwykłą powolnością dokładną, tą pracą mechaniczną z zimną krwią, jaka podtrzymywała siłę moralną żołnierzy. Działo, ukochane bydlę, koncentrowało koło siebie pewien rodzaj familii, którą wiązały nici wspólnego zajęcia. Ono było tą nicią, jedyną troską, wszystko istniało dla niego, jaszczyki, wozy, konie, ludzie. Ztąd pochodziła ta wielka spójność bateryi, ta pewność i spokój dobrego gospodarstwa.
Pierwszą salwę pułk 106-ty przyjął jednogłośnym okrzykiem. Przecie zamkną nakoniec gębę armatom pruskim! Zaraz atoli zawiedziono się, gdyż zauważono, że pociski nie dobiegały do celu, wybuchały po większej części w powietrzu, nim dosięgnęły gęstwiny, w której się ukrywała artylerya pruska.
— Honoryusz powiada — mówił dalej Maurycy — że inne armaty obok jego, są prostemi głąbami... On ją tak kocha, że ściskałby ją; takiej drugiej nie ma na świecie! Patrz, jak na nią spogląda, jak ją każe wycierać, żeby się zbyt nie rozgrzała.
Żartowali razem z Janem, obaj pełni otuchy teraz wobec tego pięknego i spokojnego męztwa artylerzystów. Ale baterye pruskie po trzech strzałach uregulowały swój ogień; zrazu przenosząc, teraz stał się tak dokładny, że pociski padały wprost na armaty francuzkie; te zaś, pomimo usiłowań dla przedłużenia swej dalekonośności, częstokroć nie dosięgały celu. Jeden z obsługi Honoryusza, wyciornik, został zabity. Odrzucono na bok ciało; obsługa odbywała się dalej z tą samą staranną regularnością, bez żadnego pośpiechu zbytecznego. Ze wszystkich stron padał grad pocisków, które wybuchały; i koło każdego działa odbywały się zawsze jednakowe ruchy metodycznie; nabój i pocisk wsuwano, celność strzału regulowano, dawano ognia, działa naprowadzano, i ta praca zdawała się tak dalece pochłaniać żołnierzy, że nic nie widzieli i nie słyszeli.
Ale na Maurycego robiła największe wrażenie postawa konduktorów, stojących o piętnaście metrów w tyle, nieruchomych na siodle, z twarzą zwróconą do nieprzyjaciela. Widać było Adolfa z jego szeroką piersią, z wielkiemi wąsami jasnemi na czerwonej twarzy, i w istocie trzeba było mieć nielada męztwo, by tak patrzeć na pociski lecące wprost, niemając przytem żadnego zajęcia, żadnej rozrywki. Obsługa, pracując, miała o czem myśleć, konduktorzy zaś, nieruchomi, patrzeli tylko śmierci w oczy, myśleć o niej musieli i czekać na nią. Kazano im stać twarzą do nieprzyjaciela, gdyby bowiem byli odeń odwróceni, nieprzeparta żądza ucieczki, byłaby wzięła górę tak w nich, jak i w koniach. Łatwiej stawia się czoło niebezpieczeństwu, gdy się je widzi. Jest to największe bohaterstwo i najmniej głośne.
Jeszcze jednemu człowiekowi granat urwał głowę, dwa konie od jaszczyka leżały z brzuchami rozprutemi, a ogień nieprzyjaciela trwał dalej tak morderczy, że całej bateryi groziło zdemontowanie, gdyby zajmowano dłużej tę samą pozycyę. Należało uniknąć tego ognia straszliwego, pomimo niebezpieczeństwa grożącego przy zmianie pozycyi. Kapitan nie wahał się ani chwili i rozkazał:
— Przyprzodkować działa!
I ruch niebezpieczny odbył się z piorunującą szybkością; konduktorzy zajechali półkolem, przywiedli przodki, które obsługa przyczepiła do dział. Ale w tej chwili przedstawiali oni szeroki front, z czego nieprzyjaciel skorzystał, by ogień podwoić. Jeszcze trzech ludzi padło. Wyciągniętym kłusem baterya popędziła, zakreśliła łuk i ustawiła się o pięćdziesiąt metrów dalej na prawo, z drugiej strony pułku 106-go, na małej płaszczyznie. Działa odprzodkowano, konduktorzy stanęli czołem do nieprzyjaciela i ogień znów się rozpoczął nieustanny, z takim hukiem, że ziemia ciągle drżała.
Nagle Maurycy krzyknął. Po trzech strzałach baterye pruskie tak samo jak przedtem uregulowały ogień i trzeci granat padł wprost na armatę Honoryusza. Widziano, jak ten ostatni poskoczył, pomacał drżącą ręką świeżą ranę, całe jedno ucho urwane u paszczy bronzowej. Ale mogła być dalej nabijaną, rozpoczęło się więc dalsze strzelanie, usunąwszy wprzód z kół trupa kanoniera, którego krew obryzgała lawetę.
— Nie, to nie mały Ludwik — rozmyślał głośno Maurycy. — Widzę go jak celuje, ale musi być raniony, gdyż używa tylko lewej ręki... Ach, ten mały Ludwik, który tak zgodnie żyje z Adolfem...
Jan, milczący dotąd, odezwał się z krzykiem przestrachu:
— Nie wytrzymają, to wszystko dyabła warte!
W rzeczy samej, na tej drugiej pozycyi, w ciągu pięciu minut niepodobna było dłużej wytrzymać. Pociski padały z niemniejszą dokładnością. Granat strzaskał jedno działo, zabił porucznika i dwóch ludzi. Żaden strzał nie chybił, tak dalece, że gdyby uparcie tu stano, to wkrótce nie zostałoby ani jedno działo całe i nie byłoby ani jednego kanoniera. Było to zniszczenie zupełne.
Wówczas poraz wtóry rozległ się głos kapitana:
— Przyprzodkować działa!
Rozpoczął się znowu znany manewr, konduktorzy pognali, zakreślili półkole i obsługa działa przyprzodkowała. Ale tym razem, w czasie wykonywania tych ruchów, pękający granat przedziurawił szyję i urwał rękę Ludwikowi, który padł na armatę. Właśnie nadbiegł Adolf w chwili, gdy zaprzęg nieco skręcił, rozległ się straszliwy huk, wywrócił kilka koziołków, i padł z piersią przeszytą, z ręką rozwartą. W ostatnim ruchu konwulsyjnym, schwycił Ludwika i tak pozostali w uścisku, straszliwie pogięci, zaślubieni nawet po śmierci.
Jednakże pomimo zabitych koni, pomimo nieporządku, jaki morderczy granat wywołał śród szeregów, cała baterya wjechała na wzgórze, umieściła się nieco naprzód, o kilka metrów od miejsca gdzie Maurycy i Jan leżeli. Po raz trzeci działa zostały odprzodkowane, konduktorzy stanęli twarzą do nieprzyjaciela, podczas gdy kanonierzy natychmiast rozpoczęli ogień, z uporem niepokonanego bohaterstwa.
— Wszystko przepadło! — szepnął Maurycy głosem z trudnością dobywającym się z gardła.
Zdawało się w rzeczy samej, że niebo i ziemia zlały się w jedną całość. Kamienie pękały, dym gęsty zakrywał chwilami słońce całkowicie. Wśród straszliwego huku, widać było konie przerażone, ogłupiałe, z głowami spuszczonemi. Kapitan wszędzie był obecny. Nakoniec kula przecięła go na dwoje, runął jak strzaskane drzewce sztandaru.
Ale koło armaty Honoryusza obsługa odbywała się ciągle, wolno, metodycznie, uparcie. On sam pomimo galonów, musiał się zabrać do roboty, gdyż zaledwie trzech ludzi pozostało. Mierzył, pociągał za sznurek, podczas gdy trzej inni biegali do jaszczyka, nabijali, wycierali wylot. Zażądano ludzi i koni zapasowych, dla zatkania dziur, spowodowanych przez śmierć; ale nie zjawiali się i trzeba było sobie samym radzić. Co było najgorszem, co wprawiało wszystkich w wściekłość, że nie dosięgano wroga, że pociski pękały w powietrzu, nie zadając wielkiej szkody tej strasznej bateryi nieprzyjacielskiej, której ogień był tak dotkliwy. Nagle Honoryusz zaklął tak głośno, że słychać go było wśród huku piorunowego; wszystkie nieszczęścia się zwalają, prawe koło u lawety zostało strzaskane! Niech dyabeł porwie! jedna łapa złamana, biedna armata przechyliła się na bok, z nosem na ziemi, niezdatna teraz do niczego! Łzy mu ciekły z oczów, objął ją rękami drżącemi, jakby ją chciał wyprostować, natchnąć odwagą przy pomocy swych gorących uścisków. Najlepsza armata, jedyna, która posłała tam kilka granatów! Potem powziął szalone postanowienie zastąpienia pod ogniem, strzaskanego koła, nowem. Przyniosłszy osobiście wraz z jednym z kanonierów koło wzięte z furgonu, zajął się robotą najniebezpieczniejszą na polu bitwy. Na szczęście ludzie i konie zapasowe przybyły, dwóch nowych kanonierów dopomogło.
Mimo to jeszcze raz baterya została zdemontowana. Już dalej nie można było prowadzić tego bohaterstwa. Rozkaz został wydany cofania się ostatecznego.
— Śpieszmy się kamraci! — wołał Honoryusz. — Uprowadźmy ją przynajmniej, żeby się nie dostała w ich łapy!
Stanowczo był zdecydowany na uratowanie armaty, jak inni ratują sztandar. Mówił jeszcze, gdy został powalony, z ręką prawą oderwaną, z bokiem lewym rozdartym. Upadł na armatę i leżał tam rozciągnięty, jak na łożu zaszczytnem, z głową wyprostowaną, z twarzą nienaruszoną i piękną gniewem, zwróconą tam, ku wrogowi. Z rozdartej kieszeni munduru wysunął się list jakiś, który jego palce schwyciły konwulsyjnie i na który krew ściekała kroplami.
Jedyny, pozostały jeszcze przy życiu porucznik, wydał rozkaz:
— Przyprzodkować działa!
Jeden jaszczyk został wysadzony w powietrze z hukiem, jakie wydaje pękające działo. Musiano wziąść konie od innego jaszczyka, by ocalić armatę, której zaprząg został zabity. I tym razem, gdy konduktorzy zakreślili półkole i gdy przyprzodkowano cztery pozostałe działa, popędzono galopem i zatrzymano się dopiero o jakie tysiąc metrów, po za pierwszemi drzewami lasu Garenne.
Maurycy wszystko to widział. Powtarzał machinalnie, z lekkiem drżeniem w głosie:
— Biedny chłopiec! biedny chłopiec!
Żal zdawał się w nim wzmagać bóle żołądka. Buntowało się w nim zwierzę, nie miał już sił, umierał z głodu. Wzrok mu się zaciemniał, nie miał nawet świadomości niebezpieczeństwa, w jakiem się pułk znajdował od chwili, gdy baterya cofnąć się musiała. Każdej chwili znaczne siły mogły płaskowzgórze zaatakować.
— Słuchajno — rzekł do Jana — muszę co zjeść... Niech mię zaraz tu zabiją, a ja jeść muszę...
Otworzył tornister, chwycił chleb obu rękami drżącemi i pożerał go chciwie. Kule gwizdały, dwa granaty pękły w pobliżu.
Ale dla niego nic nie istniało, prócz głodu, który chciał zaspokoić.
— Nie chcesz, Janie?
Ten spojrzał na niego wzrokiem błędnym, oczami szeroko rozwartemi, głodny także wściekle.
— Daj, jeść mi się chce strasznie.
Podzielili się i pożarli chleb, nie myśląc o niczem innem, dopóki ostatniej okruszyny nie pochłonęli. I wtedy dopiero spostrzegli swego pułkownika, zawsze na dużym koniu, z butem krwawym. Na wszystkich punktach pułk 106-ty począł się chwiać. Całe kompanie uciekały. Nakoniec zmuszony uledz prądowi, podniósł szpadę i z oczami pełnemi łez, zawołał:
— Moje dzieci, Bóg nas widocznie opuścił!
Otoczyły go tłumy uciekających i zniknął w fali potoku rwącego gwałtownie.
Jan i Maurycy, sami nie wiedząc jak i kiedy, znaleźli się po za gęstwiną, ze szczątkami swej kompanii. Pozostało z niej około czterdziestu ludzi, którymi dowodził porucznik Rochas; mieli ze sobą sztandar, i podchorąży, który go niósł, owinął go starannie koło drzewca, w zamiarze ocalenia go koniecznie. Posunięto się aż do końca zarośli, rzucono się między drzewa, na stoku, gdzie Rochas kazał rozpocząć ogień. Żołnierze rozrzuceni w tyralierkę, osłonięci, mogli się trzymać, zwłaszcza, że w tej chwili na prawem skrzydle rozpoczęły się wielkie ruchy jazdy, dla podtrzymania której, nadbiegło kilka pułków piechoty liniowej.
Teraz dopiero Maurycy zrozumiał to powolne, niepokonane zduszenie, które się właśnie kończyło. Rano widział prusaków debuszujących z wąwozów Saint-Albert, osadzających Saint-Menges a potem Fleigneux, a teraz, po za lasem Garenny słyszał huk dział gwardyi, widział inne jeszcze mundury niemieckie, które zbliżały się od strony Givonny. Jeszcze kilka minut, a koło się zamknie, gwardya poda rękę korpusowi piątemu, otoczy armię francuzką żywym murem, pasem piorunującym artyleryi. Sama przez się musiała przyjść do głowy myśl rozpaczliwa przełamania tego muru, posuwającego się naprzód. W tym celu cała dywizya jazdy rezerwy, pod wodzą generała Margueritte, skoncentrowała się pod zasłoną wzgórza, gotowa do szarży. Miano iść na śmierć, bez możliwego skutku, dla honoru Francyi. I Maurycy, myśląc o Prosperze, był widzem tego straszliwego widowiska.
Prosper od samego świtu, jeździł na swym koniu w ciągłych marszach i kontrmarszach, z jednego na drugi koniec płaskowzgórza Illy. Obudzono ich przed wschodem słońca, pojedynczo, nie trąbką, i dla ugotowania kaszy wymyślili taki sposób, żeby nie obudzić uwagi prusaków, iż każde ognisko otoczyli płaszczami. Potem nie wiedzieli wcale co się dzieje, słyszeli huk dział, widzieli dym, oddalone ruchy piechoty, nie znając przebiegu bitwy, jej znaczenia i czynników, pozostawieni w zupełnej bezczynności przez swych generałów. Prosper upadał z bezsenności. Był to wynik wielkich cierpień, złych nocy; znużenia nieustannego, senność niepokonana wśród kołyszących się stąpań. Śniło mu się niekiedy, że leży na ziemi, chrapie na materacu z kamyków, to znów, że śpi na miękiem łóżku, wśród białej pościeli. Na chwilę w rzeczy samej zasypiał na siodle, był czemś nieżyjącem i idącem, zmuszony iść tam, gdzie koń iść chciał. Niektórzy z jego kolegów pospadali nawet w ten sposób z koni. Wszyscy byli tak znużeni, że głos trąbki nie mógł ich zbudzić; należało ich stawiać na nogi, wyrywać z tej nicości przy pomocy tęgich kopnięć nogą.
— Co się z nami dzieje? co się dzieje? — powtarzał Prosper, chcąc się otrząsnąć z tego obezwładnienia.
Działa huczały od godziny szóstej. W chwili gdy wstępowali na wzgórze, granat zabił dwóch żołnierzy obok Prospera; dalej, trzech innych runęło na ziemię, ze skórą podziurawioną kulami, choć nie wiedziano wcale zkąd one idą. Było coś rozpaczliwego w tej przechadzce wojennej, niepożytecznej i niebezpiecznej po polu bitwy. Nakoniec, koło godziny pierwszej, spostrzegł że zdecydowano się na to, by ich poświęcić. Cała dywizya Margueritte, trzy pułki strzelców afrykańskich, jeden strzelców francuzkich i jeden huzarów, skoncentrowano w zagięciu gruntu, nieco po nad wzgórzem, na lewo od drogi. Rozległ się sygnał trąbki: „z koni!“ i zaraz zabrzmiały rozkazy oficerów:
— Przypoprężyć kulbaki! opatrzyć konie!
Prosper, zszedłszy z konia, przeciągnął się i poklepał dłonią Zefira. Biedny Zefir był tak samo jak jego pan oszołomiony i znużony. Prócz tego dźwigał za dużo; bieliznę w olstrach i płaszcz zwinięty, bluzę, spodnie, worek z przedmiotami potrzebnemi do czyszczenia po za kulbaką, a w poprzek tej ostatniej leżał jeszcze worek z żywnością, nie licząc czapraka, manierki, wiaderka. Tkliwa litość ogarnęła serce jeźdźca, w chwili gdy ściskał popręgi i przekonywał się, że kulbaka dobrze jest przytwierdzona.
Była to ciężka chwila. Prosper, który wcale nie był tchórzem, zapalił papierosa, tak miał sucho w ustach. W chwili szarży, każdy sobie może powiedzieć: „no, teraz mię dyabli wezmą!“ Trwało to pięć do sześciu minut, mówiono, że generał Margueritte wysunął się naprzód dla rozpoznania terenu. Oczekiwano na niego. Pięć pułków sformowało się w trzy kolumny, każda miała sześć szwadronów głębokości; armaty miały co sprzątać!...
Nagle trąbki dały sygnał: na koń! I zaraz rozległ się drugi sygnał: dobądź broń!
Pułkownik każdego pułku pędził, by zająć swe stanowisko bojowe, na dwadzieścia pięć metrów przed frontem. Kapitanowie byli na czele swych żołnierzy. I znów rozpoczęło się oczekiwanie wśród śmiertelnej ciszy. Nie słychać było żadnego hałasu, żadnego tchnienia pod palącemi promieniami słońca. Same tylko serca biły. Jeszcze jeden rozkaz, ostatni, i ta masa nieruchoma zadrga, i potoczy się pędem burzy.
W tejże chwili na skłonie wzgórza ukazał się jakiś oficer na koniu, raniony i podtrzymywany przez dwóch żołnierzy. Zrazu nie poznano go, ale potem rozległ się szmer, skarga szalona. Był to generał Margueritte, któremu kula przestrzeliła policzek, z czego później umarł. Nie mógł mówić, potrząsał ręką w kierunku nieprzyjaciela.
Wrzawa wzrastała ciągle.
— Nasz generał... Pomścijmy go, pomścijmy!
Wówczas pułkownik pierwszego pułku, podniósłszy w górę szablę, krzyknął głosem grzmiącym:
— Do ataku!
Trąbki zagrały, masa poruszyła się, zrazu truchtem. Prosper znajdował się w pierwszym szeregu, ale prawie na samym końcu prawego skrzydła. Największe niebezpieczeństwo zagraża zawsze środkowi, na który wymierzone są wszystkie strzały nieprzyjaciela. Skoro przebyto szczyt wzgórza i poczęto z niego zstępować na szeroką płaszczyznę, spostrzegł on bardzo wyraźnie, o jakie tysiąc metrów, bataliony pruskie sformowane w czworoboki, na które miano się rzucić. Zresztą, kłusował na pół senny, czuł się lekkim, niby istota uśpiona, wśród nadzwyczajnej próżni mózgu, pozbawionego wszelkiej myśli. Była to maszyna pędząca pod nieprzepartym ruchem. Powtarzano ciągle: „szlusuj, szlusuj!“ dla ściśnięcia szeregów i nadania im oporu granitowego. Potem, w miarę jak się kłus zwiększał, zmieniał się w pęd szalony, strzelcy afrykańscy wydawali, zwyczajem arabskim, dzikie okrzyki, które dodawały otuchy koniom. Wkrótce był to pęd dyabelski, pęd piekielny, szalony, dziki potok, któremu świst kul towarzyszył szmerem padającego gradu, uderzając o wszelki metal, o manierki, kubły, miedź mundurów i hełmów. Po przez ten grad rwał uragan wichru i piorunów, od którego ziemia drżała, rzucając w przestrzeń woń spalonego płótna i potu.
O pięćset metrów, Prosper wywinął koziołka pod strasznem pchnięciem, unoszącem wszystko. Schwycił Zefira za grzywę, by wskoczyć na kulbakę. Środek zmieciony, poszarpany przez palbę, zaczął się chwiać i ustępować, podczas gdy dwa skrzydła miotały się, kupiły, by odzyskać pęd. Było to konieczne i przewidziane zniszczenie pierwszego szwadronu. Konie zabite zagradzały drogę, jedne spiorunowane odrazu, inne rzucające się w gwałtowności zgonu; i widziano jeźdźców spieszonych, biegających na wszystkie strony i szukających konia. Już śmierć zasiała płaszczyznę, wiele koni bez jeźdźców galopowało ciągle, powracały same na swe miejsca w szeregu i wracały w ogień z pędem szalonym, jakby je walka ku sobie ciągnęła. Atak znów rozpoczęto, drugi szwadron biegł z furyą rosnącą, ludzie schyleni na karkach końskich, z szablą w dłoni, gotowi rąbać. Przebyto jeszcze dwieście metrów, wśród ogłuszającej wrzawy burzy. Ale jeszcze raz pod kulami środek się zapadł, ludzie i konie runęły i zatrzymały bieg stosami nieprzebytemi trupów. I tym sposobem drugi szwadron, został z kolei zniszczony, pozostawiając dokończenie dzieła tym, którzy szli za nim.
Wówczas, w heroicznem szaleństwie, gdy trzecia szarża się rozpoczęła, Prosper znalazł się pośród huzarów i strzelców francuzkich. Pułki się pomieszały, była to teraz olbrzymia fala, która się rozpryskiwała i tworzyła ciągle, by unieść to wszystko co spotkała na swej drodze. Stracił wszelkie pojęcie, pozwolił się unosić koniowi, temu dzielnemu Zefirowi, którego tak kochał i który ranny w ucho zdawał się być w paroksyzmie szaleństwa. Teraz znajdował się we środku, inne konie spinały się, wywracały koło niego, ludzie spadali na ziemię, jak gdyby pod naciskiem wichru, inni zabici odrazu, pozostawali w siodle, pędzili dalej, z oczami otwartemi. I tym razem, dwieście metrów przebyto znowu, a rżysko ukazało się pokryte umarłymi i umierającymi. Niektórzy zaryli się głowami w ziemię. Inni, padłszy na wznak, patrzeli na słońce strasznemi, szeroko rozwartemi oczami. Jakiś wielki koń czarny, koń oficerski, z brzuchem rozprutym, usiłował napróżno podnieść się na nogi przednie, zaplątane w jego własnych wnętrznościach. Pod wzmagającym się ogniem, skrzydła zakręciły się jeszcze raz, ścisnęły się i ruszyły naprzód.
Nakoniec czwarty dopiero szwadron za czwartym atakiem wpadł na szeregi pruskie. Prosper z szablą podniesioną, rąbał po hełmach, po ciemnych mundurach, które widział wśród kurzu. Krew płynęła i zauważył, że Zefir miał pysk zakrwawiony; przypuszczał, iż gryzł szeregi nieprzyjacielskie. Wrzawa była taka, że własnego krzyku nie słyszał, choć wrzeszczał z całych sił. Ale po za pierwszą linią pruską, była druga, i jeszcze jedna. Bohaterstwo było bezpożytecznem, te masy głębokie ludzi były podobne do trawy wysokiej, w której ludzie i konie ginęły. Siec ją można było do nieskończoności, a ona zawsze jeszcze była. Ogień trwał z taką gwałtownością, na krótki dystans, że mundury się zapalały. Wszystko się zapadało, ginęło śród bagnetów, pośród piersi przeszytych, głów roztrzaskanych. Pułki zostawiły tu dwie trzecie swych sił, i z całej tej szarży szalonej pozostawała tylko próżna chwała. I nagle Zefir trafiony kulą w piersi, padł gniotąc lewą rękę Prospera. Ten z bólu stracił przytomność.
Maurycy i Jan, którzy przypatrywali się bohaterskiej szarży szwadronów, wrzeszczeli z gniewu:
— Do wszystkich dyabłów, wartoż być walecznym!
I nie przestawali strzelać ze swych szaspotów, ukryci po za gęstwiną na wzgórzu, gdzie się znaleźli jako tyralierzy. Sam Rochas, podniósłszy jakiś karabin, strzelał ciągle. Ale płaszczyzna Illy, była teraz stanowczo straconą, wojska pruskie ze wszech stron ją zalewały. Mogło być koło godziny drugiej, gdy połączenie ostateczne nastąpiło, korpus piąty i gwardya zetknęły się, zamykając pierścień.
Nagle Jan upadł.
— Oberwałem i ja, jęknął.
Dostał w sam wierzchołek głowy, niby silne uderzenie młota, a jego kepi rozdarte i uniesione, leżało po za nim. Zrazu sądził, że czaszkę ma rozbitą i mózg obnażony. Przez kilka chwil nie miał odwagi dotknąć się rękami głowy, pewny że znajdzie tam dziurę, ale zdecydowawszy się na to nakoniec, spostrzegł, że palce zbroczone są krwią. Wywarło to na niego takie wrażenie, że zemdlał.
Właśnie w tej chwili Rochas dawał rozkaz cofania się. Jedna z kompanij pruskich była oddalona zaledwie o jakie dwieście lub trzysta metrów. Mogła wszystkich zabrać do niewoli.
— Nie śpieszcie się, cofajcie się wolno i strzelajcie... zbierzemy się tam, po za tym murem.
Ale Maurycy wpadł w rozpacz.
— Poruczniku, przecież nie zostawimy tu kaprala!
— Jeżeli jest zabity, to pocóż go mamy zabierać?
— Nie! nie! oddycha... Zabierzmy go!
Rochas poruszył ramionami, jak gdyby mówił, iż niepodobna zajmować się tymi wszystkimi, którzy padli. Na polu bitwy, ranny nie ma żadnej wartości. Wtedy Maurycy zwrócił się z giestem błagalnym do Pache’a i Lapoulle’a:
— Pomóżcie mi. Jestem za słaby, bym mógł dać radę.
Nie słuchali go wcale, zajęci tylko sobą, kierowani instynktem zachowawczym. Już pełzali po ziemi, znikli, lecieli ku nizkiemu murowi. Prusacy byli już w odległości może stu metrów.
Maurycy, płacząc z wściekłości został sam z Janem zemdlonym. Chwycił go w ramiona, chciał go unieść. Ale w rzeczy samej był za słaby, wycieńczony, znużony marszami i trwogą. Zachwiał się zaraz i upadł ze swym ciężarem. Gdyby przynajmniej mógł dostrzedz gdzie tragarza! Oglądał się do koła wzrokiem trwożliwym, machał rękami. Nikt nie przychodził. Wytężył wszystkie swe siły, podniósł Jana i zdołał ujść około trzydziestu kroków. Niedaleko od nich pękł granat, sądził więc, że wszystko skończone, że polegnie obok zwłok swego towarzysza.
Powoli jednak podniósł się. Obmacał się, był cały, nigdzie nawet nie zadrapał go pocisk. Dla czegóż więc nie uciekał? Był jeszcze czas, mógł dostać się do nizkiego muru w kilku skokach i byłby ocalony. Trwoga w nim wzrastała, pozbawiała go zmysłów. Już skoczył, gdy nagle ogarnęło go poczucie silniejsze niż śmierć. Nie! on nie może opuścić Jana. Wszystko w nimby się oburzyło; braterstwo, zawiązane między nim i tym chłopem, przeniknęło jego istotę na wskróś, zakorzeniło się głęboko. Przypominało to niejako pierwsze dni świata, owe chwile, gdy było tylko dwóch ludzi, i jeden bez drugiego żyć nie mógł.
Gdyby Maurycy przed godziną nie był zjadł kęska chleba pod kulami, nigdyby nie miał był siły spełnienia tego, co zrobił wtedy. Później nie mógł sobie przypomnieć, jak się to wszystko odbyło. Prawdopodobnie zarzucił sobie Jana na plecy, wlókł się, zatrzymując się dla oddechu co kilka kroków, wśród rżyska i zarośli, potykając się o każdy kamień, powstając niekiedy na nogi. Nieprzezwyciężona wola dodawała mu sił takich, że mógł poruszyć skałę. Po za nizkim murem znalazł Rochasa i kilku żołnierzy plutonu, strzelających ciągle, broniących sztandaru, który podchorąży trzymał pod pachą.
W razie niepowodzenia, korpusy armii nie miały wskazanej żadnej linii odwrotu. Wśród powszechnego braku przezorności i przy ogólnem zamieszaniu, każdy generał działał według swego widzimisię, i wszyscy w tej chwili byli odrzuceni na Sedan, pod straszliwym naciskiem zwycięzkiej armii niemieckiej. Druga dywizya korpusu siódmego cofała się w dość dobrym porządku, podczas, gdy szczątki innych dywizyj, zmieszane z pierwszym korpusem, toczyły się już ku miastu wśród nieopisanego zamętu, istny potok wściekłości i zdumienia pędzący ludzi i zwierzęta.
Ale w tej chwili Maurycy spostrzegł z radością, że Jan otwiera oczy; pobiegłszy do sąsiedniego strumienia po wodę dla obmycia mu twarzy, spostrzegł z nadzwyczajnem zdziwieniem, w głębi samotnej niziny, osłoniętej przez spadziste wzgórza, tego samego chłopa, którego rano zauważył, jak pośpiesznie obrabiał swą rolę, orząc ją przy pomocy dużego konia białego. Poco tracić dzień? Czyż dlatego, że się biją, zboże ma nierosnąć a ludzie nie jeść?

VI.

Delaherche na wysokim tarasie, gdzie wszedł dla zdania sobie sprawy z sytuacyi, począł się niecierpliwić, pragnąc się dowiedzieć co się dzieje. Widział, że pociski przelatują po nad miastem i że trzy czy cztery, które pękły na dachach domów sąsiednich, były tylko odpowiedzią na rzadki i nieskuteczny ogień fortu Palatynatu. Na pobojowisku nie mógł nic rozróżnić, poczuł więc gwałtowną chęć zasiągnięcia wiadomości, podniecany obawą utracenia w katastrofie majątku i życia. Zeszedł więc, ustawiając na górze lunetę wyrychtowaną na baterye niemieckie.
Na dole widok środkowego ogrodu fabryki zatrzymał go na chwilę. Była może godzina pierwsza, i ambulans był przepełniony rannymi. Szereg wozów przesuwał się pod bramą nieustannie. Brakowało już wozów regulaminowych o dwóch i czterech kołach. Pojawiły się lawety dział, furgony, bryczki, wszystko co można było znaleźć na polu bitwy; nawet ukazały się powoziki i drabiniaste wozy wieśniacze, zabrane po wsiach, zaprzężone w najrozmaitsze konie. Wsadzano na nie ludzi, zebranych przez ambulanse polowe, opatrzonych pośpiesznie. Było to nagromadzenie okropne biedaków, jednych bladych, prawie zielonych, drugich czerwonych od napływu krwi; wielu było zemdlonych, inni skamieniali z bólu, patrzeli na obsługę sanitarną oczami zdziwionemi, podczas gdy wielu, ledwie się ich dotknięto, wydawali ostatnie tchnienie. Napływ rannych był tak wielki, że wszystkie materace w dolnej sali zostały zajęte i major Bouroche wydał rozkaz by przyniesiono słomy, którą szeroko rozesłał w kącie. Dotąd jednak wraz ze swymi pomocnikami wystarczał do operacyj. Zażądał tylko nowego stołu z materacem i ceratą, który ustawił pod szopą, gdzie operowano rannych. Jeden z pomocników żywo nakładał serwetę nasyconą chloroformem na nos pacyenta, wązkie noże stalowe błyszczały, piłowanie wydawało lekki szmer, krew tryskała, którą zatrzymywano natychmiast. Przynoszono i wynoszono operowanych, wśród szybkiego ruchu, tak że zaledwie miano czas zmyć gąbką ceratę. Na końcu trawnika, poza gęstwiną szczodrzenicy, w wozowni którą wypróżniono i w której składano umarłych, rzucano także nogi i ręce odcięte, wszelkie szczątki ciała i kości, które pozostawały na stole operacyjnym.
Pani Delaherche i Gilberta, siedząc pod wielkiem drzewem, nie mogły nastarczyć bandaży. Bouroche, przechodząc, z twarzą rozognioną, z fartuchem zakrwawionym, rzucił paczkę bielizny panu Delaherche, krzycząc:
— Masz pan, rób cokolwiek, nie próżnuj!
Ale fabrykant zaprotestował:
— Daruj pan, ale idę dowiedzieć się co się dzieje.
Poczem dotykając się ustami włosów żony, dodał:
— Moja biedno Gilberto! co za położenie! pierwszy lepszy granat może tu wszystko zapalić! To okropne.
Była ona bardzo blada; podniosła głowę obejrzała się dokoła z dreszczem. Poczem mimowoli ukazał się uśmiech na jej twarzy.
— O tak, to okropne... ci ludzie, których krają... Dziwna rzecz, żem dotąd nie zemdlała.
Pani Delaherche widziała jak syn całował żonę w głowę. Zrobiła ruch, jakby chciała temu przeszkodzić, gdyż przyszedł jej na myśl tamten mężczyzna, który także całował te włosy nocy ostatniej. Ale ręka jej zadrżała i szepnęła:
— Mój Boże, ileż cierpień! O swoich należy zapomnieć.
Delaherche odszedł, mówiąc, że zaraz powróci z wiadomościami pewnemi. Zaraz na ulicy Maqua zdziwił się, widząc mnóstwo żołnierzy powracających z pola bitwy bez broni, w mundurach podartych, obsypanych kurzem. Nic się nie mógł dowiedzieć od tych, których zapytywał. Jedni odpowiadali jąkając się, że nic nie wiedzą; inni rozprawiali tak długo, z taką gwałtownością ruchów i egzaltacyą słów, że podobni byli do szaleńców. Machinalnie skierował się znów ku Podprefekturze, z tą myślą, że tam jest źródło wszelkich wiadomości. Przechodząc przez plac kolegium, dwie armaty, prawdopodobnie resztki jakiejś bateryi, pędząc galopem, zawadziły o chodnik. Na ulicy Dużej musiał przyznać, że miasto przepełnia się uciekinierami: trzech huzarów spieszonych, siedząc pod jakąś bramą, dzieliło się chlebem; dwaj inni, idąc wolno, ciągnęli za uzdy swe konie, nie wiedząc gdzie je umieścić; oficerowie biegali zmięszani, sami nie wiedząc dokąd idą. Na placu Turenniusza, jakiś podporucznik poradził mu, by się śpieszył, gdyż granaty padały tu często, a nawet jeden potrzaskał kratę otaczającą posąg wielkiego wodza, zdobywcy Palatynatu. I w rzeczy samej gdy biegł szybko ku ulicy Podprefektury ujrzał dwa granaty, pękające ze straszliwym trzaskiem na moście Mozy.
Zatrzymał się przed okienkiem odźwiernego, szukając pozoru, by się mógł rozpytać jakiegoś adjutanta, gdy młody głos zawołał na niego:
— Panie Delaherche! wejdź pan prędko, na dworze stać niebezpiecznie.
Była to Róża, jego robotnica, o której zupełnie zapomniał. Dzięki jej, wszystkie drzwi przed nim się rozwarły. Wszedł do mieszkania i raczył usiąść.
— Wyobraź pan sobie, że mama jest chora i położyła się do łóżka. Jak pan widzi, ja tylko sama jestem, gdyż ojciec, jako gwardzista narodowy, poszedł do cytadeli... Przed chwilą, cesarz chciał pokazać że jest mężnym, wyszedł i przeszedł całą ulicę aż do mostu. Pocisk nawet pękł przed nim i zabił konia jednego z masztalerzy. Potem wrócił..... I cóż on może więcej zrobić?
— Czy wiesz co się dzieje?... co mówią tam, ci panowie?
Spojrzała na niego zdziwiona. Była wesoła ze swemi delikatnemi włosami, świeża z oczami dziecka ruchliwego, mocno zajęta, wśród tych okropności, których nie rozumiała.
— Nie, nic nie wiem... W południe zaniosłam list do marszałka Mac-Mahona. Cesarz był przy nim... Siedzieli przez godzinę blisko zamknięci, marszałek w łóżku, cesarz, siedział tuż przy niem na krześle... Wiem to, bom ich widziała, gdy otworzono drzwi.
— I cóż mówili do siebie?
Znowu spojrzała na niego i głośno się rozśmiała.
— Ależ ja nie wiem, zkądże mam wiedzieć? Nikt nie wie o czem do siebie mówili.
Było to prawdą, i zrobił ruch, jakby się chciał usprawiedliwić ze swego głupiego pytania. Mimo to myśl o tej rozmowie nie dawała mu spokoju; jakże ona musiała być interesującą! jakie zamiary powzięli?
— Teraz, mówiła dalej Róża — cesarz udał się do swego gabinetu, gdzie zamknął się z dwoma generałami, którzy przyjechali z pola bitwy... Urwała i spojrzała na podjazd.
— Patrz pan, oto jeden z tych generałów... a nawet i drugi!
Żywo wybiegł i poznał jenerała Douay i generała Ducrota, na których konie czekały. Widział jak skoczyli na siodła i pognali pędem. Po opuszczeniu płaskowzgórza Illy, przybiegli obaj, nie wiedząc o sobie, by ostrzedz cesarza, że bitwa jest przegraną. Przedstawili wszystkie szczegóły położenia, że armia i Sedan jest otoczony dokoła, że klęska jest straszliwą.
Cesarz w swym gabinecie przechadzał się przez jakiś czas w milczeniu, krokiem chwiejnym chorego. Przy nim znajdował się tylko jeden adjutant, wyprostowany i milczący, przy drzwiach. A on chodził ciągle, od kominka do okna, z twarzą zniszczoną, wstrząsaną teraz przez dreszcz nerwowy. Plecy mu się zgarbiły jeszcze więcej, jak gdyby świat się nań walił, a oko martwe, pokryte ciężkiemi powiekami, wyrażało rezygnacyę fatalisty, który grał i przegrał z losem ostatnią stawkę. Co chwila jednak, gdy powracał przed okno na pół otwarte, dreszcz nim wstrząsał i zmuszał go do zatrzymania się na chwilę.
W jednej z takich krótkich chwil, z giestem drżącym szepnął:
— Och te działa, te działa, które słychać od samego rana!
Wistocie huk bateryi w Marfée i Frénois dochodził tu z gwałtownością nadzwyczajną. Był to trzask piorunów, od którego brzęczały szyby, trzęsły się mury, huk uparty, nieustanny, rozpaczliwy. I widzieć on musiał, iż odtąd walka jest pozbawioną wszelkiej nadziei, że wszelki opór jest zbrodnią. Po co krew rozlewać jeszcze, urywać członki, rozbijać głowy, zabijać ludzi i dodawać trupy do trupów usianych po tylu pobojowiskach? Zwyciężono nas, wszystko się skończyło, po cóż więc mordować się dalej? Dość już tych okropności i tych boleści bijących jękiem w niebiosa.
Cesarz, powróciwszy do okna, począł znów drżeć i podnosząc rękę szepnął:
— Och te działa, te działa, które grzmieć nie przestają!
Może straszna myśl odpowiedzialności podnosiła się w nim, wraz z wizyą trupów krwawych które jego błędy kładły tam tysiącami; a może było to tylko uczucie litości marzyciela, dobrego człowieka, przejętego ideałami ludzkiemi... W tym straszliwym ciosie losu niszczącego i miażdżącego, niby źdźbło słomy, jego szczęście, znajdował w sobie dość łez dla innych; zrozpaczony rzezią bezużyteczną, niezdolny do wytrzymania tego dłużej. Teraz ta zbrodnicza kanonada przeszywała mu piersi, zwiększała jego boleści.
— Och! te działa, te działa, kaźcie im umilknąć natychmiast, natychmiast!
I ten cesarz, który nie miał już tronu, poruczywszy swą władzę cesarzowej regentce, ten wódz armii, którą nie dowodził, od chwili gdy marszałkowi Bazainowi oddał naczelną komendę, doznawał teraz marzenia władzy, czuł niepokonaną potrzebę być panem poraz ostatni. Od Châlons usunął się na bok, nie wydał ani jednego rozkazu, stał się bezużytecznością bezimienną i ciężką, paczką przeszkadzającą, niesioną między bagażami wojsk. Stał się dopiero znów cesarzem w chwili klęski i pierwszy, jedyny rozkaz, jaki miał jeszcze dać, w uczuciu sentymentalnej litości swego serca, był ten, by wywieszono chorągiew białą nad cytadelą, dla zażądania zawieszenia broni.
— O! te działa, te działa!... Weź sukna, płótna, cokolwiek bądź! Biegnij prędko, powiedz, by przestano strzelać!
Adjutant wybiegł z pośpiechem, a cesarz chodził dalej swym krokiem chwiejnym od kominka, do okna, podczas gdy działa grzmiały dalej wstrząsając całym domem.
Na dole Delaherche rozmawiał jeszcze z Różą, gdy nadbiegł policyant.
— Proszę panny, nic nie można znaleźć, nikogo spotkać niepodobna... Czy nie masz panna czasem płótna, kawałka płótna białego?
— Czy chcesz pan serwety?
— Nie! nie! to za mało... Prześcieradło, choć połowę prześcieradła.
Róża pobiegła do szafy.
— Nie mam prześcieradła rozciętego, ani płótna białego! nie wiem na co panu potrzeba... ale, otóż, może dać panu obrus?
— Obrus? doskonale, tego trzeba.
I dodał odchodząc:
— Mają z tego zrobić chorągiew, którą wywieszą na cytadeli, żądając pokoju... Dziękuję pannie.
Delaherche mimowoli uczuł radość. Nakoniec będzie spokojny. Potem zdawało mu się, że ta radość jest niepatryotyczną, więc ją zdusił w sobie. Ale serce uczuło ulgę i patrzał jak jakiś pułkownik wraz z kapitanem, w towarzystwie sierżanta, wyszli szybko z Podprefektury. Pułkownik niósł pod pachą obrus zwinięty. Przyszła mu myśl iść za nimi, pożegnał więc Różę, bardzo dumną z tego, że dostarczyła potrzebnej bielizny. Druga godzina właśnie biła.
Przed ratuszem Delaherche został potrącony przez natłok żołnierzy uciekających, którzy szli od strony przedmieścia Cassine. Stracił z oczów pułkownika i zrzekł się widoku zawieszania białej chorągwi. Prawdopodobnie nie puszczonoby go do Donjon, a przytem słysząc, opowiadanie, że granaty padają na Kolegium, zaniepokoił się znowu mocno, iż może już jego fabryka stoi w płomieniach, może zgorzała od chwili gdy ją opuścił. Pobiegł więc tam, ogarnięty gorączką ruchu, zadowolony, że może tak pędzić. Ale tłumy zagradzały drogę, przeszkody zjawiały się na każdym kroku. Dopiero na ulicy Maqua odetchnął z zadowoleniem, gdy spostrzegł monumentalną fasadę swego domu nienaruszoną, bez dymu i iskier. Wszedł, krzycząc zdala do matki i żony:
— Wszystko dobrze, wywieszają chorągiew białą, zaraz ogień ustanie!
Nagle zatrzymał się, gdyż widok lazaretu był naprawdę straszliwy.
W obszernej suszarni, od której brama była otwarta, nie tylko wszystkie materace były zajęte, ale nawet nie było miejsca na słomie rozesłanej w kącie sali. Zaczęto nawet słać słomę między łóżkami, przysuwano chorych jednego do drugiego. Liczono ich już około dwustu i ciągle nowi przybywali. Szerokie okna oświecały białym blaskiem to nagromadzenie cierpień ludzkich. Niekiedy przy jakimś gwałtowniejszym ruchu, dawał się słyszeć krzyk mimowolny. Chrapanie śmiertelne konania drżało w powietrzu, przesiąkniętem wilgocią. Gdzieś w głębi, cicha skarga, prawie śpiew, nie ustawał na chwilę. I znowu zalegała głęboka cisza, pewien rodzaj odrętwienia zrezygnowanego, posępne zgnębienie izby śmierci, które przerywały tylko kroki i szept felczerów. Rany, opatrzone pośpiesznie na polu bitwy, niektóre z nich odkryte, czerwieniły się swą nagością, między szczątkami mundurów i podartych spodni. Nogi się wyciągały, jeszcze obute, zmiażdżone i krwią ciekące, kolana i łokcie, niby młotem potrzaskane, wisiały martwe u ciał. Były tam ręce pomiażdżone, palce, które ledwie się trzymały na kawałku cienkim skóry. Nogi i ramiona pourywane były najliczniejsze, skostniałe z bólu, ciężkie jak ołów. Ale najniebezpieczniejsze rany były to zadane w brzuch, piersi lub głowę. Żywoty ciekące krwią przez straszne dziury; pod skórą potworzone całe węzły wnętrzności, krzyże nadwyrężone, połamane, zginały postawę w jakieś dziwne kształty. Tu i owdzie płuca były podziurawione, niektóre tak delikatnie, że krew wcale nie szła, inne rozdarte tak, że życie uciekało krwawym potokiem; i upływ krwi wewnętrzny, którego nie było widać, piorunował ludzi odrazu. Wreszcie głowy ucierpiały najwięcej; szczęki potrzaskane, miazga krwawa z zębów i języka; oczy wbite w czaszki, lub całkiem wyłupione; czaszki otwarte, dozwalające widzieć mózg. Wszyscy ci, którzy dostali kulą w kość pacierzową lub mózg, podobni byli do trupów, unicestwieni zupełnie; inni znowu, którzy mieli kości potrzaskane, gorączkowali, rzucali się, domagali się pić głosem wielkim i błagalnym.
Pod szopą, gdzie dokonywano operacyj, widowisko niemniej było straszne. W pierwszem zamięszaniu dokonywano tylko operacyj naglących, takich jakich wymagał stan rozpaczliwy rannego. W obawie krwotoku, Bouroche przystępował natychmiast do operacyi. Niemniej nie tracił czasu na poszukiwanie kuli w głębi rany, jeżeli ta kula mieściła się w jakiem miejscu niebezpiecznem, np. w dole szyi, w pachwinie, pod kolanem lub t. p. Inne rany, które wolał zostawić czasowi, były poprostu opatrzone tylko przez pomocników pod jego osobistym nadzorem. Już sam dokonał czterech amputacyj, przerywając je krótkim spoczynkiem, lub wyjmowaniem kul temu i owemu, i zaczął uczuwać zmęczenie. Były tylko dwa stoły, jego i drugi, na którym pracował jeden z jego pomocników. Zawieszono zasłonę między temi stołami, ażeby operowani nie mogli się widzieć nawzajem. Mimo zmywania stołów gąbką, przybrały one wkrótce kolor czerwony; kubły stojące o kilka kroków, w których wodę świeżą jedna szklanka krwi zaczerwieniała, zdawały się zawierać w sobie teraz krew czystą, krew wyciekającą i płynącą wśród kwiatów trawnika. Jakkolwiek dostęp świeżego powietrza był znaczny, mimo to biła woń silna z tych stołów, bielizny, narzędzi, połączona z ckliwym zapachem chloroformu.
Delaherche w gruncie rzeczy litościwy, drżał z uczucia litości, gdy zwrócił jego uwagę powóz wjeżdżający w bramę. Natrafiono widocznie na ten pański wehikuł i napakowano weń rannych. Było ich tam ośmiu, leżących na sobie. Fabrykant wydał krzyk bolesny, ujrzawszy między nimi kapitana Beaudoin.
— Och mój biedny przyjacielu... Zaczekaj! zawołam matkę i żonę!
Przybiegły obie, zostawiwszy służącą przy zwijaniu bandaży. Służba zdrowia przeniosła kapitana do sali, i położyła go na poprzek wiązki słomy, gdy Delaherche spostrzegł leżącego na jednym z materacy jakiegoś żołnierza, nieruchomego, z twarzą ziemistą, i oczami otwartemi.
— Wszak ten człowiek już umarł!
— Prawda, odrzekł infirmer. Niepotrzebnie tylko zawadza.
Schwycił wraz z jednym z towarzyszów ciało i wyniósł je do kostnicy, którą urządzono pod krzakami. Leżało tu już około tuzina trupów, skostniałych, jedni z nogami wyciągniętemi, jakby wydłużonemi przez cierpienie, inni pokrzywieni, pokurczeni, w postawach dziwacznych. Byli tam i tacy, którzy zdawało się, że szydzą, z oczami białemi i zębami obnażonemi w skutek ściągnięcia warg; inni, z twarzą wydłużoną, straszliwie smutną, płakali jeszcze wielkiemi łzami. Jeden z nich, młodziutki, drobny i chudy z głową do połowy urwaną, przyciskał do serca oburącz konwulsyjnie fotografię kobiety, jedną z tych szarych fotografji przedmieścia, zbryzganą krwią. U stóp trupów, leżały w nieładzie nogi i ręce odcięte, wszystko to co odrzynano, wszystko co ucinano na stole operacyjnym, szczątki jatki rzeźniczej, zmiecione w jeden kąt, skóra, mięso i kości.
Gilberta, ujrzawszy kapitana Beaudoin, zadrżała. Mój Boże! jakże on był blady leżąc na materacu, z twarzą białą pod brudem i kurzem! Myśl, że przed kilku godzinami, trzymał ją w swych objęciach pełen życia i zdrowia, przejmowała ją grozą. Uklękła obok niego.
— Co za nieszczęście, mój przyjacielu! Ale to jest nic, wszak prawda?
I machinalnie dobyła chustki, otarła mu twarz, nie mogąc znieść tego potu, kurzu i ziemi, jaka ją pokrywała. Zdawało jej się, że przynosi mu tem ulgę.
— Wszak prawda? to jest nic, to tylko noga.
Kapitan, na pół śpiący, otworzył oczy z trudnością. Poznał swych przyjaciół, i usiłował się uśmiechnąć.
— Tak, tylko noga... Nawet nie czułem uderzenia kuli, zdawało mi się, że źle stąpnąłem i upadam...
Mówił to z wysiłkiem.
— Och, pić, pić!
Wtedy pani Delaherche, pochylona nad materacem, pobiegła po szklankę i karafkę z wodą, do której wlano nieco koniaku. Skoro kapitan wypróżnił chciwie szklankę, musiała resztę wody rozdać między sąsiednich rannych, wszystkie ręce się wyciągały, gorące zaklęcia ją błagały. Jakiś znów, nie dostawszy nic, płakał głośno. Tymczasem Delaherche starał się rozmówić z majorem, żeby zajął się wcześniej opatrunkiem kapitana. Bouroche właśnie wszedł do sali w swym krwawym fartuchu, z twarzą zlaną potem, ze swą dużą grzywą wzburzoną; gdy przechodził, ludzie się podnosili, pragnęli go zatrzymać, gdyż każdy chciał być zaraz opatrzonym. „Do mnie, panie majorze! do mnie“! Ścigał go szept próźb, palce konwulsyjnie chwytały go za suknie. Ale on, oddany swym obowiązkom, oddychając ciężko ze znużenia, zajmował się kolejno pracą, nie słuchając nikogo. Mówił do siebie głośno, liczył ich palcami, nadawał im numera porządkowe, klasyfikował ich; ten najprzód, potem ten, a potem tamten; jeden, dwa, trzy; jedna szczęka, jedno ramię, jedno udo; a pomocnik towarzyszący mu, nadstawiał uszów, by wszystko spamiętać.
— Panie majorze — zawołał Delaherche — jest tam kapitan, kapitan Beaudoin...
Bouroche przerwał mu:
— Jakto, Beaudoin jest tu... ach, biedaczysko!
Pobiegł do rannego i widocznie jednym rzutem oka spostrzegł ważność rany, gdyż zaraz zawołał, nie schyliwszy się nawet, by zbadać chorą nogę.
— Dobrze, niech mi go zaraz przynoszą, jak tylko skończę operacyę, do której teraz się zabieram.
I powrócił pod szopę w towarzystwie Delahercha, który nie chciał go opuścić z obawy, by nie zapomniał o swem przyrzeczeniu.
Tym razem szło o wycięcie ramienia, według metody Lisfranca, co chirurgowie nazywali piękną operacyą, czemś wykwintnem i szybkiem, w przeciągu jakichś czterdziestu sekund. Już pacyenta chloroformowano, podczas gdy jeden z pomocników schwycił go za ramię dwoma rękami, cztery palce pod pachą, a palec duży z zewnątrz. Bouroche, uzbrojony w ogromny i długi nóż, krzyknąwszy: „posadźcie go“!, objął ręką ramię, przerznął skórę i muskuły, poczem cofając się odciął skórę jednym ciosem i ręka upadła, odjęta trzema zaledwie pociągnięciami noża. Pomocnik usunął palce, żeby nacisnąć arteryę krwionośną: „połóżcie go“! I Bouroche mimowoli uśmiechnął się, zajęty bandażowaniem, gdyż zużył na wszystko zaledwie trzydzieści pięć sekund. Należało teraz tylko przyłożyć kawały ciała na ranę, niby szlify. Było to pięknem z powodu niebezpieczeństwa, gdyż człowiek mógł utracić wszystką krew przez arteryę, nielicząc tego, że chory może umrzeć siedząc pod działaniem chloroformu. Delaherche zlodowaciał i chciał uciec. Ale nim zdążył się ruszyć, ręka już była na stole. Żołnierz operowany, rekrut, tęgi wieśniak, przyszedłszy do siebie spostrzegł swą rękę, którą infirmer unosił do kostnicy. Żywo spojrzał na swe ramię i ujrzawszy je obcięte i ciekące krwią, popadł w szalony gniew.
— Ach do licha, zrobiliście straszne głupstwo!
Bouroche zmęczony, nie odrzekł, aż dopiero po chwili z wielką powagą.
— Zrobiłem, jak mogłem najlepiej... nie chciałem, żebyś wyciągnął kopyta, mój chłopcze... Zresztą pytałem się ciebie i zgodziłeś się na to.
— Zgodziłem się! zgodziłem się, bo nie wiedziałem o co idzie!
Gniew w nim zgasł i począł rzewnie płakać.
— Co ja będę teraz robił?
Zaniesiono go na słomę, wymyto szybko ceratę i stół; i kubeł z wodą czerwoną, którą wylano na trawę, zaczerwienił kępkę białych astrów, rosnących tamże.
Ale Delaherche począł się dziwić, że słyszy ciągle działa. Dla czego dotąd nie umilkły? Obrus Róży już w tej chwili musi być wywieszony nad cytadelą. Owszem, zdawało się, że huk bateryj niemieckich wzmaga się z każdą chwilą. Był to trzask ogłuszający, wstrząśnięcie poruszające człowieka najmniej nerwowego, wśród wzrastającego niepokoju. Przeszkadzały tak operatorowi jak i operowanemu, te wstrząśnięcia gwałtowne. Cały lazaret trząsł się jak w febrze.
— Wszystko się skończyło, czegóż oni jeszcze strzelają! zawołał Delaherche, nadstawiając uszów z niepokojem, oczekując co chwila ostatniego strzału.
Poczem wracając się do Bouroche’a, by mu przypomnieć kapitana, na wielkie swoje zdziwienie spostrzegł go leżącego na ziemi, na wiązce słomy, na brzuchu, z rękami obnażonemi aż po ramiona, zanurzonemi w dwóch kubłach wody z lodem. Wycieńczony moralnie i fizycznie, major wypoczywał w ten sposób, znudzony, zmordowany przez smutek, przez niezmierne udręczenie, w jednej z tych chwil obezwładnienia, jakie przychodzą niekiedy na praktyków. A przecież uchodził on za człowieka surowego, za głowę twardą i serce nieczułe. Ale i w nim obudziło się pytanie: „na co to wszystko?“ Przekonanie, że nie jest w stanie podołać zadaniu, że nigdy mu nie podoła, odebrało mu nagle siły. I po co? wszak śmierć, mimo wszystko, zawsze jest silniejszą!
Dwóch infirmerów przyniosło na noszach kapitana Beaudoin.
— Panie majorze, zawołał Delaherche, otóż i kapitan.
Bouroche otworzył oczy, wydobył ręce z dwóch kubłów, otrząsł je i otarł o słomę. Potem uklęknąwszy rzekł:
— Ach, tak, do licha, dalej do roboty!... Dzień się jeszcze nie skończył.
I porwał się na nogi odświeżony, potrząsając swą dużą głową o płowych włosach, przywrócony do przytomności przez praktyczność i karność nieubłaganą.
Gilberta i pani Delaherche przyszły za noszami i zatrzymały się o kilka kroków, gdy kapitana położono na materacu, pokrytym ceratą.
— Dobrze! to ponad kostką prawą — mówił Bouroche, zwykle gadatliwy bardzo dla rozerwania myśli rannego. W tem miejscu niema niebezpieczeństwa. Z tego zawsze się wychodzi.... zaraz to zbadamy.
Ale odrętwienie, w jakiem się znajdował Beaudoin, niepokoiło go widocznie. Obejrzał tymczasowe obandażowanie, prosta przewiązka, ściśnięta i przyczepiona do spodni pustą pochwą od bagnetu. Mruczał pod nosem, pytając się, co to za osioł tak zrobił. Nagle umilkł. Zrozumiał wszystko. Prawdopodobnie podczas niesienia rannego, w powozie napełnionym rannymi, bandaż się rozluźnił, zsunął się, i nie przyciskając już rany spowodował bardzo znaczny upływ krwi.
Bouroche uniósł się gwałtownym gniewem przeciw infirmerowi, który mu dopomagał.
— Ach ty cymbale jakiś, przetnij mi to żywo!
Infirmer rozciął spodnie i majtki, trzewiki i kamasze. Ukazała się najprzód noga, potem stopa, nadzwyczaj blada, zbryzgana krwią. Ponad kostką znajdowała się straszna dziura, w którą wybuch granatu wtłoczył kawałek sukna czerwonego. Łachmany potarganego ciała, szczątki muskułów, wystawały jak miazga z rany.
Gilberta musiała się oprzeć o jeden ze słupów szopy. Ach to ciało tak białe, to ciało krwawe teraz i zmiażdżone! Pomimo przestrachu, nie mogła odeń oczów oderwać.
— Do dyabła! mruknął Bouroche, dobrze cię urządzili!
Pomacał nogę, uczuł że jest zimna i nie mógł w niej uczuć pulsu. Twarz jego spoważniała, wargi się skrzywiły, co zawsze czynił, ilekroć był mocno zaniepokojony.
— Do dyabła! powtarzał — zła noga, bardzo zła.
Kapitan, którego niepokój zbudził z odrętwienia, spojrzał na niego, usłyszał ostatnie słowa i rzekł:
— Co mówisz, majorze?
Bouroche trzymał się taktyki, żeby nigdy nie pytać się wprost ranionego o upoważnienie, w razie jeżeli amputacya była konieczną. Wolał żeby ranny sam się zdecydował.
— Zła noga, mówił myśląc niejako głośno. Nie ocalimy jej.
Beaudoin z nerwowym dreszczem zawołał:
— Skończmy to, majorze. Co myślisz?
— Myślę, że jesteś pan mężnym kapitanem i że pozwolisz mi zrobić to, co trzeba.
Oczy kapitana Beaudoin przygasły, powlekły się różową mgłą. Zrozumiał wszystko. Ale pomimo nieznośnego strachu, który nim owładnął, odrzekł z prostotą i brawurą.
— Rób jak myślisz, majorze.
Przygotowania nie trwały długo. Pomocnik trzymał już serwetę nasyconą chloroformem, którą natychmiast położono na nosie pacyenta. Potem, w czasie ruchów poprzedzających uśpienie, dwóch infirmerów wsunęło kapitana na materac tak, że noga wisiała wolno; jeden z nich stanął po lewej stronie i podtrzymywał ją, a drugi schwyciwszy ją, od strony prawej ścisnął mocno oburącz, tuż przy udzie, dla nacisku na arteryę.
Gilberta gdy spostrzegła Bourocha zbliżającego się z ostrym nożem, nie mogła wytrzymać dłużej.
— Nie! nie! to okropne!
I zemdlała, oparła się o panią Delaherche, która musiała ją podtrzymać.
— Po cóż tu stoisz?
Mimo to obie pozostały. Odwróciły głowy, nie chcąc patrzeć, nieruchome i drżące, przytulone jedna do drugiej, pomimo że nie lubiły się wzajemnie.
W tej właśnie godzinie dnia, armaty grzmiały najsilniej. Była już trzecia i Delaherche, zdziwiony, zrozpaczony, oświadczył, że nic nie rozumie. Teraz nie ulegało żadnej wątpliwości, że baterye pruskie, zamiast umilknąć, zwiększały ogień. Dla czego? co się tam działo? Było to piekielne bombardowanie, ziemia drżała, niebo się zaciemniało. W około Sedanu, obręcz ze śpiżu, ośmset armat armii niemieckiej strzelało odrazu, piorunowało pola okoliczne nieustannie; i ten ogień dośrodkowy, bijący we wszystkie wzgórza okoliczne, mógł spalić i zburzyć miasto w ciągu dwóch godzin. Na dobitkę kule poczęły padać na domy. Coraz częściej rozlegał się trzask straszliwy. Na ulicy Voyarde pękł granat. Inny strącił wierzchołek komina wysokiego fabryki, i gruzy upadły przed szopą.
Bouroche podniósł głowę i mruknął:
— Cóż to? czy chcą podobijać naszych rannych?.. Ten huk jest nie do wytrzymania!
Tymczasem infirmer trzymał nogę wyciągniętą kapitana i major szybkiem okolnem nacięciem przerznął skórę poniżej kolana, pięć centymetrów niżej od miejsca w którem miał zamiar przepiłować kość. Potem, szybko, tym samym nożem delikatnym, którego dla pośpiechu nie zmieniał, odwinął skórę, podniósł ją dokoła, podobnie jak skórę pomarańczy przy obieraniu. W chwili gdy miał przeciąć muskuły, jeden z infirmerów się zbliżył i szepnął mu do ucha:
— Numer drugi umarł.
Wśród straszliwej wrzawy, major nie usłyszał.
— Mów głośniej do wszystkich dyabłów! Mam uszy pełne krwi od ich przeklętych armat.
— Numer drugi umarł.
— Któż to jest numer drugi?
— Ramię.
— Aha! dobrze... przynieś trzeciego, szczękę.
I ze zręcznością nadzwyczajną, bez namysłu, przeciął muskuły jednem cięciem, aż do kości. Obnażył goleń, przyłożył doń kompres, i jednym ruchem odciął. I noga została w ręku infirmera, który ją trzymał.
Krwi bardzo niewiele upłynęło, dzięki naciskowi, jaki pomocnik wywierał wyżej, przy udzie. Związanie trzech arteryj, dokonane zostało szybko. Ale major potrząsał głową, i gdy pomocnik odjął palce, zbadał ranę mrucząc, pewny, że chory nie może go jeszcze usłyszeć:
— Do licha, żyły wcale nie krwawią.
Potem jednym ruchem skończył swą dyagnozę; jeszcze jeden stracony! I na jego twarzy spoconej, ukazało się znów zmęczenie i smutek niezmierzony, to rozpaczliwe „i na co się to przyda?“ Wszak na dziesięciu, ledwie czterech ocalono. Obtarł czoło, począł przykładać skórę i zeszył ją trzykrotnie.
Gilberta odwróciła głowę. Delaherche powiedział jej, że wszystko skończone, że może patrzeć. Dostrzegła jednak nogę kapitana, którą infirmer niósł po za krzaki. Kostnica zwiększała się ciągle, dwóch nowych trupów tam leżało, jeden z ustami nadzwyczajnie rozszerzonemi i czarnemi, jak gdyby krzyczeć chciał, drugi skręcony przez straszny zgon, podobny do dziecka chudego i połamanego. Gromady szczątków ludzkich poczęły już sięgać do alei sąsiedniej. Nie wiedząc gdzie położyć nogę kapitana, infirmer zawahał się i w końcu rzucił ją na kupę.
— No, skończyłem — rzekł major do Beaudoina, którego obudzono. Jesteś pan swobodny.
Ale kapitan nie czuł radości obudzenia, jakie następuje po operacyach szczęśliwych. Podniósł się nieco, upadł, szepcząc głosem miękim.
— Dziękuję ci, majorze. Pragnąłbym, żeby to skończyło.
Czuł pieczenie w ranie. Gdy przyniesiono nosze, by go ztąd zabrać, straszliwy huk wstrząsnął całą fabryką; był to granat, który pękł przed szopą, na małem podwórzu za studnią. Szyby popękały z trzaskiem, a dym gęsty ogarnął lazaret. W sali popłoch opanował rannych, którzy pozrywali się ze swych legowisk na słomie, wszyscy krzyczeli i wszyscy chcieli uciekać.
Delaherche skoczył jak szalony, by się przekonać o schodach. Cóż to? czyż chcą zburzyć, spalić jego dom teraz? Cóż się więc dzieje? Wszak cesarz chce, by przerwano bitwę, dla czegóż więc strzelają?
— Do stu dyabłów, ruszajcie się! wrzasnął Bouroche na infirmerów, osłupiałych z trwogi. Wymyjcie stół i przynieście numer trzeci!
Obmyto stół, jeszcze raz wylano kubeł wody czerwonej na trawnik. Astry były teraz jakąś krwawą mięszaniną zieleni i kwiatów zbryzganych krwią. A major, któremu przyniesiono numer trzeci, dla rozerwania się trochę, zajął się poszukiwaniem kuli, która strzaskawszy dolną szczękę, winna była uwięznąć w języku. Krew płynęła strumieniem i poplamiła mu palce.
W sali, położono znowu kapitana Beaudoin na materacu. Gilberta i pani Delaherche, pomimo niepokoju, poszły porozmawiać z nim trochę.
— Odpocznij sobie, kapitanie, każemy ci przygotować pokój, zabierzemy cię do siebie.
Ale ranny w swem odrętwieniu miał chwilę świadomości.
— Nie trzeba, jestem pewny, że umrę.
I spojrzał na wszystkich troje, oczami szeroko rozwartemi, pełnemi grozy śmiertelnej.
— O! kapitanie, co też ty mówisz? szepnęła Gilberta, usiłując się uśmiechnąć, zmartwiała zupełnie. Będziesz zdrów najdalej za miesiąc.
Potrząsał głową, patrzał tylko na nią, z ogromnym żalem życia w oczach, że umiera tak młody, nie wyczerpawszy wszystkich rozkoszy istnienia.
— Muszę umrzeć, muszę umrzeć... ach, to jest okropne...
Nagle spostrzegł swój mundur zaplamiony i podarty, swe ręce czarne i zdawał się boleć nad swym stanem w obec kobiety. Zawstydził się swego zaniedbania i myśl o tej nieprzyzwoitości, dodała mu męztwa. Zdołał przemówić głosem wesołym:
— Tylko, jeżeli umrę, chcę umrzeć z rękami czystemi.... Może pani będziesz tak dobrą, zmocz ręcznik i racz mi go podać.
Gilberta pobiegła i powróciła z ręcznikiem, chcąc mu nim sama ręce wytrzeć. Odtąd okazywał wielką odwagę, starając się skończyć jak człowiek towarzystwa. Delaherche dodawał mu otuchy, a swej żonie dopomagał w staraniach koło chorego. Sama pani Delaherche matka, w obec tego umierającego, widząc oboje małżonków nim zajętych, uczuła że uraza w niej znika. Jeszcze raz zamilkła, ona, która o wszystkiem wiedziała i przysięgła sobie, że uwiadomi o tem syna. Po co zniechęcać do siebie małżonków, gdy śmierć okupuje wszelkie błędy?
Skończyło się to zresztą bardzo prędko. Kapitan Beaudoin, słabnąc ciągle, wpadł w swe przygnębienie. Pot zimny rosił mu czoło i szyję. Otworzył na chwilę oczy, pomacał palcami, jakby szukał jakiejś zasłony nieistniejącej, którą chciał się przykryć aż po brodę, ręce mu się zgięły, ruchy miał wolne i ciągłe.
— Zimno mi, zimno!
I zgasł cicho, bez czkawki, a jego twarz spokojna, wychudzona, zachowała wyraz niewypowiedzianego smutku.
Delaherche czuwał nad tem, by ciała nie zaniesiono do kostnicy, ale do wozowni sąsiedniej. Usiłował namówić Gilbertę, wzburzoną i płaczącą, by poszła do swego pokoju. Ale oświadczyła mu, że się teraz boi być samą, że woli pozostać przy swej świekrze, wśród ruchu panującego w lazarecie, gdzie zapomina na chwilę o wszystkiem. Zaraz też pobiegła, by napoić jakiegoś strzelca afrykańskiego, który w gorączce bredził, dopomogła infirmerowi obandażować rękę jakiegoś młodego żołnierza, rekruta dwudziestoletniego, który przyszedł pieszo z pola bitwy, z urwanym palcem; a ponieważ był grzeczny i zabawny, żartował ze swej rany ze swobodą dowcipnisia paryzkiego; rozweseliła się przy nim.
W czasie konania kapitana, kanonada wzmagała się ciągle; drugi granat wpadł do ogrodu i roztrzaskał stuletnie drzewo. Przerażeni ludzie krzyczeli, że cały Sedan się pali, zwłaszcza że duży pożar wybuchnął na przedmieściu Cassine. Wszystko zmieni się w ruinę, jeżeli to bombardowanie potrwa dłużej z równą gwałtownością.
— Nie wytrzymam dłużej, pójdę tam — zawołał Delaherche na pół nieprzytomny.
— Dokąd? spytał Bouroche.
— Do Podprefektury dla dowiedzenia się, czy cesarz drwił sobie z nas, mówiąc, że każe wywiesić białą chorągiew.
Major stał przez chwilę, jakby oszołomiony tą wieścią o białej chorągwi, o klęsce, o poddaniu się, która nagle zjawiła się wśród jego niemocy ocalenia wszystkich biedaków, których mu przywożono. Z giestem szalonej rozpaczy, krzyknął:
— Idź pan do dyabła! i tak nas piorun trzaśnie!
Wyszedłszy, Delaherche z wielką trudnością przeciskał się między zwiększającemi się tłumami. Ulice z każdą chwilą napełniały się coraz bardziej gromadami uciekających żołnierzy. Przepytywał się oficerów, których spotykał, żaden z nich nie widział białej chorągwi na cytadeli. Wreszcie jakiś pułkownik oświadczył, że ją widział przez chwilę, jak ją podniesiono i znów spuszczono. To można sobie było wytłomaczyć tem że albo niemcy nie widzieli jej wcale, albo ujrzawszy ją pojawiającą się i znikającą, zwiększyli swój ogień, pewni, że konanie się zbliża. Obiegała nawet pogłoska, że jakiś jenerał, spostrzegłszy białą chorągiew, wpadł w gniew szalony, zerwał ją własną ręką, połamał drzewce, podarł płótno. A baterye pruskie strzelały ciągle, pociski padały na dachy i ulice, domy gorzały, jakiejś kobiecie granat strzaskał głowę na placu Tureniusza.
W Podprefekturze Delaherche nie zastał Róży w mieszkaniu odźwiernego. Wszystkie drzwi były poroztwierane, ucieczka się poczynała. Wszedł więc na górę, potykając się o ludzi zmięszanych, a nikt go o nic nie zapytał. Na pierwszem piętrze, gdy się wahał gdzie ma iść, spotkał się z Różą.
— Och panie Delaherche! źle!.. O! spójrz pan prędko, jeśli chcesz zobaczyć cesarza.
Jakoż z lewej strony, drzwi źle zamknięte, uchyliły się, i widać było cesarza, chodzącego swym krokiem chwiejnym od kominka do okna. Chodził ciągle, nie zatrzymując się ani na chwilę, pomimo nieznośnych cierpień.
Jeden z adjutantów, ten sam, który tak źle drzwi zamknął, wszedł do pokoju i słychać było jak cesarz go się pytał głosem zdenerwowanym przez rozpacz.
— Dla czego mój panie strzelają ciągle, kiedy kazałem wywiesić białą chorągiew?
Męczarnie jego były nie do wytrzymania, słysząc nieustanny huk dział, wzrastający ciągle co chwila. Nie mógł się zbliżyć do okna, bo każdy strzał odbijał się w jego sercu. Tyle krwi, tyle istnień ludzkich przepadłych przez jego błąd! Każda chwila zwiększała ilość trupów bezużytecznie. I w oburzeniu sentymentalnego marzyciela, najmniej z dziesięć razy pytał się o to samo osób wchodzących:
— Dla czego strzelają ciągle, skoro kazałem wywiesić białą chorągiew?
Adjutant mruknął jakąś odpowiedź, której Delaherche nie dosłyszał. Zresztą cesarz nie zatrzymywał się, ciągnęło go coś do okna, gdzie omdlewał prawie wśród grzmotu nieustannego kanonady. Bladość jego zwiększyła się, jego twarz długa, smutna i chuda, źle wymyta z różu rannego, świadczyła o powolnem konaniu tej duszy.
W tej właśnie chwili zjawił się nizki jakiś człowieczek, w mundurze zakurzonym, Delaherche poznał go, był to generał Lebrun. Przeszedł on sień i otworzył drzwi, nie każąc się anonsować. I zaraz też, jeszcze raz dał się słyszeć niespokojny głos cesarza:
— Dla czego, generale, strzelają ciągle, skoro kazałem wywiesić białą chorągiew?
Adjutant wyszedł, drzwi się zamknęły i Delaherche nie mógł usłyszeć odpowiedzi generała. Wszystko znikło.
— Tak, tak! powtarzała Róża, źle idzie, widzę to doskonale po fizyonomiach tych panów. Nie zobaczę już mojego obrusa, mówią, że go podarli. Najwięcej mi żal cesarza, gdyż jest on bardziej chory niż marszałek; lepiej by zrobił, żeby się położył do łóżka, gdyż w tym pokoju chodząc ciągle, powoli się trawi.
Była bardzo wzruszona, a na jej ładnej, jasnej twarzyczce malowała się szczera litość. Delaherchowi, w którym zapał bonapartystowski znacznie ochłódł od dwóch dni, wydawała się teraz nadzwyczaj głupią. Zabawił z nią jednak przez chwilę na dole, czekając na odjazd generała Lebrun, a gdy ten się zjawił, poszedł za nim.
Generał Lebrun wyjaśnił cesarzowi, że jeżeli pragnie żądać zawieszenia broni, trzeba, ażeby posłano list, podpisany przez naczelnego wodza armii francuzkiej, do naczelnego wodza armii niemieckiej. Ofiarował się napisać taki list i wyszukać generała Wimpffena by go podpisał. Niósł ze sobą ten list, pełen obawy, że Wimpffena nie zdoła odszukać, nie wiedząc w którym punkcie pola bitwy ten się może znajdować. W Sedanie tymczasem tłok był tak wielki, że musiał jechać stępo, co pozwoliło Delaherchowi iść za nim aż do bramy Ménil.
Ale wydostawszy się na drogę, generał Lebrun puścił się galopem i udało mu się spotkać w Bolan jenerała Wimpffena. Ten ostatni przed kilku minutami napisał był do cesarza: „Najjaśniejszy panie, przybądź stanąć na czele swoich wojsk, a one będą miały zaszczyt otworzyć ci przejście przez szeregi nieprzyjacielskie“. To też na pierwsze słowo o zawieszeniu broni wpadł w gniew szalony. Nie! nie! on nie podpisze, on się będzie bił! Było w pół do czwartej. I zaraz potem rozpoczęło się to usiłowanie bohaterskie i rozpaczliwe, to ostatnie pchnięcie by sobie otworzyć przejście przez linie bawarskie, atakując jeszcze raz Bazeilles. Na ulicach Sedanu, na polach sąsiednich, dla dodania otuchy wojskom, kłamano, wołano: „Bazaine idzie! Bazaine idzie“! Od rana samego było to wiadome wielu, zdawało się że słychać huk dział armii Metzu, ilekroć nowa baterya niemiecka ryczeć poczęła. Zgromadzono około tysiąca dwustu ludzi, żołnierzy rozproszonych z różnych korpusów, mięszaninę wszelkiej broni; i ta drobna kolumna rzuciła się walecznie na gościniec zmiatany kartaczami, pędem. Z początku było to coś pysznego; padający nie wstrzymywali biegu innych, przebieżono prawie pięćset metrów z prawdziwą furyą męztwa. Ale wkrótce szeregi poczęły rzednąć, najwaleczniejsi cofnąć się musieli. Czyż podobna bić się z przemocą? W tem wszystkiem było tylko zuchwalstwo szalone wodza, który nie chciał uledz. I generał Wimpffen znalazł się sam z generałem Lebrunem na tym gościńcu do Balan i Bazeilles, które musieli ostatecznie opuścić. Trzeba się było cofać pod mury Sedanu.
Delaherche, jak tylko stracił z oczów generała, śpiesznie wrócił do fabryki, zajęty myślą wejścia znowu do swego obserwatoryum, zkąd mógł przypatrywać się wypadkom. Ale przyszedłszy do domu, musiał się zatrzymać pod bramą, natknąwszy się na pułkownika de Vineuil, którego przywiedziono z butem krwawym, na pół zemdlonego, na sianie, w głębi wózka ogrodniczego. Pułkownik uparł się był, że zgromadzi szczątki swego pułku, i dopóty biegał, dopóki nie spadł z konia. Zaraz zaniesiono go do pokoju na pierwsze piętro, i Bouroche przybiegłszy, opatrzył nogę, lekko ranioną po nad kostką. Był wzburzony, zrozpaczony, zeszedł wołając, że wołałby sobie samemu nogę uciąć, niż dalej prowadzić swe rzemiosło bez potrzebnych przyrządów i koniecznych pomocników. W rzeczy samej na dole nie wiedziano już, gdzie kłaść rannych i postanowiono zająć na ten cel trawnik. Leżało już tam, wśród zielska dwóch biedaków pod gołem niebem, którzy jęczeli wśród nieustannie padających kul. Liczba żołnierzy, przywieziona do lazaretu, dosięgała czterystu, i major zażądał chirurgów, w zamian których przysłano mu młodego lekarza z miasta. Nie mógł wystarczyć na wszystko, sondował rany, rznął, piłował, zszywał, na pół nieprzytomny, zrozpaczony, widząc że mu co chwila nowych przynoszą. Gilberta, pijana od grozy, przejęta wstrętem do tej krwi i tych łez, usiadła przy swym wuju pułkowniku, pozostawiając na dole panią Delaherche, by dawała pić gorączkującym i ocierała wilgotne twarze konających.
Delaherche, usiadłszy na tarasie, starał się zdać sobie sprawę z położenia. Miasto mniej ucierpiało niż się zdawało, w jednem tylko miejscu paliło się i dym czarny się unosił nad przedmieściem Cassine. Fort Palatynatu nie strzelał już wcale, zapewne z braku amunicyi. Tylko armaty bramy Paryskiej od czasu do czasu dawały ognia. I właśnie w tej chwili znowu wywieszono białą chorągiew na baszcie; ale z pola bitwy chorągwi tej zapewne nie widziano, gdyż ogień trwał ciągle. Dachy sąsiednie zakrywały mu gościniec do Balan, nie mógł więc śledzić ruchu wojsk. Przytknąwszy oko do lunety, spostrzegł sztab niemiecki, na tem samem miejscu, na którem go widział w południe. Naczelnik, maleńki żołnierz ołowiany, w którym zdawało mu się, że widzi króla pruskiego, stał ciągle w swym mundurze ciemnym, na czele innych oficerów, po większej części leżących na trawie, błyszczących od złota. Byli tam także oficerowie cudzoziemscy, adjutanci, generałowie, marszałkowie dworu, książęta, wszyscy zaopatrzeni w lornetki, śledzący od rana konanie armii francuzkiej, jak na widowisko. Straszliwy dramat miał się ku końcowi.
Z tych wyżyn Marfée porosłych drzewami, król Wilhelm patrzał na połączenie się swych wojsk. Stało się więc, że trzecia armia, dowodzona przez jego syna, następcę tronu pruskiego, która szła przez Saint-Menges i Fleigneux, zajęła płaskowzórze Illy, gdy tymczasem czwarta, dowodzona przez następcę tronu saskiego, stawiała się na oznaczonym punkcie, idąc przez Daigny i Givonnę, okrążywszy lasek Garenny. Korpus jedenasty i piąty podawał tym sposobem rękę korpusowi dwunastemu i gwardyi. I nadzwyczajny wysiłek zrobiony dla przełamania obręczy w chwili, gdy się dokonywała nieużyteczna i pełna chwały szarża dywizyi Margueritte, wywołała z piersi króla okrzyk uwielbienia: „ach, dzielni ludzie!“ I teraz, gdy osaczenie matematyczne, nieuniknione, spełniło się, gdy nożyce kleszczy zamknęły się, mógł objąć jednym rzutem oka olbrzymi mur ludzi i dział, otaczających armię zwyciężoną. Od północy otoczenie to stawało się coraz ściślejszem i wpychało uciekających do Sedanu, pod ogniem zdwojonym bateryj, których nieprzerwana linia błyszczała na skraju widnokręgu. Od południa, Bazeilles zdobyte, puste i ponure, kończyło się palić, wyrzucając wielkie kłęby dymu i iskier; a bawarczycy, panowie Balan, rychtowali działa o trzysta metrów od bram miasta. I inne baterye, na lewym brzegu, ustawione w Pont-Mangis, w Noyers, Frénois, Wadelincourt, strzelając bez przerwy od dwunastu blizko godzin, grzmiały coraz głośniej, uzupełniały nieprzerwany łańcuch ognia, aż prawie u stóp królewskich. Ale król Wilhelm, znużony, opuścił na chwilę swą lornetkę i patrzał gołem okiem. Słońce, zachodząc, zniżało się ku lasowi, tonęło w błękicie czystym i bez plam. Całe obszerne pole było złote od tego słońca, skąpane w blasku tak przejrzystym, że najdrobniejsze przedmioty rysowały się z przedziwną wyrazistością. Rozróżniał domy w Sedanie, z drobnemi ramami czarnemi okien, wały, fortece, ten system skomplikowany obrony, którego kształty odbijały się żywemi rysami. Dokoła, śród niw, leżały rozrzucone wioski, świeże i błyszczące, podobne do domków w zabawie dziecięcej; Donchery na lewo, na brzegu płaszczyzny, Douzy i Carignan na prawo, wśród łąk. Zdawało się, że można policzyć drzewa lasu Ardeńskiego, którego morze zieleni szumiało aż gdzieś ku granicy. Moza ze swemi leniwemi zagięciami, pod tem światłem olśniewającem, podobna była do złota. A walka zacięta, zlana krwią, zmieniała się w delikatne malowidło, widziana z tej wyżyny, przy pożegnalnym blasku słonecznym; jeźdźcy zabici, konie z rozprutemi brzuchami zaścielały płaszczyznę Floing wesołemi plamami; na prawo, od strony Givonny, ostatnie starcie odwrotu bawiło oko mieszaniną czarnych punktów, biegnących, potykających się; na półwyspie Iges, na lewo, baterya bawarska, z działami dużemi jak zapałki, podobną była do maszyny dobrze urządzonej, tak dalece ruchy były systematyczne, jak w zegarku. Było to zwycięztwo, niespodziewane i piorunowe, i król nie miał żadnych wyrzutów wobec tych trupów tak drobnych, tych tysiąców ludzi, zajmujących mniej miejsca niż pył na drodze, tej doliny obszernej, na której pożar Bazeilles, rzeź w Illy, konanie Sedanu nie przeszkadzało, by nieczuła natura zawsze była piękną, by kończący się dzień był cichy i uroczysty.
Nagle Delaherche spostrzegł wdzierającego się na wzgórze Marfée, generała francuzkiego ubranego w mundur niebieski, jadącego na karym koniu, a przed nim postępował huzar z białą chorągwią. Był to generał Reille, któremu cesarz rozkazał zawieźć do króla pruskiego list tej treści: „Najjaśniejszy panie, mój bracie! Nie mogąc umrzeć wpośród mych wojsk, muszę złożyć mą szpadę do rąk waszej królewskiej mości. Zostaję przywiązanym bratem, Napoleon“. Cesarz w chęci ukończenia jak najprędszego mordów, których nie był panem, spodziewał się wzruszyć zwycięzcę. I Delaherche widział, jak generał Reille zatrzymał się o dziesięć kroków od króla, zsiadł z konia, zbliżył się, by oddać list, bez broni, mając w ręku tylko szpicrutę. Słońce zachodziło wśród ogromnego blasku czerwonego, król usiadł na krześle, oparł się o poręcz innego krzesła, które trzymał sekretarz i odrzekł, że przyjmuje szpadę, oczekując na przysłanie oficera, upoważnionego do zawarcia kapitulacyi.

VII.

O tej porze, do koła Sedanu, ze wszystkich straconych pozycyj, z Floing, z płaszczyzny Illy, z lasu Garenny, z doliny Givonny, z gościńca do Bazeilles, potok wzburzony ludzi, koni i dział płynął, tłoczył się ku miastu. Forteca ta, na której miano zgubną myśl oparcia się, stała się fatalną pokusą, schronieniem dla uciekających, ocaleniem do którego biegli najwaleczniejsi, w powszechnej demoralizacji i popłochu. Tam, po za szańcami, sądzono, że znajdą ochronę przeciw tej straszliwej artyleryi, grzmiącej od dwunastu blizko godzin; i nikt już nie miał świadomości, nikt nie rozumował, zwierzę brało górę nad człowiekiem; był to szał instynktu, który gnał, szukał dziury, w którejby się można zagrzebać i spać.
Gdy Maurycy pod nizkim murem, skropiwszy zimną wodą twarz Jana, spostrzegł że ten otwiera oczy, wydał okrzyk radości:
— Ach, mój biedaku, myślałem, żeś wyciągnął kopyta!... Nie wyrzucam ci tego wcale, ale jesteś dyabelnie ciężki!
Jan na pół jeszcze oszołomiony, budził się jakby z głębokiego snu. Potem zrozumiał wszystko i przypomniał sobie, gdyż dwie wielkie łzy potoczyły mu się po policzkach. Ten Maurycy, taki delikatny, którego kochał, którego pielęgnował jak dziecko, w egzaltacyi przyjaźni znalazł dość sił w sobie, by go aż tu przynieść.
— Poczekajno, niech przypatrzę się trochę twojej głowiźnie.
Rany prawie nie było, było to proste zadraśnięcie skóry, która mocno krwawiła. Włosy, które krew zlepiła, utworzyły pewien rodzaj obsłony. Nie moczył ich więc wodą, żeby znów nie otworzyć rany.
— No, wymyłeś się, odzyskałeś gębę ludzką. Poczekaj, zaraz cię ustroję.
I podniósłszy z ziemi kepi jakiegoś żołnierza zabitego, wsadził mu je ostrożnie na głowę.
— W sam raz na ciebie... teraz, jeśli możesz iść, to chodźmy.
Jan podniósł się, potrząsł głową, jakby się chciał przekonać, czy dobrze siedzi na karku. Trochę mu ciążyła, zresztą wszystko jest w porządku. Uczuł żywe rozczulenie prostego człowieka, objął Maurycego, przycisnął go do serca, znajdując zaledwie te słowa na wyrażenie swej wdzięczności:
— Ach, mój drogi chłopcze, mój drogi chłopcze.
Ale prusacy zbliżali się, nie można było dłużej siedzieć pod murem. Porucznik Rochas cofał się już z kilku ludźmi, zasłaniając sztandar, który podchorąży niósł ciągle pod pachą, zwinięty koło drzewca. Lapoulle, chłop bardzo wysoki, mógł się jeszcze więcej wyciągać i strzelał ciągle przez parkan; Pache zarzucił szaspot na ramię, sądząc zapewne, że tego wszystkiego już dosyć, że teraz należy jeść i spać. Jan i Maurycy, schyleni do połowy, biegli, by się z innymi połączyć. Nie brakowało wprawdzie ani broni, ani nabojów, dość było po nie się schylić. Uzbroili się więc na nowo, porzuciwszy tam w polu swe karabiny, worki i wszystko, gdy jeden brał na plecy drugiego. Mur rozciągał się aż do lasku Garenny i mały oddziałek widząc blizkie ocalenie, rzucił się żwawo za jakiś dom, a ztąd do lasu.
— No! — zawołał Rochas, który zachował niewzruszoną ufność — odpoczniemy sobie tu trochę, nim znowu zaczniemy działać zaczepnie.
Zaraz z pierwszego kroku wszyscy spostrzegli, że weszli do prawdziwego piekła, ale cofnąć się już nie mogli, trzeba było bądź co bądź przejść lasek, jedyną linię ich odwrotu. W tej chwili był to las okropny, las rozpaczy i śmierci. Prusacy odgadłszy, że wojska cofają się tamtędy, poczęli go pruć kulami, zarzucać granatami. Był on niejako biczowany przez burzę, cały trzęsący się i szumiący, pełen trzasku łamanych gałęzi. Granaty przecinały drzewa, kule strącały deszcz liści, skargi jakieś wychodziły z pni potrzaskanych, łkania spadały wraz z gałęziami pełnemi jeszcze życia. Rzekłbyś, zniszczenie gromady skrępowanej, groza i krzyk tysiąca istot przybitych do ziemi, nie mogących uciec z pod tych kartaczy. Nigdy niepokój większym nie bywa, jak w lesie bombardowanym.
Zrazu Maurycy i Jan, połączywszy się ze swymi towarzyszami, uczuli zdziwienie. Szli właśnie pod gęstwiną starodrzewia, mogli więc biedz. Ale kule gwizdały, krzyżowały się, niepodobna było pojąć zkąd padają, by się ich ustrzedz, przemykając się od drzewa do drzewa. Dwóch ludzi poległo, jeden trafiony z tyłu, drugi z przodu. Przed Maurycym stuletni dąb, z pniem poszarpanym przez granat, runął z majestatem tragicznym bohatera, gniotąc wszystko do koła siebie. I w chwili, gdy młody człowiek odskoczył w tył, po jego lewej stronie olbrzymi buk, którego inny granat trafił, roztrzaskał się i zapadł jak sklepienie katedry. Gdzie uciec? Ze wszystkich stron padały gałęzie, niby w ogromnym gmachu zagrożonym ruiną, w którym jedna sala po drugiej wali się w gruzy. Potem, gdy dostali się do gęstwiny, by uniknąć zgniecenia przez padające wielkie drzewa, Jan o mało nie został rozerwany na dwoje przez granat, który na szczęście nie wybuchnął. Teraz nie mogli prawie iść naprzód z powodu niezmiernej gęstwiny krzaków. Delikatne łodygi obwijały się koło ich ramion, wysokie zioła przyczepiały im się do nóg; nieprzebyte ściany cierni zmuszały ich do zatrzymywania się, a tymczasem liście do koła nich latały, pod olbrzymią kosą, która las siekła. Obok nich, jeden z żołnierzy uderzony kulą w czoło, nie upadł, ale stał podtrzymywany przez dwie młode brzeziny. Najmniej dwadzieścia razy uwięzieni w tej gęstwinie, czuli dreszcz unoszącej się nad nimi śmierci.
— Do licha! — zawołał Maurycy — nie wyjdziemy ztąd chyba!
Spocił się i drżał cały, a Jan tak zawsze mężny, który rano dodawał mu otuchy, zbladł także, objęty zimnem śmiertelnem. Był to strach okropny, strach zaraźliwy, niepokonany. Znowu czuł nieznośne pragnienie i suchość w ustach, jakieś ściśnięcie gardła, podobne do bolesnego uduszenia. Temu wszystkiemu towarzyszyło osłabienie, nudności, kurcze żołądka i kłucie w nogach, niby szpilkami. I w tem cierpieniu, czysto fizycznem strachu, w głowie mieli zamęt, widzieli przed oczami tysiące punktów czarnych, jak gdyby rozróżniali przelatującą chmurę kul.
— Przeklęty los! — mruknął Jan — i po kiego dyabła mamy tu dać głowę za innych, kiedy ci inni siedzą sobie w domu i palą fajki!
Maurycy, przerażony, oszalały, dodał:
— A tak, dla czego ja mam zginąć a nie kto inny?
Był to bunt egoizmu, wściekłość człowieczego ja, które się nie chce poświęcić za swój gatunek.
— A przynajmniej — ciągnął dalej Jan — gdyby choć wiedziano przyczynę, gdyby to się przydało na co!
Rzekłszy to, podniósł oczy w niebo i zawołał:
— I jeszcze to świńskie słońce, żeby przynajmniej ono zwinęło obóz! Skoro zajdzie i noc zapadnie, może przestaną się bić!
Już oddawna nie wiedząc godziny, nie mając nawet pojęcia o czasie, oczekiwał na powolny zachód słońca, które zdawało mu się, że w miejscu stoi, że się zatrzymało tam, po nad lasem, nad lewym brzegiem rzeki. Nie było to wcale tchórzostwo, była to rozkazująca potrzeba, rosnąca ciągle, niechęć do słyszenia nieustannego gwizdu kul i granatów, żądza oddalenia się ztąd, zapadnięcia się w ziemię, unicestwienia się zupełnego.
Gdyby nie szacunek dla samego siebie, niechęć spełnienia swej powinności wobec towarzyszów, byłby uciekł ztąd pędem.
Ale powoli Jan i Maurycy przyzwyczaili się; doszedłszy do ostatniego stopnia szaleństwa, powoli stali się obojętnymi, potem upoili się i byli znów mężnymi. Teraz wcale się nie śpieszyli w tym lesie przeklętym. Groza jeszcze bardziej wzrosła, pomiędzy tą masą drzew bombardowanych, zabijanych na stanowiskach, padających ze wszech stron, jak żołnierze nieruchomi i olbrzymi. Pod gradem pocisków, w uroczym zmroku zielonawym, w głębi cieniów tajemniczych, zasłanych mchem, dyszała śmierć okrutna. Samotne źródła były pogwałcone, umarli zataczali się w najtajniejsze skrytki, gdzie dotąd tylko zakochani zachodzili. Jakiś żołnierz, z piersią przeszytą kulą, miał czas krzyknąć „trafiony“ i padł na twarz, nieżywy. Drugi, któremu nogi strzaskał granat, śmiał się ciągle, obojętny na swą ranę, przekonany, że się potknął o jakiś korzeń. Inni, z członkami poszarpanemi, ranni śmiertelnie, mówili i biegli przez kilka kroków, wprzód nim padli wśród gwałtownych konwulsyj. W pierwszej chwili nikt nie czuł najdotkliwszych nawet ran, dopiero później straszliwe cierpienia się zaczynały, wybuchały krzykami i płaczem.
Ach! zbrodniczy las, który wśród łkań drzew konających, napełniał się powoli rzężeniem umierających i ranionych! U stóp jednego z dębów, Maurycy i Jan spostrzegli żuawa, który ryczał nieustannie, jak bydlę zarzynane, z wnętrznościami wyprutemi. Dalej, inny cały był w ogniu; kołnierz niebieski tlił się i powoli opalał brodę, podczas gdy ręce zapewne strzaskane, nie mogły się podnieść. Płakał gorącemi łzami. Jeszcze dalej jakiś kapitan, z ręką lewą urwaną, z brzuchem rozprutym aż do ud, twarzą do ziemi czołgał się na łokciach, błagając by go dobito, głosem przenikliwym, przerażającym i błagalnym. I wielu innych, bardzo wielu cierpiało okropnie, zaścielało trawą zarosłe ścieżki w tak wielkiej liczbie, że trzeba się było pilnować, by nie deptać po nich. Ale nikt już nie zwracał uwagi na zabitych i rannych. Kto padł, musiał tu zostać, nikt nawet nie spojrzał na niego. Każdego taki sam los mógł spotkać!
Nagle, w chwili gdy zbliżono się do skraju lasu, rozległ się krzyk:
— Do mnie!
To podchorąży, niosący sztandar, dostał kulą w lewe płuco. Upadł i krew mu z ust buchała. A widząc, że nikt się nie zatrzymuje, miał jeszcze tyle siły, że się podniósł i zawołał:
— Sztandar!
Jednym skokiem Rochas zawrócił, schwycił sztandar, którego drzewce było strzaskane; a podchorąży szeptał, słowami przerywanemi przez napływ krwawej piany:
— Skończyło się ze mną, dyabli mię biorą!... Ocalcie sztandar!
I został sam, drgał konwulsyjnie na mchu w rozkosznej zaciszy lasu, wyrywając zioła swemi rękami pokurczonemi, z piersią podniesioną przez rzężenie, trwające całe godziny.
Nakoniec wydostano się z lasu. Oprócz Maurycego i Jana, z całego oddziału pozostał tylko porucznik Rochas, Pache i Lapoulle. Gaude, którego stracono z oczów, zjawił się, wylazłszy z gęstwiny, i pędził dla połączenia się z towarzyszami, z trąbką zawieszoną przez ramię. Wszyscy z prawdziwą ulgą znaleźli się na czystem polu, oddychając głęboko. Świst kul ustał, granaty nie padały wcale w tę stronę doliny.
Nagle przed bramą jakiegoś folwarku, usłyszeli przekleństwa i spostrzegli generała gniewającego się mocno, siedzącego na koniu zlanym potem. Bourgain-Desfeuilles, dowódzca ich brygady, cały pokryty kurzem i z twarzą wyrażającą nadzwyczajne znużenie. Jego duże oblicze czerwone wyrażało rozpacz, w jaką wpadł w skutek klęski, którą uważał za osobiste nieszczęście. Od samego rana, żołnierze jego nie widzieli go wcale. Zapewne zabłądził na polu bitwy, biegając za szczątkami swej brygady, gotów dać się zabić w gniewie przeciw tym bateryom pruskim, które wymiatały cesarstwo i jego fortunę, jako oficera lubianego w Tuileryach.
— Do stu siarczystych dyabłów, czy nie ma nikogo, coby mi wskazał drogę w tym przeklętym kraju!
Mieszkańcy folwarku zapewne schronili się w głąb lasów. Nakoniec jakaś bardzo stara kobieta ukazała się na progu, zapewne służąca, o której zapomniano, a której chore nogi nie pozwoliły na ucieczkę.
— Hej, matko, chodźno tu!.. Gdzie to jest, Belgia?
Patrzała na niego zdziwiona, widocznie nie rozumiejąc. Wówczas stracił resztę umiarkowania, zapomniał że mówi do wieśniaczki i wrzeszczał, że nie ma ochoty dać się złapać w pułapkę, jak kanarek, idąc do Sedanu, że chce uciec za granicę. Żołnierze zbiegli się i słyszeli wszystko.
— Ale generale — rzekł jakiś sierżant — nie można tam już dostać się, prusacy są wszędzie... Rano to można było drapnąć, ale nie teraz.
Obiegały już wieści, że całe kompanie, odłączywszy się od swych pułków, mimowoli przeszły granicę, że innym udało się nawet walecznie przeniknąć przez linie nieprzyjacielskie, wprzód nim te się ze sobą połączyły.
Generał uniesiony gniewem, poruszył ramionami.
— Zobaczymy! z tak dzielnymi, jak wy, chłopami, można przejść tam gdzie kto chce!... Znajdę piędziesięciu walecznych zuchów, by łeb sobie roztrzaskać!
Poczem zwracając się do staruszki, wrzasnął:
— Cóż u stu dyabłów, matko, odpowiadaj!... Gdzie jest Belgia?...
Tym razem zrozumiała. Wyciągnęła ku wielkim lasom swą rękę kościstą.
— To tam, tam!
— Co! co mówisz?... Ten dom, który widać na skraju pola?
— O! dalej, jeszcze dalej!... Tam, tam!...
Nagle generał ochłódł.
— Niech dyabli wezmą taki przeklęty kraj! Nie wiadomo, czego się trzymać... Belgia była tam, lękano się, by mimowoli do niej nie wejść, a teraz, gdy mam ochotę to zrobić, gdzieś się zapodziała... Nie! nie! to za wiele. Niech mię biorą, niech robią sobie ze mną co im się żywnie podoba; ja idę spać!
I spiąwszy konia ostrogami, podskakując na siodle, jak bęben napełniony wiatrem gniewu, popędził w stronę Sedanu.
Droga skręcała i wchodziła do Fond de Givonne, przedmieścia ścieśnionego między wzgórzami, gdzie droga idąca ku lasom, okolona była ogrodami i małemi domkami. Zapełniał ją teraz taki potok uciekających, że porucznik Rochas wraz z Pachem, Lapoullem i Gaudem, został przyciśnięty do jakiejś oberży, wznoszącej się na rogu placu. Jan i Maurycy z trudnością się z nim złączyli. Wszystkich zdziwił chrapliwy głos pijaka, który do nich wołał:
— Ho! ho! a to spotkanie!... Hej, sekcya!... A to dopiero spotkanie!
Poznali, że to Chouteau, który siedział w oberży, oparty o okno parterowe. Pijany zupełnie, mówił dalej wśród czkawki:
— A co, przyznajcie się, nie wstydźcie się, macie pragnienie?... Znajdzie się tu coś jeszcze dla kolegów.
Ruchem niepewnym przez ramię wezwał kogoś z głębi sali.
— Hej, próżniaku, chodźno tu i daj pić tym panom...
Ukazał się Loubet, trzymając w każdej ręce pełną butelkę, któremi potrząsał śmiejąc się. Był mniej pijany od swego towarzysza, krzyczał głosem blagiera paryzkiego, przez nos, jak pajac jarmarczny:
— Dalej, kto chce pić, do mnie!
Od chwili, gdy zabrali sierżanta Sapina, by go zanieść do ambulansu, nie widziano ich wcale. Zapewne potem włóczyli się, unikając miejsc, gdzie padały kule. I uwięźli tutaj, w tej oberży z kretesem zrabowanej.
Porucznik Rochas oburzył się.
— Czekajcie rozbójnicy, zapłacę wam za tę pijatykę, kiedy my zdychamy z trudów!
Ale Chouteau’wi nie podobały się te wyrzuty.
— A wiesz ty, stara peruko, że teraz nie ma już poruczników, są tylko ludzie wolni... Czy prusacy mało ci skóry wytatarowali, że jeszcze chcesz coś oberwać?
Trzeba było siłą prawie powstrzymać Rochasa, żeby zuchwalcowi łba nie roztrzaskał. A przytem Loubet z butelkami w ręku, starał się przywrócić pokój.
— Daj pokój — mówił — po co się gryźć, wszyscy jesteśmy braćmi!
I wskazując na Lapoulle’a i Pacha, dwóch kolegów z sekcyi, dodał:
— Nie udajcie niewiniątek, wy tam, wejdźcie i popłuczcie gardła.
Przez chwilę Lapoulle wahał się w poczuciu prostego sumienia, że to byłoby źle ucztować wtedy, gdy tylu biednych chłopów umiera z pragnienia. Nagle zdecydował się, wszedł jednym skokiem do oberży, nic nie mówiąc, popychając przed sobą Pacha, także milczącego, który mu się poddawał. I więcej się już nie ukazali.
— Zgraja rozbójników! — powtarzał Rochas. — Należałoby wszystkich rozstrzelać!
Teraz miał obok siebie tylko Jana, Maurycego i Gauda, i wszyscy czterej byli do pewnego stopnia porwani, pomimo oporu, przez potok uciekających, pędzący co sił naprzód. Już byli daleko do oberży. Ucieczka kierowała się ku szańcom Sedanu, podobna do rzeki błotnistej, pełnej ziemi i kamieni, którą burza, bijąca z wyżyn spędzała w dolinę. Ze wszystkich płaskowzgórzy okolicznych, wszystkiemi stokami i wygięciami gruntu, gościńcem z Floing, Pierremont, cmentarzem, przez pole wojenne, jak również przez Fond de Givonne, tłum rwał pędem w popłochu wzmagającym się ciągle. I czyż można czynić z tego zarzut tym biedakom, którzy od dwunastu godzin stali nieruchomi pod morderczą artyleryą nieprzyjaciela niewidzialnego, któremu nic zrobić nie mogli? Teraz baterye smagały ich z przodu, z boków i z tyłu, ogień ześrodkowywał się, coraz bardziej w miarę, jak wojska cofały się ku miastu; było to zniszczenie masowe, rzeź ludzi w głębi zbójeckiej jaskini, w którą ich wepchnięto. Kilka pułków korpusu siódmego, zwłaszcza od strony Floing, cofało się w dobrym porządku. Ale w Fond de Givonne, nie było już ani stopni, ani wodzów, wojska się tłoczyły oszalałe, zbieranina wszelkich szczątków, żuawi, turkosi, strzelcy, piechota, większość bez broni, w mundurach poplamionych i podartych, z rękami czarnemi, z twarzami czarnemi, z oczami krwawemi, szeroko rozwartemi, z ustami dyszącemi, spalonemi i ryczącemi przekleństwa. Niekiedy, jakiś koń bez jeźdźca pędził, galopował, wywracał żołnierzy, przebijał tłum i napełniał go trwogą. To znowu armaty gnały jak szalone, pojedyncze baterye, których kanonierzy, jak gdyby porwani pijanym szałem, nie ostrzegając nikogo, gnietli wszystko, co napotkali na drodze. I pochód wojsk nie ustawał, zbity tłum, sparty w sobie, ucieczka gromadna, w której każda chwilowa przerwa, zaraz się napełniała, w instynktownym pośpiechu dostania się jak najprędzej tam, pod zasłonę murów.
Jan znowu podniósł głowę i zwrócił już ku zachodowi. Po przez gęste chmury kurzu, podnoszonego przez tysiące nóg, gwiazda dzienna piekła jeszcze głowy spocone. Dzień był bardzo piękny, niebo cudnie błękitne.
— To można pęknąć ze złości — powtarzał — to słońce ani myśli się schować!
Nagle Maurycy poznał ze zdumieniem w młodej kobiecie, przyciśniętej do ściany, prawie zgniecionej przez uciekające rzesze, swą siostrę Henryetę. Patrzał na nią z ustami otwartemi przez kilka minut. Przemówiła do niego pierwsza, bez żadnego zdziwienia.
— Rozstrzelali go w Bazeilles... Tak, byłam tam... A że chcę, by mi ciało oddano, więc powzięłam zamiar...
Nie wymieniała ani prusaków, ani Weissa. Wszak każdy winien ją zrozumieć. Jakoż Maurycy zrozumiał. Kochał ją bardzo i jęknął:
— Moja najdroższa biedaczko!
Henryeta koło godziny drugiej, przyszedłszy do siebie, znalazła się w Balan, w kuchni, śród ludzi, których nie znała, z głową opartą o stół, płaczącą. Ale przestała wylewać łzy. W tej cichej, tak słabej kobiecie, budziła się już bohaterka. Nie lękała się niczego, miała duszę mocną, niepokonaną. W bólu, jaki ją szarpał, pragnęła tylko ujrzeć ciało swego męża, by je pochować. Pierwszą jej myślą było po prostu powrócić do Bazeilles. Wszyscy ją od tego odwodzili, przedstawiali jej zupełne niepodobieństwo. Skończyła na tem, że poczęła kogoś szukać, jakiego mężczyzny, któryby jej chciał towarzyszyć i ułatwiać koniecznie kroki. Wybór padł na jej krewniaka, dawniejszego wicedyrektora rafineryi generalnej w Chêne, w czasie gdy Weiss był tam urzędnikiem. Lubił on bardzo męża, i nie odmówi jej teraz pomocy. Przed dwoma laty, żona jego otrzymała spadek, i osiadł w pięknej willi Ermitaż, której wzgórza rozciągały się aż pod Sedan, z drugiej strony Fond de Givonne. Udała się więc do Ermitażu, wśród tysiąca przeszkód, zatrzymywana co krok, wśród nieustannego niebezpieczeństwa zdeptania lub zabicia.
Maurycy, któremu treściwie przedstawiła swój projekt, zgodził się na niego.
— Kuzynek Dubreuil był zawsze dla nas dobry... on ci może dopomódz...
Potem przyszła mu nowa myśl do głowy. Porucznik Rochas chciał ocalić sztandar. Zamierzano go już pociąć, tak żeby każdy uniósł jeden kawałek pod koszulą, lub zakopać pod jakiem drzewem, oznaczywszy je wprzódy tak, by następnie można je było odszukać. Ale ten sztandar pocięty, zakopany niby trup, budził w nich żal. Możeby inny sposób wynaleźć.
To też gdy Maurycy zaproponował im oddanie sztandaru komu pewnemu, któryby go ukrył, któryby go bronił w razie potrzeby, aż do chwili, w której mógłby go oddać nienaruszonym, wszyscy się na to zgodzili.
— A zatem — zawołał młody człowiek, zwracając się do siostry — pójdziemy z tobą do Dubreuila do Ermitażu... Zresztą, nie chcę cię opuszczać.
Wydobycie się z tłumu nie było rzeczą łatwą. Udało im się to przecie, rzucili się na drogę boczną na lewo. Znaleźli się wśród prawdziwego labiryntu ścieżek i drożyn, całe pola jarzyn ogrodniczych, ogrody, domki wiejskie, drobne własności zaplątane jedna w drugą; i te ścieżki, te uliczki biegły między murami, skręcały nagle na rogach i kończyły się w miejscach niemożliwych do przejścia; był to wyborny obóz oszańcowany dla wojennych zasadzek, były tam zaułki, w których dziesięciu ludzi mogło się całemi godzinami bronić przeciw tysiącom. Od czasu do czasu rozlegały się tu strzały, gdyż przedmieście panowało nad Sedanem i gwardya pruska zbliżała się z drugiej strony doliny.
Gdy Maurycy i Henryeta, idąc za innymi, skręcili na lewo, potem na prawo, między dwoma murami bez końca, nagle znaleźli się przed wielką bramą Ermitażu. Dom wraz ze swym małym parkiem, zajmował trzy szerokie tarasy; na jednym z tych tarasów wznosił się pałac, duży dom kwadratowy, do którego prowadziła aleja wiązów odwiecznych. Wprost, przedzielony wązką ale głęboką doliną, wznosił się inny dom na skraju lasu.
Henryeta zaniepokoiła się widokiem otwartej bramy.
— Niema ich w domu, musieli wyjechać.
W rzeczy samej, Dubreuil zdecydował się wczoraj wywieźć swą żonę i dzieci do Bouillon, pewny, że tu nastąpi straszna klęska. Mimo to dom nie był pusty, można tam było zauważyć już zdala żywy ruch między drzewami. Młoda kobieta, zapuściwszy się w aleję, cofnęła się zaraz, spostrzegłszy trupa żołnierza pruskiego.
— Do licha — zawołał Rochas — więc się tu już bito?
Wszyscy więc zaciekawieni mocno posunęli się aż przed sam dom i to, co zobaczyli, od razu ich objaśniło; drzwi i okna parteru widocznie wyłamano uderzeniami kolb, czarne otwory ziewały po nad potłuczonemi szybami, a meble, powyrzucane na dziedziniec, leżały na zwirze tarasu, poniżej wejścia. Zwracały na siebie przede wszystkiem meble z salonu, blado-niebieskiego koloru, kanapa i dwanaście krzeseł, ustawione w nieładzie około wielkiego stołu, którego biały marmur popękał. Żuawi, strzelcy, żołnierze liniowi i inni piechoty marynarki, biegali do koła budynku i po alei, strzelając nieustannie do lasku naprzeciwko, po nad doliną.
— Panie poruczniku — tłomaczył jakiś żuaw Rochasowi — to tych szelmów prusaków schwyciliśmy tutaj na gorącym uczynku. Jak pan widzisz, sprawiliśmy im łaźnię. Tylko, że te szelmy powróciły w większej sile, dziesięciu na jednego, i zaczyna tu być niewygodnie.
Trzy trupy żołnierzy pruskich leżały na tarasie. Gdy Henryeta patrzała teraz na nich uważniej, zapewne myśląc o swym mężu, który także spał tam snem wiekuistym, poszarpany kulami w krwi i pyle, kula, tuż przy jej głowie, uderzyła w drzewo, stojące po za nią. Jan rzucił się naprzód.
— Uciekaj pani ztąd!... Prędko! prędko, schowaj się do domu!
Od chwili, gdy ją znów ujrzał tak zmienioną, patrzał na nią z sercem pękającem z żalu, przypominając ją sobie taką, jaką pierwszy raz zobaczył, wczoraj, z uśmiechem dobrej gospodyni. Zrazu nie wiedział co do niej mówić, nie będąc pewnym, czy go nawet poznała. Chętnieby się dla niej poświęcił, przywrócił jej spokój i wesele.
— Czekaj pani nas w domu... Gdyby było jakie niebezpieczeństwo znajdziemy sposób ocalenia cię.
Ale ona z ruchem obojętnym spytała:
— A to na co?
Brat ją tymczasem lekko popychał i musiała wejść na schody i przez chwilę stać w przedsionku ze zwrokiem zwróconym na aleję. Tutaj to, była świadkiem utarczki.
Po za pierwszemi wiązami ukrył się Maurycy i Jan. Stuletnie konary, olbrzymio rozrosłe, mogły wybornie osłonić dwóch ludzi. Nieco dalej, trębacz Gaude stanął obok porucznika Rochasa, który uparł się zatrzymać przy sobie sztandar, bo nie miał go komu powierzyć; i postawił go koło siebie, oparty o drzewo, a tymczasem sam strzelał. Każde drzewo zresztą osłaniało kogoś. Żuawi, strzelcy, żołnierze liniowi i marynarki od jednego do drugiego końca alei, ukrywali się, wyciągając głowy dla tego tylko, by dać ognia.
Naprzeciwko, w lasku, liczba prusaków widocznie wzrastała nieustannie, gdyż palba stawała się coraz żwawszą. Nie było widać nikogo, zaledwie na chwilę zarysowała się postać człowieka przebiegającego od jednego drzewa do drugiego. Jakiś dom miejski, z zielonemi okiennicami, został również zajęty przez tyralierów, którzy strzelali z napół otwartych okien parteru. Była może godzina czwarta, huk dział ustawał i milknął powoli; a tutaj zabijano się jeszcze, jakby w walce osobistej, w głębi tego zaułka zapadłego, z którego nie można było dostrzedz białej chorągwi, wywieszonej na forcie Donjon. Aż do późnej nocy, pomimo zawieszenia broni, po kątach trwały uparte utarczki, słychać było ogień karabinowy nieustanny na przedmieściu Fond de Givonne i w ogrodach Małego Mostu.
Przez długi czas częstowano się wzajemnie kulami z jednej strony doliny na drugą. Od czasu do czasu, ktoś padał, wychyliwszy się nieostrożnie, z piersią przeszytą. W alei trzech nowych trupów było. Jeden z rannych, leżąc twarzą do ziemi, chrapał straszliwie, a nikt nie pomyślał, by go odwrócić dla ulżenia mu konania.
Nagle, Jan, podniósłszy oczy, spostrzegł Henryetę, jak cicho się zbliżyła i podsunęła worek pod głowę biedaka, ułożywszy go wprzódy na wznak. Pobiegł, uprowadził ją siłą po za drzewo, za którem wraz z Maurycym się ukrywał.
Nie zdawała sobie sprawy ze swej szalonej śmiałości.
— Nie... ale boję się sama w tym przedsionku... Wolę stać na dworze.
I została z nimi. Kazali jej usiąść plecami do pnia, a sami tymczasem wystrzeliwali swe ostatnie naboje w prawo, w lewo, tak rozwścieczeni, że nie czuli ani znużenia, ani strachu. Stracili wszelką świadomość; działali jak maszyny z głową pustą, pozbywszy się nawet instynktu zachowawczego.
— Spójrz-no, Maurycy — rzekła nagle Henryeta — czy ten trup przed nami, nie jest żołnierzem z gwardyi pruskiej?
Od niejakiego czasu przypatrywała się jednemu z poległych, jakich nieprzyjaciele zostawili, mężczyźnie przysadkowatemu, leżącemu na boku, na zwirze tarasu. Hełm potoczył się o kilka kroków, w skutek przerwania się zapinek. W rzeczy samej, zwłoki ubrane były w mundur gwardyi; spodnie ciemno-szaraczkowe, surdut niebieski ze srebrnemi obszywkami, płaszcz zwinięty, przerzucony przez ramię.
— Zaręczam ci, że to z gwardyi... U nas jest obrazek... i fotografia, jaką nam przysłał kuzynek Gunther...
Urwała i swym cichym krokiem ruszyła do trupa, wprzód nim mogli jej w tem przeszkodzić. Nachyliła się.
— Kołnierz jest czerwony — zawołała — mogłam się założyć!
I powróciła, wśród gradu kul, świszczących jej koło uszów.
— Tak, to fatalne jestto pułk kuzynka Gunthera.
Odtąd ani Maurycy, ani Jan nie mogli jej zmusić, by siedziała nieruchoma i ukryta. Kręciła się, wychylała głowę, chciała koniecznie patrzeć na lasek, ciągle czemś zajęta. Oni znów nieustannie strzelali, odpychali ją kolanami, gdy się zbytecznie wychylała. Prusacy widocznie uznali, że są w dostatecznej liczbie, gdyż pokazywali się tłumnie, niby potok spieniony i wezbrany między drzewami i ponosili teraz sztraszne straty; każda kula francuzka robiła szczerby.
— Patrz-no — zawołał Jan — może to twój kuzyn... ten oficer, który wyszedł z domu na przeciwko z zielonemi okiennicami.
Jakoż w rzeczy samej stał tam jakiś kapitan, łatwy do poznania po złocistym kołnierzu swego munduru, po orle złotym, na którym zachodzące słońce zapalało ogniste blaski, na hełmie. Bez szlif, z szablą w ręku, wydawał rozkazy głosem suchym; odległość była tak blizką, zaledwie jakich dwieście kroków, tak że widać go było doskonale, z postawą zręczną, twarzą ciemną i surową, z małemi jasnemi wąsikami.
Henryeta przypatrywała mu się swym wzrokiem przenikliwym.
— To on — rzekła spokojnie — poznaję go doskonale.
Maurycy z ruchem szalonym, zmierzył do niego.
— Kuzynek... do wszystkich dyabłów, zapłaci mi za Weissa.
Ale ona, drżąc, zerwała się, odwróciła szaspot, z którego strzał padł górą.
— Nie, nie, nie strzelaj do krewnego, do człowieka, którego znasz... To byłoby okropne!
I stawszy się znów kobietą, upadła pod drzewem, płacząc głośno. Groza nią owładnęła, ból i oszołomienie.
Tymczasem Rochas tryumfował. Około niego, ogień kilku żołnierzy, których podniecał swym głosem grzmiącym, stał się tak żywym na widok prusaków, że ci cofnęli się do małego lasku.
— Trzymajcie się dzieci ostro! nie ustępujcie... Ach, tchórze, uciekają, sprawimy im teraz łaźnię!
Stał się wesoły, odzyskał swą pewność i zaufanie. Nie ma klęski. Ta garść ludzi przed nim była to armia niemiecka, którą wywróci jednym zamachem, kiedy mu się tylko spodoba. Jego postawa długa, chuda, twarz koścista, o nosie zakrzywionym, chylącym się do ust szerokich i dobrych, śmiała się śmiechem pychy, radością żołnierza, który podbił świat cały, mając z jednej strony kochankę z drugiej butelkę dobrego wina.
— Do licha, chłopcy, jesteśmy tu po to, żeby im dać kolanem w tył... i inaczej nie może się to skończyć. Hę? co? mybyśmy mieli być pobici, czy to możliwe? Jeszcze jedno natężenie, chłopcy, a drapną jak zające!
Krzyczał, machał rękami, dzielny człowiek w złudzeniach swej niewiadomości, i żołnierze wraz z nim rozweselili się. Nagle zawołał:
— Kolanem w tył, kolanem w tył, aż do granicy! zwycięztwo! zwycięztwo!
Ale w tejże chwili, gdy nieprzyjaciel z tamtej strony doliny zdawał się cofać, straszliwy ogień karabinowy wybuchnął na lewo. Był to ten sam, odwieczny ruch oskrzydlenia, cały oddział gwardyi obszedł do koła przez Fond de Givonne. Odtąd obrona Ermitażu stawała się niemożliwą, garść żołnierzy broniąca dotąd tarasów, została wzięta w dwa ognie, zagrożona odcięciem od Sedanu. Padło kilku ludzi, na chwilę zapanował nadzwyczajny zamęt. Już prusacy przechodzili przez mur parku, zbliżali się aleją w tak znacznej liczbie, że rozpoczęła się walka na bagnety. Z gołą głową, w podartym mundurze, jakiś żuaw, piękny mężczyzna z czarną brodą, bił się jak lew, dziurawił z trzaskiem piersi, brzuchy, ocierając swój bagnet z krwi jednego o krew drugiego; a gdy mu się złamał, bił się dalej, gruchocząc czaszki kolbą; wreszcie, potknął się i gdy broń mu wypadła z ręki, skoczył do gardła jakiemuś tęgiemu prusakowi z taką siłą, że obaj padli na żwir i potoczyli się aż do drzwi kuchni w śmiertelnym uścisku. Śród drzew parku, w kącie trawnika, istna rzeź gromadziła stosy trupów. Ale najzacieklejsza walka rozpoczęła się przed gankiem, około kanapy i krzeseł błękitnych, starcie wściekłe ludzi, którzy strzelali do siebie przykładając lufę do twarzy, drapali się paznogciami, gryźli zębami w braku noża, któryby można w piersi wepchnąć.
Nawet Gaude, ze swą twarzą cierpiącą człowieka, który przeszedł wielkie zmartwienia i nie mówił o nich nigdy, wpadł w bohaterskie szaleństwo. W tej ostatniej klęsce, widząc że kompania została zniszczona, że nikt nie stawał się na jego apel, schwycił swą trąbkę, przytknął do ust, zagrał na zbór z taką siłą burzy, jakby chciał zbudzić wszystkich poległych towarzyszów. A prusacy nadchodzili, on się nie ruszył, trąbił dalej z całej siły. Grad kul go wywrócił, ostatnie jego tchnienie uleciało w tonie trąbki, tonie, który z dreszczem rozpłynął się w przestrzeni.
Rochas stał i nie rozumiał, co się koło niego dzieje, nie zrobił żadnego ruchu, by uciec. Czekał i szeptał:
— Co to? co to się stało?
Nie mógł tego pojąć, że to była klęska zupełna. Zmieniono wszystko, nawet sposób walczenia. Czyż ci ludzie nie powinni byli czekać z tamtej strony doliny, na to, by ich pobito? Cóż to za przeklęta wojna, w której zbiera się dziesięciu dla zabicia jednego, w której nieprzyjaciel ukazuje się dopiero wieczorem, rozproszywszy się wprzódy przez całodzienną mądrą kanonadę? Oszołomiony, nieprzytomny, nie pojmujący dotąd wcale tej wojny, czuł się otoczonym, porwanym przez coś silniejszego od siebie, czemu się wcale nie opierał i powtarzał machinalnie i z uporem:
— Odwagi, chłopcy, zwycięztwo jest tam!
Jednakże szybkim ruchem schwycił sztandar. Ostatnią jego myślą było ukrycie tego znaku, żeby go prusacy nie dostali. Ale jakkolwiek drzewce było złamane, zaplątało mu się jednak między nogami i o mało nie upadł. Kule gwizdały, czuł śmierć, zerwał samą chorągiew, podarł, starając się zniszczyć. I w tej chwili, trafiony w szyję, w piersi, w nogi, legł między temi szczątkami trójbarwistemi, pokryty niemi zupełnie. Żył jeszcze przez chwilę, i oczami szeroko rozwartemi widział może prawdziwe widmo wojny, płynące ku nieboskłonowi, strasznej walki życiowej, którą należy przyjąć z rezygnacyą i powagą, jak prawo. Potem chwyciła go czkawka i skonał w swej naiwności dziecięcej, jak biedna istota ograniczona, owad wesoły, zgnieciony przez konieczność olbrzymiej i nieczułej natury. Z nim poszła do grobu legenda wojenna.
Jan i Maurycy, jak tylko prusacy się ukazali, poczęli się cofać od drzewa do drzewa, osłaniając jak można było sobą Henryetę. Nie przestali strzelać, dawali ognia, potem się ukrywali. W głębi parku Maurycy wiedział o małych drzwiczkach, które na szczęście znaleźli otwarte. Żywo wszyscy troje przez nie się przemknęli. Dostali się na wązkie przejście otoczone z obu stron wysokim murem. Ale gdy dobiegali jego końca, strzały zmusiły ich do rzucenia się na lewo, w inną uliczkę. Na nieszczęście była ona bez wyjścia. Musieli więc pędem powracać, skręcić na prawo pod gradem kul. Później nie mogli sobie w żaden sposób przypomnieć drogi, którą szli. Strzelano ciągle na każdym zakręcie, w tej sieci nierozplątanej. Toczono walki pod bramami, każda przeszkoda była broniona i brana szturmem z zaciekłością straszliwą. Potem, nagle wydostali się na gościniec z Fond de Givonne, przed samym Sedanem.
Poraz ostatni Jan podniósł głowę, spojrzał na zachód, gdzie gorzał wielki blask różowy, i westchnął z widoczną ulgą:
— Przecie to słońce zachodzi!
Zresztą, wszyscy troje pędzili, pędzili, nie zatrzymując się ani na chwilę. Około nich ostatnie resztki uciekających płynęły ciągle gościńcem niby potok wezbrany. Gdy zbliżyli się do bramy Balan, musieli czekać, wśród strasznego ścisku. Łańcuchy mostu zwodzonego poprzerywały się, pozostało tylko przejście dla pieszych przeznaczone, tak że konie i armaty przedostać się nie mogły. Przed wrotami zamku, przed bramą Cassine, ścisk, jak mówiono, był jeszcze większy. Było to szalone zapadnięcie się, wszelkie szczątki armii toczące się po stokach, wpadające do miasta z trzaskiem podniesionej tamy, niby w głębi ścieku. Fatalny pociąg tych murów, zepsuł nawet najwaleczniejszych.
Maurycy wziął Henryetę pod rękę i drżąc z niecierpliwości, wołał:
— Przecież nie zamkną bramy, wprzód nim wszyscy wejdą!
Wszyscy się tego obawiali. Jednakże na prawo i lewo, żołnierze rozkładali się obozem na stokach; a w fosach baterye, mieszanina armat, jaszczyków i koni ustawiała się powoli.
Rozległy się apele trąbek, za któremi nastąpił sygnał wyraźny do odwrotu. Zwoływano żołnierzy opóźnionych. Wielu przybywało biegiem, strzały rozlegały się pojedynczo, coraz rzadziej na przedmieściu. Na wewnętrznej stronie parapetu ustawiono oddziały dla obrony szańca i bramę nakoniec zamknięto. Prusacy byli oddaleni może o sto metrów. Widziano ich przechodzących tam i z powrotem na drodze do Balan, zajmujących spokojnie domy i ogrody.
Maurycy i Jan, popychając przed sobą Henryetę dla ochrony przed ściskiem, weszli prawie ostatni do Sedanu. Biła godzina szósta. Kanonada ustała już prawie od godziny. Powoli i strzały odosobione ustały. I z wrzawy ogłuszającej, z okropnego trzasku, który grzmiał od wschodu słońca, nic nie pozostało, jak tylko nicość śmierci. Noc nadeszła, zapadła wśród ponurego, straszliwego milczenia.

VIII.

Delaherche, koło godziny piątej, przed zamknięciem bram, powrócił znowu do Podprefektury, zaniepokojony następstwami, jakie bitwa przegrana sprowadzić musi. Bawił tam trzy godziny, drepcząc po bruku dziedzińca, nadsłuchując, dając pytania wszystkim przechodzącym oficerom; i w ten sposób dowiedział się o wypadku niespodziewanym, że generał Wimpffen podał się do dymisyi, że potem podanie to cofnął i że od cesarza otrzymał wszelkie pełnomocnictwo do traktowania z główną kwaterą pruską o warunkach najlżejszych dla armii zwyciężonej; że nakoniec zebrała się rada wojenna, która miała postanowić, czy walka ma być dalej prowadzona przez obronę fortecy. W czasie tej narady, na którą zebrało się około dwudziestu wyższych oficerów, a która zdawało mu się, że trwa wieki, fabrykant sukna więcej niż dwadzieścia razy przebiegł schody przedsionka. Nagle o kwadrans na dziesiątą, spostrzegł wychodzącego generała Wimpffena, z twarzą zaognioną, oczami nabrzękłemi, a za nim jednego pułkownika i dwóch innych generałów. Skoczyli oni na siodła i popędzili przez most na Mozie. Poddanie się więc zostało zadecydowane.
Delaherche, upewniony teraz, przypomniał sobie, że mu się jeść chce bardzo i postanowił powrócić do domu. Ale jak tylko się znalazł na ulicy, zatrzymał się przed nadzwyczajnym natłokiem. Ulice, place były zapchane, przepełnione do takiego stopnia ludźmi, końmi, armatami, że ta zbita masa wyglądała jakby ją kto siłą wepchnął, przy pomocy olbrzymiego młota. Gdy na wałach biwakowały pułki, które się cofnęły w porządku, tutaj szczątki rozproszone wszelkich korpusów, uciekinierzy wszelkiej broni, zgraja wrząca zalała miasto, tłok, potok zgęstniały, skamieniały, tak że nie można było ruszyć ani ręką ani nogą. Koła armatnie, jaszczyki, niezliczone wozy, istna gmatwanina. Konie biczowane, popędzane na wszystkie strony, nie mogły ani się zawrócić ani naprzód postąpić. A ludzie głusi na groźby, zalewali domy, pożerali to, co znaleźli, kładli się gdzie mogli, w pokojach i piwnicach. Wielu kładło się pod drzwiami, zagradzając przedsionki. Inni, nie mając już sił iść dalej, leżeli na chodnikach, spali snem śmierci, nie budzili się nawet wtedy, gdy ich deptano bez litości, woleli by ich zmiażdżono, niż żeby wstać i pójść gdzieindziej.
Teraz dopiero Delaherche zrozumiał nieuniknioną konieczność kapitulacyi. W niektórych dzielnicach jaszczyki z prochem tak były nagromadzone, że gdyby tam padł jeden tylko granat pruski, wszystkieby wysadził w powietrze, a cały Sedan zapaliłby jak garść słomy. A zresztą, co robić z taką gromadą biedaków, wycieńczonych głodem, znużonych, bez nabojów i bez żywności. Na to, by oczyścić z nich ulice, trzebaby stracić najmniej dzień czasu. Sama twierdza nie była uzbrojona, miasto nie było zaopatrzone w żywność. Na radzie mówiono o tem, umysły rozumne, patrzące na położenie jasno, wśród uczucia bólu patryotycznego, przedstawiały to wszystko; oficerowie najwaleczniejsi, ci, którzy drżeli na myśl, że armia poddać się winna, musieli przyznać, że nie ma możności rozpoczęcia nazajutrz boju.
Delaherche zdołał przedostać się przez zbiegowisko na placu Tureniusza i Nadbrzeżnym. Przechodząc koło hotelu pod Złotym krzyżem, ujrzał salę stołową, a w niej generałów siedzących i milczących przy stole pustym. Nie było nawet wet chleba. Jednakże generał Bourgain-Desfeuilles, krzycząc w kuchni, musiał tam coś znaleźć, gdyż umilkł i żywo biegł po schodach, niosąc w ręku coś zawiniętego w gruby papier. Taki tłum tam był na placu i patrzał przez szyby na ten stół ponury, wymieciony przez głód, że fabrykant sukna musiał użyć łokci niekiedy, popychany wstecz przez nagły nacisk, by się dalej posuwać. Ale na ulicy Wielkiej niepodobna było przejść, i na chwilę stracił nadzieję wydostania się ztąd. Cała baterya armat stała tu w zupełnym nieładzie. Musiał skakać na lawety, przekraczać przez działa, przemykać się z koła na koło, narażając się na połamanie nóg. Potem konie zagrodziły mu drogę; schylił się, przemykał między ich nogami, pod brzuchami tych biednych stworzeń, na pół nieżywych ze zmęczenia. Po kwadransie takich wysiłków, gdy stanął na ulicy Św. Michała, wzrastające przeszkody przestraszyły go i postanowił puścić się w tę ulicę, lub obejść przez ulicę Robotniczą, spodziewając się, że te drogi boczne nie będą tak zatłoczone. Nieszczęście chciało, że mieścił się tam dom publiczny, który oblegała banda pijanych żołnierzy, lękając się więc oberwać czego w zamęcie, wrócił napowrót. Teraz uparł się; dostał się aż do końca ulicy Wielkiej, raz idąc ze zręcznością akrobaty po dyszlach powózek, to znów drapiąc się po furgonach. Na placu Kolegium stąpał po głowach ludzkich blisko przez trzydzieści kroków. Upadł, o mało nie został zgnieciony i ocalał dzięki temu, że się uczepił kraty. Gdy nakoniec dostał się na ulicę Maqua spocony, obszarpany, upłynęła przeszło godzina wśród nadzwyczajnych wysileń od wyjścia jego z Podprefektury, drogą, na którą zwykle zużywał pięć minut.
Major Bouroche, chcąc uniknąć zalania przez tłum ogrodu i lazaretu, był na tyle przezorny, że postawił przy drzwiach dwóch żołnierzy z bronią. Delaherche, myśląc że dom jego może uledz rabunkowi, z radością to spostrzegł. W ogrodzie widok lazaretu, słabo oświeconego przez kilka latarni, w którym unosiła się nieprzyjemna woń gorączki, wywarł nań przykre wrażenie. Potknął się o jakiegoś żołnierza śpiącego na bruku, przypomniał sobie kasę korpusu siódmego, której pilnował ten człowiek od rana, zapomniany zapewne przez zwierzchników, znużony tak, że musiał się położyć. Zresztą, dom wydawał się być pustym, na parterze było ciemno, drzwi otwarte. Służący musieli się znajdować w lazarecie, gdyż w kuchni nie było nikogo; i paliła się tam smutnie mała lampka. Zapalił świecę, wszedł po cichu na schody główne, by nie obudzić matki i żony, które prosił, by się do łóżka położyły po dniu tak pracowitym i tak pełnym strasznych wzruszeń.
Wszedłszy do swego gabinetu, przestraszył się. Jakiś żołnierz leżał na kanapie, na której kapitan Beaudoin spał wczoraj przez kilka godzin; zbliżywszy się, poznał Maurycego, brata Henryety. Prócz tego, odwróciwszy się, ujrzał na dywanie, owiniętego w kołdrę, innego żołnierza, Jana, którego widział był przed bitwą. Obadwaj, wycieńczeni, leżeli jak umarli. Nie zatrzymał się tutaj, poszedł do pokoju sąsiedniego, w którym sypiała jego żona. Paliła się tam na stole lampa, wśród głębokiej ciszy. Gilberta zupełnie ubrana spała w poprzek łóżka, w obawie zapewne jakiej katastrofy. Spokojna, spała, gdy obok niej, siedząc na krześle, z głową opartą o brzeg materaca, Henryeta drzemała snem pełnym marzeń, z wielkiemi łzami pod powieką. Przez chwilę patrzał na nie, mając ochotę zbudzić młodą kobietę, dla wywiedzenia się, co się z nią działo. Czy była w Bazeilles? A może, da mu jaką wiadomość o jego farbiarni? Ale powodowany litością dał pokój, począł się już cofać, gdy na progu zjawiła się, milcząc, jego matka i dała mu znak, by poszedł za nią.
Przechodząc przez pokój jadalny, wyraził swe zdziwienie:
— Jakto, matko, nie położyłaś się wcale?
Zaprzeczyła temu najprzód potrząśnieniem głowy, a potem dodała półgłosem:
— Nie mogę spać, usiadłam w fotelu przy pułkowniku... Ma silną bardzo gorączkę, budzi się co chwila i zadaje mi pytania... Nie wiem, jak mu odpowiadać. Zobacz się z nim.
Pan de Vineuil znów zasnął. Zaledwie można było rozróżnić na poduszce jego twarz długą, zdobną w śnieżne wąsy. Pani Delaherche zakryła lampę dziennikiem i cały ten kąt pokoju był na pół ciemny, podczas gdy żywa jasność padała na nią, poważnie siedzącą w głębi fotelu, z rękami opuszczonemi, ze wzrokiem błądzącym gdzieś w dali, pogrążoną w ponurych myślach.
— Zaczekaj — szepnęła — zdaje mi się, że cię usłyszał, znowu się budzi.
W rzeczy samej, pułkownik otworzył oczy i wlepił je w Delahercha, nie poruszywszy głową. Poznał go i zaraz zapytał głosem drżącym od gorączki:
— Cóż, wszystko skończone? kapitulują?...
Fabrykant, spotkawszy wzrok matki, chciał skłamać. Ale na co? Z giestem rozpaczliwym odrzekł:
— I cóż mają robić? Gdybyś pan zobaczył co się dzieje na ulicach?... Generał Wimpffen udał się właśnie do głównej kwatery pruskiej, dla ułożenia warunków.
Pan de Vineuil przymknął oczy, dreszcz po nim przebiegł i z ust wymknęła mu się głucha skarga:
— Ach mój Boże, mój Boże!...
I nie otwierając oczów, mówił dalej głosem urywanym:
— To, co ja chciałem, należało wczoraj zrobić... Znam przecież kraj, przedstawiłem me obawy generałowi, ale nie chciano mię słuchać... Tam, od Saint-Menges, aż do Fleigneux, zająwszy wszystkie wzgórza, panując nad Sedanem, mając w ręku wąwozy Saint-Albert... mogliśmy czekać na pozycyi niezdobytej, mając drogę do Mézières otwartą...
Słowa mu się urywały, wyjąkał jeszcze kilka wyrazów niezrozumiałych, a marzenie o bitwie, spłodzone w gorączce, pokrywało się coraz bardziej mgłą i rozpływało się w śnie. Spał, a może marzył o zwycięztwie.
— Czy major obiecuje mu wyzdrowienie? — spytał Delaherche szeptem.
Pani Delaherche dała głową znak potwierdzający.
— Jednakże ta rana w nogę, jest niebezpieczną — mówił dalej. — Musi długo leżeć w łóżku, prawda?
Nic nie odpowiedziała, jak gdyby zanurzona w wielkim bólu klęski. Należała ona do innego wieku, do tego starego i tęgiego mieszczaństwa pogranicznego, które niegdyś tak dzielnie swego miasta broniło. Przy żywym blasku lampy, jej twarz surowa, o nosie ostrym, o ustach wązkich, zdradzała gniew i cierpienie, całą katuszę wewnętrzną, która jej spać nie pozwalała.
Delaherche uczuł się opuszczonym, owładnął nim smutek nieograniczony. Był głodny i sądził, że to odbiera mu odwagę. Na palcach wyszedł z pokoju, pobiegł do kuchni z lichtarzem w ręku. Ale tu panował jeszcze większy smutek; ognisko było zgaszone i szafy puste, ścierki rozrzucone w nieładzie, jakby i tu powiał wicher zniszczenia, unosząc ze sobą wszelką wesołość tego, co się je i pije. Zrazu sądził, że nie znajdzie ani kęska, zwłaszcza że resztę chleba zaniesiono z zupą do lazaretu. Ale w głębi jednej z szaf, natrafił na fasolę wczorajszą, zapomnianą. Zjadł ją bez masła, bez chleba, stojąc, nie śmiejąc wejść na górę z taką potrawą, śpiesząc się wśród tej kuchni smutnej, którą lampa chwiejąca się zatruwała wonią nafty.
Była zaledwie godzina dziewiąta i Delaherche nie kładł się spać, chcąc się dowiedzieć, czy kapitulacya została podpisaną. Niepokój go dręczył, obawa, by walka znów się nie rozpoczęła, myśl o tem, co się będzie wówczas działo. Wszystko to ciążyło mu na piersiach. Powróciwszy do swego pokoju, gdzie Maurycy i Jan leżeli ciągle w tej samej pozycyi, napróżno chciał odpocząć w fotelu; sen nie przychodził, budziło go nagle, w chwili gdy zasypiał, wspomnienie pękających granatów. Straszliwa kanonada dnia brzmiała mu ciągle w uszach; nadsłuchiwał z przerażeniem jakiś czas, i drżał wobec wielkiego milczenia, jakie go otaczało. Nie mogąc zasnąć, wolał wstać, błądził po ciemnych komnatach, unikając pokoju, w którym jego matka czuwała przy pułkowniku, gdyż uparty wzrok, z jakim nań patrzała, niepokoił go mocno. Dwukrotnie poszedł zobaczyć, czy Henryeta się nie obudziła i zatrzymał się przed pogodną twarzą swej żony. Aż do drugiej godziny rano, nie wiedząc co robić, chodził po schodach tam i z powrotem, zmieniając ciągle miejsce.
Sprzykrzyło mu się to w końcu i postanowił pójść jeszcze raz do Podprefektury, czując, że póty nie będzie spokojnym, dopóki się nie dowie o wszystkiem. Ale na dole, na widok zapchanej ulicy, wzięła go rozpacz; nie zdoła przedostać się tam i powrócić wśród przeszkód, na myśl których tracił wszelką odwagę. Gdy się tak wahał, spostrzegł majora Bouroche biegnącego, zadyszanego, klnącego.
— Do wszystkich dyabłów, to można zmysły stracić!
Udał on się był do ratusza z prośbą do mera, by rekwizycyą ściągnął wszystek chloroform i żeby mu go przysłał o świcie, gdyż jego zapas się wyczerpał a liczne operacye były konieczne, i lękał się, by nie był zmuszony szatkować, jak mówił, biedaków, bez poprzedniego ich uśpienia.
— I cóż? — spytał Delaherche.
— A cóż, nie wiedzą nawet czy aptekarze go jeszcze mają.
Ale fabrykanta chloroform nic nie obchodził. Rzekł więc:
— Tak, tak... a cóż! czy już skończone? czy podpisano umowę z prusakami?
Major, wśród gwałtownych ruchów, krzyknął:
— Nic nie zrobili. Wimpffen dopiero co powrócił... Zdaje się, że te szelmy stawiają warunki niemożliwe... Ach lepiej, żebyśmy z nimi rozpoczęli i zdechli tu wszyscy!
Delaherche zbladł:
— Czy to pewne, co mi pan mówisz?
— Mówili mi o tem ci tam... mieszczanie... z rady municypalnej, którzy zasiadają w ratuszu nieustannie... Jakiś oficer przybiegł z Podprefektury z tą wiadomością.
I począł opowiadać szczegóły. Konferencya odbyła się w zamku Bellevue, niedaleko Donchéry, między generałem Wimpffenem, generałem Moltkem i Bismarkiem. Straszny to człowiek ten generał Moltke, suchy i twardy, ze swą twarzą wygoloną matematyka, wygrywający bitwy z głębi swego gabinetu, strzałami algebry. Zaraz, z początku zaznaczył, że zna dobrze położenie rozpaczliwe armii francuzkiej, nie ma ona żywności, nie ma amunicyi, jest zdemoralizowana i bezładna, niezdolna w żadnym razie do przerwania żelaznego koła, w którem jest zamknięta, gdy tymczasem armia niemiecka, zajmując pozycye nadzwyczaj silne, może spalić miasto w ciągu dwóch godzin. Chłodno dyktował swą wolę: cała armia francuzka idzie do niewoli z bronią i bagażami. Bismark po prostu popierał go, ze swą miną hulaki-buldoga. Napróżno generał Wimpffen usiłował opierać się tym warunkom, najtwardszym, jakie kiedykolwiek nałożono armii zwyciężonej. Mówił o swem niepowodzeniu, o bohaterstwie żołnierzy, niebezpieczeństwie doprowadzenia do ostateczności narodu tak dumnego; przez trzy godziny prosił, błagał, mówił z wymową pyszną, domagając się, by internowano zwyciężonych w głębi Francyi, nawet w Algierze; jedynem ustępstwem, jakie wyjednał, było to, że ci z oficerów, którzy słowem honoru i na piśmie zobowiążą się nie służyć więcej, będą mogli udać się do domu. Wreszcie zawieszenie broni przedłużono do jutra, do godziny dziesiątej rano. Jeżeli o tej godzinie warunki powyższe nie będą przyjęte, baterye pruskie rozpoczną znów ogień i miasto będzie spalone.
— Ależ to szaleństwo! — zawołał Delaherche — za cóż palić miasto zupełnie niewinne?
Wpadł w jeszcze większy gniew, gdy Bouroche dodał, że oficerowie, z którymi się widział w hotelu Europejskim, mówili o tłumnej wycieczce przededniem. Odkąd domagania się niemieckie były znane, powszechne zapanowało wzburzenie, snuto najdziwaczniejsze projekta. Myśl, że nie jest to uczciwem korzystać z ciemności, by zerwać pokój, bez żadnego ostrzeżenia, nikomu nawet do głowy nie przyszła; był to zresztą plan szalony, ten pochód na Carignan, poprzez bawarczyków, dzięki ciemnej nocy, odzyskanie drogi do Mézières, oraz plan wściekłego ataku, by jednym skokiem dostać się do Belgii. Inni, co prawda, nic nie mówili, odczuwali nieuchronność klęski, gotowi byli wszystko przyjąć, wszystko podpisać, żeby raz skończyć to wszystko.
— Dobranoc — zawołał Bouroche. — Idę się przespać ze dwie godziny, jestem bardzo znużony.
Delaherche, przestraszony, sam ledwie oddychał.
Jakto? więc to prawda, znowu chcą się bić, spalić i zniszczyć Sedan! To było nieuniknionem, straszny dramat się rozegra, jeśli tylko słońce wzbije się nad wzgórza, by oświecić grozę rzezi. I machinalnie raz jeszcze pobiegł na schody spadziste strychu, znalazł się między kominami, na brzegu wązkiego tarasu dominującego nad miastem. Ale o tej porze znalazł się tam wysoko wśród zupełnych ciemności, wśród morza nieskończonego i ruchliwego, wielkich fal ponurych, tak że z początku nic nie mógł rozróżnić. Potem widział budynek fabryki pod sobą, mury się pierwsze zarysowały, sale robotników, suszarnie, magazyny; i ten widok, ta plama ogromna zabudowań, będąca jego dumą i jego majątkiem, wzbudziła w nim uczucie litości nad sobą samym, gdy pomyślał, że za kilka godzin z tego wszystkiego zostaną tylko zgliszcza. Oczy jego pobiegły ku widnokręgowi, obejrzały do koła tę niezmierzoność czarną, w której drzemało groźne jutro. Na południu, od strony Bazeilles, drgały płomyki po nad domami dogasającemi; ku północy folwark lasku Garenny, spalony wieczorem, gorzał ciągle, krwawiąc drzewa żywą jasnością purpury. Innych ogni nie było widać, prócz tych dwóch; niezgłębiona przepaść, brzmiąca tu i owdzie odosobnionemi szmerami. Tam, gdzieś, może bardzo daleko, może na szańcach, ktoś płakał. Naprzeciw starał się przeniknąć zasłonę, ujrzeć Liry, Marfée, baterye w Frénois i Wadelincourt, ten pas bronzowych paszczy, które czuł, że tam są, z szyją wyciągniętą, z dyszącą mową. A gdy zwrócił wzrok na miasto, do koła siebie, zdawało mu się, że słyszy tchnienie niepokoju. Nie był to zły sen żołnierzy leżących na ulicach, głuche szemranie tego zbiorowiska ludzi, zwierząt i dział. Odróżniał bezsenność niespokojną mieszczan, swych sąsiadów, którzy także spać nie mogli, trzęsieni febrą, w oczekiwaniu dnia. Wszyscy zapewne wiedzieli, że kapitulacya nie została podpisaną, i wszyscy liczyli godziny, drżeli na myśl, że jeżeli nie będzie podpisaną, to będą musieli schronić się do piwnic, umrzeć tam zmiażdżeni, zagrzebani pod gruzami. Zdawało mu się, że jakiś głos rozpaczliwy dochodzi z ulicy Voyard, wołający o ratunek wśród gwałtownego brzęku broni. Nachylił się i pogrążył w gęstej nocy, zagubiony we mgle szarej nieba bezgwiazdzistego, objętego takim dreszczem, że cała jego przestrzeń dygotała.
Tymczasem na dole, na kanapie Maurycy obudził się o świcie. Znużony, nie ruszył się, patrząc w okno bielejące od świtu szarego. Przypominał sobie okropności wczorajsze, bitwę przegraną, ucieczkę, klęskę, z jasną wyrazistością zbudzenia się ze snu. Ujrzał znów wszystko, najdrobniejsze szczegóły; klęska go straszliwie bolała, przenikała go na wskróś, jak gdyby on był jej winien. Zastanawiał się nad sobą, gotów był samego siebie pożreć. Czyż nie był pierwszym lepszym, jednym z przechodniów epoki, zaopatrzony w świetną naukę, ale zupełnie nie znający tego, co wiedzieć należy, później aż do ślepoty, zepsuty przez niecierpliwość używania i przez pomyślność kłamliwą rządu? Potem miał inne wspomnienia: jego dziadek, urodzony w 1780 r., jeden z bohaterów Wielkiej armii i zwycięzców z pod Austerlitz, Wagram i Friedlandu, jego ojciec, urodzony w 1811 r. zmuszony wejść do biurokracyi drobny urzędniczek, rachmistrz w Chêne-Populeux, gdzie się strawił i zużył; on, urodzony w 1841 r., wychowany jak panicz, adwokat, zdolny do najgorszych głupstw i do największego entuzyazmu, zwyciężony pod Sedanem, w katastrofie której ogromu się domyślał, która była końcem całego jednego świata; i to zwyrodnienie rasy, tłomaczące jakim sposobem Francya, zwycięzka za dziadów, została pokonaną za wnuków, rozdzierało mu serce, niby choroba dziedziczna, powoli wzrastająca, kończąca się śmiercią nieuniknioną o naznaczonym czasie. Wśród zwycięztwa czułby się walecznym i tryumfującym! W klęsce słaby nerwowo, jak kobieta, ulegał jednej z tych ogromnych rozpaczy, w której świat znajduje się strasznie ponurym. Nic już nie pozostawało, Francya była trupem. Płakał, łkania go dusiły, złożył ręce, przypomniawszy sobie modlitwę dzieciństwa:
— Mój Boże, zabierz mnie do siebie... Mój Boże, zabierz tych wszystkich, którzy cierpią...
Jan, na ziemi, owinięty w kołdrę, poruszył się. Zdziwiony, usiadł na swem legowisku.
— Co to, chłopcze? czy jesteś chory?
Ale zrozumiawszy, że to są myśli przewrotne, jak je nazywał, przybrał ton ojcowski.
— No, cóż ci to, nie trzeba się o lada co martwić!
— A! — zawołał Maurycy — wszystko dyabli wzięli, przygotujmy się na zostanie prusakami.
A gdy towarzysz ze swą głową tępą i nieoświeconą zadziwił się, starał się wytłomaczyć mu wyczerpanie rasy, zanik jej pod napływem świeżej krwi. Ale chłop, z głową upartą, nie chciał słuchać tych wyjaśnień.
— Jakto? — zawołał — moje grunta nie należałyby do mnie? mam pozwolić, by mi je prusacy zabrali, kiedy jeszcze żyję i mam dwie ręce? No, no... pleciesz nic do rzeczy!
Potem z kolei począł rozwijać swe myśli, ciężko, słowami niezawsze odpowiedniemi. Dostaną potężne cięgi, to pewna! ale przecież nie wszyscy są zabici, są tacy co ocaleli, a ci wystarczą aż nadto na odbudowanie domu, jeżeli są zuchy, pracują dobrze i nie przepiją tego co zarobią. W rodzinie, jeżeli się pracuje i trochę oszczędza, to zawsze można się wydobyć z interesów, nawet wśród zupełnego niepowodzenia. A nawet, niekiedy dobrze jest otrzymać porządne lanie, to zmusza do namysłu, A przytem jeżeli tu i owdzie jest jaka zgnilizna, zepsute członki, to lepiej, że je dyabli wzięli za jednym zamachem, niż aby miały sprowadzić śmierć.
— Umarli! o! nie, nie — powtórzył kilkakrotnie. — Ja wcale nie jestem umarły, nie czuję tego zupełnie.
I cały, jakby zabity, z włosami zlepionemi przez krew rany, pozostał przy koniecznej potrzebie życia, chwycenia narzędzi lub topora dla odbudowania, jak mówił, domu. Był on ulepiony ze starej gliny twardej i mądrej, w kraju rozsądku, pracy i oszczędności.
— Z tem wszystkiem — mówił dalej — żal mi cesarza... Interesa szły dobrze, zboże się sprzedawało... Ale widocznie był on bardzo nierozsądny. Któż włazi w takie historye!
Maurycy, ciągle zrozpaczony, zawołał:
— Cesarz! w gruncie rzeczy, kochałem go, pomimo mych zasad republikańskich i liberalnych. Tak, to we krwi u mnie było, zapewne po dziadku... I właśnie, trzebaż żeby kraj z tej strony gnić począł... W cóż się obrócimy?
Oczy miał błędne, jęczał tak żałośnie, że Jan, zaniepokojony, postanowił wstać, gdy spostrzegł wchodzącą Henryetę. Obudziła się, słysząc głosy w pokoju sąsiednim. Szary świt oblewał swym bladym blaskiem wszystko.
— Przychodzisz pani w samą porę, by mu dać napomnienie — rzekł, udając uśmiech. Zgłupiał z kretesem.
Ale widok siostry bladej, zgryzionej, wzbudził w Maurycym zbawcze uczucie przywiązania. Roztworzył ramiona, przyciągnął ją ku sobie, a gdy mu się rzuciła na szyję, ogarnęła go jakaś słodycz. I ona płakała i łzy ich się zmieszały.
— O moja biedaczko najdroższa, jakżem zły na siebie, że nie mogę cię pocieszyć!... Ten dobry Weiss, twój mąż, który cię tak kochał! co się z tobą stanie? Zawsze byłaś ofiarą i nigdy się na to nie skarżyłaś... Ja sam, ileż ci sprawiłem zmartwień i ileż ci ich jeszcze sprawię?
Zmusiła go do milczenia, kładąc mu dłoń na ustach, gdy nadszedł Delaherche, wzburzony, gniewny. Zeszedł z tarasu, dręczony pragnieniem, głodem nerwowym, jaki wywołuje zmęczenie; wszedłszy do kuchni, by napić się czego ciepłego, znalazł tam wraz z kucharką jej krewniaka, stolarza z Bazeilles, którego właśnie częstowała winem gorącem. Człowiek ten, jeden z tych, który do końca tam siedzieli wśród pożaru, opowiedział mu, że jego farbiarnia została do szczętu zburzona i zmieniła się w kupę gruzów.
— A co? nie rozbójnicy? — krzyczał, zwracając się do Jana i Maurycego. — Wszystko jest stracone, chcą dziś rano spalić tak samo Sedan, jak wczoraj spalili Bazeilles... Jestem zrujnowany! zniszczony zupełnie!
Zwrócił uwagę na skaleczone czoło Henryety i przypomniał sobie, że dotąd nie mógł się z nią rozmówić.
— Prawda, byłaś pani tam i tam otrzymałaś tę ranę... Ach, ten biedny Weiss!
I nagle, widząc po oczach nerwowych młodej kobiety, że wiedziała o śmierci męża, począł opowiadać straszne szczegóły, jakie przed chwilą usłyszał od stolarza.
— Ten biedny Weiss! zdaje się, że go spalili... Tak, zebrali ciała mieszkańców rozstrzelanych i wrzucili je do jednego z palących się domów oblane naftą.
Henryeta słuchała go, zdjęta grozą. Mój Boże! nie miała nawet tej pociechy, by zabrać i pochować swego drogiego nieboszczyka, którego popioły wiatr rozwieje! Maurycy znowu przycisnął ją do piersi i szeptał do swego biednego kopciuszka głosem pieściwym; błagał ją, by się nie martwiła, by okazywała swe zwykłe męztwo.
Po chwili milczenia, Delaherche, który przypatrywał się przez okno, jak dzień coraz większy się robił, zwrócił się żywo i rzekł do obu żołnierzy:
— Ale, ale, zapomniałem... Przyszedłem tu uprzedzić was, że tam, na dole, w wozowni, gdzie złożono kasę, jakiś oficer rozdaje żołnierzom pieniądze, by ich prusacy nie zabrali... Powinniście zejść, pieniądze mogą się wam przydać, jeśli nas wszystkich dziś wieczorem nie pozabijają.
Uwaga była słuszna, Maurycy i Jan zeszli, Henryeta zaś zgodziła się zająć miejsce brata na kanapie. Delaherche przeszedł pokój sąsiedni, gdzie Gilberta, ze swą twarzą pogodną, spała ciągle snem dziecka, tak że rozmowa i łkania nie zdołały jej przebudzić. Ztąd wysunął głowę do pokoju, gdzie matka czuwała obok pana de Vineuil; znalazł ją uśpioną w głębi fotela, pułkownik zaś z zamkniętemi oczami, nie poruszył się, trawiony gorączką.
Nagle otworzył oczy szeroko i zapytał:
— Wszak wszystko skończone, prawda?
Delaherche, zmieszany pytaniem, które go zatrzymało w chwili gdy chciał się cofnąć, rzekł gniewnie, głosem stłumionym:
— Tak, skończone dopóty, dopóki się znów nie rozpocznie. Nic nie podpisano.
Pułkownik głosem nizkim mówił dalej w widocznej gorączce:
— Mój Boże, daj, żebym umarł przed końcem!... Nie słyszę huku armat. Dla czego nie strzelają?... Tam, w Saint-Menges, w Fleigneux, mamy w ręku wszystkie drogi: wrzucimy prusaków do Mozy, jeżeli okrążą Sedan, by nas atakować. Miasto jest pod naszemi stopami, przeszkoda, wzmacniająca naszą pozycyę... Marsz! marsz! Korpus 7-my stanie na czele, 12-ty osłaniać będzie odwrót!...
I ręce jego poruszyły się na kołdrze, podniosły i spadały w takt kłusa końskiego. Powoli jednak uspakajały się, w miarę jak słowa mu się urywały w śnie, który go ogarniał. Wreszcie usnął.
— Śpij pan — szepnął Delaherche — zaraz przyjdę, gdy będzie co nowego.
Przekonawszy się następnie, że nie obudził matki, wymknął się i zniknął.
W wozowni Jan i Maurycy w rzeczy samej zastali siedzącego na stołku kuchennym, za stołem z białego drzewa, oficera płatnika, który bez pióra, bez pokwitowania, bez papieru, rozdawał pieniądze. Zanurzał poprostu ręce w głębi worków płóciennych, napełnionych złotem, i, nie licząc wcale, garściami, napełniał kepi sierżantów 7-go korpusu, którzy stawali przed nim kolejno. Umówiono się, że sierżanci rozdzielą pieniądze między żołnierzy swych sekcyj. Każdy z nich brał z miną obojętną, niby racyę kawy lub mięsa i odchodził, nieco zaniepokojony, wypróżniając kepi do kieszeni, żeby z tem złotem nie pokazywać się na ulicy. Nikt nie wyrzekł ani słowa, słychać było tylko dźwięk metaliczny pieniędzy, wśród zdziwienia tych biedaków, obciążonych teraz bogactwami, gdy w mieście nie można było dostać ani chleba, ani jednej kwarty wina.
Gdy Jan i Maurycy się zbliżyli, oficer cofnął rękę z luidorami.
— Nie jesteście sierżantami, tylko sierżanci mają prawo brać.
Poczem, znużony, chcąc jak najprędzej skończyć, zawołał:
— Prawda, jesteś kapralem, to wszystko jedno. Bierz i uciekaj. Dalej, kto tam więcej?...
I rzucił garść złota do czapki Jana. Ten, zdziwiony ilością pieniędzy, około sześciuset frankami, chciał się zaraz podzielić niemi z Maurycym. Niewiadomo, mogą się nagle rozłączyć.
W ogrodzie, przed ambulansem, dokonali podziału i wrócili do domu, spotkawszy leżącego na słomie, prawie przed drzwiami dobosza ze swej kompanii, Bastiana, tęgiego, wysokiego chłopaka, który dostał kulą w pachwinę, koło godziny piątej, gdy bitwa się już skończyła. Konał od wczoraj.
I przy bladym blasku, widok lazaretu zmroził krew w ich żyłach. Jeszcze trzech rannych umarło podczas nocy, tak cicho, że tego nikt nawet nie spostrzegł; i infirmerowie z pośpiechem opróżniali miejsca dla innych, wynosząc trupy. Operowani wczoraj, na pół drzemiąc, otwierali oczy, spoglądali z osłupieniem na tę obszerną spalnię cierpienia, gdzie na posłaniach leżała cała gromada, na pół zarznięta. Napróżno wczoraj wieczorem starano się miejsce nieco uporządkować po krwawej rzezi operacyi; podłoga źle wymyta, poplamiona była krwią; jakaś ręka zapomniana, z palcami pogniecionemi leżała przy drzwiach pod szopą. Były to okruchy rzezi, straszne szczątki nazajutrz po rzezi, wśród smutnego świtu. Ruch, ta potrzeba życia burzliwego, zmienił się w pewien rodzaj przygnębienia w ciężkiej gorączce, zaledwie od czasu do czasu przerywał duszne milczenie i rozlegał się jęk urywany, stłumiony przez sen. Oczy szkliste przymykały się na widok światła dziennego, usta zbielałe wydawały nieprzyjemny oddech, cała sala rozpoczynała te dni bez końca, wilgotne, cuchnące, przerywane konaniem, które teraz miały być życiem biedaków, którzy z niej wyjdą, po dwóch lub trzech miesiącach, pozbawieni jednego lub wielu członków.
Bouroche, dla którego znów praca się rozpoczynała po kilku godzinach spoczynku, zatrzymał się przed doboszem Bastianem i przeszedł ze wzruszeniem ramion. Niema tu nic do roboty!... Dobosz jednak otworzył oczy i jak gdyby zmartwych powstał, patrzał bystrym wzrokiem na sierżanta, który wpadł na myśl wstąpienia tutaj, z czapką w ręku pełną złota, dla zobaczenia, czy między tymi biedakami niema kogo z jego kompanii. Znalazł ich dwóch i każdemu z nich dał po dwadzieścia franków. Za nim zjawili się inni sierżanci i złoto obficie padało na słomę. Bastian, który zdołał się podnieść, wyciągnął obie ręce pokrzywione przez konanie.
— Mnie! mnie!...
Sierżant chciał przejść dalej, tak samo, jak przeszedł Bouroche. Na co mu dawać? Ale w końcu, ulegając popędowi uczciwego człowieka, rzucił bez rachowania garść złota w kostniejące już ręce.
— Mnie! mnie!...
— Bastian upadł na wznak. Starał się schwycić złoto, przebierał długo skostniałemi palcami i skonał.
— Dobranoc, pan dobrodziej wyciągnął kopytka! — zawołał sąsiad, żuaw, suchy i czarny.
On sam miał lewą nogę w łupkach. Mimo to udało mu się podnieść, popełz na łokciach i kolanach i zbliżywszy się do zmarłego, zabrał złoto, przejrzał ręce i fałdy munduru. Powróciwszy na swe miejsce i widząc, że wszyscy na niego patrzą, rzekł:
— Nie trzeba, żeby to się zmarnowało, prawda?
Maurycy z sercem ściśniętem w tej atmosferze nędzy ludzkiej, wyciągnął ztąd Jana. Gdy przechodzili przez szopę operacyjną, spostrzegli Bourocha, zrozpaczonego, że nie mógł dostać chloroformu, mimo to zdecydowanego na ucięcie nogi, jakiemuś dwudziestoletniemu biedakowi. Uciekli, żeby nie patrzeć i nie słyszeć.
W tej chwili właśnie Delaherche powrócił z ulicy. Kiwnął na nich i zawołał:
— Chodźcie, chodźcie prędko!... Mamy śniadanie, kucharka kupiła mleka. Koniecznie trzeba napić się czegoś ciepłego!
I pomimo usiłowań, nie mógł stłumić wielkiej radości, której doznawał. Zniżywszy głos, dodał rozpromieniony:
— Wszystko teraz przecie się skończy! Generał Wimpffen pojechał, żeby podpisać kapitulacyę!
Cóż za ulga ogromna, fabryka ocalona, przykry sen rozwiany, życie, jakie się rozpocznie, będzie bolesne, ale życie, życie nakoniec! Biła godzina dziewiąta i mała Róża przybiegła w te strony, do ciotki, piekarki, po chleb, przez ulice nieco opróżnione, i opowiedziała mu wypadki poranku w Podprefekturze. O godzinie ósmej generał Wimpffen zebrał nową radę wojenną, przeszło trzydziestu generałów, którym przedstawił rezultaty swych kroków, swe usiłowania bezużyteczne, twarde wymagania zwycięzkiego wroga. Ręce mu drżały, wzruszenie napełniało oczy łzami. Jeszcze mówił, gdy pułkownik sztabu głównego pruskiego zjawił się jako parlamentarz generała Moltkego, dla przypomnienia, że jeżeli o godzinie dziesiątej nie nastąpi ostateczna rezolucya, rozpocznie się bombardowanie Sedanu. Wtedy rada, wobec strasznej konieczności, upoważniła generała do udania się znowu do zamku Bellevue, dla zaakceptowania wszystkiego. Teraz generał musi tam już być, cała armia francuzka szła w niewolę z bronią i bagażami.
Potem Róża poczęła szeroko opowiadać o nadzwyczajnem wzburzeniu, jakie wieść ta wywołała w mieście. Widziała w Podprefekturze oficerów, którzy zrywali z siebie szlify, płacząc jak dzieci. Na moście kirasyerzy rzucali swe szable do Mozy; cały pułk przeszedł, każdy szeregowiec topił swą broń, patrzał na wodę kotłującą się i znów spokojną. Na ulicach żołnierze chwytali karabiny za lufy i rozbijali kolby o ściany; artylerzyści wyrywali z kartaczownic cały mechanizm i wrzucali go do kanałów. Niektórzy zakopywali je w ziemi, inni palili sztandary. Na placu Tureniusza, jakiś stary sierżant, wszedłszy na słupek kamienny, znieważał zwierzchników, nazywał ich tchórzami, czyniąc wrażenie szaleńca! Inni osłupieli wśród wielkich łez, które im płynęły po twarzy. Ale trzeba wyznać, że inni, w ogromnej większości, spoglądali wzrokiem rozpromienionym, z radością, widoczną w całej ich postaci. Przecież ich nędza się skończyła, są jeńcami wojennymi, nie będą się bili! Od tylu dni znosili wszelkie utrapienia, maszerowali i nic nie jedli! A zresztą po co się bić, kiedy niema sił po temu? Tym lepiej, że naczelnicy ich sprzedali, wszystko się odrazu skończy! Jakaż to rozkosz mieć znów chleb biały i spać na łóżku!...
Gdy Delaherche wszedł z Maurycym i Janem na górę, do pokoju jadalnego, zawołała go matka.
— Chodźno, niepokoję się o pułkownika.
Pan de Vineuil z oczami otwartemi, znowu począł bredzić w gorączce:
— Cóż to znaczy, jeżeli prusacy odetną nas od Mézières... O! widać ich, jak obchodzą las Falisette, a inni idą w górę Givonny... Granica jest za nami i przejdziemy ją jednym skokiem, położywszy ich trupem jak najwięcej... Wczoraj chciałem...
Ale wzrok jego palący spotkał Delaherche’a. Poznał go, zdawał się przychodzić do przytomności, pozbywać się halucynacyj sennych; wrócił do strasznej rzeczywistości i zapytał po raz trzeci:
— Wszystko skończone, wszak prawda?
Fabrykant sukna nie mógł powstrzymać wybuchu swej radości.
— Tak, dzięki Bogu! wszystko skończone zupełnie... kapitulacya już teraz musi być podpisana.
Pułkownik gwałtownie zerwał się, pomimo obandażowanej nogi; chwycił za szpadę leżącą na krześle i chciał ją złamać. Ale ręce mu zanadto drżały, żelazo się wysunęło.
Chce się przebić! — krzyknął Delaherche. — To niebezpieczne, wyrwijcie mu to z rąk!
Pani Delaherche schwyciła szpadę. I wobec rozpaczy pana de Vineuil, zamiast ją ukryć, jak jej radził syn, złamała ją za jednym zamachem na kolanie, z siłą nadzwyczajną, której sama zapewne nie spodziewała się w sobie. Pułkownik się położył i płakał, patrząc na swą dawną przyjaciołkę wzrokiem niewyczerpanej słodyczy.
Tymczasem w pokoju jadalnym kucharka przygotowała dla wszystkich po filiżance białej kawy. Henryeta i Gilberta obudziły się; ta ostatnia wypoczęła przez smaczny sen i z twarzą pogodną, z oczami wesołemi, ucałowała czule swą przyjaciołkę, której żałowała, jak mówiła, z głębi duszy. Maurycy usiadł przy siostrze, Jan, nieco zażenowany, zmuszony usiąść, znalazł się wprost Delaherche’a. Pani Delaherche nie chciała przyjść do stołu, zaniesiono więc jej filiżankę, którą wypiła. Ale tu, pięć osób śniadających i milczących zrazu, wkrótce ożywiło się. Wszyscy byli wycieńczeni, głodni, czemuż więc nie mieli się cieszyć, że są tu nienaruszeni, zdrowi, gdy tysiące biedaków pokrywa jeszcze pola okoliczne? W wielkiej sali stołowej pełnej świeżości, bieluteńki obrus był uciechą dla oczów, a kawa biała, bardzo gorąca, wydawała się wyborną.
Rozmawiano. Delaherche odzyskał swą pewność bogatego przemysłowca i dobroduszność pryncypała lubiącego popularność; nieubłagany dla niepowodzenia, mówił z oburzeniem o Napoleonie III-im. Zwrócił się do Jana, którego prostactwo najlepiej mu przypadało do smaku:
— Tak, panie, tak! mogę powiedzieć, że cesarz mię strasznie oszukał!... Choć bowiem jego czciciele mogą dużo mówić o okolicznościach nieprzyjaznych, to jednak on jest pierwszą i jedyną przyczyną naszej klęski.
Zapomniał już, że jako zapalony bonapartysta, przed kilku miesiącami pracował nad tem, by głosowanie powszechne się powiodło! Teraz nawet nie żałował tego, który miał się stać człowiekiem Sedanu; obciążał go wszelkiego rodzaju oskarżeniami.
— To jest nieudolność, trzeba to teraz przyznać, ale to nicby jeszcze nie znaczyło... Jest to umysł marzycielski, mózg źle zbudowany, któremu się wszystko dopóty udawało, dopóki miał szczęście za sobą... Nie, nie trzeba, by w nas budzono litość dla jego losu, mówiąc, że go oszukano, że opozycya odmówiła mu ludzi i koniecznych funduszów. To on nas oszukał, jego występki i błędy wepchnęły nas w to błoto, w jakiem po pas teraz brodzimy!...
Maurycy nie chciał mówić, ale nie mógł powstrzymać uśmiechu; Jan zaś, zażenowany tą rozmową o polityce, lękając się powiedzieć głupstwa, odrzekł tylko:
— Mówią jednak, że to dzielny człowiek.
Ale te kilka słów, wypowiedzianych skromnie, wzburzyło Delaherche’a. Wszystek strach, jakiego doznał, wszystkie jego niepokoje wybuchnęły z krzykiem przesady, zmienionym w nienawiść:
— Dzielny człowiek! a to dopiero!... Czy wiesz pan, że na moją fabrykę padły trzy granaty, i z pewnością nie jest to zasługą cesarza, że nie została spalona!... Czy wiesz pan, że ja mogłem stracić przeszło sto tysięcy franków na całej tej głupiej historyi!.. Nie! nie! Francya najechana, spalona, wyczerpana, przemysł zmuszony do świętowania, handel zniszczony, to zawiele!... Takich dzielnych ludzi, jak on, mamy już dosyć, niech nas Bóg od nich strzeże!... Wpadł w błoto i w krew, niechże sobie tam zostanie!
Pięścią zrobił ruch energiczny, jakby kogoś zagłębiał, lub trzymał pod wodą jakiegoś opierającego się nędznika. Potem dokończył kawy łakomie. Gilberta mimowolnie lekko się uśmiechała wobec bolesnego roztargnienia Henryety, której posługiwała jak dziecku. Gdy wypróżniono filiżanki; siedziano jeszcze, w wielkiej sali stołowej w poczuciu szczęśliwego spokoju.
A o tejże samej godzinie Napoleon III znajdował się w biednym domku tkacza przy drodze do Donchéry. Już o godzinie piątej rano chciał opuścić Podprefekturę, nie czując się dobrze w Sedanie, będącym dlań pewnego rodzaju wyrzutem i groźbą, dręczony zresztą potrzebą uspokojenia swego tkliwego serca przez otrzymanie dla swej nieszczęśliwej armii lepszych warunków. Chciał się widzieć z królem pruskim. Wsiadł do najętego powozu i jechał gościńcem szerokim, wysadzonym wysokiemi topolami; była to pierwsza stacya wygnania, przebyta o chłodzie poranku, z poczuciem zupełnego upadku dawnej wielkości. Na tej drodze spotkał Bismarka, który przybiegł z pośpiechem, w starej czapce, w dużych butach, wysmarowanych sadłem, pragnąc jedynie zabawić cesarza, przeszkodzić jego widzeniu się z królem do chwili, w której kapitulacya nie będzie podpisaną. Król znajdował się w Vendresse. Dokąd się udać? pod jakim dachem czekać? Pałac Tujleryjski zniknął, przysłoniony chmurą burzy. Sedan zdawał się być oddalonym już o całe mile, jak gdyby ogrodzony rzeką krwi! Nie było już pałaców cesarskich we Francyi, nie było mieszkań urzędowych, nawet kąta u najdrobniejszego urzędnika, w którymby śmiał usiąść. Musiał się zatrzymać w domu tkacza, nędznym domku widzianym na skraju drogi, ze swym wązkim ogródkiem warzywnym, otoczonym zaroślami, z gankiem, z małemi i smutnemi okienkami. Na pięterku, izba prostaczo wybielona wapnem, z posadzką ceglaną, miała za całe umeblowanie jeden stół niemalowany i dwa krzesła słomiane. Czekał tu dwie godziny, z początku w towarzystwie Bismarka, który uśmiechał się na słowa o wspaniałomyślności, wreszcie sam pozostał, włócząc swą nędzę, przytykając siną twarz do szyb, spoglądając jeszcze na tę ziemię francuzką, na tę Mozę płynącą tak pięknie poprzez obszerne pola uprawne...
Nazajutrz i dni następnych, były to znów inne stacye wstrętne: zamek Bellevue, ten uśmiechnięty zamek, wzniesiony nad rzeką, gdzie noc przepędził, gdzie płakał po swem widzeniu się z królem Wilhelmem; straszny wreszcie odjazd, okrążanie Sedanu z obawy gniewu zwyciężonych, most na pontonach rzucony przez prusaków w Iges, długie objeżdżanie miasta od północy, drogi boczne w Floing, Fleigneux, Illy, cała ta opłakana ucieczka w otwartym powozie; i tam, na tragicznem płaskowzgórzu Illy, zapełnionem trupami, nastąpiło legendowe spotkanie nędznego cesarza, który nawet nie mógł jechać stępa na koniu, będąc zgiętym przez ból choroby i palił może machinalnie swego wiekuistego papierosa; gromady jeńców, wynędzniałych, pokrytych krwią i pyłem, prowadzonych z Fleigneux do Sedanu, uszykowały się na skraju drogi, by przepuścić powóz; gromady te zrazu milczały, potem poczęły szemrać, wreszcie, oszalałe, wybuchły wrzaskami, grożąc pięściami, rzucając obelgi i przekleństwa. A potem nieskończona jazda po przez pole bitwy, po drodze zrujnowanej, między szczątkami, między umarłymi o oczach szeroko rozwartych i groźnych, przez pola nagie, obszerne lasy ciche, granicę na wzgórzu, przez drogę wysadzoną jodłami, w głębi ciasnej doliny.
I kilka pierwszych nocy wygnania w Bouillon, w oberży noszącej miano „Hotelu pocztowego“, otoczonej takim tłumem zbiegłych tu francuzów i prostych gapiów, że cesarz musiał się ukazać wśród szemrań i gwizdań! Pokój, którego trzy okna wychodziły na plac i na rzekę Semoy, był pospolitym, z krzesłami krytemi adamaszkiem ciemnym, o szafie lustrzanej, mahoniowej, z kominkiem, na którym stał cynowy zegar, otoczony muszlami, wazonami i kwiatami sztucznemi. Na lewo i prawo od drzwi, stały dwa jednakowe łóżka. Na jednem spał adjutant, który ze znużenia zasnął już o godzinie dziewiątej, jak zabity. Na drugiem cesarz musiał się długo przewracać, nie mogąc zasnąć, i wstał, by włóczyć swą chorobę, za całą rozrywkę patrząc na mury, po obu stronach kominka, na ryciny przedstawiające Rougeta de l’Isle śpiewającego „Marsyliankę“, na „Sąd ostateczny“, na którym trąby archaniołów budziły pod ziemią umarłych; zmartwychwstanie poległych na polu bitwy i idących świadczyć przed Bogiem.
W Sedanie orszak domu cesarskiego, bagaże zawalające drogę i przeklinane, w ogólnym zamęcie pozostały za bzami podprefekta. Nie wiedziano gdzie je ukryć, jak je usunąć z przed oczów tłumu umierającego z głodu, tak dalece zuchwalstwo, szyderstwo straszliwe z klęski wzięło w nim górę. Musiano czekać na noc ciemną. Konie, powozy, furgony ze skrzynkami pieniędzy, z rożnami, koszykami drogiego wina, wyjechały w największej tajemnicy z Sedanu, udały się także do Belgii, drogami bocznemi, jak najciszej, niby drżąca z obawy kradzież.




CZĘŚĆ TRZECIA.
I.

Podczas długiego dnia bitwy, Sylwina nie przestała ze wzgórza Remilly, na którem wznosił się folwarczek ojca Fouchard, poglądać ku Sedanowi, wśród huku i dymu dział, cała drżąca na myśl o Honoryuszu. Nazajutrz niepokój jej wzrósł jeszcze bardziej, w skutek niepodobieństwa zasięgnięcia jakichkolwiek wiadomości od prusaków strzegących wszelkich dróg, nie chcących odpowiadać, i zresztą niewiedzących nic także. Jasne słońce wczorajsze znikło, deszcz począł padać, oblekając dolinę smutkiem i wilgotnym blaskiem dnia deszczowego.
Koło wieczoru, ojciec Fouchard, także niespokojny wśród przymusowego milczenia, nie myśląc wcale o synu, ale pragnąc wiedzieć czyby mu się nie udało z nieszczęścia innych wyciągnąć dla siebie jakiej korzyści, zauważył jakiegoś wysokiego zucha w bluzie, który od niejakiego czasu szedł drogą, z miną mocno zaniepokojoną. Zdziwił się tak mocno gdy go poznał, że zawołał nań głośno, choć prusacy włóczyli się dokoła:
— Jakto? to ty, Prosperze?
Szybkim ruchem strzelec afrykański zamknął mu usta. Poczem, zbliżywszy się, rzekł półgłosem:
— Tak, to ja, sprzykrzyło mi się już bić dyabli wiedzą za co i drapnąłem... Powiedźcie no, ojcze Fouchard, nie potrzebujecie czasem parobka?
Stary odrazu odzyskał swój zwykły rozsądek. W rzeczy samej potrzebował parobka, ale nie miał chęci przyznać się do tego.
— Parobka? hm! szczerze mówiąc, to teraz nie potrzebuję... Mimo to wejdź, wypijemy po szklaneczce. W każdym razie nie zostawię cię przecież na drodze.
W izbie Sylwina przystawiała do ognia garnek z zupą, a mały Karolek wieszał jej się u spódnicy, bawiąc się i śmiejąc. Zrazu nie poznała Prospera, z którym niegdyś razem służyła, i dopiero przyniosłszy szklanki i butelkę wina, przypatrzyła mu się lepiej. Wykrzyknęła zdziwiona, myśląc ciągle o Honoryuszu.
— Wszak wracasz ztamtąd, prawda?... A jakże się ma Honoryusz?
Prosper chciał już odpowiedzieć, ale się zawahał. Od dwóch dni żył jakby we śnie, wśród szybkiego następstwa jakichś mętnych obrazów, które mu żadnego wspomnienia nie zostawiły na razie. Zdawało mu się, że widział Honoryusza zabitego, leżącego na armacie, ale nie był tego pewnym; po cóż więc kogóś martwić, gdy się czego nie wie dokładnie?
— Honoryusz? — mruknął — nie wiem... nie mogę nic powiedzieć....
Ale ona patrzała uparcie w oczy i nalegać poczęła:
— Więc go nie widziałeś?
Uczynił powoli ruch ręką i potrząsnął głową.
— Czyż myślisz, że można tam wszystkich widzieć! Tylu jest ludzi, tylu ludzi... Na wszystkie strony się biją, i na prawdę nic bym nie umiał powiedzieć... Niewiem gdzie byłem i którędy chodziłem. Człowiek głupieje z kretesem, słowo daję!...
I wypiwszy szklankę wina, siedział ponury, z oczyma wlepionemi gdzieś w dal, w ciemności swych wspomnień.
— Pamiętam tylko, że noc już zapadała, gdym odzyskał przytomność... Gdym w czasie szarży spadł z konia, słońce było jeszcze na polu. Od dwóch więc godzin leżałem tam, z nogą prawą przygniecioną przez mego starego Zefira, który dostał kulą w piersi.... zaręczam ci, że to nie było wesołe położenie, znajdowałem się wśród stosów zabitych towarzyszów a nawet psa żywego nigdzie niebyło. Pomyślałem sobie, że jeżeli nikt mi nie przyjdzie z pomocą, trzeba będzie zdechnąć.... Usiłowałem powoli wydobyć mą nogę, ale napróżno; Zefir był ciężki jak pięćset dyabłów. Był jeszcze ciepły. Pieściłem go, wołałem na niego słodkiemi słowy. I nie zapomnę tego nigdy, jak otworzył oczy, jak usiłował podnieść swą biedną głowę, która leżała na ziemi, obok mojej. Zaczęliśmy rozmawiać ze sobą: „Mój biedny stary, rzekłem do niego, nie wyrzucam ci tego, ale widać że chcesz, bym zdechł razem z tobą, kiedy mię tak mocno przyciskasz?“ Oczywiście nie odpowiedział mi nic, ale w jego wzroku zamglonym widziałem żal, że mię musi opuścić. I już nie wiem jakim sposobem, może sam to zrobił, a może to były tylko konwulsye, dość że rzucił się nagle na bok. Mogłem wstać, ale byłem w stanie opłakanym, noga mi ciążyła, jakby była ołowiana... Mimo to, objąłem rękami Zefira, i mówiłem mu wszystko co mi serce dyktowało: że jest dobrym koniem, że go zawsze kochałem i że nigdy go nie zapomnę! Słuchał mię i zdawał się być bardzo zadowolonym! Potem jeszcze raz nim wstrząsnęło i umarł z oczami wlepionemi we mnie, powleczonemi mgłą.... Może to śmieszne i nikt temu nie uwierzy, a jednak prawdą jest, że w oczach tych błyszczały łzy.... Mój biedny Zefir płakał jak człowiek......
Prosper dusił się z żalu, płakał i musiał przerwać swe opowiadanie. Wypił znowu duszkiem szklankę i opowiadał dalej swą historyę w zdaniach urywanych, nieskończonych. Noc zapadała, na zachodzie błyszczał tylko ciemny pas światła, gdzieś na skraju pola bitwy, rzucając w nieskończoność cienie olbrzymie zabitych koni. On sam zapewne dość długo siedział przy swoim, nie mogąc ustać z powodu swej nogi. Potem nagły przestrach zmusił go do odejścia, potrzeba zobaczenia kogoś z swych towarzyszów. Jakoż zewsząd, z rowów, z krzaków, ze wszystkich kątów, ranni i zapomniani wyłazili, starając się połączyć, tworząc grupy z czterech lub pięciu, małe towarzystwa, wśród których przyjemniej było jęczyć i konać razem. Tym sposobem w lasku Garenny natrafił na dwóch żołnierzy z 43 pułku, którzy nawet skaleczeni nie byli, ale którzy siedzieli tam, przyczajeni jak zające, oczekując nocy. Gdy się dowiedzieli, że zna te strony, uwiadomili go, że chcą przemknąć się do Belgii, dostać się do granicy lasami w czasie nocy. Zrazu nie chciał ich tam zaprowadzić, miał zamiar udać się do Remilly, pewien, że znajdzie tam schronienie; szło tylko o to, gdzie wystarać się o bluzę i spodnie? nie licząc tego, że z lasku Garenny do Remilly, z jednego końca doliny na drugi, trzeba będzie przechodzić przez linie pruskie. To też w rezultacie zgodził się służyć za przewodnika swym dwom kolegom. Noga jego przyszła nieco do siebie i mieli nadzieję, że w jakim folwarku dostaną chleba. Wybiła godzina dziewiąta na jakiejś oddalonej dzwonnicy, gdy się puścili w drogę. Największe niebezpieczeństwo groziło im w La Chapelle, gdzie wpadli w środek posterunku nieprzyjacielskiego, który strzelił do nich w ciemności, a oni, pełzając na brzuchu, pędząc na czworakach, dostali się w gęstwinę śród świstu kul; odtąd nie opuszczali lasu, idąc z uchem wytężonem, rękami wyciągniętemi przed siebie. Na skręcie ścieżki, pełzając, skoczyli do szyi pikiety pruskiej i zamordowali ją nożami. Nakoniec drogę mieli wolną i szli dalej, śmiejąc się i gwiżdżąc. Około godziny trzeciej rano, przybyli do jakiejś wioski belgijskiej, do gospodarza dzielnego człowieka, obudzili go i otworzył on im zaraz stodołę, w której wyspali się doskonale na sianie.
Słońce już było wysoko, gdy Prosper się obudził. Otworzywszy oczy, gdy koledzy jeszcze chrapali, spostrzegł, że ich gospodarz zaprzęga konia do dużego wózka, naładowanego chlebem, kaszą, kawą, cukrem, wszelkiego rodzaju wiktuałami, ukrytemi pod workami i węglem drzewnym, i dowiedział się, że dzielny ten człowiek miał we Francyi, w Raucourt, dwie córki zamężne, którym chciał zawieźć tę żywność, wiedząc, że zostały ogołocone ze wszystkiego w czasie przemarszu bawarów. Rano postarał się o konieczną kartę przejścia. Prospera natychmiast ogarnęła szalona chęć umieszczenia się na siedzeniu wózka, powrócenia tam, do kąta ojczystego, za którym poczynał już tęsknić. Nic prostszego, zsiądzie w Remilly, przez które gospodarz przejeżdżać musi. Ułożono się w ciągu trzech minut, pożyczono mu spodni, bluzy, a gospodarz wszędzie mówił, że to jego parobek; około godziny szóstej wysiadł przed kościołem, zatrzymany zaledwie dwa czy trzy razy przez straże pruskie.
— Nie! mam tego dosyć! — powtórzył Prosper po chwilowem milczeniu. — Żeby byli przynajmniej umieli nas użyć jak należy, jak to bywało w Afryce! Ale iść na lewo po to, by wrócić na prawo, czuć, że się jest do niczego, to w końcu znudzi śmiertelnie... A przytem teraz mój biedny Zefir nie żyje, będę sam jeden, najlepiej zrobię, gdy się zabiorę znów do roli... Nieprawda? zawszeć to lepiej, niż być jeńcem prusaków. Macie konie, ojcze Fouchard, zobaczycie jak ja je będę kochał i jak koło nich chodzić będę!
Oczy staremu się zaświeciły. Trącił się szklanką i rzekł po namyśle, powoli:
— Ha, kiedy ci o to idzie, więc dobrze, biorę cię... Ale co do zasług, nie można o tem mówić, aż po skończeniu wojny, gdyż naprawdę nie potrzebuję parobka, a czasy są ciężkie...
Sylwina, siedząc z Karolkiem na kolanach, nie spuściła oczów z Prospera. Gdy ten wstał, by pójść do stajni i zapoznać się z końmi, znowu się zapytała:
— Więc nie widziałeś Honoryusza?
Pytanie to, zadane niespodziewanie, przestraszyło go, jak gdyby rzuciła nagle światło na ciemny zakątek jego pamięci. Jeszcze raz się zawahał, ale wreszcie zdecydował się:
— Widzisz — rzekł — nie chciałem cię martwić, ale myślę, że Honoryusz został tam... na placu...
— Jakto, został?
— A tak, myślę, że prusacy go sprzątnęli... Widziałem go na pół leżącego na armacie, z głową do góry, z dziurą pod sercem.
Zapanowało milczenie. Sylwina strasznie pobladła, a ojciec Fouchard, zmieniony, postawił na stole szklankę wypróżnioną.
— Czy jesteś tego pewnym? — spytała głosem stłumionym.
— Do licha! jak najpewniejszym, widziałem przecież własnemi oczami... Było to na małem wzgórzu, obok trzech drzew i zdaje mi się, żebym tam trafił z zamkniętemi oczami.
W niej, jakby coś się zawaliło. Ten chłopiec, który z nią się związał przyrzeczeniem, którego miała zaślubić, jak tylko wyjdzie z wojska po skończonej wojnie, został zabity i leżał tam z raną pod sercem! Nigdy nie przypuszczała, żeby go tak mocno kochała, by tak dalece potrzeba zobaczenia go znowu, posiadania go mimo wszystko, nawet pogrzebanego, wytrącała ją z obrębu zwykłych uczuć. Postawiła szybko na podłodze Karolka i zawołała:
— Dobrze, ale nie uwierzę temu, dopóki sama nie zobaczę... Skoro wiesz gdzie to jest, musisz mię tam zaprowadzić. I jeżeli to jest prawdą, jeżeli go odnajdziemy, przyniesiemy go tutaj!...
Łzy ją dusiły, oparła się o stół, wstrząsana łkaniem, podczas gdy malec, zdumiony niezwykłem postępowaniem matki, wybuchnął także płaczem. Wzięła go znów, przycisnęła do piersi, szepcząc:
— Moje biedne dziecko! moje biedne dziecko!
Ojciec Fouchard siedział osłupiały. Kochał on syna, wprawdzie po swojemu, ale kochał. Stare wspomnienia przyszły mu na myśl; owe czasy gdy żona jeszcze żyła, gdy Honoryusz chodził jeszcze do szkoły i duże wielkie łzy ukazały się w jego oczach czerwonych i potoczyły po ogorzałej jego twarzy. Od dziesięciu lat nie płakał! Wreszcie zaczął kląć i skończył rozgniewany na tego syna, który był jego dziecięciem i którego więcej nie zobaczy...
— Do pioruna, to przykro mieć jednego chłopca, a którego ci zabierają!
Ale gdy się trochę uspokojono, Fouchard począł się niecierpliwić na to, że Sylwina ciągle mówiła, iż chce iść szukać ciała Honoryusza. Uparła się, nie krzyczała teraz, wśród milczenia pełnego rozpaczy i niepokonanego; nie mógł jej poznać, jej, tak łagodnej, pełniącej wszystko jak dziewczyna pokorna; jej wielkie uległe oczy, które tak upiększały jej twarz, przybrały wyraz dziki postanowienia; czoło miała blade pod zwojami ciemnych włosów. Zerwała czerwoną kokardę, którą miała przypiętą do piersi, i cała była czarno ubrana jak wdowa. Napróżno przedstawiał jej trudności poszukiwań, niebezpieczeństwo, na jakie się naraża, małą nadzieję odnalezienia ciała. Nie odpowiadała nawet; obawiał się, iż gotowa jest jechać sama, że zrobi jaki krok szalony, jeżeli się tem on nie zajmie; bardzo go to niepokoiło ze względu na komplikacye, jakie mogą zajść z władzami pruskiemi. W rezultacie zdecydował się udać do mera w Remilly, który był jego krewniakiem i z nim rozpatrzyć całą tę sprawę; Sylwina miała uchodzić za prawdziwą wdowę po Honoryuszu, a Prosper za jej brata, tak że pułkownik bawarski, stojący nieopodal od wsi, w hotelu pod „Krzyżem maltańskim“, wydał chętnie przepustkę dla brata i siostry, pozwalając jej na przeniesienie ciała męża, jeżeli je znajdzie. Noc już zapadła i z trudnością zdołano wyjednać na młodej kobiecie, iż poczeka i za dnia dopiero pojadą.
Nazajutrz Fouchard za nic w świecie nie chciał zaprządz swego konia, przekonany, że jużby go więcej nie zobaczył. Któż mu zaręczy, że prusacy nie zabiorą zwierzęcia i wozu? Nakoniec z niechęcią pozwolił wziąść osła, małego osiołka szarego, którego mały wózek wystarczał dla pomieszczenia w nim trupa. Długo dawał instrukcye Prosperowi, który wyspał się dobrze, ale był zaniepokojony nieco tą wyprawą, gdy wypoczęty starał się wszystko przypomnieć sobie. W ostatniej chwili poszła po okrycie z własnego łóżka, które zwinęła w głąb wózka. Gdy miała już siadać, wróciła się szybko, by ucałować Karolka.
— Ojcze Fouchard, poruczam go wam, uważajcie dobrze, żeby się nie bawił zapałkami.
— Dobrze! dobrze! bądź spokojna!
Przygotowania ciągnęły się nieco długo i była już prawie godzina siódma, gdy Sylwina i Prosper, idąc za wązkim wózkiem, ciągnionym przez osiołka szarego, z głową spuszczoną, zeszli przykrą spadzistość w Remilly. W nocy padał deszcz obfity i droga była pełna błota; po niebie ponurem przebiegały wielkie chmury deszczowe.
Prosper, chcąc jechać drogą najbliższą, postanowił puścić się przez Sedan. Ale przed mostem Maugis, posterunek pruski zatrzymał wózek przez godzinę przeszło, a gdy przepustka przeszła przez ręce czterech czy pięciu zwierzchników, osioł mógł ruszyć dalej, z warunkiem że okrąży miasto przez Bazeilles, zwracając na lewo, na drogę boczną. Nie dano przyczyny tego rozkazu, zapewne lękano się przepełnienia w mieście; gdy Sylwina przejeżdżała przez most kolei żelaznej na Mozie, ten most fatalny, którego nie zniszczono i którego zdobycie tak drogo kosztowało bawarów, spostrzegła trupa artylerzysty płynącego z biegiem rzeki. Kępka traw zakrywała go na chwilę, przez jakiś czas leżał nieruchomy, potem zakręcił się koło siebie i popłynął dalej.
W Bazeilles, które osioł przebył truchtem, wszędzie znać było zniszczenie, wszystko co wojna może uczynić najwstrętniejszego, gdy przechodziła niby uragan wściekły. Pozbierano już trupów i na trakcie wioski nie leżały ani jedne zwłoki a deszcz spłukiwał krew, choć tu i owdzie widniały czerwone bagniska, ze szczątkami podejrzanemi, cząstkami, w których można było rozpoznać jeszcze włosy. Ale groza ściskała serce, patrząc na to Bazeilles, tak uśmiechnięte jeszcze przed trzema dniami, ze swemi wesołemi domami, wśród sadów, teraz zakurzone, zniszczone, pełne tylko gołych murów, zczerniałych od ognia. Kościół tlił się ciągle, nadto, na środku placu wznosił się ogromny stos zgliszczy dymiących, z których co chwila wznosił się wysoki słup dymu czarnego, rozszerzającego się w górze jak pióropusz żałobny. Zniknęły całe ulice, nic nie było z jednej i drugiej strony, nic, prócz kamieni, któremi był wyłożony strumień, a wśród gęstwiny z sadzy i popiołu — błoto czarne jak atrament zatapiające wszystko. Na czterech kątach placu, domy narożne były zniesione, jak gdyby uniósł je wiatr ognisty, wiejący z czterech stron świata. Inne domy mniej ucierpiały, jeden nawet stał odosobniony, podczas gdy połać prawa i lewa była podziurawiona kartaczami, wystawiając swój szkielet na pokaz. Unosił się nieznośny odór, woń pożaru, zarażona ostrością nafty, którą oblewano obficie wszystko. Wszędzie widać było nieme zniszczenie, nawet wśród tego, co starano się ocalić, biedne meble wyrzucone przez okno, potrzaskane na chodnikach, stoły kulawe o nogach połamanych, szafy z otwartemi wnętrznościami, bielizna rozwleczona, podarta, zbłocona, wszystkie smutne objawy rabunku, moknące na deszczu. Przez front wyłamany, między zapadającemi się deskami, widać było zegar nienaruszony, stojący na kominku, tuż przy ścianie.
— A! łotry! — mruczał Prosper, w którym krew żołnierza, jakim był jeszcze przedwczoraj, rozgrzewała się na widok tego okrutnego spustoszenia.
Ściskał pięści i musiała go Sylwina, bardzo blada, uspakajać wejrzeniem w obec każdego strażnika wzdłuż drogi. Bawarowie porozstawiali straż przed każdym gorejącym domem; i żołnierze ci, z bronią nabitą, z bagnetem na lufie, zdawali się strzedz ognia, ażeby dokończył zupełnie swego dzieła... Groźnym ruchem, krzykiem gardłowym, odpędzali tak ciekawych jak i właścicieli, błądzących dokoła. Całe grupy mieszkańców, stojąc w oddali, milczały, drżąc z tłumionej wściekłości. Jakaś kobieta, młoda jeszcze, z włosami w nieładzie, w sukni zabłoconej, koniecznie chciała poszukać czegoś wśród zgliszczy dymiących się małego domku. I nagle, gdy bawar odsuwał ją brutalnie, odwróciła się, rzuciła mu w twarz swą szaloną rozpacz, obelgi słów i krwi, słowa nieprzyzwoite, które jej ulgę nakoniec przyniosły. Widocznie nie rozumiał jej, patrzał na nią niespokojnie, cofając się wstecz. Nadbiegło mu na pomoc trzech kolegów, oswobodzili go od kobiety, którą, krzyczącą ciągle, odprowadzili. Przed szczątkami innego znów domu, jakiś mężczyzna i dwie dziewczynki, upadłszy na ziemię ze znużenia i nędzy, płakały, nie wiedząc gdzie iść, widząc, że wszystko co posiadali, zmieniło się w popiół. Ale przechodził patrol, rozpędzał ciekawych, i droga opustoszała; tylko straże posępne i surowe spoglądały z ukosa, jak gdyby strzegły swego dzieła zbrodniczego.
— Łotry, łotry! — powtarzał Prosper głucho. — Z wielką przyjemnością udusiłbym ich choć ze dwóch.
Sylwina znowu nakazała mu milczenie. Drżała cała. W jakiejś wozowni, którą ogień oszczędził, pies zamknięty, zapomniany od dwóch dni, wył nieustannie, głosem tak żałośnym, iż groza unosiła się wśród przestrzeni, sieczonej drobnym, nieznośnym deszczem. W tej to właśnie chwili, przed parkiem Montivilliers, napotkali trzy wielkie gnojnice, jadące jedna za drugą, napełnione trupami, trzy brudne gnojnice, używane co rano do wywożenia śmieci z miasta; napełniono je teraz zwłokami, zatrzymując je przy każdem ciele, które do nich rzucano, odjeżdżając z głośnym turkotem kół, by znów nieco dalej się zatrzymać, przebiegając całe Bazeilles, aż ładunek był gotowy. Czekały teraz nieruchome na wyładowanie w kostnicach sąsiednich. Gdy trzy gnojnice ruszyły znowu, podskakując w bagnisku, jakaś ręka sina, bardzo długa, wisząc na zewnątrz, poczęła się ocierać o koła i powoli obdartą została z ciała aż do kości.
W Balan deszcz ustał. Prosper namówił Sylwinę, żeby zjadła kawałek chleba, który przezornie zabrał ze sobą. Była już godzina jedenasta. Ale gdy się zbliżyli do Sedanu, straż pruska jeszcze raz ich zatrzymała, i teraz oficer rozgniewał się, nie chciał nawet oddać przepustki, którą uważał za fałszywą, jako napisaną w doskonałej francuzczyźnie. Żołnierze na jego rozkaz wpędzili osła i wózek pod szopę. Co robić? Jakim sposobem się wydobyć? Sylwina, w rozpaczy, przypomniała sobie kuzyna Dubreuil, tego krewniaka ojca Fouchard, którego znała, i którego własność, Ermitaż, znajdowała się o kilkaset kroków, w końcu uliczki, dominującej nad przedmieściem. Może on im co pomoże, jako tutejszy obywatel. Wzięła ze sobą Prospera, gdyż zostawiono im wolność, zatrzymując tylko wózek. Pobiegli i znaleźli kratę Ermitażu otwartą na rozcież. I zdaleka, gdy się zapuścili w aleję odwiecznych wiązów, widowisko, jakie ujrzeli, zdziwiło ich nadzwyczajnie.
— Do licha! — zawołał Prosper — tam się bawią dobrze!
Jakoż przed przedsionkiem, na delikatnym zwirze tarasu, znajdowało się całe zgromadzenie wesołe. Około stołu marmurowego, fotele i kanapa pokryte jedwabiem błękitnym tworzyły koło, pod jasnem niebem, niby dziwny salon, który od wczoraj deszcz zapewne moczył. Dwóch żuawów, rozwalonych na dwóch końcach kanapy, zanosiło się od śmiechu. Jakiś maleńki piechur siedział w fotelu, i naprzód pochylony, trzymał się za brzuch. Trzech innych opierało się od niechcenia o poręcz krzeseł, a szaser wyciągnął rękę, jakby brał ze stołu szklankę. Widocznie wypróżnili piwnicę i ucztowali.
— Zkąd oni się tu wzięli? — mruknął Prosper, coraz bardziej zdziwiony, w miarę jak się przybliżali. — Drwią sobie widocznie z prusaków!
Ale Sylwina, której oczy się rozszerzyły, krzyknęła nagle z ruchem nadzwyczajnej grozy. Żołnierze nie ruszali się, były to trupy... Dwaj żuawi skostniali, z rękami powyginanemi, twarze mieli zeszpecone straszliwie, nosy popłaszczone, oczy wyrwane. Śmiech tego, który się za brzuch trzymał, pochodził ztąd, że kula rozszerzyła mu usta, wybiwszy wprzód zęby. I było coś istotnie strasznego w tych biedakach, którzy niby rozmawiali, w postawach połamanych manekinów, z oczami szklanemi, z ustami otwartemi, zlodowaciali, nieruchomi na wieki. Czy sami tu się przywlekli, za życia, ażeby umrzeć razem? A może to prusacy zrobili sobie żart, pozbierali ich, usadzili w koło, szydząc niejako ze znanej wesołości francuzkiej?
— Śmieszny żart, bądź co bądź! — rzekł Prosper, bledniejąc.
I patrząc na inne trupy wzdłuż alei, u stóp drzew, na trawie, około trzydziestu walecznych, między którymi czerniało ciało porucznika Rochas, podziurawione od kul, owinięte sztandarem, dodał poważnie i głosem pełnym szacunku:
— Pięknie się tu zarzynano... Dziwiłbym się, gdybyśmy znaleźli tego mieszczucha, którego szukasz...
Sylwina tymczasem weszła do domu, którego okna i drzwi wyłamane, chwiały się w wilgotnem powietrzu. W istocie nie było tu nikogo, właściciele umknęli przed bitwą. Ale uparła się i poszła do kuchni, gdzie wydała nowy krzyk grozy. Pod zlewem leżały dwa ciała, żuawa, pięknego mężczyzny z czarną brodą i olbrzymiego prusaka, z włosami rudemi; obaj byli sprzęgnięci ze sobą w szalonym uścisku. Zęby jednego wpiły się w twarz drugiego, ręce skostniałe trzymały się wzajemnie; zdawało się, że strzaskana kość pacierzowa jeszcze trzeszczy, i dwa ciała tak były ze sobą splątane, że chcąc je pogrzebać, należało oba pochować razem.
Prosper pośpieszył wyprowadzić Sylwinę jak najprędzej z tego domu otwartego, zamieszkałego przez trupy, bo tu nie było już co robić. I gdy zrozpaczeni powrócili do posterunku, który zatrzymał ich wózek i osła, na szczęście, obok surowego oficera, spotkali generała, który zabierał się właśnie do zwiedzenia pola bitwy. Ten chciał zobaczyć przepustkę, a następnie oddał ją Sylwinie z wyrazem współczucia, mówiąc, żeby puszczono tę biedną kobietę, wraz z osłem, by poszukała ciała swego męża. Nie czekając, wyruszyła też zaraz ze swym towarzyszem ku Fond de Givonne, zgodnie z zakazem nowym, broniącym im wstępu do Sedanu.
Następnie zawrócili na lewo, chcąc się dostać do płaskowzgórza Illy, przez drogę, przecinającą lasek Garenny. Ale tu znowu opóźnić się musieli i myśleli, że nie przejadą lasu, tyle w nim napotkali przeszkód. Co krok leżały drzewa powalone przez granaty, niby olbrzymy zagradzające drogę. Był to las bombardowany, w którym armaty podcięły wiekowe życie, niby w czworoboku starej gwardyi, złożonej z nieulękłych weteranów. Na wszystkie strony leżały konary obnażone, podziurawione, połupane; i to zniszczenie, ta rzeź gałęzi płaczących żywicą, robiły wrażenie bolesne pola bitwy ludzkiej. A przytem było tu mnóstwo trupów, żołnierzy leżących po bratersku obok drzew. Jakiż porucznik z ustami zakrwawionemi, miał jeszcze obie ręce zagłębione w ziemi, wyrywające krzak zielska. Dalej kapitan zabity leżał twarzą do ziemi, z głową podniesioną, jakby ryczał z bólu. Inni zdawali się spać wśród gęstwiny, a jakiś żuaw, któremu pas błękitny się zapalił, miał brodę i włosy zupełnie opalone. I trzeba było, ciągle, wzdłuż tej wązkiej drogi leśnej, co chwila usuwać jakieś ciało, żeby osioł mógł postępować naprzód.
Nagle, w maleńkiej dolinie, straszny ten obraz zniknął zupełnie. Widocznie bitwa przeniosła się gdzieindziej, nie dotknąwszy się tej natury rozkosznej. Żadne drzewo nie było draśnięte, żadna rana nie zakrwawiła mchu. Strumyk płynął śród niezapominajek, ścieżka wijąca się obok niego, ocieniona była wysokiemi bukami. Było tu bardzo uroczo, cicho, ta świeżość bystrej wody, to drżące milczenie zieleni...
Prosper zatrzymał osła, żeby go napoić w strumyku.
— Ach, jak tu ładnie! — zawołał mimowolnie, oddychając głośno.
Sylwina spojrzała dokoła wzrokiem zdziwionym, zaniepokojona, że i ona uczuła ulgę i była niejako szczęśliwą. Dlaczego tu, w tym kącie zapadłym, takie szczęście jest ciche, gdy w około, widać wszędzie żałobę i cierpienie? Zrobiła gwałtowny ruch, jakby chciała ztąd uciec.
— Prędko! prędko! jedźmy... Gdzie to jest? gdzie widziałeś Honoryusza?
O piędziesiąt kroków ztąd, gdy nakoniec wjeżdżali na płaskowzgórze Illy, naga płaszczyzna rozwinęła się nagle przed nimi. Było to istotne pole bitwy i nagi grunt roztaczał się daleko, aż do widnokręgu, pod szerokiem ołowianem niebem, z którego lał się deszcz nieustannie. Trupów nie było tu wiele, wszyscy prusacy byli widocznie już pochowani, gdyż nie było widać ani jednego pomiędzy rozrzuconemi trupami francuzów, rozsianemi wzdłuż drogi, wśród ścierni, wśród wklęsłości gruntu, gdzie ich kula spotkała. Naprzeciw krzaków, pierwszym, jakiego spotkali, był jakiś sierżant, pyszny mężczyzna, młody i silny, który zdawał się uśmiechać swemi ustami, na pół otwartemi, z twarzą spokojną. Ale o sto kroków dalej, w poprzek drogi, spotkali drugiego, straszliwie poszarpanego, z głową do połowy urwaną, z ramionami pokrytemi szczątkami mózgu. Potem, po ciałach odosobnionych tu i owdzie, napotykali całe grupy, siedmiu rzędem za sobą klęczących na ziemi, z bronią przy twarzy, rozbitych, gdy zamierzali strzelić, a przy nich podoficer leżał w postawie rozkazującej. Droga biegła wzdłuż rowu, i tutaj znów groza ich ogarnęła, na widok tego rowu, w który padła cała kompania obalona kartaczami; napełniały go trupy, mieszanina, gromada ludzi, połamanych, potrzaskanych, których ręce konwulsyjnie podrapały ziemię żółtą, nie mogąc się utrzymać na nogach. A nad tem unosiła się czarna chmura kruków kraczących; i już gromady much brzęczały po nad trupami, powracały uparcie tysiącami, by wypić świeżą krew ran.
— Gdzież to więc jest? — pytała Sylwina.
Jechali teraz przez grunt uprawny, pokryty tornistrami. Zapewne jaki pułk porzucił je, naciskany zblizka, w popłochu. Szczątki pokrywające ziemię, opowiadały wymownie o epizodach walki. Na polu z burakami leżały rozrzucone czapki, podobne do dużego maku wśród zboża, szczątki mundurów, szlif, pasów — mówiły o starciu gwałtownem, o rzadkiem zetknięciu się bezpośredniem, strasznym pojedynku artyleryi, który trwał dwanaście godzin! Ale nadewszystko potykano się co krok o szczątki broni, pałaszów, bagnetów, karabinów w tak wielkiej liczbie, że zdawały się rosnąć na ziemi, żniwem wyrosłem wśród dnia okropnego. Manierki, kociołki walały się po ziemi, wraz z tem wszystkiem, co wyleciało z tornistrów rozprutych, ryż, szczotki, naboje. I wśród tego zniszczenia olbrzymiego, widać było płoty porozrywane, drzewa jakby spalone wśród pożaru, samą ziemię zrytą przez pociski, zdeptaną, stwardniałą pod nogami tłumu, tak zniszczoną, że zdawało się, iż na zawsze pozostanie bezpłodną. Deszcz moczył wszystko swą szarą wilgocią, unosił się zaduch nieustanny, ta woń pola bitwy, przypominająca zgniłą słomę, sukno spalone, mieszaninę zgnilizny i prochu.
Sylwina, zmęczona tem polem umarłych, po którem zdawało się, że idzie już długo, obejrzała się dokoła, ze wzrastającym niepokojem.
— Gdzież to jest? gdzież to jest nakoniec?
Ale Prosper nie odpowiedział, był niespokojny. Najbardziej mu żal było, więcej niż trupów ludzkich, to trupów koni, biednych koni, leżących bokiem, które spotykano w znacznej ilości. Było coś w rzeczy samej opłakanego w ich strasznych postawach, z głowami strzaskanemi, bokami popękanemi, przez które wypływały wnętrzności. Wiele z nich leżało na grzbiecie, z brzuchem opuchłym, wyciągając w powietrze swe cztery nogi skostniałe, podobne do flag żałobnych.
Niektóre z nich żyły jeszcze, konając od dwóch dni i przy najlżejszym szmerze podnosiły swe głowy cierpiące, obracały je na prawo i lewo, i opuszczały smutnie; inne, nieruchome, co jakiś czas wydawały głośny krzyk, tę skargę umierającego konia, tak osobliwszą, tak strasznie bolesną, że powietrze od niej drżało. A Prosper z sercem ściśnionem, myślał o Zefirze, którego może jeszcze zobaczy...
Nagle uczuł, że ziemia trzęsie się pod galopem wściekłego pędu. Obrócił się i zaledwie zdołał zawołać do swej towarzyszki:
— Konie! konie! skocz za ten mur!
Z wyżyny sąsiedniej, ze sto koni wolnych, bez jeźdźców, niektóre z nich niosące na sobie cały jeszcze rzęd, gnały, pędziły ku nim piekielnym galopem. Były to zwierzęta zabłąkane, pozostawione na polu bitwy, które łączyły się w gromady, przez instynkt. Bez siana i owsa od dnia onegdajszego, gryzły rzadkie trawy, pożerały krzaki i korę drzew. A gdy głód kłół je niby ostrogi, puszczały się wszystkie razem, pędziły przez pola puste i głuche, gniotąc umarłych, dobijając ranionych.
Huragan się zbliżał i Sylwina miała zaledwie czas ukryć się z osłem i wózkiem za nizkim murem.
— Mój Boże, wszystko stratują!
Ale konie przeskoczyły przeszkodę z grzmotem piorunu i pędziły już z drugiej strony, zagłębiając się na drogę wązką, aż do lasu, za którym zniknęły.
Gdy Sylwina wyprowadziła osła na gościniec, poczęła znów wypytywać się Prospera nagląco:
— No, gdzież to jest?
Stanął i spojrzał dokoła nieboskłonu.
— Były tam trzy drzewa, trzeba żebyśmy znaleźli te drzewa... Do licha! nie patrzy się uważnie w czasie bitwy i niełatwo można znaleźć drogę, którą się przebywało!
Ale spostrzegłszy ludzi po swej lewej stronie, dwóch mężczyzn i kobietę, postanowił ich się wypytać. Gdy się jednak zbliżył, kobieta uciekła, a mężczyźni powstrzymali go groźnemi ruchami; widział i innych i wszyscy go unikali, zagłębiali się w gęstwinę, jak zwierzęta pełzające i podejrzliwe, ubrani brudno, tym brudem bez nazwy, z twarzami szkaradnemi bandytów. Zauważywszy teraz, że trupy, leżące po za tymi niegodziwymi ludźmi, nie mają wcale trzewików, leżą z gołemi i blademi nogami, zrozumiał, że byli to włóczędzy, idący za armią niemiecką, obdzieracze trupów, nikczemni lichwiarze trupów; przybyli w ślad za najazdem. Jakiś chudy łotr uciekł przed nim pędem, obciążony workiem, z kieszeniami, w których dzwoniły zegarki i sztuki srebra, skradzione z portmonetek.
Wreszcie jakiś chłopiec, od trzynastu do czternastu lat liczący, pozwolił Prosperowi zbliżyć się do siebie, a gdy ten ostatni, poznawszy w nim francuza, począł go obrzucać obelgami, chłopak zaprotestował. Czego od niego chcą? Czyż to nie wolno już zarabiać na życie? On zbiera szaspoty; dają mu za każdą sztukę pięć su. Rano wymknął się ze swej wioski, z brzuchem pustym od wczoraj, wynajął się jakiemuś przedsiębiorcy luksemburskiemu, który zawarł kontrakt z prusakami, że będzie zbierał karabiny na polu bitwy. Ci bowiem obawiali się, by broń nie została pozbierana przez wieśniaków nadgranicznych i nie wywieziona do Belgii, by znów wrócić do Francyi. Jakoż cała gromada biedaków zajęła się zbieraniem karabinów, plądrując wśród trawy, podobni do kobiet, które zgięte na pół szukają szczawiu na łąkach.
— Wstrętne zajęcie! — mruknął Prosper.
— Ha, cóż robić! jeść trzeba — odrzekł chłopiec. — Nie okradam nikogo...
Ponieważ nie był ztąd rodem, więc nie mógł dać żadnych objaśnień; wskazał tylko ręką mały folwarczek, w którym widział ludzi.
Prosper podziękował mu i szedł już do Sylwiny, gdy spostrzegł karabin na pół zagrzebany w ziemi. Zrazu nie chciał go chłopcu pokazać, ale nagle zawrócił się i krzyknął mimowoli:
— Hej! tu jest jeden, zarobisz pięć su więcej!
Sylwina, zbliżywszy się do folwarku, zauważyła kilku wieśniaków, zajętych wykopywaniem długiego rowu. Znajdowali się oni pod rozkazami oficera pruskiego, który z cienką laseczką w ręku; wyprostowany i milczący, dozorował roboty. W ten sposób zarekwirowano włościan okolicznych dla pogrzebania zabitych, w obawie, by dżdżysty czas nie przyśpieszył rozkładu ciał. Stały tam dwa wozy trupów, które wydobywano, kładziono szybko obok siebie, w szeregu ściśniętym, nie przetrząsając ich, ani też nie patrząc im w twarz; trzech ludzi uzbrojonych w wielkie łopaty zarzucali szereg ziemią tak cienko, że już pod deszczem rozpływała się i szpary tworzyła. Za dwa tygodnie, przy tak pośpiesznej robocie, zaraza będzie panowała w tej stronie. Sylwina mimowoli zatrzymała się na brzegu rowu, chcąc przypatrzyć się twarzom tych biednych trupów, w miarę jak ich będą przynosili. Drżała od straszliwej trwogi, że może w którejkolwiek z tych twarzy krwawych, pozna Honoryusza. Czy to nie ten nieszczęśliwy, który ma wybite lewe oko? a może to ten z urwaną szczęką? Jeżeli nie będzie śpieszyła się z odnalezieniem ciała, to z pewnością zabiorą go jej i pochowają we wspólnym z innymi dole.
To też pobiegła do Prospera, który zwolna z osłem posuwał się ku folwarkowi.
— Na miłość Boską, gdzież to jest?... Pytaj się, proś!
Na folwarku byli tylko sami prusacy i służąca z dzieckiem, która powróciła z lasu, gdzie o mało nie umarła z głodu i pragnienia. Był to kącik cnoty patryarchalnej, zacisze uczciwe, po pracy całodziennej. Żołnierze czyścili starannie swe mundury, rozwieszone na sznurach od suszenia bielizny. Jeden z nich kończył naprawianie spodni, a kucharz posterunku rozpalił na środku podwórza wielki ogień, przy którym gotowała się zupa w dużym kotle, który roznosił przyjemną woń kapusty i słoniny. Podbój organizował się już spokojnie i karnie. Sądzićby można, że są to wieśniacy, którzy wrócili do swego domu i palą sobie fajki. Na ławce, przy drzwiach, tęgi mężczyzna rudy trzymał na ręku dziecko służącej, chłopczyka od pięciu do sześciu lat; huśtał go, przemawiał doń po niemiecku pieszczotliwie, rozbawiony, że dziecię śmiało się z tego obcego mu języka, twardego, którego nie rozumiało.
Prosper natychmiast zawrócił, lękając się jakiej nowej przygody. Ale prusacy ci, byli to widocznie dzielni ludzie. Śmieli się z małego osiołka i nie pytali nawet o przepustkę.
Teraz rozpoczął się pochód szalony. Na chwilę słońce wychyliło się z po za chmur, już znacznie pochylone ku horyzontowi. Czyżby noc miała zapaść i ich zachwycić w tej kostnicy bez końca? Nowa chmura zakryła słońce i znajdowali się w niezmierzonej mgle szarej deszczu, w pyle wody zanurzającej wszystko, drogę, pola i drzewa. Prosper wyznał, że nie wie, gdzie jest i dokąd się ma obrócić. Osioł za nimi szedł jednostajnym krokiem, z głową spuszczoną, ciągnąc za sobą wózek z rezygnacyą łagodnego stworzenia. Skierowali się na północ, zwrócili się ku Sedanowi. Stracili wszelkie pojęcie o kierunku, dwa razy powrócili na to samo miejsce, nie wiedząc nawet o tem. Widocznie kręcili się w kółko i zrozpaczeni, wycieńczeni, zatrzymali się na przecięciu trzech dróg, smagani przez deszcz, niezdolni do dalszych poszukiwań.
Ale usłyszeli jęki; posunęli się do małego domku osamotnionego, gdzie w głębi jednego z pokojów, znaleźli dwóch rannych. Drzwi były otwarte na rozcież; i od dwóch dni trawieni gorączką, nieopatrzeni nawet, nie widzieli oni nikogo, żywej duszy. Głównie dręczyło ich pragnienie, wśród szmeru deszczu bijącego w szyby. Nie mogli się ruszyć, i właśnie wołali: „pić! pić!“ krzykiem łakomstwa bolesnego, z jakim ranni witają przechodniów, na najmniejszy szelest kroków, które ich budzą z senności.
Gdy Sylwina przyniosła im wody, Prosper w ciężej rannym poznał jednego z kolegów, strzelca afrykańskiego, z tego samego pułku, i rozumował sobie, że ztąd nie musi być daleko od miejsca, w którem dywizya Margueritte wykonała szarżę. Ranny zrobił ruch niewyraźny; tak, to tutaj, nieco na lewo, należy przejść tylko obszerne pole z koniczyną. Sylwina, usłyszawszy tę wiadomość, chciała zaraz jechać. Zawołała przechodzącego infirmera, zajętego zbieraniem trupów, by niósł pomoc ranionym. Chwyciła już osła za cugle i ciągnęła go po ślizkiej ziemi, z pośpiechem, by jak najprędzej przebyć pole z koniczyną. Nagle Prosper zatrzymał się.
— To powinno być tutaj! Patrz, na prawo trzy drzewa... Widzisz ślady kół? Tam jest jaszczyk strzaskany... Przecie, znaleźliśmy!
Sylwina, drżąc, rzuciła się naprzód i poczęła przypatrywać się twarzom dwóch poległych artylerzystów, leżących na skraju drogi.
— Niema go! niema go!... Źleś widział... Tak! tak; mylisz się, widocznie się mylisz!
Powoli jednak nadzieja szalona, radość na pół nieprzytomna poczęła ją ogarniać.
— A jeżeliś się omylił, jeżeli on żyje! I zapewne żyje, kiedy go tu niema?!...
Nagle wydała krzyk głuchy. Odwróciła się właśnie i znalazła się na tem samem miejscu, gdzie stała baryera. Był to widok straszny; ziemia była popękaną jak w czasie trzęsienia, dokoła leżały najrozmaitsze szczątki, trupy w najróżnorodniejszych pozach, niekiedy okropnych, z rękami powyginanemi, nogami rozłożonemi, głowami odrzuconemi, z ustami szeroko rozwartemi, w których bielały zęby. Jakiś brygadyer skonał z dłoniami na oczach, w nadzwyczajnym ruchu konwulsyjnym, jak gdyby nie chciał patrzeć. Sztuki złota, jakie miał na sobie porucznik, leżały rozrzucone, zmieszane z jego krwią i wnętrznościami. Jeden na drugim, konduktor Adolf i celownik Ludwik, z oczami wytrzeszczonemi, leżeli w swych objęciach, zaślubieni nawet po śmierci. Nakoniec był tam i Honoryusz, rozciągnięty na swej armacie, niby na łożu honorowem, trafiony w brzuch i w ramię, z twarzą nienaruszoną i pełną pięknego gniewu, patrzący ciągle tam, na dół, na baterye pruskie.
— O mój drogi! — łkała Sylwina — mój drogi...
Upadła na kolana, na ziemię mokrą, z rękami złożonemi, szarpana bólem szalonym. Traciła wszystko, uczucie, człowieka tak dobrego, który jej przebaczył, który pomimo wszystko, chciał ją pojąć za żonę. Teraz wszystko się skończyło, nie żyła już wcale... Nigdy innego nie kochała i kochać go zawsze będzie. Deszcz ustał, gromada kruków, krążąca nad trzema drzewami, niepokoiła ją, niby groźba. Czyżby jej mieli zabrać te drogie zwłoki, z takim trudem odszukane? Powlekła się na kolanach, drżącą ręką spędziła muchy żarłoczne, unoszące się nad dwoma oczami rozwartemi, których spojrzenia jeszcze szukała.
Wtem w rękach konwulsyjnie zgiętych Honoryusza spostrzegła jakiś papier, zbryzgany krwią. Zaniepokoiła się i chciała ten papier wydobyć. Umarły nie chciał go oddać, trzymał go tak silnie, że wydobyła tylko kawałek. Był to list, który do niego pisała, list, który chował pod koszulą na piersi, ściśnięty teraz w ręku, niby na pożegnanie, w konwulsji ostatniej konania. I gdy to pismo poznała, ogarnęła ją niewypowiedziana radość wśród boleści; cała była wzruszoną, że umarł, myśląc o niej. O! tak! ona mu zostawi to drogie pismo! nie odbierze mu go, gdyż on chce je zabrać z sobą do ziemi... Potok łez przyniósł jej ulgę, łez ciepłych i słodkich. Podniosła się, ucałowała mu ręce, czoło, powtarzając ciągle te same słowa pieszczotliwe:
— Mój najdroższy... mój najdroższy...
Tymczasem słońce zachodziło. Prosper poszedł szukać jakiego przykrycia na zwłoki. I oboje, z nabożną powolnością podnieśli ciało Honoryusza, umieścili je na przykryciu rozłożonem na ziemi; poczem owinąwszy je, przenieśli do wózka. Deszcz znów począł padać gdy puścili się w drogę z osłem; smutny ten orszak postępował poprzez płaszczyzny zbrodnicze, gdy dał się słyszeć daleki odgłos grzmotu.
Prosper znów zawołał:
— Konie! konie!
Była to nowa szarża błądzących koni, swobodnych i głodnych. Biegły teraz przez obszerne rżysko, w zbitej masie, z grzywą przez wiatr rozwianą, z nozdrzami pokrytemi pianą; i promień ukośny słońca czerwonego rzucał aż na drugi koniec płaszczyzny odgłos drżący ich biegu. Sylwina natychmiast skoczyła przed wózek, z rękami rozwartemi szeroko, jak gdyby je chciała zatrzymać ruchem szalonej odwagi. Na szczęście zwróciły one na lewo, zmuszone do tego pochyłością gruntu. Byłyby wszystko stratowały. Ziemia drżała, kopyta ich wyrzucały deszcz kamieni, grad pocisków, które skaleczyły osła w głowę. I znikły w głębi wąwozu.
— To głód je zmusza do biegu — rzekł Prosper. — Biedne stworzenia!
Sylwina, owiązawszy ucho osła własną chustką, schwyciła znów za lejce. I mały orszak ponury przeszedł płaszczyznę drogą odwrotną, by jak najprędzej dostać się do Remilly, oddalonego o dwie mile. Prosper co krok się zatrzymywał, oglądał konie zabite, z sercem ściśniętem, że się oddala, nie zobaczywszy Zefira.
Niedaleko lasu Garenny, gdy skręcali na lewo, by wydostać się na drogę, którą szli rano, posterunek niemiecki zażądał od nich przepustki. Teraz nietylko że im nie zabroniono wstępu do Sedanu, ale owszem nakazano przejechać przez miasto, pod groźbą zatrzymania. Nie było co mówić, zwłaszcza że tym sposobem zyskiwali dwa kilometry drogi, z czego byli bardzo zadowoleni ze względu na swe zmęczenie.
Ale w Sedanie pochód ich został utrudniony w sposób szczególny. Zaledwie przebyli fortyfikacye, otoczył ich zaduch, całe stosy gnoju dochodziły im do kolan. Było to teraz miasto nieczyste, kloaka, w której od trzech dni nagromadzały się odpadki i wypróżnienia stu tysięcy ludzi. Wszelkiego rodzaju szczątki napełniły to legowisko ludzkie, słoma, siano, które gniło wraz z gnojem zwierząt. A nadewszystko szkielety koni, bitych i ćwiertowanych na placach, zarażały powietrze. Wnętrzności gniły pod słońcem, kości walały się po bruku, czarne od much. Z pewnością zaraza byłaby wybuchła, gdyby się nie pośpieszono z wymieceniem do kanałów, tych stosów wstrętnego gnoju, który na ulicach Menil, Maqua, a nawet na placu Tureniusza dosięgał dwudziestu centymetrów! Afisze białe, nalepione przez władze pruskie, wzywały mieszkańców na dzień następny, rozkazując wszystkim bez wyjątku: robotnikom, kupcom, obywatelom, urzędnikom, ażeby wzięli się do roboty, uzbrojeni w miotły i łopaty, pod groźbą kar najsurowszych, jeżeli miasto nie będzie oczyszczone do wieczora; i widziano, jak prezes trybunału przed drzwiami swego domu skrobał bruk łopatą żelazną, rzucając nieczystości do taczki.
Sylwina i Prosper przez ulicę Wielką posuwali się bardzo wolno, wśród tego cuchnącego błota. A przytem ruch w mieście był ogromny i zagradzał im drogę co chwila. W tym bowiem czasie prusacy przetrząsali domy, szukając żołnierzy ukrytych, którzy poddać się nie chcieli. Wczoraj, gdy koło godziny drugiej generał Wimpffen powrócił z zamku Bellevue po podpisaniu tam kapitulacyi, zaraz poczęła obiegać pogłoska, że armia ma być zamkniętą na półwyspie Iges, czekając na organizacyę konwoju, który ją ma odprowadzić do Niemiec. Bardzo niewielu oficerów skorzystało z warunku, zostawiającego im swobodę, jeśli dadzą przyrzeczenie piśmienne, że więcej bić się nie będą. Z generałów, jeden tylko Bourgain-Desfeuilles pod pozorem reumatyzmu, dał takie zobowiązanie, a rano powitały go obelgi, gdy siadał do powozu przed hotelem pod „Złotym krzyżem“. Rozbrojenie rozpoczęło się od samego świtu; żołnierze musieli defilować na placu Tureniusza i rzucać broń; karabiny, bagnety rosły niby stos, podobny do zbieraniny starego żelaztwa, na rogu placu. Stał tam oddział pruski, dowodzony przez młodego oficera, wysokiego chłopaka, bladego, w mundurze błękitnym, w hełmie z pióropuszem na głowie, który doglądał rozbrojenia, z miną wyższości pogardliwej, z rękami w białych rękawiczkach. Gdy jeden z żuawów, w uniesieniu oburzenia, nie chciał oddać szaspotu, został, na rozkaz oficera, przyprowadzony, i ten rzekł wyborną francuzczyzną: „rozstrzelać tego człowieka!“ Inni, ponurzy, nie przestawali maszerować, rzucali swe karabiny z ruchem mechanicznym, pragnąc to wszystko jak najprędzej skończyć. Iluż to już było rozbrojonych, tych, których szaspoty walały się tam, w polu! Iluż od wczoraj się ukryło, chcąc skorzystać z nadzwyczajnego zamieszania, by się wymknąć! Całe domy były napełnione tymi zagorzalcami, którzy milczeli i zagrzebywali się po kątach. Patrole niemieckie przetrząsały miasto, znajdując ukrytych nawet pod łóżkami. A ponieważ wielu odszukanych nie chciało wychodzić z piwnic, prusacy decydowali się strzelać do nich przez otwory. Było to polowanie na ludzi, rzeź wstrętna.
Na moście przez Mozę, osioł zatrzymany został przez zbiegowisko. Naczelnik posterunku strzegącego mostu, nieufny, sądząc, że przewożą chleb lub mięso, chciał się przekonać o zawartości wozu; a gdy podniósł przykrycie, popatrzał na trupa przez chwilę z pewnem wzruszeniem i dozwolił jechać dalej. Ale ciągle posuwano się z trudnością, natłok wzrastał; był to pierwszy konwój jeńców, który prowadził oddział pruski na półwysep Iges. Pochód nie ustawał, ludzie sobie deptali po piętach, w mundurach podartych, z głową opuszczoną, wzrokiem ponurym, z grzbietem pochylonym i rękami bezwładnemi zwyciężonych, którym nawet scyzoryki pozabierano, by sobie niemi piersi nie przebili. Surowy głos stróżów popychał ich naprzód, niby uderzenia bicza, wśród nieładu milczącego, gdzie słychać było tylko klapanie trzewików wśród gęstego błota. Mgła zalegała wszystko, i było to widowisko opłakane, wśród deszczu, ta gromada rozbitych żołnierzy, podobnych do włóczęgów i żebraków na gościńcach.
Nagle Prosper, którego serce starego strzelca afrykańskiego biło tak silnie, że mało nie pękło ze stłumionej wściekłości, popchnął łokciem Sylwinę, pokazując jej dwóch nadchodzących żołnierzy. Poznał Maurycego i Jana, pędzonych wraz z kolegami, idących po bratersku obok siebie; i nakoniec, gdy mały wózek ruszył po za konwojem, mógł ich ścigać wzrokiem aż do przedmieścia Torcy, na tej gładkiej drodze prowadzącej do Iges, wśród uprawnych ogrodów.
— O! — szepnęła Sylwina, patrząc na ciało Honoryusza, wzburzona tem co widziała — umarli są cierpliwsi od żywych.
Noc, która ich spotkała w Wadelincourt, posunęła się już znacznie, gdy przybyli do Remilly. Ojciec Fouchard na widok zwłok swego syna, skamieniał, gdyż był przekonany, że go nie znajdą. Przepędził dzień na robieniu doskonałego interesu. Konie oficerskie, skradzione na polu bitwy, sprzedawano po dwadzieścia franków sztuka, a on kupił ich trzy za czterdzieści pięć franków.

II.

W chwili, gdy kolumna jeńców wychodziła z Torcy, powstał taki natłok, że Maurycy został od Jana oddzielony. Napróżno biegał, odszukać go nie mógł. Gdy nakoniec stanął na moście, rzuconym na kanale, rozdzielającym półwysep Iges, znalazł się wśród strzelców afrykańskich i nie mógł się połączyć ze swym pułkiem.
Dwie armaty, zwrócone wylotami na półwysep, broniły przejścia przez most. Zaraz za kanałem, w domu mieszczańskim, sztab pruski umieścił posterunek, pod rozkazami komendanta, obowiązany przyjmować i pilnować jeńców. Zresztą, formalności były krótkie, liczono tylko jak baranów ludzi wchodzących niezbyt skrupulatnie wobec natłoku, nie patrząc na mundury i numera a trzoda znikała, rozkładała się obozem, gdzie się zdarzyło.
Maurycy odważył się zapytać jakiegoś oficera bawarskiego, który palił spokojnie fajkę, siedząc na krześle, jak na koniu:
— Proszę pana, gdzie można znaleźć pułk sto szósty?
Czy oficer wyjątkowo nie rozumiał po francuzku, czy też przez żart chciał w błąd wprowadzić biednego żołnierza, dość, że się uśmiechnął, podniósł rękę i zrobił znak, że należy iść prosto.
Jakkolwiek Maurycy z tych okolic był rodem, jednakże nigdy nie był na półwyspie Iges, szedł więc, nie wiedząc dokąd, jak gdyby rzucony przez burzę na wyspę daleką. Zrazu poszedł na lewo wzdłuż Tour à Glaire, pięknej własności, której mały park był prześliczny, umieszczony nad brzegiem Mozy. Następnie droga szła nad rzeką, po prawej ręce, w głębi wysokich i spadzistych brzegów. Płynąc wolno, otaczała wzgórze, zajmujące środek półwyspu; były tam stare kopalnie, szyby, w których ginęły liczne ścieżki. Dalej znajdował się młyn, poczem droga skręcała i szła do miasteczka Iges, zbudowanego na pochyłości, które łączył z brzegiem przeciwnym prom, wprost przędzalni Saint-Albert. Nakoniec rozciągały się niwy uprawne, łąki, cała przestrzeń gruntów płaskich i bezdrzewnych, tworzących zaokrąglenie rzeki. Napróżno Maurycy zbadał pochyłości wzgórza; widział tam tylko jazdę i artyleryę, zabierającą się do obozowania. Znowu zapytał się jakiegoś brygadyera strzelców afrykańskich, ale ten także nic nie wiedział. Noc zapadała, usiadł na chwilę znużony nad rowem drogi.
Wtedy w nagłej rozpaczy, jaka nim owładła, spostrzegł naprzeciwko, z drugiej strony Mozy, przeklęte pola, gdzie się bił przedwczoraj. Przy konającym dniu deszczowym, widnokrąg roztapiał się w błocie. Wąwozy Saint-Albert, wązka droga przez którą prusacy nadeszli, ciągnęła się wzdłuż zakrętu, aż do białego zapadnięcia się kopalni. Po za wzgórzem Seugnon czerniały wierzchołki lasu Falizette. Ale wprost niego, nieco na lewo, widać było Saint-Menges, z którego droga zniżała się i dochodziła do promu; we środku widać było pagórek Hattoy, w dali Illy, w głębi Fleigneux, ukryte po za załamem gruntu, na prawo, bliżej nieco — Floing. Poznał pole, na którem tak długo czekał, ukryty śród kapusty, płaskowzgórze, które artylerya rezerwy usiłowała obronić, dół w którym widział Honoryusza konającego na swem dziale strzaskanem. I obudziło się znów w nim obrzydzenie klęski, napełniało go cierpieniem i niesmakiem.
Z tem wszystkiem obawa, by noc ciemna tu go nie zaskoczyła, kazała mu rozpocząć znowu poszukiwania. A może pułk 106-ty obozuje na dole, po za miasteczkiem. Znalazł tu tylko włóczęgów i zdecydował się okrążyć cały półwysep, idąc wzdłuż zaokrąglenia rzeki. Przechodząc przez pole zasadzone ziemniakami, był na tyle przezorny, że wyrwał kilka krzaków i napełnił sobie kieszenie; nie były jeszcze dojrzałe, ale nie było czego innego, gdyż Jan na nieszczęście zabrał oba bochenki chleba, jakie Delaherche im dał przy odejściu. Uderzyła go teraz znaczna ilość koni, jaką napotykał śród nagiej ziemi, która łagodnie się wznosiła od wzgórza środkowego ku Mozie, w kierunku Donchery. Po co przyprowadzono tu te zwierzęta? czem je będą żywili? Gdy doszedł do małego lasku nad brzegiem wody, noc ciemna zapadła, i tu z wielkiem swem zdziwieniem napotkał stu gwardzistów cesarza, którzy rozłożyli się obozowiskiem i suszyli się przy ogniu. Poczciwcy ci, stojąc na ustroniu, mieli doskonałe namioty; kociołki, w których się coś gotowało, i krowę przywiązaną do drzewa. Spostrzegł, że patrzą nań z ukosa, na jego opłakane ubranie piechura w łachmanach, pokrytych błotem. Mimo to, pozwolili mu piec kartofle na węglach, i cofnął się pod drzewo, o jakie sto metrów, by je tam zjeść. Deszcz ustał, niebo się wyjaśniło, gwiazdy błyszczały bardzo żywo na tle ciemnego błękitu. Postanowił więc tu noc przepędzić, zamierzając nazajutrz rozpocząć swe poszukiwania. Był nadzwyczajnie znużony, drzewo mu da jaką taką osłonę, gdyby deszcz znów zaczął padać.
Ale nie mógł zasnąć, dręczony przez myśl, że się znajduje w więzieniu obszernem i otwartem, pod gołem niebem, w jakiem był zamknięty. Prusacy mieli szczególny istotnie pomysł, mieszcząc tu te osiemdziesiąt tysięcy ludzi, jacy pozostali z armii szalońskiej. Półwysep mógł mieć milę długości, a półtora kilometra szerokości, dość miejsca na to, by pomieścić wygodnie olbrzymią gromadę zwyciężonych. Doskonale to wiedzieli, że otacza ich nieprzerwanie woda, Moza z trzech stron okrążająca, dalej kanał odprowadzający wody, łączący dwa poblizkie łożyska rzeki. Jedno tylko było wyjście, most, broniony przez dwie armaty. To też pilnowanie tego obozu było bardzo łatwem, pomimo jego obszaru. Maurycy zauważył na drugim brzegu łańcuch pikiet niemieckich, co pięćdziesiąt kroków żołnierz postawiony tuż przy wodzie, z rozkazem strzelania do każdego, ktoby chciał przepłynąć rzekę. Po za tym łańcuchem galopowali ułani, wiążąc niejako pojedyncze straże; a dalej, na szerokiem polu widać było rozrzucone czarne linie pułków pruskich, potrójny pierścień żywy i ruchliwy, otaczający armię w niewoli.
Teraz jednak Maurycy, z oczami otwartemi w bezsenności, widział tylko ciemności, wśród których czerwieniały ognie biwakowe. Mimo to, po za bladą wstęgą Mozy, rozróżnić jeszcze potrafił sylwetkę nieruchomą pikiety. Przy blasku gwiazd stała ona prosta i czarna; i regularnie co jakiś czas, dochodził go jej krzyk gardłowy, hasło groźne, które ginęło w głośnym szmerze rzeki. Znowu w nim obudziły się wszystkie widma z przedonegdaj, słysząc te twarde słowa cudzoziemskie płynące wśród pięknej nocy gwiaździstej, wszystko co widział przed godziną, płaskowzgórze Illy jeszcze zasiane poległymi; to przedmieście zbrodnicze Sedanu, gdzie zapadła się cała jedna epoka. Z głową opartą o korzeń drzewa, w wilgoci tego skraju lasu, wpadł znów w rozpacz, jakiej już raz doznał wczoraj, na kanapie Delaherche’a; i najbardziej go męczyła teraz, zaostrzała cierpienia jego dumy, kwestya dnia jutrzejszego, potrzeba zmierzenia głębi upadku, chęć dowiedzenia się wśród jakich ruin zapadł się świat wczorajszy. Skoro cesarz oddał swą szpadę królowi Wilhelmowi, więc zapewne ta szkaradna wojna się skończy? Ale przypomniał sobie, co mu odpowiedzieli dwaj żołnierze bawarscy, prowadzący jeńców do Iges: „My wszyscy we Francyi, my wszyscy w Paryżu!“ W półśnie miał nagłą wizyę tego, co się działo, cesarstwo zmiecione, pod ciosami oburzenia powszechnego, Rzeczpospolita ogłoszona wśród wybuchu gorączki patryotycznej, legenda 92 r. powstająca z cienia; żołnierze pospolitego ruszenia, ochotnicy oczyszczający z cudzoziemców ojczyznę. I wszystko to mieszało się w jego biednej głowie chorej, wymagania zwycięzcy, gorycz podboju, upór zwyciężonych zdecydowanych do przelania ostatniej kropli krwi, niewola ośmdziesięciu tysięcy ludzi, będących tu najprzód na półwyspie, a potem w twierdzach niemieckich przez całe tygodnie, miesiące, a może lata. Wszystko trzeszczało, waliło się nazawsze, w głębi nieograniczonej niedoli.
Hasło straży, rosnąc powoli, rozległo się przed nim i zginęło w oddali. Obudził się i przewrócił na ziemi twardej, gdy strzał karabinowy przerwał wielką ciszę. Chrapanie konającego zaraz potem przeniknęło przez noc czarną, dał się słyszeć plusk wody, krótka walka ciała idącego na dno. Zapewne jakiś nieszczęśliwy dostał kulą w piersi, usiłując uciec przyczem wpław puścił się przez Mozę.
Nazajutrz o wschodzie słońca Maurycy był już na nogach. Niebo było pogodne, i śpieszył, by się połączyć z Janem i kolegami kompanii. Przez chwilę miał zamiar jeszcze raz zbadać wnętrze półwyspu; potem postanowił do reszty go okrążyć. Przybywszy nad brzeg kanału, spostrzegł szczątki pułku 106-go, około tysiąca ludzi obozujących na tymże brzegu, osłonionym nędznemi topolami. Gdyby był wczoraj skręcił na lewo, zamiast iść prosto, byłby zaraz znalazł swój pułk. Przecie wszystkie pułki liniowe były tu zgromadzone, wzdłuż tego brzegu, który idzie od Tour à Glaire aż do zamku Villette, własności mieszczańskiej, otoczonej kilku budynkami, od strony Donchery; wszyscy biwakowali przy moście, przy jedynem wyjściu, w tym instynkcie wolności, który nakazuje gromadzić się wielkim trzodom, na progu owczarni, wprost drzwi.
Jan, ujrzawszy Maurycego, zawołał z radością:
— Ach, to ty przecie! Myślałem, żeś się utopił!
Był on tu z resztą swej sekcyi, z Pachem, Lapoullem, Loubetem i Chouteau. Ci, przespawszy się pod jedną z bram Sedanu, złączyli się znowu ze sobą. W całej kompanii zresztą innych zwierzchników nie było prócz kaprala, bo śmierć zmiotła sierżanta Sapina, porucznika Rochas i kapitana Beaudoin. A chociaż zwycięzcy znieśli stopnie, postanawiając, żeby jeńcy posłuszni byli tylko oficerom niemieckim, niemniej przeto wszyscy czterej skupili się koło niego, uważając go za rozumnego i doświadczonego, zdolnego nimi pokierować w razie jakiego wypadku. To też tego rana zgoda i dobry humor panował w secyi, pomimo głupoty jednych, a złych serc innych. Zaraz na nocleg znalazł dla nich miejsce prawie suche, między dwoma grzędami, gdzie się pokładli, mając jeden namiot dla wszystkich. Potem postarał się o drzewo i kociołek, w jakim Loubet ugotował kawy, której przyjemne ciepło ich rozweseliło. Deszcz już nie padał, dzień zapowiadał się pogodnie, miano jeszcze trochę sucharów i słoniny a zresztą, jak mówił Chouteau, jest to pewna przyjemność nie podlegać nikomu, robić co się podoba. Miejsca było dosyć, choć się było zamkniętym. A przytem za dwa lub trzy dni wyruszą dalej. W ogólności ten pierwszy dzień, dzień 4 sierpnia, na który wypadła niedziela, przepędzono wesoło.
Sam nawet Maurycy od chwili, gdy połączył się z kolegami, odzyskał zwykły spokój, nie mógł tylko znieść muzyki pruskiej, która grała całe popołudnie, z drugiej strony kanału. Widać było łańcuch straży, żołnierzy przechadzających się po kilku razem, śpiewających wolno i głośno, na znak uczczenia niedzieli!
— Ach, ta muzyka! — krzyczał Maurycy. — Nie mogę jej znieść!
Jan mniej nerwowy poruszył ramionami.
— Ba! mają racyę, że są zadowoleni. A może też chcą nas rozerwać... Dzień był niezły, nie skarżmy się.
Ale z zapadającym zmrokiem deszcz znów począł padać. Było to czemś nieznośnem. Kilku żołnierzy zajęło rzadkie domy opuszczone na półwyspie; inni zdołali rozbić namioty. Większość jednak bez żadnej osłony, nawet bez okrycia musiała przepędzić noc pod gołem niebem, pod tym potopem deszczu.
Około godziny pierwszej po północy, Maurycy, który ze znużenia mocno zasnął, obudził się wśród prawdziwego jeziora. Bruzdy przepełnione przez deszcz, podmyły ziemię, na której spali. Chouteau i Loubet klęli z gniewu, Pache trząsł Lapoullem, który mimo wszystko spał, jak zabity w tej powodzi. Wtedy Jan, przypomniawszy sobie topole rosnące nad kanałem, pobiegł się tam schronić ze swymi ludźmi, którzy przepędzili resztę tej okropnej nocy na pół skuleni, oparci o pnie, z nogami skurczonemi pod siebie, żeby je ochronić od deszczu.
Dnie następne były niemniej brzydkie; nieustanne deszcze były tak silne i częste, że suknie nie miały czasu wyschnąć na ciele. Głód się zaczynał, a nie było już ani sucharów, ani słoniny, ani kawy. Przez te dwa dni, poniedziałek i wtorek, żyli ziemniakami, skradzionemi z pola sąsiedniego; ale na końcu drugiego dnia poczęło ich brakować, tak że żołnierze mający pieniądze kupowali je po pięć su za sztukę. Wprawdzie trębacze trąbili na rozdział żywności, kapral nawet pobiegł przed wielką szopę w Tour à Glaire, gdzie, jak wieść niosła, miano rozdawać racye chleba. Ale pierwszym razem czekał tam przez trzy godziny napróżno! drugim razem pokłócił się z jakimś bawarem. Jeżeli oficerowie francuzcy byli pozbawieni wszelkiej możności działania, to sztab główny widocznie dla tego umieścił armię francuzką na deszczu, by zdechła tam z głodu. Nie przedsięwzięto nic, nic nie robiono dla wyżywienia ośmdziesięciu tysięcy ludzi, których konanie się rozpoczęło w tem piekle straszliwem, jakie żołnierze nazywali obozem nędzy, nazwą, o której myśląc najdzielniejsi drżeli.
Jan, powróciwszy po swych długich i bezużytecznych oczekiwaniach, pomimo swego zwykłego spokoju, uniósł się gniewem:
— Drwią sobie z nas widocznie. Trąbią na dystrybucyę a nic nie dają. Do wszystkich dyabłów już teraz na nic zważać nie będę!
Mimo to, na najmniejsze hasło, biegł tam znowu. To trąbienie regulaminowe było czemś nieludzkiem, prócz tego wywierało ono taki skutek na Maurycym, że na jego widok omal serce mu nie pękło. Ilekroć trąbki zagrały, konie francuzkie puszczone i swobodne na drugiej stronie kanału, przybiegały, rzucały się do wody, by połączyć się ze swym pułkiem, rozdrażnione tem hasłem znanem, podbudzającem je niby ostrogi. Ale wycieńczone, porwane przez prąd, w bardzo niewielkiej ilości dostawały się na brzeg przeciwny. Opierały się naporowi fali, topiły w tak znacznej liczbie, że ich zwłoki wydęte i pływające po wierzchu, przepełniały kanał. Te zaś, które zdołały wylądować, dostawały pewnego rodzaju szaleństwa, latały i ginęły gdzieś wśród pól opustoszałych półwyspu.
— Kruki będą miały co jeść! — mówił z żalem Maurycy i przypomniał sobie wielką ilość koni, jaką spotkał na polu bitwy. — Jeżeli tu jeszcze kilka dni zostaniemy, zjemy się sami między sobą... Ach, biedne zwierzęta!
Noc z wtorku na środę zwłaszcza była najokropniejsza. Jan, który zaczynał się niepokoić stanem gorączkowym Maurycego, zmusił go, żeby się okrył kawałkami kołdry, którą kupił za dziesięć franków od żuawa; on zaś sam w mundurze mokrym, jak gąbka, znosił ulewny deszcz, który przez całą noc padał. Pod topolami niepodobna było wytrzymać; płynęła tam rzeka błota, ziemia przemoczona zatrzymywała w sobie wszystką wodę. Najgorszem było to, że żołądki były puste, kolacya składała się z dwóch buraków na sześciu ludzi, których nawet ugotować nie można było dla braku drzewa suchego, i których słodycz sama zmieniła się w nieznośne palenie w żołądku. Dysenterya poczęła panować z powodu znużenia, złego pokarmu i ciągłej wilgoci. Najmniej dziesięć razy, Jan, oparty o pień drzewa, z nogami w wodzie, wyciągał rękę, by zobaczyć, czy Maurycy się nie odkrył w śnie niespokojnym. Płacił teraz swój dług z lichwą od chwili, gdy na płaskowzgórzu Illy, Maurycy ocalił go od prusaków, unosząc na swych ramionach. Było to niewyrozumowane oddanie się zupełne, zapomnienie o sobie dla miłości drugiego; i tkwiło to w nim nieświadomie, w tym wieśniaku, który na określenie swych uczuć nie mógł znaleźć wyrazu. Dawniej odejmował sobie od gęby, jak mówili żołnierze sekcyi;
teraz byłby oddał własną skórę, by nią przyodziać Maurycego, osłonić ramiona, ogrzać mu nogi. I wśród tego egoizmu dzikiego, jaki go otaczał, ta odrobina ludzkości, sama cierpiąca głód, pozwalała mu zapewne zachować usposobienie spokojne i zdrowie nienaruszone; gdyż on tylko jeden nie tracił jeszcze głowy.
To też po tej okropnej nocy, Jan zabrał się do wykonania myśli, jaką powziął.
— Posłuchaj mię, mój chłopcze, ponieważ nam nic jeść nie dają i zapominają o nas w tej przeklętej dziurze, trzeba się nieco rozruszać, jeżeli nie chcemy tu zdechnąć jak psy... Masz jeszcze nogi?
Na szczęście słońce się ukazało i Maurycy rozgrzał się na niem.
— Oczywiście, że mam; o co idzie?
— Skoro tak, to trzeba zrobić wyprawę... Mamy pieniądze, i przy ich pomocy, możemy coś znaleźć. Inni niech nas nie obchodzą; dbają oni tylko o siebie, niech więc sobie sami radzą!
W rzeczy samej, Loubet i Chouteau oburzali ich swem samolubstwem bezecnem, kradli co mogli i nie dzielili się niczem z kolegami; podobnież z Lapoulle’a głupca i Pacha, próżniaka, niczego spodziewać się nie można było.
Obadwaj więc, Jan i Maurycy, udali się drogą, którą ten ostatni już przechodził, wzdłuż Mozy. Park w Tour à Glaire i dom mieszkalny był spustoszony, zrabowany; trawniki zdeptane jak przez burzę, drzewa powalone, budynki zajęte. Gromada istnych żebraków, żołnierze zabłoceni, z twarzami zapadłemi, oczami błyszczącemi gorączką, obozowali tu jak cyganie, żyli jak wilcy w pokojach zaśmieconych, nie śmiejąc wyjść z obawy, by im na noc nie zajęto miejsca. Dalej, na pochyłości przeszli około jazdy i artyleryi, dotąd tak porządnej, teraz powoli się rozbijającej przez mękę głodu, który konie doprowadzał do szaleństwa, a ludzi zmuszał do kradzenia i rabowania pól okolicznych. Po prawej stronie ujrzeli przed młynem, nieskończony szereg artylerzystów i strzelców afrykańskich, przesuwających się wolno; młynarz sprzedawał im mąkę, dwie garści za franka. Z obawy stracenia tutaj dużo czasu, Jan i Maurycy poszli dalej, w nadziei że znajdą coś lepszego w miasteczku Iges; ździwili się nadzwyczajnie, gdy je znaleźli puste i głuche, podobne do wsi w Algierze, przez którą przeszła szarańcza; ani okruszyny żywności, ani chleba, ani mąki, ani mięsa; nędzne domki były puste zupełnie. Mówiono, że generał Lebrun udał się do mera. Napróżno jednak starał się o to, by urządzić dostawę żywności, płaconej bonami, które miały być zrealizowane po wojnie. Nie było nic, pieniądze na nic się nie zdały. Wczoraj jeszcze płacono za suchar dwa franki, za butelkę wina siedem franków, za małą szklankę wódki dwadzieścia susów, za tytoń do fajki dziesięć susów. A teraz oficerowie musieli strzedz domu generała i sąsiednich budynków, z szablą w ręku, gdyż bandy włóczęgów nieustannie wdzierały się do drzwi; kradły nawet olej z lamp, który pili.
Trzech żuawów zawołało na Jana i Maurycego. W pięciu dadzą sobie radę.
— Chodźcie no... są konie, które zdychają, i gdyby tylko było drzewo suche...
Potem rzucili się na dom wiejski, wyłamali drzwi z zawias, zdarli strzechę. Nadbiegli szybko oficerowie i grożąc im rewolwerami, zmusili ich do ucieczki.
Jan, widząc kilku mieszkańców, którzy pozostali w Iges, podobnie jak żołnierze nędznych i zgłodniałych, żałował, że pogardził mąką w młynie.
— Trzeba wrócić, może jest jeszcze.
Ale Maurycy był tak znużony, tak wyczerpany głodem, że Jan zostawił go w dziurze szybu, gdzie usiadł na kamieniu, z widokiem na Sedan. Sam zaś po godzinnem blizko oczekiwaniu, powrócił nakoniec z chustką pełną mąki. Zjedli ją tak, na surowo, połykając garściami. Nie było to złe, nie miało smaku, chyba smak mdły ciasta. Śniadanie to dodało im nieco sił. A przytem znaleźli w skale, rezerwoar naturalny wody deszczowej, dziś czystej, którą pili z rozkoszą.
Gdy Jan zaproponował, by tu przepędzili resztę dnia, Maurycy zawołał żywo:
— Nie, nie chcę!... Rozchoruję się na to...
Drżącą ręką wskazał niezmierzony widnokrąg, Hattoy, płaskowzgórze Floing i Illy, las Garenny, to wstrętne pole rzezi i klęski.
— Przed chwilą, gdym czekał na ciebie, musiałem się odwrócić, gdyż byłbym wył z wściekłości, tak! wył jak pies... Nie masz pojęcia, jak mię to boli, można od tego oszaleć!
Jan patrzał nań, zdziwiony tą dumą zranioną, zaniepokojony, dostrzegłszy znowu w jego oczach ten błysk szaleństwa, jaki już raz zauważył. Usiłował żartować.
— Zresztą nic trudnego, przenieśmy się gdzieindziej.
Włóczyli się więc aż do nocy, bez celu, gdzie ich oczy zawiodły. Zwiedzili część płaską półwyspu, w nadziei znalezienia tam jeszcze ziemniaków; ale artylerzyści, zabrawszy ze sobą wozy, przewrócili pole do góry nogami, kopiąc, zbierając wszystko. Zawrócili więc, przeszli znowu obok tłumów rozleniwionych i umierających, obok żołnierzy spacerujących z głodu; leżeli wszędzie na ziemi, wycieńczeni zupełnie. Oni sami co chwila ustawali i musieli spoczywać. Ale głuche oburzenie kazało im wstawać, zaczynali się włóczyć, jakby kłóci przez instynkt zwierzęcy, który nakazuje szukać żywności. Zdawało się, że to trwa całe miesiące, a trwało zaledwie kilka minut. W głębi półwyspu od strony Donchery bali się koni i musieli się schronić za parkan, gdzie siedzieli długo, wyczerpani zupełnie, patrząc błędnemi oczami na to galopowanie szalonych zwierząt, przemykających się na tle czerwonego zachodu.
Tak jak Maurycy przewidział, tysiące koni uwięzionych wraz z armią, których nikt nie żywił, stanowiły niebezpieczeństwo, rosnące z każdym dniem. Najprzód pożarły one korę drzew, potem wzięły się do płotów, ogrodzeń, wszelkich desek, jakie napotkały, a teraz pożerały się między sobą. Widziano ich jak się rzucały jeden na drugiego, dla wyrwania włosia z ogona, które pożerały gwałtownie wśród potoków piany. Ale nadewszystko w nocy stawały się straszne, jakby ciemność dręczyła je jakiemi widmami. Łączyły się ze sobą, rzucały się na rzadkie namioty, zwabione widokiem słomy. Napróżno żołnierze dla ochronienia się od nich rozpalali wielkie ogniska; te podniecały je jeszcze bardziej. Ich rżenie było tak żałośliwe, że przypominało wycie dzikiego zwierza. Odpędzano je a one wracały w większej liczbie i bardziej rozżarte. I co chwila, wśród ciemności, słychać było krzyk przeciągły konania jakiego żołnierza, którego stratował wściekły galop.
Słońce jeszcze nie zaszło, gdy Jan i Maurycy, powracając do obozu, zdziwili się, spotkawszy czterech żołnierzy sekcyi, skupionych w rowie i wyglądających tak, jakby coś złego knuli. Loubet zawołał ich zaraz, a Chouteau rzekł do nich:
— Zebraliśmy się tu ze względu na kolacyę dzisiejszą.... Zdechniemy, bo od trzydziestu sześciu godzin nic w gębie nie mieliśmy... A ponieważ są tam konie, a mięso końskie nie jest tak złe.....
— Prawda, kapralu? należysz do nas — mówił Loubet — bo im więcej nas będzie, tym łatwiej sobie radę damy z takiemi dużemi zwierzętami... Widzisz jest tam jeden, ot tam... czyhamy na niego od godziny, ten wielki, kasztanowaty, który kiepską ma minę. Łatwiej go będzie ubić.
I pokazywał ręką na konia, który miał paść z głodu, obok pola, z którego powyrywano buraki. Leżąc na boku, co chwila podnosił głowę, oglądał się do koła z głośnem westchnieniem.
— Ach, jakże to długo trwa! — mruknął Lapoulle, którego głód męczył. — Dobiję go? dobrze?
Ale Loubet wstrzymał go. Nie chce on mieć sprawy z prusakami, którzy pod karą śmierci zabronili zabijać konie, w obawie, by porzucone szkielety nie zaraziły powietrza. Trzeba czekać nocy. I dla tego to wszyscy czterej siedzieli w rowie, czyhając z okiem błyszczącem.
— Kapralu, — spytał Pache, głosem nieco drżącym — ponieważ powzięliście taką myśl, czy możecie go zabić nie sprawiwszy mu bólu?
Jan ze wstrętem odmówił. Zabijać to biedne, umierające zwierzę? nie! nigdy! Z początku chciał ztąd uciec i zabrać ze sobą Maurycego, by nie brać udziału w rzezi. Ale widząc swego towarzysza tak bladym, wyrzucał sobie swą czułostkowość. Wszak zwierzęta są na to stworzone, by żywiły ludzi. Czy podobna umierać z głodu, kiedy obok znajduje się mięso? I był kontent, widząc jak Maurycy rozweselił się nieco na myśl, że będzie kolacya, i rzekł tonem dobrodusznego humoru:
— Do licha, nie mój to pomysł, ale jeśli można go zabić, bez zadawania mu bólu...
— O! drwię sobie z tego! — wtrącił Lapoulle. — Zobaczycie!
Gdy dwaj nowi przybyli umieścili się w rowie, rozpoczęło się znów oczekiwanie. Od czasu do czasu, ten i ów się podnosił, chcąc się przekonać czy koń jest w tem samem miejscu; leżał on ciągle, wyciągając szyję ku świeżemu przewiewowi od Mozy, ku słońcu zachodzącemu, jak gdyby chciał jego blaskiem ożywić się nieco. Potem, gdy zmrok zaczął wolno opadać, wszyscy sześciu podnieśli się, niecierpliwi, że noc tak leniwie się robi, oglądając się dokoła niespokojnie, czy kto ich nie widzi.
— No! — zawołał Chouteau — już czas!
Na polach leżał jeszcze niewyraźny blask, gdy Lapoulle pobiegł pierwszy, a za nim wszyscy inni. Schwycił on w rowie wielki kamień okrągły, rzucił się na konia i zaczął go bić po głowie swemi potężnemi rękami niby młotem. Ale już za drugiem uderzeniem, koń usiłował się podnieść. Chouteau i Loubet skoczyli między nogi chcąc je przytrzymać, krzycząc na innych, by im dopomogli. Rżał on głosem prawie ludzkim, głuchym i bolesnym, walczył, byłby ich potłukł jak szklanki, gdyby już nie był na pół nieżywy z wycieńczenia. Ale głowa jego ciągle się rzucała, ciosy chybiały i Lapoulle nie mógł go dobić.
— Do wszystkich dyabłów, ma twarde kości!.. Trzymajcie go, żebym mógł mu łeb roztrzaskać!
Jan i Maurycy skamienieli, nie słuchali wezwania Chouteau, i stali z rękami opuszczonemi, nie mogąc się zdecydować na wzięcie w tem morderstwie udziału. Pache nagle, w uniesieniu instyktownem litości religijnej, upadł na oba kolana, złożył ręce i począł szeptać modlitwy przy konających.
— Panie, miej nad nim miłosierdzie....
Jeszcze raz Lapoulle chybił, zmiażdżył tylko ucho biednemu koniowi, który padł z wielkim krzykiem.
— Czekaj, czekaj! — zawołał Chouteau. — Trzeba z nim skończyć, bo nas może zdradzić... Nie puszczaj go Loubet!
Wyjął z kieszeni nóż, mały nożyk, którego brzeszczot nie był większy od palca. Usiadłszy na ciele zwierzęcia, objąwszy mu szyję ręką, zagłębił nóż, kręcił nim w tem mięsie żywem, krajał na kawałki, dopóki nie natrafił na arteryę. Jednym skokiem rzucił się w bok, krew trysła, biła jak z fontanny, a nogi drgały i dreszcz konwulsyjny przebiegał ciało. Upłynęło przeszło pięć minut nim koń skończył. Jego wielkie oczy szeroko rozwarte, pełne smutnego zdziwienia, wlepione były w dzikich ludzi, którzy czekali na jego śmierć. Oczy te zamgliły się i zgasły.
— Mój Boże, — szeptał Pache, ciągle klęcząc — dopomóż mu, miej go w swej opiece...
Nakoniec, gdy się już nie ruszał wcale, nie wiedzieli jak się do tego wziąść, by wyciąć zeń najlepszy kawałek. Loubet, który próbował wszystkich rzemiosł, wskazał co należy czynić, by mieć dobrą krzyżówkę. Ale niezręczny rzeźnik, nie mając zresztą nic, prócz małego nożyka, nie mógł sobie dać rady z tem mięsem jeszcze ciepłem, drżącem prawie życiem. Niecierpliwy Lapoulle dopomógł mu, rozpruwając brzuch bez żadnej potrzeby, i rzeź była obrzydliwa. Grzebanie się dzikie w krwi i wnętrznościach, wilki, rozdzielające szkielet łupu.
— Nie wiem dobrze, jaki to może być kawałek. — rzekł nakoniec Loubet, powstając, dzierżąc w ręku kawał ogromny mięsa. — Ale to wszystko jedno, najemy się po uszy.
Jan i Maurycy zdjęci grozą odwrócili oczy. Ale dręczeni głodem poszli za innymi, gdy ci puścili się pędem, lękając się, by ich kto nie zdybał przy zabitym koniu. Chouteau znalazł trzy zapomniane, duże buraki, które zabrał, Loubet chcąc sobie ulżyć zarzucił mięso na barki Lapoulle’a, a Pache niósł kociołek sekcyjny, który wzięli ze sobą na wypadek szczęśliwego polowania. I wszyscy sześciu pędzili, pędzili, bez wytchnienia, jak gdyby ich kto ścigał.
Nagle Loubet zatrzymał ich.
— To wszystko dobrze, ale gdzie my ugotujemy.
Jan, uspokoiwszy się, zaproponował łomy kamienia. Oddalone one były ztąd o jakie trzysta metrów, były tam zapadłe kąty, w których można było niespostrzeżenie rozpalić ogień. Ale gdy się tam znaleźli, tysiące trudności się przedstawiło. Najprzód szło o drzewo, na szczęście znaleźli taczki dróżnika, od których Lapoulle oderwał deski uderzając w nie piętami. Teraz trzeba było wody do gotowania, której całkiem brakowało. Słońce w czasie dnia wysuszyło zupełnie mały zbiornik wody deszczowej. Była wprawdzie studnia, ale bardzo daleko, we dworze Tour à Glaire, i tworzono przy niej łańcuch aż do północy, jeżeli jeszcze który z towarzyszów nie wylał ci jej przez uderzenie łokciem. Co zaś do innych studzien w sąsiedztwie, te były wyczerpane od dwóch dni, i dobywano z nich tylko błoto. Pozostawała więc tylko woda Mozy, której brzeg, leżał tuż poza drogą.
— Idę tam z kociołkiem — rzekł Jan.
Ale wszyscy się temu oparli:
— Nie nie! nie chcemy się otruć, pełna jest trupów!
W rzeczy samej Moza toczyła trupy ludzkie i końskie. Widziano je co chwila płynące z brzuchami wydętemi, zielonawe już, w stanie rozkładu. Wiele z nich zatrzymały zielska nadbrzeżne i zarażały powietrze, wstrząsane przez pędzącą wodę. Wszyscy żołnierze, którzy napili się tej obrzydliwej wody, dostawali nudności i krwawej biegunki, po strasznym bólu brzucha.
Trzeba się było jednak zdecydować na coś. Maurycy wytłomaczył, że woda przegotowana, nie może być szkodliwą.
— A więc idę — rzekł Jan i zabrał ze sobą Lapoulle’a.
Gdy nakoniec kociołek stanął przy ogniu, pełen wody i mięsa, zapadła noc ciemna. Loubet oskrobał buraki, chcąc je ugotować w rosole, prawdziwa strawa z tamtego świata, jak mówił; i wszyscy podniecali ogień, podkładając pod kociołek szczątki taczek. Wielkie ich cienie tańczyły dziwacznie w głębi tej dziury skalistej. Ale nie mogli dłużej wytrzymać, rzucili się na rosół nieczysty, podzielili mięso rozdzierając je drżącemi palcami, nie czekając na rozkrajanie go nożem. Pomimo to wszystko, brali się do jedzenia ze wstrętem. Nie było soli, żołądek nie chciał zatrzymać tego ckliwego rosołu z buraków, lepkiego, podobnego ze smaku do gliny, tych kawałków mięsa na pół ugotowanego. Zaraz też poczęli wymiotować. Pache nie mógł jeść dalej, Chouteau i Loubet przeklinali tę dyabelską szkapę, którą z takim trudem zabili, i która wywołuje tylko boleści brzucha. Sam tylko Lapoulle jadł obficie; ale o mało nie umarł w nocy, gdy powrócił z trzema innymi pod topole kanału dla przespania się.
W drodze, Maurycy, nie rzekłszy ani słowa, schwycił Jana za rękę i pociągnął go na ścieżkę boczną. Koledzy sprawiali mu pewien rodzaj obrzydzenia, powziął więc myśl, ażeby pójść spać do małego lasku, gdzie pierwszą noc przepędził. Była to myśl dobra i Jan bardzo był z niej zadowolony, gdy się rozciągnął na pochyłym gruncie, bardzo suchym, osłonionym przez gęste liście. Spali twardym snem od samego rana, co im przywróciło sił nieco.
Nazajutrz była środa. Ale już stracili rachubę czasu i cieszyli się z tego, że pogoda się ustala. Jan namówił Maurycego, pomimo jego oporu, do powrotu nad kanał, dla dowiedzenia się czy ich pułk tego dnia nie wyrusza w drogę. Teraz bowiem codzień wysyłano jeńców w kolumnach od tysiąca do tysiąca dwustu ludzi, których kierowano ku fortecom niemieckim. Przedwczoraj widzieli przed posterunkami pruskiemi, gromadę oficerów i generałów, którzy udawali się do Pont à Mousson, by tam siąść na kolej. Wszystkich ogarnęła gorączka, chęć szalona jak najprędszego opuszczenia tego strasznego Obozu Nędzy. Ach, żeby to na nich kolej przyszła! A gdy znaleźli pułk 106 ciągle obozujący nad brzegiem, wśród wzrastającego nieładu tylu cierpień, ogarnęła ich prawdziwa rozpacz.
Jednakże tego dnia Jan i Maurycy myśleli, że będą jedli. Od rana powstał handel między jeńcami i bawarami poprzez kanał; rzucano im pieniądze w chustce, a oni odsyłali chustkę z dużym kawałem chleba razowego, lub tytoniu ordynarnego i wilgotnego. Nawet żołnierze, którzy nie mieli pieniędzy, robili interesa, posyłając im białe rękawiczki wojskowe, na które byli bardzo łakomi. Przez dwie godziny wzdłuż kanału trwał ten barbarzyński środek zamiany. Ale gdy Maurycy posłał sztukę stususową w swym krawacie, bawar mający mu rzucić chleb, rzucił go tak niezręcznie lub też celem czy dla złośliwego żartu, że chleb wpadł do wody. Między niemcami rozległ się śmiech rubaszny. Dwa razy Maurycy posyłał pieniądze, i dwa razy chleb utonął. Potem, zwabieni śmiechem, nadbiegli oficerowie i zabronili swym żołnierzom sprzedawania czegokolwiek jeńcom pod surową karą. Handel więc ustał, i Jan musiał uspakajać Maurycego, który groził pięściami złodziejom, krzycząc, by mu oddali jego pieniądze.
Dzień, pomimo pogody, był jednak okropny. Były dwa alarmy, dwa apele trąbką, które zmusiły Jana, że pobiegł pod szopę, gdzie rozpoczęto rozdawanie żywności. Ale oba razy dostał tylko mnóstwo kułaków w natłoku. Prusacy tak wybornie uorganizowani, okazywali ciągle szkaradną dzikość w stosunku do armii zwyciężonej. Na reklamacye generałów Douay i Lebruna, przysłali wprawdzie kilka baranów i wozów z chlebem, ale przytem zachowywali tak mało ostrożności, że barany skradziono, wozy zrabowano zaraz za mostem, tak że wojska obozujące dalej, ciągle nic nie otrzymywały. Sami tylko włóczędzy i rabusie jedli. To też Jan, domyśliwszy się wszystkiego, zaprowadził Maurycego przed most, by tam oczekiwać na żywność.
Była już godzina czwarta, a oni jeszcze nic nie jedli, gdy na wielką swoją radość spostrzegli nagle Delaherche’a. Kilku mieszkańców Sedanu otrzymało z wielkim trudem pozwolenie odwiedzenia jeńców, którym zanieśli żywności; Maurycy już kilkakrotnie wyrażał swe zdziwienie, że niema żadnej wieści od swej siostry. Jak tylko poznali Delaherche’a niosącego koszyk i mającego pod każdem ramieniem po bochenku chleba, rzucili się ku niemu; ale przybyli trochę zapóźno, powstał bowiem taki natłok, że koszyk i jeden bochenek przepadł, porwany wprzód, nim fabrykant mógł sobie zdać sprawę co się stało.
— Ach moi biedni przyjaciele! — zawołał zdziwiony, wzburzony, on, który tu przyszedł z uśmiechem na ustach, z miną poczciwca poszukującego popularności.
Jan chwycił ostatni bochenek i potrafił go obronić. Podczas gdy Maurycy i on, siedząc na brzegu drogi, połykali go łakomie, Delaherche opowiadał nowiny. Żona jego, Bogu dzięki! ma się dobrze. Niepokoi się tylko stanem pułkownika, który jest nadzwyczajnie osłabiony, tak że matka dozoruje go po całych dniach, od świtu do nocy.
— A moja siostra? — spytał Maurycy.
— Twoja siostra, a prawda!.. Szła ze mną, to ona niosła dwa bochenki. Musiała tylko zostać tam, za kanałem. Straże nie chciały jej puścić.... Musisz wiedzieć, że prusacy zabronili najsurowiej wstępu kobietom na półwysep.
Począł więc teraz mówić o Henryecie, o jej bezowocnych usiłowaniach zobaczenia i dopomożenia bratu. Wypadek zdarzył, że się spotkała w Sedanie z kuzynkiem Guntherem, kapitanem gwardyi pruskiej. Przeszedł z miną zuchwałą, udając że jej nie poznaje. Ona zaś z sercem rozdartem, jak gdyby ujrzała mordercę swego męża, zrazu przyśpieszyła kroków, ale potem nagle zawróciła, sama nie wiedząc dla czego zaczepiła go, powiedziała mu wszystko, śmierć Weissa, tonem pełnym wyrzutów. Zrobił minę zdziwioną usłyszawszy o strasznej śmierci krewnego, zresztą to los wojny, i on mógł zginąć. Na jego twarzy żołnierskiej znać było lekki dreszcz. Nakoniec, gdy mu powiedziała o bracie jeńcu, błagając go, by się wstawił za nią, żeby go mogła zobaczyć, odmówił stanowczo. Prawił o woli niemieckiej, jak o religii. Opuszczając go, miała takie przekonanie, że on uważa się za sędziego Francyi, sędziego nieubłaganego i ponurego, za wroga dziedzicznego, a nienawiść wzrastała w miarę jak karał tego wroga.
— Bądź co bądź, — zakończył Delaherche — zawsze dziś macie co jeść, lękam się tylko, czy otrzymam nowe pozwolenie.
Pytał się ich, czy nie mają jakiego zlecenia, chętnie zabrał listy, pisane ołówkiem, które mu powierzyli inni żołnierze, gdyż bawarzy zwykle zapalali fajki listami, które przyrzekli, że prześlą.
Wreszcie, gdy Maurycy i Jan odprowadzili go aż do mostu, Delaherche zawołał:
— O! widzicie, Henryeta jest tam.... Powiewa chustką...
W rzeczy samej po za łańcuchem straży, śród tłumu, można było rozróżnić postać małą i drobną, punkcik biały drżący na słońcu. I obadwaj bardzo wzruszeni, z oczami wilgotnemi, podnieśli ręce, któremi wstrząsali silnie na znak powitania.
Nazajutrz, w piątek, Maurycy przepędził najokropniejszy dzień. Jednakże, po nocy spędzonej spokojnie w lasku, jadł jeszcze chleb, który Jan wynalazł w zamku Villete, u kobiety miejscowej, sprzedającej go po dziesięć franków za funt. Ale tego dnia widzieli straszliwą scenę, której wspomnienie na długo mu pozostało.
Już wczoraj Chouteau zauważył, że Pache nie skarży się wcale, że ma minę spokojną i zadowoloną, jak człowiek, który się najadł do syta. Zaraz przyszło mu na myśl, że skryty ten chłopak ma gdzieś jakąś kryjówkę, tym więcej, że tego rana widział, że nie było go przeszło godzinę, poczem powrócił z uśmiechem i syty. Widocznie otrzymał jakiś spadek niespodziewany, jakąś prowizyę skradzioną wśród zamięszania. Powiedział o tem Loubetowi i Lapoullowi, którzy się niesłychanie oburzyli, zwłaszcza ostatni. A co? jaki bezecny człowiek! ma co jeść i nie dzieli się z kolegami!
— Nie ma co, tego wieczoru pójdziemy za nim... Zobaczymy jak się sam obżera, gdy biedni ludzie zdychają obok niego.
— Tak! tak, pójdziemy za nim! — powtarzał gwałtownie Lapoulle. — Zobaczymy!
Ściskał pięści; nadzieja pożywienia się wzbudzała w nim szał dziki. Jego potężny apetyt dręczył go więcej niż innych; znosił takie męki, że próbował już zielska. Od dnia onegdajszego, od owej nocy gdy mięso końskie z burakami spowodowało u niego silną biegunkę, pościł i tak osłabł, mimo znacznej, jaką posiadał, siły, że z rabunku żywności zawsze wychodził z gołemi rękami. Byłby własną krwią zapłacił funt chleba.
Skoro noc zapadła, Pache wymknął się między drzewa w Tour à Glaire, a trzej inni puścili się za nim bardzo ostrożnie.
— Nie trzeba, żeby się czego domyślał — mówił Chouteau. — Miejcie się na ostrożności, gdyby się wypadkiem odwrócił.
Ale o sto kroków dalej, Pache, widocznie sądził, że jest sam, gdyż puścił się szybko, nie oglądając się wcale za siebie. Mogli więc łatwo go śledzić, aż do sąsiednich kopalni i przybyli właśnie w chwili, gdy odwalał dwa wielkie kamienie, zkąd wydobył pół bochenka chleba. Żywność jego już się kończyła, ale dziś miał jeszcze co jeść.
— Do stu siarczystych dyabłów! — wrzasnął Lapoulle — oto dla czego się chowasz!.. Oddaj mi to!
Oddać chleb, a to dla czego! Jakkolwiek był nędznym i słabym, ale ogarnął go gniew, wyprostował się, przyciskając chleb do piersi. I on także był głodny.
— Idź do dyabła, słyszysz! to jest moje!
Ale w obec podniesionych pięści Lapoulle począł uciekać, pędził, przebiegł kopalnie i skierował się ku Donchery. Wszyscy trzej rzucili się za nim w pogoń, dysząc ciężko. Ale widocznie oddalał się, lżejszy, pędzony takim strachem, zdecydowany do obrony chleba, że zdawał się chybszym od wiatru. Przebiegł już blizko kilometr drogi i zbliżał się do lasku nad brzegiem wody, gdy natknął się na Jana i Maurycego, którzy szli do swego zwykłego schroniska nocnego. W przebiegu krzyknął rozpaczliwie, a oni, zdziwieni tem wściekłem polowaniem na człowieka, zatrzymali się jak skamieniali na brzegu pola. Tym sposobem widzieli wszystko.
Nieszczęście chciało, że Pache, potknąwszy się o kamień, upadł. Trzej inni nadbiegli klnąc, wyjąc, rozgrzani biegiem, podobni do wilków ścigających zdobycz.
— Oddaj do wszystkich dyabłów! — krzyczał Lapoulle — albo ci sprawię łaźnię.
I znowu podniósł pięść, gdy Chouteau wsunął mu w rękę mały nóż, otwarty zupełnie, ten sam którym zarżnął konia.
— Masz nóż!
Ale teraz Jan skoczył naprzód, chcąc zapobiedz nieszczęściu, przyczem sam stracił głowę, bo wołał że ich wszystkich zamknie na odwachu; na to Loubet roześmiał się złośliwie, nazwał go prusakiem, bo teraz nie było zwierzchników i sami tylko prusacy rozkazywali.
— Do stu piorunów! — wrzeszczał Lapoulle — oddasz, czy nie?
Pomimo przestrachu, Pache, śmiertelnie blady, przyciskał coraz mocniej chleb do piersi, uparty jak chłop głodny, który nigdy nie chce oddać tego, co do niego należy.
— Nie!
Teraz wszystko szybko się skończyło, olbrzym wpakował mu nóż w gardło tak gwałtownie, że nędznik nawet nie wydał żadnego głosu. Ręce mu się rozplotły, kawałek chleba upadł na ziemię, w kałużę krwi, która trysnęła.
W obec tego morderstwa głupiego i szalonego, Maurycy, dotąd nieruchomy, sam wpadł w wściekłość. Począł grozić rękami trzem żołnierzom, nazwał ich zbójami, z taką gwałtownością, że drżał cały. Ale Lapoulle nie zwracał nań uwagi. Siedział na ziemi, skulony przy zabitym, pożerał chleb, zbryzgany krwawemi kroplami; miał postać dzikiego ogłupienia, jak gdyby zagłuszony odgłosem swych szczęk pracujących ciężko. Chouteau i Loubet, widząc go tak strasznym w tej żarłoczności, nie śmieli nawet domagać się części swego łupu.
Tymczasem noc zupełna zapadła, noc widna, z niebem wygwiażdżonem; Maurycy i Jan, poszedłszy do swego lasku, zauważyli Lapoulle’a włóczącego się nad brzegiem Mozy. Dwaj drudzy zniknęli, powróciwszy zapewne nad kanał, zaniepokojeni trupem, którego zostawili za sobą. On zaś widocznie lękał się podejść do swych kolegów. Po oszołomieniu morderstwa, ociężały przez trawienie znacznego kawałka chleba, który pożarł zbyt prędko, widocznie zdjęty był trwogą, która zmuszała go do ruchu, nie śmiejąc wracać na drogę, gdzie leżał trup, drepcząc nieustannie po brzegu, krokiem chwiejnym i niezdecydowanym. Czyżby zgryzoty sumienia budziły się w tej duszy ciemnej? a może to tylko obawa przed karą w razie wykrycia zbrodni? Chodził więc tam i napowrót, jak zwierz w klatce, z poczuciem wzrastającem potrzeby nagłej ucieczki, uczuciem bolesnem jak cierpienie fizyczne, które go zabijało i dręczyło. Pędem, pędem trzeba natychmiast wydostać się z tego więzienia, w którem dokonał morderstwa. Prędzej, prędzej i leżał długo rozciągnięty wśród krzaków nadbrzeżnych.
Maurycy, wzburzony, mówił do Jana:
— Słuchaj; ja tu nie wytrzymam.... oszaleję!... Dziwię się, żem dotąd wytrzymał, żem się jeszcze nie rozchorował. Ale w głowie wszystko mi się kręci; tak, dostaję szaleństwa, to jest pewnem. Jeżeli jeszcze jeden dzień pozostanę w tem piekle, zginąłem... Błagam cię, chodźmy ztąd, chodźmy zaraz!
I począł przed nim rozwijać najdziwaczniejsze plany ucieczki. Przejdą Mozę wpław, rzucą się na straże, zduszą ją kawałkiem sznura, jaki ma w kieszeni, albo zabiją kamieniami, albo wreszcie przekupią pieniędzmi, ubiorą się w ich mundury i przejdą linie pruskie.
— Mój chłopcze, nie gadaj głupstw — powtarzał Jan zrozpaczony — doznaję zawsze trwogi, ilekroć prawisz takie niedorzeczności. Czyż to wszystko jest rozsądne, lub możliwe?... Jutro, zobaczymy. Ucisz się, proszę cię.
On, choć także serce miał wzburzone gniewem i niesmakiem, jednakże zachował rozsądek, wśród wycieńczenia z głodu, wśród tego życia dochodzącego do ostatnich granic nędzy ludzkiej. A gdy towarzysz jego zapalał się coraz bardziej i chciał się rzucić do Mozy, musiał go gwałtem zatrzymać, z oczami pełnemi łez, błagając go i łając. Nagle zawołał:
— Patrz! patrz!
Dał się słyszeć plusk wody, ujrzeli Lapoulle’a, jak wsunął się do wody, zdjąwszy wprzód mundur, by mu nie przeszkadzał w ruchach i koszula jego tworzyła białość zbyt widoczną, wśród prądu wody ruchliwego i ciemnego. Płynął, posuwał się wolno, szukając zapewne miejsca, w któremby mógł wylądować; na drugim brzegu można było wyraźnie dostrzedz drobne sylwetki straży nieruchome. Nagle wśród ciszy nocy zajaśniało żywe światło, rozległ się huk strzału, którego echo odbiło się o skały Montimont. Woda zakipiała, jakby pod uderzeniem dwóch silnych wioseł. I zaraz potem, ciało Lapoulle’a, biała plama poczęła płynąć z prądem wody, bezsilna i nieruchoma.
Nazajutrz, w sobotę, o świcie, Jan zaprowadził Maurycego do obozu pułkowego, w nadziei że może dziś ztąd wyruszą. Ale nie było rozkazu, zdawało się że o ich pułku zapomniano. Inne już odeszły, półwysep się opróżniał, a ci, którzy pozostali, poczęli chorować na pomięszanie zmysłów. Od tygodnia słabość ta kiełkowała i rosła w tem piekle. Ustanie deszczów, ciężkie słońce ołowiane zwiększyły mękę. Nadzwyczajne gorąca wycieńczały ludzi do reszty, a wypadki biegunki krwawej nadawały jej charakter ostry i złośliwy. Odpadki, wydzieliny całej tej armii chorej, zarażały powietrze cuchnącemi wyziewami. Nie można było już zbliżać się ani do Mozy, ani do kanału, tak dalece woń z ciał końskich i ludzkich, gnijących między krzakami, była silną. Na polach konie zdechłe z głodu rozkładały się, wyziewały z siebie zarazę, tak, że nawet prusacy, lękając się o siebie, dostarczyli motyk i łopat, zmuszając jeńców do zakopywania padliny.
Tej soboty zresztą, głód ustał. Ponieważ ludzi było mniej i żywność nadchodziła ze wszystkich stron, więc nastąpiło gwałtowne przejście od zabójczego postu do obfitości największej. Miano chleba do syta, mięsa, nawet wina; jedzono od wschodu do zachodu słońca, obżerano się na śmierć. Noc już zapadała, a jeszcze jedzono i jedzono do rana następnego. Wielu z tego powodu umarło.
Przez cały dzień, Jan pilnie czuwał nad Maurycym, którego uważał za zdolnego do wszelkich szaleństw. Wypił dużo; mówił, że wypoliczkuje pierwszego lepszego oficera niemieckiego, byle go ztąd zabrano. Wieczorem Jan znalazł w oficynach Tour à Glaire, pustą piwnicę, gdzie postanowił przespać się ze swym towarzyszem, sądząc, że dobrze przebyta noc może go uspokoi. Ale była to noc najstraszniejsza ze wszystkich spędzonych na półwyspie, noc grozy, tak że nie mogli ani na chwilę zamknąć powiek. Inni żołnierze spali także w piwnicy, a dwóch z nich, leżących w tym samym kącie, konało na krwawą biegunkę; skoro tylko ciemności zapadły, ani na chwilę nie ustawały jęki głuche, krzyki, konanie chrapliwe. Wśród ciemności to rzężenie nabierało takiej grozy, że inni, leżąc obok i chcąc spać, poczęli się gniewać, krzycząc na umierającego, żeby był cicho. Ten nie słyszał, chrapanie dalej się rozlegało, i nikomu spać nie dało; z zewnątrz znowu dochodziły wrzaski pijackie żołnierzy, jedzących ciągle jeszcze, nie mogących się nasycić...
Rozpacz ogarnęła Maurycego. Chciał uciec od tych jęków bólu strasznego, które dreszczem go przejmowały; ale gdy się podniósł po omacku, nadeptał na kogoś, upadł i musiał pozostać z konającym. Już nie próbował nawet uciekać. Wszystkie zwątpienia podniosły w nim teraz głowę, te, które go ścigały od Reims aż do klęski sedańskiej. I zdawało mu się, że męka armii szatańskiej dopełniała się dopiero tej nocy, wśród czarnych ciemności piwnicy, gdzie chrapali dwaj żołnierze, nie dając spać innym. Armia rozpaczy, gromada pokutująca, posłana na rzeź, zapłaciła za winy wszystkich potokami czerwonemi krwi własnej. A teraz zduszona, bez chwały, pokryta śliną, umierała jak męczennica, pod chłostą, na którą nie zasłużyła... Tego było za wiele; gniew w nim zbierał, domagał się sprawiedliwości, chciał się koniecznie pomścić na przeznaczeniu.
Gdy świt zajaśniał, jeden żołnierz już nie żył, drugi stękał ciągle.
— Chodźmy ztąd, mój chłopcze — rzekł Jan łagodnie. — Odetchniemy świeżem powietrzem.
Ale na dworze, wśród pięknego i już gorącego poranku, gdy obaj szli brzegiem i znaleźli się niedaleko miasteczka Iges, Maurycy wpadł w uniesienie, groził pięściami temu dalekiemu polu bitwy, słonecznemu teraz, płaskowzgórzom Illy i Saint-Menges, lasowi Garenny.
— Nie! nie! nie mogę, nie mogę na to patrzeć! Serce mi pęka i czaszka się rozsadza, gdy to widzę... Chodźmy ztąd, chodźmy zaraz!
Była to niedziela. Od Sedanu wiatr przynosił odgłos dzwonów, a w głębi rozlegała się muzyka niemiecka. Ale pułk 106 jeszcze nie otrzymał rozkazu i Jan, przerażony wzrastającą gorączką umysłową Maurycego, zdecydował się na środek, nad którym rozmyślał od wczoraj. Przed posterunkami pruskiemi, na drodze, przygotowywał się do pochodu pułk 5 liniowy. W szeregach panował wielki nieład, którego jeden oficer, mówiący źle po francuzku nie mógł uspokoić. Obadwaj więc, oderwawszy od munduru kołnierze i guziki, żeby się nie zdradzić numerem, wsunęli się w środek zamętu, przeszli przez most i znaleźli się po drugiej stronie. Widocznie Chouteau i Loubet wpadli na tę samą myśl, gdyż spostrzegli ich za sobą, jak szli ze spojrzeniem niespokojnem morderców.

O! cóż za ulga w tej pierwszej chwili. Tu zdawało im się, że zmartwychwstali, wśród tego światła żywego, przestrzeni bez granic, wśród obudzenia się wszystkich nadziei. Jakiekolwiek mogło ich teraz spotkać nieszczęście, już go się nie obawiali, śmieli się z niego, wyszedłszy z tego strasznego obozu Nędzy.

III.

Rano, poraz ostatni Jan i Maurycy usłyszeli wesoły dźwięk trąbek francuzkich; szli teraz do Niemiec, wśród gromady jeńców, których poprzedzały i otaczały ze wszech stron oddziały pruskie, z bagnetami nasadzonemi na karabiny. Słyszano teraz na każdej stacyi tylko trąbki niemieckie, o nutach ostrych i smutnych.
Maurycy z radością zauważył, że kolumna zwróciła się na lewo i będzie szła przez Sedan. Może mu się uda zobaczyć po raz ostatni swą siostrę Henryetę. Ale pięć kilometrów rozdzielających półwysep Iges od miasta, zepsuło mu zupełnie radość, jakiej doznawał, że się raz już znalazł po za kloaką, w której konał przez dziewięć dni. Nowa teraz była męczarnia, ten godny litości orszak jeńców, żołnierzy bez broni, z rękami pustemi, pędzonych jak owce, wśród marszu pośpiesznego i trwożliwego, okryci łachmanami, brudnemi od leżenia w błocie, zbiedzeni przez post trwający przeszło tydzień, podobni byli do włóczęgów i złodziei, których żandarmi przy pomocy zręcznej obławy zebrali na drodze. Na przedmieściu Torcy, gdy przechodzący mężczyźni zatrzymywali się, a kobiety wychodziły na próg z twarzami pełnemi smutnego współczucia, wstyd ogarnął Maurycego, spuścił głowę z goryczą.
Jan, więcej praktyczny i obojętniejszy, myślał tylko nad swą głupotą, że nie zabrał ze sobą chleba. W pośpiechu, wyszli nawet na czczo i głód jeszcze raz począł im dokuczać. Inni jeńcy widocznie byli w tem samem położeniu, gdyż wielu rzucało pieniądze, błagając, by im cokolwiek za nie dano. Jakiś żołnierz, bardzo wysoki, z miną chorobliwą, potrząsał sztuką złota, wyciągając swe długie ramię po nad głowami żołnierzy eskorty, z rozpaczą, że nic niema do nabycia. W tej chwili właśnie Jan, oglądając się dokoła, spostrzegł w oddali, przed piekarnią, z tuzin bochenków chleba ułożonych na sobie. Zaraz też, przed innymi, rzucił sto susów, prosząc o dwa bochenki. Ale prusak, stojący obok niego, odepchnął go brutalnie; Jan uparł się i chciał przynajmniej podnieść pieniądz. Lecz kapitan, który dowodził kolumną, mały człowieczek, łysy, z miną zuchwałą, nadbiegł. Podniósł na Jana lufę rewolweru i krzyczał, że roztrzaska głowę każdemu, kto się ruszy. Wszyscy się pochylili, spuścili oczy i marsz się znów rozpoczął, z głuchym stąpaniem nóg, w tej drżącej uległości trzody.
— Och jakżebym go wypoliczkował! — mruknął z uniesieniem Maurycy — jakżebym mu chętnie zęby wybił jednem uderzeniem.
Odtąd widok kapitana, tej pogardliwej postaci, był dla niego nieznośnym. Weszli już do Sedanu i przeszli most na Mozie; sceny brutalne rozpoczęły się znowu, stały się częstszemi. Jakaś kobieta, matka zapewne, która chciała uściskać młodego sierżanta, została odepchnięta uderzeniem kolby tak gwałtownie, że upadła na ziemię. Na placu Tureniusza popychano obywateli, bo rzucali żywność jeńcom. Na ulicy Wielkiej jeden z tych ostatnich upadł, pragnąc podnieść butelkę, którą mu ofiarowała jakaś dama i został skopany nogami. Od tygodnia Sedan był świadkiem przechodu tego biednego bydła ludzkiego, pędzonego kijem, i nie mógł się do tego przyzwyczaić. Wzburzenie też w mieście było wielkie, i przy każdem przejściu ogarniała mieszkańców głucha gorączka buntu.
Tymczasem Janowi także przyszła na myśl Henryeta i nagle przypomniał sobie Delaherche’a. Trącił łokciem przyjaciela.
— No, patrz dobrze, gdy będziemy przechodzili przez ulicę... wiesz?
Jakoż zaledwie weszli w ulicę Maqua, spostrzegli zdala mnóstwo głów, wychylonych przez jedno z okien monumentalnych fabryki. Zaraz poznali Delaherche’a i jego żonę Gilbertę, opartych na łokciach, a po za nim stała wyniosła i surowa postać pani Delaherche. Przy nich leżały stosy chleba i fabrykant rzucał go zgłodniałym, którzy wyciągali ręce drżące i błagalne.
Maurycy natychmiast zauważył, że jego siostry tam nie było; Jan zaś patrząc na wyrzucany chleb, lękać się począł, by dla nich go nie zabrakło. Potrząsnął rękami i zawołał:
— Nam! nam!...
Delaherchowie spostrzegli ich ze zdumieniem prawie radosnem. Twarze ich pobladłe z litości, rozjaśniły się i witali ich żywemi giestami. Sama Gilberta postanowiła rzucić ostatni bochenek do rąk Jana, zrobiła to z tak rozkoszną niezręcznością, że wybuchła sama wesołym śmiechem.
Maurycy, nie mogąc się zatrzymywać, odwrócił się i zapytał w przelocie, głosem pełnym niepokoju:
— A Henryeta? Henryeta?
Na to Delaherche począł coś długo opowiadać. Ale głos jego zginął, przygłuszony stąpaniem tylu ludzi. Widocznie postrzegł, że młody człowiek nie zrozumiał go, gdyż począł dawać znaki, wskazując na południe. Kolumna już wchodziła na ulicę du Ménil, fasada fabryki zniknęła, z trzema głowami z niej wychylającemi się, a jakaś ręka nie przestała chustką powiewać.
— Co on mówił? — spytał Jan.
Maurycy, zgryziony, oglądał się w tył, ale napróżno.
— Nie wiem, nie zrozumiałem... Będę niespokojny, dopóki nie będę miał jakich wiadomości.
A pochód dalej się odbywał, prusacy przyśpieszali go z brutalnością zwycięzców, gromada wyszła z Sedanu przez bramę Ménil, wyciągnięta w wązką kolumnę, jak trzoda pędząca przed psami.
Gdy przechodzili przez Bazeilles, Jan i Maurycy przypomnieli sobie Weissa i szukali oczami zgliszczy domku, tak walecznie bronionego. Opowiadano im w obozie Nędzy, zniszczenie wsi, pożar, rzeź; i to co widzieli teraz, przechodziło wszelkie wyobrażenie. Po upływie dwóch blizko tygodni, gromady zgliszczy jeszcze się dymiły. Mury podziurawione poobalały się; nie pozostało dziesięciu domów nienaruszonych. Ale co ich pocieszało, to, że napotykali taczki, wozy pełne hełmów i karabinów bawarskich, zebranych po bitwie. Dowodziło to, że zabito ich bardzo wielu, tych dusicieli i podpalaczy — to im ulgę przynosiło.
W Douzy miano się zatrzymać dłużej i tam zjeść śniadanie. Przybyto tam po niemałych cierpieniach. Jeńcy męczyli się bardzo prędko, będąc wycieńczeni głodem. Ci, którzy wczoraj się objedli, dostali zawrotu głowy, byli ociężali, i nogi ich bolały. Obżarstwo, zamiast im przywrócić siły, osłabiło ich bardziej jeszcze. To też gdy zatrzymano się na łące, na lewo od wsi, nieszczęśliwi padali na trawę i jeść nie chcieli. Wina nie było, a litościwe kobiety, które chciały się zbliżyć z butelkami, były odpędzane przez straże. Jedna z nich, zdjęta trwogą, upadła i wywichnęła sobie nogę; rozległy się krzyki, płacze, cała scena oburzająca, w czasie której prusacy, skonfiskowawszy butelki, wypili je do szczętu. Ta czułość litościwa wieśniaków dla biednych żołnierzy wiedzionych do niewoli, objawiała się w ten sposób na każdym kroku, podczas gdy względem generałów zachowywano się z dziką surowością. W tem samem Douzy, przed kilku dniami, mieszkańcy powitali zniewagami orszak generałów, udających się „na słowo“ do Pont-à-Mousson. Drogi nie były dla oficerów bezpieczne; robotnicy, żołnierze zbiegli, może dezerterzy, napadali na nich z kosami, chcieli ich mordować, jak tchórzów i zdrajców, wobec tej legendy zdrady, która w dwadzieścia lat później miała poświęcić na ofiarę tej wojny wszystkich naczelników, noszących epolety.
Maurycy i Jan zjedli połowę chleba; udało im się skropić go kilku łykami wódki, którą jakiś dzielny gospodarz zdołał napełnić ich manierki. Ale najstraszniejszym był dalszy pochód. Miano nocować w Mouzon, a jakkolwiek marsz był krótki, jednakże zmęczył wszystkich niesłychanie. Żołnierze podnosili się z krzykiem, tak dalece członki ich przy najlżejszym spoczynku kostniały. Wielu, mając nogi pokaleczone, zdjęło buty i szło boso. Biegunka wciąż panowała; na samym początku drogi umarł na nią jeden, i odrzucono go na bok. Dwaj inni, dalej, upadli pod krzakami, gdzie ich znalazła wieczorem jakaś stara kobieta. Wszyscy się chwieli, opierając się na kijach, które prusacy, może przez urągowisko, pozwolili im wyciąć sobie w małym lasku. Była to więc teraz banda żebraków, pokrytych ranami, wyschłych i ledwie żyjących. Gwałty ciągle się ponawiały; ci, którzy odchodzili na bok, nawet dla potrzeby naturalnej, byli zapędzani do szeregu kijami! Na tyle, oddział, tworzący eskortę, miał rozkaz popędzania zostających bagnetami. Gdy jakiś sierżant odmówił maszerowania dalszego, kapitan rozkazał dwóm żołnierzom, by go wzięli pod ręce i wlekli póty, póki nieszczęśliwy nie zgodził się iść sam. Ale co było najcięższą męczarnią, to ten oficer mały i łysy, który korzystał z tego, że mówił poprawnie po francuzku, by znieważać jeńców w ich własnym języku, w słowach ostrych i raniących, jak uderzenie bata.
— O! — powtarzał Maurycy z wściekłością — nic nie pragnę, tylko jego dostać w swe ręce. Wytoczyłbym zeń krew po kropelce!...
Dobywał on już ostatnich sił, chory, raczej z gniewu, niż ze znużenia. Wszystko go drażniło, nawet ta nieznośna muzyka trąb pruskich. Nigdy nie zdoła dojść do końca swej okropnej podróży, roztrzaska sobie wprzódy głowę. Gdy przebywano choćby najmniejszą wioskę, cierpiał okropnie, widząc litościwe spojrzenia kobiet. Cóż to będzie, gdy wejdą do Niemiec, gdy ludność miast pocznie się zbiegać i witać ich znieważającym śmiechem? Przypominał sobie wagony zwierzęce, w które ich zapewne zapakują, obrzydzenie i męczarnie drogi, smutne życie w fortecy, pod niebem zimowem, ciężarnem śniegiem. Nie! nie! raczej śmierć natychmiastowa, raczej narazić się na wszystko tutaj, we Francyi, niż gnić tam, w głębi czarnych kazamatów, przez całe może miesiące!
— Słuchajno — rzekł cicho do Jana, który szedł obok niego — w pierwszym lepszym lesie opóźnimy się i jednym skokiem drapniemy w gęstwinę... Granica belgijska jest blizko, znajdziemy przecie kogoś, co nas do niej doprowadzi.
Jan zadrżał; jego umysł trzeźwy i zimny lękał się następstw, jakkolwiek oburzony do głębi sam już rozmyślał o ucieczce.
— Czyś oszalał? będą strzelali i zabiją nas obu jak psów!
Ale Maurycy utrzymywał, że udać im się musi, a zresztą nie może już być nic gorszego, nad pozostanie tutaj.
— Dobrze! — odrzekł Jan — ależ nie możemy przecie chodzić w naszych mundurach. Wiesz sam, że cała okolica pełną jest posterunków pruskich. Trzeba, żebyśmy mieli inne ubranie... To bardzo niebezpieczne, mój chłopcze, nigdy się nie zgodzę na takie szaleństwo.
I chcąc go niejako powstrzymać, wziął go pod rękę, przycisnął do siebie, jak gdyby się wzajemnie podpierali i starał go się uspokoić, owym głosem szorstkim i czułym zarazem.
W tej chwili właśnie szept jakiś zmusił ich do odwrócenia głowy. Był to Chouteau i Loubet, którzy wyszli rano razem z nimi z półwyspu Iges, a których oni dotąd unikali. Teraz obaj obwiesie postępowali tuż za nimi. Chouteau musiał usłyszeć słowa Maurycego, jego projekt ucieczki w krzaki, gdyż postanowił zeń skorzystać. Szepnął więc do nich:
— Jesteśmy tu. Świetna to myśl dać drapaka. Już wielu kolegów uciekło i my nie powinniśmy zezwolić na to, by nas pędzono jak psów do tego świńskiego kraju... No jakże? we czterech damy sobie radę!
Maurycy rozgorączkował się znowu, a Jan się odwrócił i rzekł do kusiciela:
— Jeżeli ci się śpieszy, to sobie idź... Na co czekasz?
Chouteau pod jasnem wejrzeniem kaprala zmieszał się nieco. Począł się tłomaczyć.
— Do licha, jak nas będzie czterech, to będzie lepiej... Zawsze choć jeden, a może ze dwóch się wymknie...
Jan energicznym ruchem głowy stanowczo odmówił. Nie ufa on temu panu, jak go nazywał, lęka się jakiej zdrady. I musiał użyć całego swego wpływu na Maurycego, by go powstrzymać, gdyż właśnie przedstawiała się wyborna sposobność; przechodzono koło lasu bardzo gęstego, który oddzielało od drogi pole, zarosłe krzakami. Przebiedz to pole pędem, zniknąć w lesie, czyż to nie było ocaleniem?
Loubet dotąd nie odezwał się ani słówka. Jego nos wyciągnięty wietrzył dokoła, żywe oczy sprytnego chłopaka czyhały na chwilę przyjazną, gdyż stanowczo zdecydował się nie chodzić do Niemiec. Ufał swym nogom i swemu sprytowi, że przedsięwzięcie to mu się uda. Nagle powziął postanowienie.
— Do licha, mam tego dosyć, daję nura!
Jednym skokiem znalazł się na polu sąsiedniem, a Chouteau, naśladując go, pędził obok niego. Zaraz też dwóch prusaków z eskorty rzuciło się za nimi, zapomniawszy, że mogą ich zatrzymać kulami. Odbyło się to tak szybko, że nikt sobie nie mógł z tego zdać sprawy. Loubet, robiąc zakręty wśród krzaków, byłby z pewnością uciekł, lecz Chouteau, mniej zręczny, już miał być schwytany. Ale z ostatniem natężeniem odsadził się nieco, rzucił pod nogi kolegi i przewrócił go, a podczas, gdy dwaj prusacy zajęli się leżącym, Chouteau dopadł lasu i zniknął. Teraz dopiero przypomniano sobie o karabinach i dano kilka strzałów. Próbowano nawet na chwilę obławy między drzewami, ale napróżno.
Tymczasem na ziemi dwaj żołnierze katowali Loubeta. Kapitan, wściekły, pobiegł tam, wołając, że da straszny przykład; wobec tego kopanie, bicie kolbami padało jak grad, tak, że gdy podniesiono nieszczęśliwego, miał rękę złamaną i głowę rozbitą. Umarł przed przybyciem do Mouzon, na małym wózku chłopskim, na który go włożono.
— Widzisz! — szepnął Jan do ucha Maurycego.
Spoglądając na ciemny las, obadwaj kipieli gniewem przeciw bandycie, który uciekał teraz swobodny; czuli żywą litość nad biedakiem, ofiarą tamtego, flaczarzem, niewiele wartym, to prawda, ale mimo to chłopakiem wesołym, zręcznym i niegłupim. Chytrość nie wiele pomaga, i na każdego z czasem przychodzi kreska!
W Mouzon, pomimo straszliwej nauki, Maurycy znowu był nagabywany przez chęć ucieczki. Przybyto tutaj w takim stanie znużenia, że prusacy musieli pomagać jeńcom w rozbiciu kilku namiotów, zostawionych im do rozporządzenia. Obóz założono w pobliżu miasta, w miejscowości nizkiej i bagnistej; na dobitkę, wczoraj obozował tu inny konwój i cała ziemia pokryta była gnojem; istna kloaka, pełna ohydnych nieczystości. Dla zabezpieczenia się od nich, musiano układać szerokie i płaskie kamienie, których mnóstwo znaleziono w pobliżu. Wieczór zresztą upłynął spokojniej, dozór prusaków nieco zwolniał, od chwili gdy kapitan zniknął, umieściwszy się zapewne w jakiej oberży. Z początku straże dozwalały na to, by dzieci rzucały jeńcom owoce, jabłka i gruszki, po nad ich głowami, później nie przeszkadzały mieszkańcom przybyć do obozu, tak że wkrótce tłum zaimprowizowanych kupców, mężczyzn i kobiet, sprzedawał chleb, wino, nawet cygara. Kto tylko miał pieniądze, jadł, pił i palił. Wśród szarego zmroku, utworzył się rodzaj bardzo ożywionego jarmarku.
Maurycy, siedząc w namiocie, zapalał się i powtarzał Janowi:
— Nie wytrzymam dłużej, ucieknę, jak tylko noc się zrobi... Jutro zanadto oddalimy się od granicy i ucieczka przepadnie.
— A więc uciekajmy — zgodził się wreszcie Jan, nie mogąc się oprzeć, ulegając także żądzy wolności. — Zobaczymy, czy nam się uda.
Teraz począł przypatrywać się sprzedającym. Żołnierze kupowali sobie bluzy i spodnie; obiegała pogłoska, że litościwi mieszkańcy sprowadzili prawdziwy skład ubiorów, by ułatwić ucieczkę jeńcom. Zaraz też zwrócił uwagę na piękną dziewczynę, tęgą blondynkę szesnastoletnią, z pysznemi oczami, która trzymała na ręku koszyk, a w nim trzy bochenki chleba. Nie obwoływała ona wcale swego towaru, jak inni, ale szła wahająco, z uśmiechem zachęcającym i niespokojnym. Patrzał na nią uparcie i wzrok ich się spotkał; przypatrywali się sobie przez chwilę. Nakoniec zbliżyła się z uśmiechem wstydliwym pięknej dziewczyny, która się oddaje.
— Może pan chcesz chleba?
Nie odpowiedział jej i dał znak. Gdy mu odpowiedziała kiwnięciem głowy, zdecydował się szepnąć:
— Czy jest tam ubranie?
— Tak, pod chlebem.
Teraz głośno zaczęła obwoływać swój towar: „chleb! chleb! kto kupuje chleb!“ Ale gdy Maurycy chciał jej wsunąć dwadzieścia franków, usunęła rękę szybko i uciekła, zostawiając koszyk. Widzieli, jak się odwróciła, uśmiechnęła radośnie i pięknemi oczami pożegnała ich czule, cała wzruszona.
Jan i Maurycy, wziąwszy koszyk, nie wiedzieli co teraz zrobić. Oddalili się od swego namiotu i wśród zamieszania nie byli wstanie doń trafić. Gdzie się schronić? jakim sposobem zmienić ubranie? Koszyk, który Jan niósł ze strachem, zdawało im się, że zwraca na siebie powszechną uwagę, że wszyscy wiedzą, co się w nim znajduje. Nakoniec zdecydowali się, weszli do pierwszego lepszego pustego namiotu, gdzie pośpiesznie ubrali się w bluzy i spodnie, ułożywszy pod chleb swe szaty wojskowe. Na nieszczęście znaleźli tylko jedną czapkę, którą Jan prawie siłą wdział na głowę Maurycego; sam zaś z gołą głową, przesadzając niebezpieczeństwo, uważał się za zgubionego. Opóźniał się, oczekując na jakie pokrycie głowy, gdy przyszła mu myśl nabycia kapelusza od jakiegoś staruszka, który sprzedawał cygara.
— Cygara brukselskie, po pięć susów para, po trzy susy sztuka!
Od bitwy sedańskiej komora celna nie istniała, wszelkie towary belgijskie przywożono swobodnie, a staruszek w łachmanach zarabiał bardzo pięknie, co nie przeszkadzało, że zażądał grubych pieniędzy, gdy zrozumiał, na jaki cel chciano kupić jego kapelusz, stary grat pilśniowy, brudny i pełen dziur. Oddał go po długim targu za dwie sztuki stususowe, narzekając, że z pewnością dostanie kataru.
Jan przytem wpadł jeszcze na jedną myśl: postanowił zakupić cały kramik staruszka, trzy tuziny cygar, jakie mu pozostały. I nie czekając, z kapeluszem naciśniętym na oczy, począł wołać głosem przeciągłym:
— Cygara brukselskie, po trzy susy para, po trzy susy para!
Teraz był pewnym ocalenia. Dał znak Maurycemu, by szedł przodem. Ten znalazł na ziemi jakiś stary parasol, a że począł padać drobny deszcz, otworzył go i spokojnie przeszedł przez linię straży.
— Cygara brukselskie, po trzy susy para, po trzy susy para!...
W kilka chwil Jan sprzedał wszystek swój towar. Tłoczono się do niego, śmiano. Oto kupiec mający rozum i nie okradający biedaków! Prusacy, zachęceni taniością, zbliżyli się także i musiał im sprzedawać. Tak manewrował, by się znaleźć przed linią straży, sprzedał swe ostatnie dwa cygara jakiemuś wysokiemu sierżantowi z brodą, który ani słówka nie umiał po francuzku.
— Wolniej idź, do stu dyabłów! — powtarzał Jan, posuwając się za Maurycym. — Chcesz, by nas złapali!
Mimowoli jednak przyśpieszali kroku. Musieli użyć niemałego wysiłku woli, żeby zatrzymać się na przecięciu dwóch dróg, śród tłumów tłoczących się przed oberżą. Mieszkańcy rozmawiali tu spokojnie z żołnierzami niemieckimi; udali, że słuchają, odważyli się nawet wygłosić kilka zdań o deszczu, który się zanosi na całą noc. Jakiś mężczyzna, jegomość tłusty, przypatrywał im się tak bacznie, że poczęli się lękać. Gdy jednak uśmiechnął się dobrotliwie, odważyli się zadać mu szeptem pytanie:
— Proszę pana, czy droga do Belgii jest strzeżona?
— Tak, ale idźcie najprzód do tego lasu, potem na prawo przez pola.
W lesie, wśród ciszy czarnej drzew nieruchomych, gdy już nic nie słyszeli, gdy się nic nie poruszało i uważali się za ocalonych, nadzwyczajnie wzruszeni rzucili się sobie w ramiona. Maurycy łkał głośno, a po twarzy Jana toczyły się wielkie łzy. Był to wybuch długich cierpień, radość że nakoniec może niedola zlitowała się nad nimi. I ściskali się mocno w braterstwie wspólnie przeżytych kłopotów; pocałunki, jakie zamienili, wydawały im się jako najsłodsze i najmilsze jakich żadna kobieta im nie dała, była to przyjaźń nieśmiertelna, pewność zupełna, że ich dwa serca stanowią jedno, na zawsze.
— Mój chłopcze — rzekł Jan głosem drżącym, gdy się nakoniec rozłączyli — jest nam tu dobrze, ale do końca jeszcze daleko... Należy zbadać położenie.
Maurycy, jakkolwiek nie znał tej strony granicy, zapewniał, że należy iść prosto przed siebie. Obadwaj więc, jeden za drugim przesuwali się, przemykali ostrożnie, aż do skraju gęstwiny. Tu przypomnieli sobie wskazówki mieszczanina i zawrócili na lewo, chcąc przejść na przełaj przez pole. Ale napotkali drogę, wysadzoną topolami i spostrzegli ogień posterunku pruskiego, zamykającego im przejście. Bagnet straży błyszczał, a reszta żołnierzy kończyła kolacyę, gwarząc wesoło. Zawrócili więc, schronili się do lasu przerażeni, myśląc, że są ścigani. Zdawało im się, że słyszą głosy, kroki, przebiegali więc śród gęstwiny blizko godzinę, straciwszy wszelkie pojęcie o kierunku, kręcąc się w kółko, raz pędząc co sił, niby dzikie zwierzęta uciekające, to znów stawali, spoceni, patrząc na dąb nieruchomy, który wzięli za prusaka. Nakoniec wyszli znowu na drogę wysadzoną topolami, na dziesięć kroków przed straż i żołnierzy grzejących się przy ogniu spokojnie.
— Nie wiedzie nam się! — mruknął Maurycy — to las zaczarowany.
Ale teraz ich usłyszano. Kilka gałęzi trzasło, parę kamieni się obsunęło. I gdy na zapytanie straży: kto idzie? puścili się do ucieczki, nie odpowiadając wcale, posterunek chwycił za broń, rozległy się strzały i kule śród gęstwiny gwizdać poczęły.
— Do wszystkich dyabłów! — zaklął głosem głuchym Jan, powstrzymując krzyk boleści.
Dostał w lewą łydkę, niby uderzenie batem, którego gwałtowność rzuciła go na drzewo.
— Czyś trafiony? — spytał Maurycy przerażony.
— Tak, w nogę, bodaj ich siarczyste!...
Obaj nadsłuchiwali, tłumiąc dech w sobie, oczekując co chwila tłumnego za sobą pościgu. Ale strzały ustały, nic się nie poruszało wśród wielkiej ciszy. Posterunek widocznie nie chciał się zapuszczać do lasu.
Jan usiłował stanąć, ale nie mógł. Maurycy go podtrzymywał.
— Nie możesz iść?
— Zdaje mi się, że nie.
Ogarnął go gniew wściekły. Ściskał pięście, miał ochotę się bić.
— O mój Boże, to już prawdziwe nieszczęście! Łapę straciłem, kiedy mi nogi tak są potrzebne. Słowo daję, to przechodzi wszystko... Uciekaj sam.
Maurycy odrzekł na to wesoło:
— Zgłupiałeś widocznie!
Wziął go pod rękę, pomagał mu, obaj pragnąc ztąd jak najprędzej się oddalić. Ale po kilku krokach, zrobionych z trudnością, z wysiłkiem heroicznym, zatrzymali się, znów zaniepokojeni, spostrzegłszy przed sobą domek, rodzaj zagrody, na skraju lasu. Nie było widać żadnego światła w oknach, brama na podwórze otwarta była na rozcież, budynki puste i czarne. Gdy się zdecydowali wejść na podwórze, zdziwili się, znalazłszy tu konia osiodłanego, który niewiadomo jakim sposobem i dlaczego tu się znajdował. Może pan jego miał powrócić, a może leżał gdzie za krzakiem, z głową przedziurawioną. Nigdy się o tem nie dowiedzieli.
Ale Maurycy powziął nagle myśl, która mu dodała otuchy.
— Słuchaj no, granica jest za daleko, a przytem bez przewodnika do niej nie dojdziemy. Gdy tymczasem, gdybyśmy poszli do Remilly, do ojca Fouchard, jestem pewny, żebym tam trafił z zamkniętemi oczami, tak dalece znam najdrobniejszą ścieżkę... no, co? to dobra myśl, wsadzę cię na konia, a ojciec Fouchard przyjąć nas musi.
Najprzód chciał mu obejrzeć nogę. Były tam dwie rany. Kula widocznie przeszyła na wylot łydkę i strzaskała goleń. Krwawienie było słabe, wystarczało na jego powstrzymanie silne obandażowanie chustką.
— Uciekaj sam! — powtarzał Jan.
— Cicho bądź, jesteś głupi!
Gdy Jan został usadowiony na siodle, Maurycy wziął konia za cugle i ruszono w drogę. Musiała być już godzina jedenasta, liczył, że najdalej w ciągu trzech godzin przejedzie odległość, choćby posuwali się najwolniejszym krokiem. Ale przypomniał sobie o przeszkodzie, która go na chwilę wielce zakłopotała: w jaki sposób przebędą Mozę, by się dostać na brzeg lewy? Most w Mouzon musi być strzeżony. W końcu przypomniał sobie, że w Villers, w dole rzeki, jest prom; i przy szczęściu, rachując, że los im nakoniec sprzyjać będzie, skierował się ku tej wsi, przez łąki i pola uprawne brzegu prawego. Zrazu wszystko szło dobrze; raz tylko musieli się ukryć w cieniu wysokiego muru przed podjazdem kawaleryjskim. Stali nieruchomi blizko przez godzinę. Deszcz zaczął znów padać, i pochód dla Maurycego był bardzo uciążliwy, gdyż musiał iść pieszo po ziemi mokrej, obok konia, na szczęście dzielnej i bardzo łagodnej szkapy. W Villers los w rzeczy samej uśmiechnął im się; prom, który przed chwilą przewiózł oficera bawarskiego, zabrał ich zaraz i przewiózł na drugi brzeg bez przeszkody. Niebezpieczeństwo, straszliwe zmęczenie zaczęły się dopiero we wsi, gdzie o mało nie wpadli w ręce straży, ustanowionej wzdłuż drogi do Remilly. Znowu rzucili się na pola, na los drobnych wązkich ścieżek, zaledwie wydeptanych. Najmniejsza przeszkoda zmuszała ich do kołowania dalekiego. Przebywali zarośla i rowy, przedzierać się musieli przez gęstwiny nieprzebyte. Jan dostał gorączki pod drobnym, dokuczliwym deszczem; pochylił się na siodle, na pół zemdlony, trzymając się oburącz grzywy konia; Maurycy zaś wziął cugle w rękę prawą, a lewą podpierał mu nogi, żeby się nie zsunął. Więcej niż milę, przez dwie godziny blizko, trwał ten marsz nużący, wśród wstrząśnięć, nagłych poślizgnięć, utraty równowagi, tak że co chwila i koń i obaj żołnierze mogli się wywrócić. Był to orszak ostatniej nędzy, pokryty błotem, z koniem dygoczącym na nogach, z człowiekiem, którego niósł pozbawionego przytomności, jak gdyby umarłego po ostatniem wstrząśnięciu, z drugim oszołomionym, błędnym, posuwającym się ciągle, dzięki jedynie wysiłkowi litości braterskiej. Dzień już się poczynał, mogła być godzina piąta, gdy nakoniec przybyli do Remilly.
Na podwórzu małego folwarczku, wznoszącego się po nad wsią, przy wyjściu z wąwozu Haraucourt, ojciec Fouchard ładował na swój wózek dwóch baranów, zarżniętych wczoraj. Zobaczywszy swego siostrzeńca w tak smutnym stanie, wpadł w gniew i krzyknął brutalnie po pierwszych wyjaśnieniach:
— Co? ciebie i twego przyjaciela mam przyjąć? żebym miał potem historye z prusakami? nie! nigdy. Wolę zaraz zdechnąć!
Jednakże nie mógł przeszkodzić temu, że Maurycy i Prosper zdjęli Jana z konia i położyli go na wielkim stole w kuchni. Sylwina pobiegła po własną poduszkę, którą wsunęła pod głowę rannego, ciągle będącego w stanie omdlenia. Ale stary mruczał zgniewany, widząc tego człowieka na swym stole, mówił, że mu tam źle, pytając się, dlaczego nie zanoszą go zaraz do ambulansu w Remilly, przy kościele, w starym domu szkolnym, niegdyś klasztornym, gdzie jest bardzo duża i bardzo wygodna sala.
— Do ambulansu! — zawołał Maurycy — żeby go prusacy wysłali do Niemiec po wyleczeniu, bo wszystkich ranionych zabierają... Drwisz sobie chyba ze mnie, wuju? Nie na to go tutaj przyprowadziłem, żeby go oddać.
Rzeczy zaczynały przybierać zły obrót, wuj mówił, że go za drzwi wyrzuci, gdy imię Henryety zostało wymówione.
— Jakto, Henryeta jest tu? — zapytał młody człowiek.
Dowiedział się więc, że jego siostra jest w Remilly od dnia onegdajszego, tak śmiertelnie smutna w swej żałobie, że pobyt w Sedanie, gdzie tyle chwil szczęśliwych przepędziła, stał się dla niej nie do wytrzymania. Spotkanie z doktorem Dalichamp z Raucourt, którego znała, zdecydowało ją do udania się do ojca Fouchard, gdzie zajęła mały pokoik i poświęciła się wyłącznie rannym w lazarecie sąsiednim. To jedno, jak mówiła, mogło ją rozerwać. Płaciła za swe utrzymanie i była na folwarku źródłem tysiąca słodyczy, co powodowało, że był dla niej uprzejmym. Wszystko było dobrze, gdy miał dochód.
— Moja siostra jest tutaj? — powtarzał Maurycy. — A więc to to znaczyło, gdy mi pan Delaherche dawał znaki, których nie rozumiałem?... A więc jeśli ona tu jest, to i my, samo się rozumie, zostajemy.
Chciał zaraz iść sam, pomimo znużenia, do ambulansu, gdzie przepędzała noce; wuj zaś gniewał się teraz o to, że nie może jechać z wózkiem i dwoma baranami, przeznaczonemi na sprzedaż do ambulansu, przez wieś, dopóki ta przeklęta sprawa z ranionym, która mu na kark spadła, się nie skończy.
Gdy Maurycy przyprowadził Henryetę, zastali ojca Fouchard, zajętego szczegółowem badaniem konia, którego Prosper zaprowadził do stajni. Zwierzę zmęczone, ale dyabelnie tęgie — podobało mu się bardzo. Młody człowiek, śmiejąc się, rzekł, że mu go daje w podarunku. Henryeta ze swej strony wzięła go na stronę i wytłomaczyła mu, że Jan zapłaci za siebie, że ona sama nim się zajmie, że będzie go doglądała w małym pokoiku, za oborą, gdzie z pewnością żaden prusak szukać go nie będzie. I ojciec Fouchard zmarszczony, niezupełnie przekonany, by z tego wszystkiego miał jaką korzyść, skończył wreszcie na tem, że wsiadł na swój wózek i odjechał, zostawiając jej wolność działania, jak jej się podoba.
Jakoż w kilka minut Henryeta przy pomocy Sylwiny i Prospera urządziła pokój, kazała tam przenieść Jana, którego położono w pościel świeżą, przyczem nie dawał on znaku życia, tylko mruczał niewyraźnie. Otwierał oczy, patrzał i nie widział nikogo. Maurycy kończył właśnie szklankę wina i resztę pieczeni, niezdolny do niczego w skutek zmęczenia, gdy przybył doktór Dalichamp, na swą zwykłą poranną wizytę do miejscowego szpitala; i młody człowiek miał jeszcze na tyle siły, że towarzyszył mu wraz z siostrą przy odwiedzeniu rannego.
Doktór był człowiekiem nizkim, z wielką głową okrągłą, z brodą i włosami szpakowatemi. Jego twarz czerwona była ogorzałą, zawiędłą, podobną do twarzy wieśniaków, będąc wystawioną ciągle na wpływy atmosferyczne, ciągle w drodze, dla ulżenia cierpiącym; za to jego oczy żywe, nos ostry, usta dobrotliwe, mówiły o jego charakterze litościwym, nieco szorstkim, o umyśle średnim, który długa praktyka wyćwiczyła doskonale.
Skoro wybadał Jana, ciągle drzemiącego, mruknął:
— Obawiam się, czy amputacya nie będzie konieczna.
Maurycy i Henryeta zmartwili się tem mocno, a on dodał:
— Może uda się zachować mu nogę, ale trzeba będzie wielkich starań i potrwa to bardzo długo... W tej chwili jest on tak znużony fizycznie i moralnie, że najlepiej nie budzić go wcale. Niech śpi... a jutro zobaczymy.
Potem, gdy ranę opatrzył, zajął się Maurycym, którego znał, gdy był jeszcze dzieckiem.
— A i ty, mój chłopcze, powinieneś iść do łóżka. Będzie ci tam lepiej, niż na krześle.
Młody człowiek, jak gdyby go nie słyszał, patrzał przed siebie uparcie, wzrokiem błędnym. Prawie pijany ze zmęczenia, wpadł znów w gorączkę, w nadzwyczajne podniecenie nerwowe; budziły się w nim wszystkie cierpienia, wszystkie bunty nagromadzone w duszy od początku wojny. Widok konającego przyjaciela, poczucie własnego upadku, myśl, że jest nagi, bezbronny, niezdatny do niczego, że tyle usiłowań bohaterskich doprowadziło do takiej klęski, buntowała go przeciw przeznaczeniom losu. Nakoniec rzekł:
— Nie! nie! to nieskończyło się jeszcze, nie! trzeba żebym poszedł! Tak, ponieważ on teraz zostać tu musi przez kilka tygodni, a może miesięcy, nie mogę tu siedzieć, muszę iść zaraz... Prawda, doktorze? pomożesz mi, dasz mi środki dostania się do Paryża?
Henryeta, drżąc, objęła go swemi ramionami.
— Co ty mówisz? taki osłabiony, wycierpiawszy tyle! ależ musisz tu zostać, nie pozwolę, byś odjechał!... Czyż nie spełniłeś twej powinności? Pamiętaj też o mnie trochę, jestem sama i ciebie tylko mam jednego...
Łzy ich się zmieszały. Ściskali się mocno, we wzajemnem uwielbieniu tej czułości bliźniąt, najsilniejszej, sięgającej niejako po za urodzenie. Ale on w coraz większe wpadał uniesienie.
— Zapewniam cię, że trzeba, bym jechał... Czekają tam na mnie, umrę z niepokoju, jeśli nie pojadę. Nie masz pojęcia, co się we mnie dzieje na myśl bezczynności. To nie może się tak skończyć, musimy się zemścić, na kim i na czem — nie wiem, ale musimy pomścić tyle nieszczęść, bo inaczej życie w nas zgaśnie!...
Doktór Dalichamp, który śledził całą tę scenę z żywym interesem, zrobił znak Henryecie, by się nie odzywała. Gdy Maurycy się wyśpi, z pewnością będzie spokojniejszy; jakoż spał cały dzień i całą noc następną, przez dwadzieścia przeszło godzin, nie poruszywszy nawet palcem. Obudziwszy się jednak nazajutrz rano, objawił swe niewzruszone postanowienie natychmiastowego odjazdu. Nie miał już gorączki, był posępny, niespokojny, pragnąc jak najprędzej uciec od pokus ciszy, jaka go tu otaczała. Siostra cała we łzach zrozumiała, że nie może mu się opierać. Doktór Dalichamp przyrzekł ułatwić ucieczkę przez udzielenie papierów pomocnika swego, który umarł w Raucourt. Maurycy włoży bluzę szarą, przepaskę czerwonego krzyża, uda się do Belgii, by ztamtąd dostać się do Paryża, jeszcze nieobsaczonego.
Przez ten dzień nie wychodził on z folwarku, ukrywając się i oczekując nocy. Nic nie mówił, próbował tylko namówić Prospera, ażeby z nim poszedł.
— Słuchajno, nie masz ty czasem ochoty zobaczyć jeszcze prusaków?
Dawny strzelec afrykański, który właśnie kończył jedzenie chleba z serem, podniósł nóż do góry.
— Ba! widziałem ich i nie mam wcale ochoty oglądania ich jeszcze!... Widzisz, kawalerya, to teraz na nic innego się nie przyda, jak na to, by ją zabijali, gdy już wszystko skończone. Po co ja mam wracać?... Nie! nie! za nadto mi dokuczyli, wolę teraz myśleć tylko o sobie!
Zapanowało milczenie, poczem znów rozpoczął, może dla stłumienia niezadowolenia, budzącego się w jego sercu żołnierskiem.
— A przytem tutaj jest dość roboty. Niedługo zaczną się zasiewy. Wszak trzeba i o roli pamiętać, co? dobrze to jest bić się, ale co będzie, gdy pola zostaną nieuprawione?... Sam to rozumiesz, że nie mogę rzucać roboty. I nie dlatego, żebym ojca Fouchard uważał za człowieka poczciwego, myślę nawet, że nie powącham nigdy jego pieniędzy, ale konie zaczynają mię lubić, i — dziś rano, gdy byłem tam na górze, w Vieux-Clos, widząc z daleka ten przeklęty Sedan, uczułem się szczęśliwy, że jestem sam, pod jasnem słońcem, z memi końmi i wózkiem!
Jak tylko noc zapadła, doktór Dalichamp przybył w swym powoziku. Chciał sam odprowadzić Maurycego do granicy. Ojciec Fouchard, zadowolony, że się choć jednego pozbywa, wyszedł przepatrzeć drogę, czy jaki patrol nie włóczy się w okolicy; Sylwina kończyła naprawianie starej bluzy z krzyżem czerwonym, wyszytym na rękawach. Przed odjazdem, doktór, obejrzawszy nogę Jana, nie mógł jeszcze zapewnić, czy mu jej nie trzeba będzie odjąć. Ranny był ciągle w stanie niepokonanej senności, nie poznawał nikogo, nie mówił nic. I Maurycy miał już oddalić się, niepożegnawszy się z nim, gdy nachyliwszy się nad nim, by go ucałować, ujrzał jak szeroko otworzył oczy, jak poruszył ustami i rzekł słabym głosem:
— Odjeżdżasz?
A gdy wszyscy się tem zdziwili, dodał:
— Tak, słyszę wszystko, ale ruszyć się nie mogę... Zabierz wszystkie pieniądze. Poszukaj ich w kieszeni spodni moich.
Z pieniędzy kasy, którą dostali w podziale, pozostało jeszcze dla każdego około dwustu franków.
— Pieniądze? — krzyknął Maurycy, — ależ one tobie są potrzebniejsze niż mnie, com zdrów i cały. Z dwustu frankami dostanę się do Paryża, a tam nie potrzeba wcale złota na to, by mi łeb rozbili. Bądź zdrów, mój stary, i dziękuję ci za wszystko, gdyż bez ciebie byłbym z pewnością zdechł gdzie, jak pies na drodze.
Jan ruchem nakazał mu milczenie.
— Niceś mi nie winien, skwitowaliśmy się... To mnie prusacy by zabrali byli, tam, wiesz... gdybyś mnie na plecach nie wyniósł. A nawet wczoraj jeszcze wyrwałeś mię z ich łap... Wypłaciłeś mi się dwukrotnie, teraz na mnie kolej... Jakże będę niespokojny, jak żałuję, że nie mogę być z tobą!
Głos mu drżał, łzy się ukazały w jego oczach.
— Uściskaj mnie, mój chłopcze.
I ucałowali się i jak wczoraj w lesie, na dnie tego pocałunku leżało braterstwo niebezpieczeństw przebytych wspólnie, wspomnienie tych kilku tygodni życia bohaterskiego, jakie ich złączyło ściślej niż całe lata przyjaźni zwyczajnej. Dni bez chleba, noce bezsenne, nadzwyczajne wytężenia, śmierć ciągle wisząca, wszystko to tkwiło w ich uczuciach. Czyż kiedykolwiek dwa serca mogą się zlać w jedno, jeżeli poświęcenie wzajemne, oddanie się zupełne nie istnieje? Ale uściski zamienione pod cieniem drzew, przepełnione były nadzieją, jaką w nich ucieczka budziła; gdy tymczasem uściski teraźniejsze drżały obawą pożegnania. Czy się zobaczą kiedykolwiek? i jak, w jakich okolicznościach, w doli czy niedoli?
Doktór Dalichamp już siadł do powoziku i wzywał Maurycego. Ten uściskał serdecznie Henryetę, patrzącą nań z cichemi łzami, bladą w swym czarnym stroju wdowim i mówił do niej:
— Powierzam ci brata... Pielęgnuj go i kochaj, tak jak ja kochałem!

IV.

Pokój był kwadratowy i duży, pobielony po prostu wapnem i dawniej służył za skład owoców. Czuć tu było jeszcze przyjemny zapach jabłek i gruszek, a całe umeblowanie stanowiło łóżko żelazne, stół prosty drewniany i dwa krzesła, oraz stara szafa orzechowa, z drzwiami ogromnemi, w której Bóg wie, coby można schować. Ale panowała tu niczem nienaruszona cisza, słychać było tylko hałas głuchy z sąsiedniej stajni, daleki odgłos sandałów i beczenie owiec. Przez okna, zwrócone na południe, zaglądało jeszcze słońce. Widać było tylko kawałek wzgórza, i pole zbożem zasiane, ograniczone lasem. I pokój ten cichy, tajemniczy, był tak dobrze ukryty przed wszystkiemi oczami, że nikt nie przypuszczał jego istnienia.
Henryeta sama wszystko urządziła. Umówiono się, że dla uniknienia podejrzeń ona tylko i doktór będą zaglądali do Jana. Sylwina nigdy nie miała przychodzić, chyba wezwana. O wczesnym poranku obie kobiety zajmowały się sprzątnięciem pokoju, a przez cały dzień drzwi były zamknięte. W nocy, jeżeli ranny potrzebował czego, to stukał w mur, gdyż Henryeta zajmowała pokój sąsiedni. Tym sposobem Jan został nagle odcięty od świata, po tygodniach gwałtownych burz, widząc tylko tę młodą kobietę tak łagodną i słodką, której kroki lekkie nie wydawały żadnego szmeru. Widział ją znów taką, jak wtedy, gdy ją ujrzał po raz pierwszy w Sedanie, podobną do zjawiska, z ustami nieco dużemi, drobnemi rysami, prześlicznemi włosami koloru dojrzałego owsa, chodzącą koło niego z zajęciem nieskończonej dobroci.
W pierwszych dniach chory miał tak silną gorączkę, że Henryeta nie opuszczała go ani na chwilę. Co rano doktór Dalichamp w przejeździe wstępował tutaj, pod pozorem, że ją zabiera ze sobą do szpitala; egzaminował Jana, opatrywał. Kula, strzaskawszy goleń, wyszła z drugiej strony; dziwił się złemu wyglądowi rany, lękał się by jaki odłamek kości, którego sondą nie mógł odszukać, nie zmusił go do przepiłowania goleni. Mówił o tem z Janem; ale ten na myśl, że może zostać kulawym, oburzał się. Nie! nie! woli umrzeć, niż zostać kaleką. To też doktór, obserwując bacznie ranę, opatrywał ją szarpiami nasyconemi oliwą i karbolem, założywszy w głębi rany dreny, rurkę kauczukową, dla odciągania ropy. Ostrzegł go jednak, że jeżeli się nie zgadza na operacyę, to wyzdrowienie może trwać długo. W drugim tygodniu jednak, febra się zmniejszyła, stan ogólny znacznie się polepszył, dzięki temu, że chory się wcale nie poruszał.
Teraz poufałość między Janem i Henryetą przybrała formy regularne. Przyzwyczaili się do siebie, zdawało im się, że zawsze tak żyli, że zawsze powinni być przyjaciołmi. Wszystek czas, jaki jej pozostawał od zajęć szpitalnych, przepędzała przy nim, czuwała, by pił, by jadł regularnie, pomagała mu się odwrócić na łóżku, z siłą, jakiej nigdy nie można się było spodziewać w jej delikatnej ręce. Niekiedy rozmawiali ze sobą, zwykle jednak nic nie mówili, zwłaszcza z początku. Ale nigdy się nie nudzili, było to życie bardzo słodkie, na tle tej wielkiej ciszy, on cały jeszcze potłuczony bitwą, ona w sukni żałobnej, z sercem złamanem przez stratę, jaką poniosła. Zrazu żenował się nieco, gdyż czuł, że ona jest wyższą od niego, prawie damą, a on był zawsze chłopem, żołnierzem. Zaledwie czytać i pisać umiał. Potem odzyskał nieco pewność siebie, widząc, że się z nim obchodzi, jak z równym sobie, co dodało mu odwagi, że okazał wszystkie swe dobre strony, inteligencyę popartą rozumem spokojnym i trzeźwym. Zresztą on sam dziwił się sobie, czuł bowiem, że się oswoił z nowemi ideami; czyżby powodem tego było okropne życie, jakie prowadził od dwóch miesięcy? z którego wyszedł obciążony tylu cierpieniami fizycznemi i moralnemi? Ale co go najwięcej podbiło, to, że poznał, iż ona więcej od niego nie umie. Po śmierci matki, młodziutka, stawszy się kopciuszkiem, gospodynią małą, mającą u siebie trzech mężczyzn, jak mówiła, swego dziada, ojca i brata, nie miała czasu na naukę. Umiała czytać, pisać, trochę rachunków i znajomości ortografii, oto wszystko. Nie budziła więc w nim obawy, ale ukazywała mu się wyższą nad innych, bo widział w niej wiele dobroci niezwykłej, odwagi nadzwyczajnej, pod pozorami maleńkiej gospodyni, rozmiłowanej w drobnych domowych zajęciach.
Ilekroć mówili o Maurycym, oboje rozrzewniali się. Jeżeli się w ten sposób poświęcała, to dla przyjaciela Maurycego, dla brata jego, dla dzielnego człowieka, któremu z kolei rzeczy płaciła dług serdeczny. Była ona pełną wdzięczności, sympatyi, która rosła w miarę jak go lepiej poznawała, tę naturę prostą i rozumną, ten umysł rzeźki; on zaś, doglądany jak dziecko, zaciągał także dług wdzięczności nieskończonej, gotów był jej całować ręce za każdą filiżankę rosołu, którą mu podawała. Ta nić czułej sympatyi, codzień się zwężała, w tej samotności głębokiej, w jakiej żyli, przeniknięci. Gdy wyczerpali już zasób swych wspomnień, szczegółów wszystkich, o jakie go się nieustannie dopytywała, począwszy od Reims a skończywszy na Sedanie, to samo pytanie powracało ciągle, co teraz robi Maurycy? dla czego nic nie pisze? Czyżby Paryż był zdobyty, że nie otrzymywali ztamtąd wieści? Dotąd zaledwie jeden list otrzymali od niego, datowany z Rouen, w trzy dni po jego odjeździe, w którym doniósł w kilku wierszach, jakim sposobem dostał się do tego miasta, nakładając drogi, by w końcu przybyć do Paryża. Od tego czasu, od tygodnia przeszło, zupełne milczenie.
Co dzień rano, doktór Dalichamp, opatrzywszy rannego, lubił tutaj zatrzymywać się przez kilka minut. Niekiedy nawet powracał wieczorem i siedział dłużej; był on niejako jedynym ich związkiem ze światem, tym szerokim światem zewnętrznym, tak wzburzonym przez rozliczne katastrofy. On tylko przynosił nowiny, miał on gorące serce patryoty, przepełniające się gniewem i zgryzotą, po każdej klęsce. Mówił też ciągle tylko o zdobywczym marszu prusaków, których zalew po Sedanie powoli rozciągał się na całą Francyę, jak czarne morze. Każdy dzień przynosił nową żałobę, i doktór siedział przygnębiony na jednem z krzeseł, przy łóżku, malował położenie coraz ciemniejszemi farbami, z drżącemi ruchami. Niekiedy kieszenie miał napchane dziennikami belgijskiemi, które zostawiał tutaj. Tym sposobem powoli, echo każdej klęski dochodziło do tego pokoiku zakrytego, zbliżając jeszcze bardziej we wspólnym niepokoju, dwie biedne istoty cierpiące, które były w nim zamknięte.
Dzięki temu, Henryeta ze starych dzienników odczytała Janowi przebieg wypadków pod Metzem, wielkie bitwy heroiczne trzykrotnie rozpoczynane, co jakiś czas. Upłynęło już od tego pięć tygodni, ale on o niczem nie wiedział, i słuchał tej opowieści z sercem ściśniętem, wyobrażając sobie nędzę, jaka tam musi panować, przypominając sobie wszystko to, co sam przecierpiał. W drzemiącej ciszy pokoju, głos Henryety nieco śpiewający, niby uczennicy pilnej, wymawiającej wyraźnie każde zdanie, opłakane dzieje snuły się posępną nicią. Po Froeschwiller, po Spickernie, w chwili gdy korpus I-szy, pobity, pociągnął za sobą korpus 5-ty, inne korpusy, rozstawione od Metzu do Bitche, wahały się, cofały w popłochu klęski, wreszcie skoncentrowały się przed obozami oszańcowanemi, na prawym brzegu Mozelli. Ale ileż drogiego czasu stracono; zamiast spieszyć się do Paryża, cofano się wśród odwrotu niesłychanie trudnego! Cesarz musiał odstąpić dowództwa marszałkowi Bazaine’owi, od którego oczekiwano zwycięztw. Dnia 14 zaszła bitwa pod Borny, gdzie armia została zaatakowana w chwili, gdy nakoniec postanowiono przejść na brzeg lewy, mając przed sobą dwie armie niemieckie; Steinmetza nieruchomego przed obozem oszańcowanym, któremu zagrażał, i Fryderyka Karola, który przeszedł w górze rzekę i szedł wzdłuż jej brzegu lewego, by odciąć Bazaine’a od Francyi. Bitwa pod Borny rozpoczęła się dopiero o godzinie trzeciej popołudniu, zwycięztwo bez korzyści, które korpusy francuzkie zrobiło panami pozycyi, ale które je unieruchomiło z obu stron Mozelli, podczas gdy ruch obsaczający drugiej armii niemieckiej dochodził do skutku. Potem, dnia 16, bitwa pod Rezonville, wszystkie korpusy nakoniec na brzegu lewym, tylko 3-ci i 4-ty nieco w tyle, zatrzymany przez straszliwe natłoczenie się na drogach między Etain i Mars-la-Tour, zuchwały atak jazdy i artyleryi pruskiej, przebiegającej te drogi od rana, bitwa ospała i mętna aż do godziny drugiej, którą Bazaine mógł wygrać, mając przed sobą zaledwie garść ludzi, a którą przegrał, w niepojętej obawie, że może być odcięty od Metzu, bitwa olbrzymia, tocząca się na przestrzeni kilkumilowej, wśród wzgórzy i płaszczyzn, na których francuzi atakowani z czoła i z boku, cudów dokonywali, nie postępowali naprzód, dając nieprzyjacielowi czas do skoncentrowania się, wykonywając sami plan pruski, polegający na tem, by francuzów jak najdłużej zatrzymać na tamtym brzegu rzeki. Nakoniec d. 18, po powrocie do obozu oszańcowanego, bitwa pod Saint-Privat, ostatnia walka, atak czołowy na przestrzeni trzynastu kilometrów, dwakroć sto tysięcy niemców, z siedmiuset działami, przeciw stu dwudziestu tysiącom francuzów, mających zaledwie pięćset armat, niemcy twarzą zwróceni do Niemiec, francuzi do Francyi, jak gdyby najeźdźcy byli najechani wśród dziwacznego krążenia; najstraszliwszy zamęt począwszy od godziny drugiej, gwardya pruska odparta, zrąbana, Bazaine przez długi czas zwycięzca, oparty na swem lewem skrzydle, aż do chwili, gdy nad wieczorem, skrzydło prawe, słabsze, musiało opuścić Saint-Privat, wśród okropnej rzezi, pociągając za sobą całą armię, pobitą, odrzuconą na Metz, zamkniętą odtąd żelaznym pierścieniem.
Podczas gdy Henryeta czytała, Jan przerywał jej co chwila, wołając:
— A my od Reims czekaliśmy na Bazaine’a!
Depesza
marszałka, z datą 19-go po Saint-Privat, w której donosił, że cofnie się przez Montmédy, ta depesza, która zdecydowała marsz armii szalońskiej, była raczej raportem generała pobitego, zmniejszającego doniosłość swej porażki; a później dopiero d. 29, gdy wiadomość o zbliżaniu się tej armii pomocniczej doszła do niego przez linie pruskie, zrobił ostatni wysiłek, na brzegu prawym, pod Noiseville, ale tak mięko, że d. 1 września, tego samego dnia, w którym armia pod Sedanem została zgniecioną, armia Metzu cofała się, stanowczo sparaliżowana, umarła dla Francyi. Marszałek, który dotąd był tylko miernym wodzem, zaniedbującym przejścia wtedy, gdy drogi były otwarte, istotnie w końcu zamknięte przez siły przewyższające, stał się teraz pod wpływem namiętności politycznych, spiskowcem i zdrajcą.
Ale w dziennikach, które doktór Dalichamp przynosił, Bazaine był przedstawiany jako wielki człowiek, żołnierz dzielny, od którego Francya oczekiwała jeszcze zbawienia. Jan kazał sobie parokrotnie odczytywać ustępy, dla lepszego zrozumienia, jakim sposobem trzecia armia niemiecka, z następcą tronu pruskiego, mogła ich ścigać, podczas gdy pierwsza i druga blokowała Metz, obie tak silne pod względem ludzi i armat, że można było w nich czerpać i oddzielić tę czwartą armię, która pod rozkazami następcy tronu saskiego spowodowała pogrom sedański. Uświadomiony o tem, na tem łożu boleści, gdzie go rana trzymała, usiłował jeszcze mieć nadzieję.
— A więc byliśmy słabi!... To nic, dodajmy liczby: Bazaine ma sto piędziesiąt tysięcy ludzi, trzykroć sto tysięcy karabinów, przeszło pięćset dział, i z największą pewnością przygotowuje im miłą niespodziankę!
Henryeta potrząsała głową, zgadzała się na jego zdania, nie chcąc go bardziej zasmucać. Gubiła się ona wśród tych olbrzymich ruchów wojsk; ale czuła nieuniknioną klęskę. Głos jej był zawsze czysty, byłaby w ten sposób czytała całemi godzinami, szczęśliwa, że go mogła czemś zająć. Niekiedy, przy opisie jakiej rzezi, jąkała się, z oczami zalanemi łzami. Zapewne myślała o swym mężu rozstrzelanym, kopniętym nogą przez oficera bawarskiego i rzuconym pod mur.
— Jeżeli to pani przykrość sprawia — mówił Jan zdziwiony — to nie czytaj opisu bitew.
Ale ona zaraz rozpoczynała, łagodna, mięka.
— Nie, nie, daruj pan, zapewniam cię, że mi to sprawia przyjemność.
Pewnego wieczoru, w pierwszych dniach października, gdy silny wiatr wył na dworze, Henryeta powróciła ze szpitala, weszła do pokoju bardzo wzruszona, mówiąc:
— List od Maurycego! doktór mi oddał.
Co rano oboje bardzo się niepokoili, że młody człowiek nie dawał żadnego znaku życia, a nadewszystko, gdy od tygodnia obiegała pogłoska o zupełnem osaczeniu Paryża, stracili wszelką nadzieję otrzymania wiadomości, byli niespokojni, o to, co się stało z Maurycym od czasu, gdy opuścił Rouen. Teraz milczenie jego zrozumieli, list który wysłał z Paryża do doktora Dalichamp, d. 18, tego samego, w którym wyjechał ostatni pociąg do Hawru, nadłożył ogromnie drogi i przybył prawie cudem, zabłądziwszy dwadzieścia razy w drodze.
— Ach, dzielny chłopiec! — zawołał Jan uszczęśliwiony. — Czytajże mi pani prędko.
Wiatr wył coraz silniej, okna trzeszczały jak pod uderzeniem taranu. Henryeta, przyniósłszy lampę na stół przy łóżku, zaczęła czytać tak nachylona nad Janem, że ich włosy się stykały. Tworzyli grupę bardzo miłą, w tym pokoju tak cichym — wśród burzy na dworze.
Był to długi list, z ośmiu kart złożony, w którym Maurycy najprzód wyjaśniał, w jaki sposób zaraz po swem przybyciu d. 16 udało mu się zaciągnąć do jednego z pułków piechoty, którego szeregi kompletowano. Potem opowiadał swe przygody, pisał z nadzwyczajnem rozgorączkowaniem o tem, co się dowiedział, o wypadkach tego strasznego miesiąca, o Paryżu uspokojonym po bolesnem zdziwieniu Wissemburga i Froeschwilleru, łudzącym się nadzieją odwetu, wpadającym w nowe złudzenia, o legendzie zwycięzkiej armii, o dowództwie Bazaine’a, o pospolitem ruszeniu, o zwycięztwach wymyślonych, o hekatombach pruskich, o których sami nawet ministrowie opowiadali z trybuny. I nagle mówił, jakim sposobem piorun po raz drugi zagrzmiał nad Paryżem d. 3 września; nadzieje złamane, miasto pozostawione bez wiadomości, raz pełne ufności, to znów wpadające w zwątpienie pod tym ciosem przeznaczenia, o krzykach „detronizacya! detronizacya!“ rozlegających się wieczorami na bulwarach, krótkie i ponure posiedzenie nocne, na którem Juliusz Favre przeczytał projekt tej detronizacyi, której lud się domagał. Potem, nazajutrz, d. 4 sierpnia, zapadnięcie się jednego świata, drugie cesarstwo ginące w rezultatach swych występków i błędów, cały lud na ulicach, potok oblany jasnem słońcem pięknej niedzieli, toczący się aż do krat Ciała prawodawczego — których strzegła zaledwie garść żołnierzy — z pałkami w rękach, łamiący drzwi, wtłaczający się do sali posiedzeń, zkąd Juliusz Favre, Gambetta i inni deputowani lewicy wyszli, by ogłosić Rzeczpospolitą w ratuszu. W tymże czasie na placu Saint-Germain l’Auxerrois, otworzyły się małe drzwiczki w Luwrze, wypuszczając cesarzową regentkę, ubraną czarno, w towarzystwie jednej przyjaciołki, obie drżące, oczekujące, ukryte w doróżce, którą napotkały, a która je zawiozła zdala od Tuilleryów, gdzie teraz szalał motłoch. Tegoż samego dnia Napoleon III opuścił oberżę w Bouillon, gdzie przepędził pierwszą noc wygnania, w drodze do Wilhelmshoe.
Jan z miną poważną, przerwał Henryecie:
— A więc w tej chwili jest Rzeczpospolita?... Ha, dobrze, byle nam to pomogło do pobicia prusaków.
Ale potrząsał głową; zawsze, gdy był chłopcem słyszał wiele złego o Rzeczypospolitej. A przytem, wobec nieprzyjaciela nie wydawało mu się to dobrem, nie podobała mu się niezgoda. Wprawdzie trzeba było, żeby coś stanęło na miejsce cesarstwa, które zgniło i którego nikt nie chciał.
Henryeta skończyła list, który w ostatku zapowiadał zbliżanie się niemców. Dnia 13, w tej samej prawie chwili, w której delegacya rządu obrony narodowej, instalowała się w Tours, widziano ich, na wschód od Paryża, w Creteil i Joinville-le-Pont. Ale dnia 18, rano, kiedy list był pisany, Maurycy nie wierzył jeszcze w możliwość osaczenia zupełnego Paryża, pełen był nadziei i uważał oblężenie za usiłowanie nierozsądne i ryzykowne, które upadnie w ciągu trzech tygodni; liczył na armię sukursową, którą prowincya z pewnością wyśle, nie mówiąc już nic o armii w Metzu, idącej już na Verdun i Reims. A jednak pierścień pasa żelaznego spoił się, otoczył Paryż; i Paryż odcięty od świata, stał się olbrzymiem więzieniem dwóch milionów ludzi, żyjących w śmiertelnem milczeniu.
— Ach, mój Boże! — szepnęła Henryeta udręczona — ileż to czasu potrwa i czy go kiedy zobaczymy!
Poryw wichru zgiął drzewa w dali, i zatrząsł staremi wiązaniami domu. Jeżeli zima będzie ostrą, ileż cierpień dla biednych żołnierzy, bez ognia, bez chleba, bijących się w śniegu!
— Ba! — zakończył Jan — list ten jest bardzo ciekawy i przyjemnie jest mieć jakie takie wiadomości... Nie trzeba nigdy tracić nadziei.
I tak, dzień za dniem, upłynął październik, niebo było szare i smutne, a wiatr, ustając chwilami, nowe napędzał chmury jeszcze ciemniejsze. Rana Jana goiła się nadzwyczaj wolno, dreny nie zawsze odprowadzały materyę, co by pozwoliło doktorowi je wyjąć; ranny osłabł mocno, odmawiając stale poddania się operacyi, w obawie przed kalectwem. Zrezygnowane oczekiwanie, przerywane niekiedy nagłym niepokojem bez żadnych powodów, zdawało się teraz usypiać mały, ukryty pokoik, do którego wiadomości przychodziły powoli, niejasne, niby zły sen jakiś. Ohydna wojna, rzezie, klęski, trwały dalej gdzieś tam, ale tu nigdy nie znano istotnej prawdy, słyszano tylko skargę głuchą i straszną zarzynanej ojczyzny. A wiatr miotał mokremi liściami pod niebo szare, i trwało długie i głębokie milczenie na polach nagich, gdzie rozlegało się tylko krakanie kruków, zapowiadające ostrą zimę.
Jednym z przedmiotów wszystkich rozmów był szpital, z którego Henryeta prawie nie wychodziła, chyba tylko wtedy, gdy należało posiedzieć przy Janie. Wieczorem, gdy ztamtąd powróciła, on się jej wypytywał, znał każdego jej rannego, chciał wiedzieć, którzy przychodzili do zdrowia; ona zaś chętnie mówiła, gdyż umysł jej zajęty był wyłącznie temi sprawami, opowiadała dzieje każdego dnia z najdrobniejszemi szczegółami.
— Ach! — powtarzała — biedne dzieci, biedne dzieci!
Nie był to szpital, jaki zwykle bywa w czasie trwającej bitwy, gdzie krew świeża płynie, gdzie amputacye odbywają się na ciele zdrowem i różowem. Był to szpital zupełny, gnijący, cuchnący gorączką i śmiercią, całe miesiące powolnej rekonwalescencyi, ciągłe konania. Doktór Dalichamp z wielkim trudem wystarał się o łóżka, sienniki, kołdry konieczne; i codzień jeszcze utrzymanie chorych, chleb, mięso, leguminy, nie mówiąc o bandażach, przyrządach, zmuszały go do czynienia prawdziwych cudów. Prusacy, zająwszy lazaret wojskowy w Sedanie, odmówili mu wszystkiego, nawet chloroformu, musiał więc wszystko sprowadzać z Belgii. Mimo to przyjmował równie chętnie rannych niemców, jak i francuzów, doglądał zwłaszcza kilkunastu bawarów, pozbieranych w Bazeilles. Ci nieprzyjaciele, którzy wzajemnie się dusili, leżeli teraz obok siebie, w dobrem porozumieniu wspólnych cierpień. I jakiż widok grozy i nędzy przedstawiały te duże sale starej szkoły w Remilly, zawierające w sobie kilkadziesiąt łóżek, oświeconych bladym blaskiem wielkich okien!
W dziesięć dni po bitwie przyprowadzano jeszcze rannych, zapomnianych, odszukanych po różnych kątach. Czterech zostało w jednym z pustych domów w Balan, pozbawionych wszelkiej opieki lekarskiej, żyjących Bóg wie czem, dzięki miłosierdziu zapewne jakiego sąsiada, rany ich roiły się od robactwa, byli na pół umarli, zarażeni przez te rany nieczyste. Była to zgnilizna, z którą walczyć było niepodobieństwem, która zmiatała i wypróżniała całe rzędy łóżek. Już we drzwiach czuć się dawała nieznośna jej woń. Dreny zapełniały się ropą i toczyły z siebie kropla za kroplą materyę cuchnącą. Niekiedy trzeba było ciało rozcinać i wydobywać z niego szczątki spróchniałych kości. Potem formowały się wrzody, fistuły otwierające się gdzieindziej. Biedacy ci, wycieńczeni, wychudli, z twarzą o cerze ziemistej, znosili istotne męczarnie. Jedni zgnębieni przepędzali dnie, leżąc na grzbiecie z powiekami zamkniętemi i czarnemi, podobni do trupów poczynających się już rozkładać. Inni, nie mogąc spać, trawieni niespokojną bezsennością, oblani obfitym potem, wpadali w jakieś uniesienie niezdrowe, jak gdyby katastrofa spowodowała w nich szaleństwo. Czy jednak byli gwałtowni czy spokojni, gdy dreszcze gorączki zaraźliwej owładały niemi, zbliżał się już koniec, trucizna zwyciężała, zabierała jednego po drugim, we wspólnej zgniliznie tryumfującej nad życiem...
Była przytem sala skazanych na śmierć, tych, którzy chorzy byli na krwawą biegunkę, na tyfus i ospę. Wielu uległo czarnej ospie. Rzucali się, krzyczeli w nieustannej gorączce, przewracali się na łóżkach, wstawali, podobni do widma. Inni, chorzy na płuca, umierali ze straszliwym kaszlem. Inni, rycząc, doznawali ulgi dopiero pod prysznicem wody zimnej, którą odświeżano nieustannie ich rany. Tylko godzina odwiedzin lekarskich, godzina opatrunku, sprowadzała nieco ciszy, przewietrzała łóżka, rozluźniała skostniałe ciała, leżące długo w jednej pozycyi. Była to także godzina trwogi, gdyż nie było dnia, żeby doktór, badając rany, nie był spostrzegł na skórze kilku biedaków, plam sinych, zwiastujących gangrenę. Zaraz nazajutrz przystępowano do operacyi. Jeszcze kawałek nogi lub ręki odpadał... Niekiedy gangrena posuwała się wyżej, trzeba było znowu krajać, tak że niekiedy odcinano wszystkie członki. Niekiedy znów cały człowiek, całe ciało było zalane wilgotnemi plamami tyfusu, trzeba go było wynosić chwiejącego się, pijanego, nieprzytomnego, do sali skazanych i wyklętych, gdzie umierał, cuchnąc trupem jeszcze przed skonaniem.
Co wieczór Henryeta, powróciwszy do domu odpowiadała na pytania Jana głosem drżącym i z tem samem zawsze wzruszeniem:
— Och, biedne dzieci, biedne dzieci!
I zawsze te same szczegóły, codzienne męczarnie tego piekła. Rozkrajano rękę, ucięto stopę, amputowano ramię; ale czy gangrena i zaraza gnijąca się zatrzyma! To znów pochowano jednego, najczęściej francuza, niekiedy niemca. Bardzo rzadko przeszedł dzień, żeby trumna, zbita na prędce z czterech desek, nie wysunęła się pośpiesznie o zmroku ze szpitala, w towarzystwie zwykle posługacza szpitalnego, niekiedy jej samej, Henryety, ażeby przecież człowiek nie był jak pies chowany. Na małym cmentarzu w Remilly, wykopano dwa długie doły; i spali tam snem wiecznym obok siebie, niemcy na lewo, francuzi na prawo, pogodzeni w łonie ziemi.
Jan zaczął się interesować niektórymi rannymi, choć ich nigdy nie widział. Dowiadywał się o nich.
— A „biedne dziecko“ jakże się tam dziś miewa?
Był to mały żołnierz z piątego pułku liniowego, ochotnik, nie liczący nawet dwudziestu lat. Przezwisko „biedne dziecko“ ztąd otrzymał, że ilekroć mówił o sobie, zawsze się tak nazywał; a gdy go się raz zapytano o to, odrzekł że matka tak go zwykle nazywała. W rzeczy samej umierał na zapalenie płuc, wywołane przez ranę w boku lewym.
— Ach, drogi chłopczyna, mówiła Henryeta, która żywiła dlań uczucie macierzyńskie, źle się ma, kaszlał cały dzień... Serce mi pęka, słysząc to wszystko.
— A niedźwiedź, ten Gutmann? pytał znów Jan z uśmiechem. Czy doktór ma jaką nadzieję?
— Tak, zdaje się, że wyjdzie. Ale cierpi okropnie.
Jakkolwiek oboje byli bardzo czuli na cierpienie ludzkie, nie mogli jednak mówić o Gutmanie inaczej, jak z pewną dobrotliwą wesołością. Gdy młoda kobieta weszła do szpitala, zaraz pierwszego dnia poznała w tym żołnierzu bawarskim, człowieka z rudą brodą i czerwonemi włosami, o dużych oczach niebieskich i nosie spłaszczonym, który ją wziął na ręce w Bazeilles w chwili, gdy rozstrzeliwano jej męża. On ją także poznał, ale nie mógł mówić, kula, wszedłszy przez szyję, urwała mu połowę języka. Po dwóch dniach grozy w obec tego człowieka, dreszczu mimowolnego, ilekroć się do jego łóżka zbliżała, została wreszcie podbitą przez jego wejrzenie zrozpaczone i słodkie, jakiem ją ścigał. Nie był to już potwór, cały zbryzgany krwią, z oczami błędnemi od wściekłości, jaki zawsze rysował się w jej wyobraźni. Z trudnością odszukaćby teraz mogła te cechy w tym nieszczęśliwym, z miną tak dobroduszną, słodką, wśród strasznych cierpień, jakich doznawał. Rana jego bardzo rzadka, to nagłe kalectwo, wzbudziło dlań powszechne współczucie. Nie wiedziano nawet na pewno, czy się nazywa Gutmann, nazywano go tak, ponieważ jedyny dźwięk, jaki mógł wydać, składał się z dwóch sylab, brzmiących mniej więcej tą nazwą. Co do reszty wiedziano, że jest żonaty i że ma dzieci. Widocznie rozumiał trochę po francuzku, gdyż niekiedy odpowiadał gwałtownym ruchem głowy. Czyś żonaty? — Tak! A dzieci masz? — Tak! tak! Spostrzegłszy pewnego dnia mąkę, wzruszył się bardzo, co kazało przypuszczać, że jest młynarzem. I nic więcej. Gdzie był młynarzem? A może teraz w jakiejś oddalonej wiosce bawarskiej opłakiwała go żona i dzieci? Czyż ma więc umrzeć nieznany, bezimienny, pozostawiając swoich gdzieś daleko, w oczekiwaniu wiekuistem powrotu?
— Dzisiaj, opowiadała Henryeta jednego wieczoru Janowi, Gutmann przesłał mi ręką pocałunek... Nie mogę mu dać pić, żadnej posługi przy nim zrobić, żeby nie poniósł palców do ust, z gwałtownym ruchem wdzięczności.... Nie trzeba się śmiać, to coś strasznego być skazanym na wieczne milczenie!
Ku końcowi października Jan miał się znacznie lepiej. Doktór zgodził się na wyjęcie drenów, jakkolwiek nie bez obawy i rana goiła się bardzo prędko. Już rekonwalescent się podnosił, całemi godzinami przechadzał się po pokoju, siadał przy oknie wpatrując się w płynące po niebie chmury. Potem począł się nudzić, mówił że chce się czemś zająć, być pożytecznym w gospodarstwie. Niepokoił się też pokryjomu kwestyą pieniężną, gdyż myślał że dwieście franków, zostały już wyczerpane przez sześć tygodni. Ponieważ ojciec Fouchard zawsze dlań jest grzecznym, więc widocznie Henryeta zań płaci. Myśl ta gryzła go, nie śmiał się z nią rozmówić, i kamień mu spadł z serca, gdy ułożono się, że będzie parobkiem, zajmującym się wraz z Sylwiną gospodarstwem domowem, podczas gdy Prosper trudnić się będzie robotami w polu.
Pomimo okropnych czasów, jeden parobek więcej nie był zbytecznym u ojca Fouchard, którego interesa szły doskonale. Podczas gdy cały kraj jęczał, wytaczał wszystką swą krew, zdołał on tak dalece rozszerzyć swój handel jako rzeźnik szpitalny, że teraz bił trzy a nawet cztery razy więcej bydła. Opowiadano sobie o korzystnym handlu, jaki w d. 31 sierpnia prowadził z prusakami. On, który dnia 30 bronił swych drzwi przeciw żołnierzom 7-go korpusu, ze strzelbą w ręku, nie chcąc im sprzedać ani kęska chleba, krzycząc że dom jest pusty, teraz stał się kupcem wszystkiego, i d. 31, przy pojawieniu się pierwszych żołnierzy nieprzyjacielskich, wydobył ze swych piwnic mnóstwo żywności, którą pochował po rozmaitych dziurach. Odtąd był jednym z największych dostarczycieli mięsa dla wojsk niemieckich, nadzwyczaj zręczny przy sprzedaży, każąc sobie dobrze płacić. Inni uskarżali się na surowe wymagania zwycięzców, on nie dostarczył nawet korca mąki, kwarty wina, ćwiartki wołu, by nie był za to doskonale zapłacony. Mówiono o tem dużo w Remilly, uważano to za rzecz brzydką dla człowieka, który stracił dopiero co syna na wojnie, którego grobu nawet nie odwiedził i który sama Sylwina utrzymywała. Mimo to szanowano go za to, że się zbogaca wtedy, gdy inni tracą wszystko. On zaś drwił sobie ze wszystkich, poruszał ramionami, mruczał pogardliwie:
— Patryota, patryota! jestem lepszym patryotą od nich wszystkich... Czyż to jest patryotyzm paść darmo prusaków, paść po samo gardło? Ja im każę za wszystko płacić... Zobaczymy, zobaczymy, później!
Jan już drugiego dnia zbyt długo był na nogach, i tajne obawy doktora się sprawdziły: rana się otworzyła, zapalenie bardzo znaczne zaogniło nogę, musiał się więc znów położyć się do łóżka. Dalichamp począł podejrzywać, że w ranie znajduje się kawałek kości, którą wysiłek dwudniowego chodzenia ostatecznie oddzielił. Poszukał jej i na szczęście wynalazł. Ale to nie obeszło się bez wzruszenia i gorączki gwałtownej, która wyczerpała Jana mocno. Nigdy jeszcze nie osłabł tak bardzo. I Henryeta poczęła go znów pielęgnować, przebywała ciągle w pokoju, smutnym i chłodnym od zimy, panującej na zewnątrz. Były to pierwsze dni listopada, wiatr wschodni przynosił ciągle zawieje śnieżne, i mocne zimno do czterech pustych ścian i nagiej posadzki. Ponieważ nie było kominka, zdecydowali się na postawienie piecyka, którego huczenie rozweselało nieco ich samotność.
Dnie płynęły jednostajnie i ten pierwszy tydzień recydywy był dla Jana i dla Henryety najsmutniejszym w ich długiej poufałości. Czyż cierpienia nie ustaną nigdy? czyż niebezpieczeństwo ciągle się będzie odradzało i koniec biedy nigdy nie nastąpi? Myślą nieustannie biegli ku Maurycemu, od którego nie mieli już żadnej wieści. Mówiono im, że inni otrzymują listy, maleńkie karteczki przynoszone przez gołębie. Zapewne strzał jakiego niemca zabił w przelocie, na szerokiem niebie, gołębia, który niósł im radość i pociechę. Wszystko zdawało się gasnąć, cofać, znikać wśród tej surowej zimy. Odgłosy wojny dochodziły do nich znacznie spóźnione, rzadkie dzienniki, przynoszone im niekiedy przez doktora Dalichamp, nosiły datę z przed tygodnia. I smutek ich miał po większej części źródło w tym braku wiadomości, w tem że nie wiedzieli co się z nimi stanie, w oddalonych odgłosach wojny, które mimowoli dochodziły do nich wśród ciszy wiejskiej, panującej dokoła folwarku.
Pewnego poranku doktór przyszedł wzburzony, z rękami drżącemi. Wydobył dziennik belgijski z kieszeni, rzucił go na łóżko wołając:
— Ach, moi przyjaciele, Francya umarła, Bazaine zdradził!
Jan, ułożony na poduszkach, drzemiący, obudził się odrazu.
— Jakto, zdradził?
— Tak, poddał Metz i całą armię. To taki sam cios jak Sedański, ale tym razem znikły resztki naszego ciała i naszej krwi.
Wziął dziennik i czytał:
„Sto piędziesiąt tysięcy jeńców, sto pięćdziesiąt trzy sztandary i orły, pięćset czterdzieści jeden dział polowych, sześdziesiąt sześć kartaczownic, ośmset dział fortecznych, trzykroć sto tysięcy karabinów, dwa tysiące wozów, amunicji dla ośmdziesięciu pięciu bateryj“....
I czytał dalej wszystkie szczegóły: marszałek Bazaine, zamknięty w Metzu z armią, obezwładniony, nie czynił żadnych usiłowań, by przełamać pierścień żelazny, który go otaczał; jego nieustanne stosunki z następcą tronu Fryderykiem Karolem, jego mętne i wahające się kombinacye polityczne, ambicya odegrania roli decydującej, o której sam sobie nie wyrobił jasnego pojęcia; cały szereg pertraktacyj, wysyłania emisaryuszów podstępnych i kłamliwych do Bismarka, do króla Wilhelma, do cesarzowej rejentki, która ostatecznie odmówiła wszelkiego traktowania z nieprzyjacielem na podstawie ustępstw terytoryalnych, wreszcie katastrofa nieunikniona, los kończący swe dzieła, głód w Metzu, przymusowa kapitulacya, wódz i żołnierze doprowadzeni do tego, że musieli przyjąć twarde warunki zwycięzcy. Francya nie miała już wojska.
— Do stu piorunów! zaklął Jan głucho, który wszystkiego nie bardzo pojmował, ale dla którego Bazaine został był wielkim wodzem, jedynym zbawcą. Cóż więc teraz będzie? co się stanie z Paryżem!
Właśnie doktór przeszedł do wiadomości z Paryża, wiadomości opłakanych. Zrobił uwagę, że dziennik nosi datę 5 listopada. Poddanie się Metzu nastąpiło 27 października, a wieść o tem doszła do Paryża dopiero d. 30. Po porażkach poniesionych już pod Chevilly, Bagneux, Malmaison, po bitwie i utracie Bourgetu, wieść ta spadła jak piorun, wśród ludności zrozpaczonej, wzburzonej słabością i niemocą rządu obrony narodowej. To też, nazajutrz d. 31 października, wybuchło formalne powstanie, olbrzymi tłum zebrał się na placu przed ratuszem, zalał sale, uwięził członków rządu, których gwardya narodowa zdołała oswobodzić, w obawie by rewolucyoniści domagający się komuny nie zwyciężyli. Dzienniki belgijskie robiły z tego powodu obelżywe uwagi o nikczemności Paryża, który rozdzierała wojna domowa, w chwili gdy nieprzyjaciel stał u bram miasta. Czyż to nie był rozkład ostateczny, gnojowisko błota i krwi, w które musiała zapaść się cała jedna epoka?
— To prawda — mruknął Jan bledniejąc — nie należy się swarzyć, gdy prusacy siedzą na karku!
Henryeta, która dotąd milczała, nie chcąc brać udziału w rozmowie o polityce, nie mogła powstrzymać okrzyku boleści. Myślała tylko o swym bracie.
— Ach mój Boże, żeby tylko Maurycy ze swą słabą głową nie zamięszał się w te historye!
Zapanowało chwilowe milczenie, i doktór, gorący patryota, rzekł:
— Nic nie szkodzi, niema już żołnierzy, to powstaną inni. Metz się podda, sam Paryż może się poddać także, ale jest jeszcze Francya... Tak, jak mówią nasi chłopi, skóra jest twardą i pomimo wszystko żyć jeszcze będziemy!
Ale znać było, że usiłuje okazywać nadzieję, w którą sam nie wierzy. Mówił o nowej armii, tworzącej się nad Loarą, a której początkowe wystąpienie od strony Arthenay nie powiodło się zupełnie. Ale ona się zaprawi do wojny i pomaszeruje na pomoc Paryżowi. Rozgorączkowany był mocno proklamacyą Gambetty, który wyjechał z Paryża balonem dnia 7 października, zaraz nazajutrz zainstalował się w Tours i wezwał wszystkich obywateli do broni, mówił językiem tak męzkim i tak rozumnym, że cały kraj poddawał się dyktaturze ocalenia publicznego. Czyż zresztą nie mówiono o uformowaniu jeszcze jednej armii na północy, armii na wschodzie, o wydobywaniu żołnierzy z ziemi, samą siłą wiary? Teraz prowincya się budziła, wola niepokonana stworzenia wszystkiego czego potrzeba, postanowienie walczenia do ostatniego grosza i do ostatniej kropli krwi.
— Ba! zakończył doktór powstając, bardzo często skazywałem na śmierć chorych, którzy w tydzień potem powstawali z łóżka zdrowi.
Jan uśmiechnął się.
— Doktorze, wylecz mię prędko, żebym mógł pójść i zająć me stanowisko w szeregu.
Mimo to, tak on jak i Henryeta posmutnieli bardzo od tych nowin. Tegoż wieczoru zerwała się zawierucha śnieżna, a nazajutrz gdy Henryeta zziębnięta, powróciła ze szpitala, przyniosła wiadomość, że Gutmann umarł. Zimno dziesiątkowało rannych, opróżniało szeregi łóżek. Biedny niemy, z ustami pozbawionemi języka, konał już od dwóch dni. Przez ostatnie godziny, siedziała przy jego łóżku, tak błagalnie bowiem spoglądał. Mówił do niej z załzawionemi oczami może powiadał jej prawdziwe swe nazwisko, nazwisko wsi dalekiej, w której go żona i dzieci oczekują. I umarł nieznany, przesyłając jej drżącemi palcami ostatni pocałunek, jak gdyby jej chciał dziękować za opiekę. Sama jedna poszła na cmentarz, gdzie ziemia zmarznięta, ta ciężka ziemia obca, upadła głucho na jego trumnę sosnową, wraz ze śniegiem...
Nazajutrz znowu, Henryeta, powróciwszy, rzekła:
— Biedne dziecko umarło.
Płakała mocno.
— Ach gdybyś go pan widział, gdy gorączkował! Wołał na mnie: mamo! mamo! wyciągał do mnie ręce tak czule, że musiałam go wziąść na kolana... Nieszczęśliwy! cierpienie tak go wycieńczyło, że był lekki jak mały chłopiec... I kołysałam go, żeby umarł zadowolony... tak! kołysałam go, ja, którą on nazywał swą matką, a przecież starsza jestem od niego zaledwie o kilka lat... Płakał i ja się nie mogłam powstrzymać od płaczu, jeszcze płaczę...
Łkała mocno, tak że musiała przerwać swe opowiadanie.
— Umierając, wyszeptał kilkakrotnie te słowa, któremi się przezywał: biedne dziecko, biedne dziecko.... O tak, biedne dzieci wszyscy wy, zuchy-chłopcy, niektórzy tak młodzi, a którym wasza okrutna wojna urywa członki i tyle cierpień zadaje, nim pomrzecie! Codzień teraz Henryeta powracała wzburzona jaką nową śmiercią; i te cierpienia innych zbliżały ich jeszcze więcej do siebie, przez długie i smutne godziny, jakie spędzali ze sobą samotni w głębi dużego i cichego pokoju. Były to jednak godziny słodkie, zabarwione uczuciem, uczuciem niby braterskiem, wykwitłem w ich sercach, które dobrze się nawzajem poznały. On, ze swym umysłem refleksyjnym, w tej ciągłej poufałości podniósł się o wiele wyżej, a ona, widząc go dobrym i rozsądnym, nie myślała wcale o tem, że był prostym człowiekiem, który orał wprzódy w polu, nim począł nosić tornister. Rozumieli się doskonale, tworzyli wyborną parę, jak mówiła Sylwina ze swym poważnym uśmiechem. Nie żenowali się wcale siebie, ona mu opatrywała nogę, i nigdy ich jasne wejrzenia nie zaćmiły się niczem. Zawsze czarno ubrana, w stroju wdowim, przestała być niejako kobietą.
Jan, ilekroć został sam, co zawsze przytrafiało się po południu, rozmyślał głęboko. To co do niej czuł, było wdzięcznością nieskończoną; rodzajem szacunku religijnego, usuwającego na stronę wszelką myśl o miłości, jak świętokradztwo. A jednakże mówił sobie, że gdyby był miał taką jak ona żonę, tak czułą, słodką i czynną — życie zmieniłoby się wprawdziwie rajskie istnienie. Jego nieszczęście, złe lata jakie przepędził w Rognes, niedola małżeńska, śmierć gwałtowna żony, cała ta przeszłość — przypominała mu się z dotkliwym żalem, z nadzieją niejasną, na pół określoną, że należy jeszcze raz pokusić się o szczęście. Zamykał oczy, wpadał w półdrzemkę, i widział się w Remilly, ożenionym, właścicielem gruntu wystarczającego na wyżywienie rodziny złożonej z dzielnych ludzi, pozbawionych wszelkich pragnień. Było to tak łatwem, a jednak nie istniało i nigdy zapewne istnieć nie będzie. Zdawało im się, że zdolnym jest tylko do przyjaźni, że kocha Henryetę dla tego, że stał się bratem Maurycego. Potem, te nieokreślone sny o małżeństwie zmieniły się w rodzaj pociechy, w marzenia, o których się wie, że są niemożliwe do urzeczywistnienia, a któremi się pieścimy w godzinach smutku.
Co do Henryety, ta pozostała zawsze jednakową. Od chwili straszliwego dramatu w Bazeilles, serce jej zostało głęboko zranione, i jeżeli znów nastąpiła pewna ulga, nowe uczucie, to bez jej wiedzy; rodzaj kiełkowania ziarna, w którem nic nie zdradza tajemniczej pracy. Nie wiedziała nawet o przyjemności, jaką jej sprawiało pozostawanie przez długie godziny przy łóżku Jana, czytanie mu dzienników, które ich tylko martwiły. Nigdy jej ręka, spotkawszy jego dłoń, nie zadrżała, nigdy myśl o jutrze nie budziła w niej marzeń i życzeń, by mogła jeszcze być kochaną. A jednakże tylko w tym pokoju zapominała o wszystkiem, znajdowała pewną pociechę. Gdy tu była zajęta, ze swą zwykłą słodyczą, serce jej uspakajało się, zdawało jej się, że brat wróci wkrótce, że wszystko będzie dobrze, że zostaną wszyscy szczęśliwymi i nie rozdzielą się już nigdy. I mówiła o tem spokojnie, tak jej się wydawał naturalnym stan taki rzeczy, i nie przyszło jej nigdy na myśl zastanowić się bliżej nad sobą, w czystej nieświadomości swego serca.
Pewnego popołudnia, udając się do szpitala, przerażenie, jakiego doznała na widok kapitana pruskiego z dwoma oficerami, stojących w kuchni, dało jej poznać głębie uczucia, jakie żywiła ku Janowi. Ludzie ci zapewne dowiedzieli się o obecności rannego na folwarku i przyszli go zabrać; odjedzie więc do niewoli do Niemiec, do jakiej fortecy. Stała, słuchając z ogromnem biciem serca.
Kapitan, wysoki mężczyzna, mówiący po francuzku, czynił wyrzuty gwałtowne ojcu Fouchard.
— To musi się raz skończyć, drwisz sobie z nas.. Przyszedłem sam z ostrzeżeniem do ciebie, że jeżeli coś podobnego jeszcze raz się powtórzy, będziesz za to odpowiedzialnym! tak! chwycę się surowych środków!...
Stary, zupełnie spokojny, udawał głupiego, jak gdyby nie rozumiał o co idzie, i machał rękami.
— Jakto, panie? o co idzie?
— Nie rozdrażniaj mnie, wiesz dobrze, że trzy krowy, któreś nam sprzedał w niedzielę, zdechły... Tak, zdechły na chorobę zaraźliwą, gdyż moi ludzie rozchorowali się po spożyciu z nich mięsa, i dwóch zapewne w tej chwili już nie żyje.
Fouchard, usłyszawszy to, udał oburzenie niesłychane.
— Zdechłe, moje krowy? takie piękne mięso, jakie możnaby dać położnicy, dla przywrócenia jej sił!
I począł jęczyć, bić się w piersi, krzyczeć, że jest człowiekiem uczciwym, że wołałby sobie wyciąć kawał ciała, niż sprzedawać złe mięso. Znają go tu od lat trzydziestu i nikt nie może powiedzieć, by kiedykolwiek jego towar był w złym gatunku.
— Mięso było zdrowe jak rzepa, mój panie, a jeżeli pańscy żołnierze dostali boleści żołądka, to ztąd zapewne, że się zanadto objedli, a może jaki złoczyńca wsypał czego do kotła...
Oszołomiał go takim potokiem słów, przypuszczeń tak dziwacznych, że kapitan, rozgniewany, przerwać mu musiał:
— Dość tego! Zostałeś ostrzeżony, miej się więc na baczności!... Ale jeszcze jedno. Mamy podejrzenie, że ty w tej wsi przyjmujesz i dopomagasz wolnym strzelcom z lasu Dieulet, którzy zamordowali nam nie dawniej jak przedwczoraj żołnierza na straży... Rozumiesz, miej się na baczności!...
Skoro prusacy odeszli, ojciec Fouchard ruszył ramionami z wyrazem najwyższej pogardy. Zdechła krowa! naturalnie, że im ją sprzedał, innych im przecież nie sprzedaje od samego początku!... Wszelka padlina, jaką mu wieśniacy znoszą, tak te, które padły na jaką chorobę, lub które odkopano, czyż nie jest wybornem pożywieniem dla tych durniów?
Zmrużył oko i mruknął z wyrazem szyderczego tryumfu, zwracając się do uspokojonej już Henryety:
— No i co, moja mała, są ludzie, którzy mówią, że ja nie jestem patryotą!... Hę? niechno oni to robią co ja, niech im dają ścierwo, a za to zabierają ich pieniądze!... Nie jestem patryotą! ależ do stu piorunów, ja ich więcej zabiłem mojem mięsem podłem, niż wszyscy żołnierze swojemi szaspotami!
Jan, gdy się dowiedział o całej tej historyi, zaniepokoił się mocno. Jeżeli władze niemieckie podejrzywają, że mieszkańcy Remilly przyjmują wolnych strzelców z lasu Dieulet, to pierwszego lepszego dnia zaczną wszystkie domy rewidować i wtedy go znajdą. Myśl, że może narazić swych gospodarzy, że Henryecie sprawi tem nieprzyjemność, dręczyła go nadzwyczajnie. Ale ona poczęła go błagać i wyjednała, że poczeka jeszcze kilka dni, aż rana się zagoi, gdyż teraz, z powodu nogi, nie byłby wstanie połączyć się z jakim pułkiem armii północnej, lub nad Loarą.
Odtąd aż do połowy grudnia były to w ich samotności dni najniespokojniejsze, przepełnione trwogą. Zimno było tak ostre, że piec nie był w stanie ogrzać dużej i nagiej izby. Patrząc nieraz przez okno na grube warstwy śniegu, pokrywające ziemię, myśleli o Maurycym, zagrzebanym gdzieś tam, w tym Paryżu zamrożonym i umarłym, zkąd nie mieli żadnych pewnych wiadomości. Ciągle to samo pytanie: co on robi, dlaczego nie daje znaku życia? Nie śmieli wyznać przed sobą swych obaw straszliwych; może jest ranny, może umarł, może chory? Kilka mętnych wiadomości, jakie do nich doszły, za pośrednictwem dzienników, nie mogło ich uspokoić. Po mniemanych wycieczkach szczęśliwych, nieustannie po tem odwoływanych, obiegać poczęła pogłoska o wielkiem zwycięztwie, odniesionem d. 2 grudnia pod Champigny, przez generała Ducrot; ale dowiedzieli się później, że zaraz nazajutrz, opuściwszy zdobyte pozycye, Ducrot widział się zmuszonym przejść znów za Marnę. Tak, więc z każdą godziną Paryż był zduszany stryczkiem coraz ciaśniejszym, głód się zaczynał, rekwizycya kartofli po rekwizycyi bydła rogatego, odmowa gazu osobom prywatnym, ulice ciemne, przerzynane czerwonym przelotem granatów. I już oboje nie grzeli się, nie jedli, nie pomyślawszy wprzódy o Maurycym i tych dwóch milionach ludzi, zamkniętych w tym grobie olbrzymim...
Zresztą ze wszystkich stron, tak od północy, jak ze środka kraju przychodziły coraz smutniejsze wieści. Na północy, korpus 22-gi armii utworzony z gwardyi ruchomej, z kompanii zapasowych, z żołnierzy i oficerów, którzy zdołali się wymknąć z pogromu sedańskiego i Metzu, musiał opuścić Amiens i cofnąć się do Arras; z kolei Rouen wpadło w ręce wroga, źle bronione przez tę garść ludzi, rozbitych i zdemoralizowanych. W centrum, zwycięztwo pod Coulmiers odniesione dnia 2 listopada przez armię Loary, obudziło gorące nadzieje; Orléans odebrany, bawarzy w odwrocie, pochód na Etampes, blizkie oswobodzenie Paryża. Ale już d. 5 grudnia książę Fryderyk Karol odzyskał Orléans, przeciął na dwoje armię Loary, której trzy korpusy cofnęły się na Vierzon i Bourges, gdy dwa inne pod wodzą generała Chanzy usunęły się aż do Mans, w rejteradzie bohaterskiej, cały tydzień marszów i bojów. Prusacy byli wszędzie, w Dijon i w Dieppe, w Mans i Vierzon. Potem co rano prawie rozlegał się daleki trzask fortec poddających się pod gradem pocisków. D. 28 września Strasburg uległ, po czterdziestu sześciu dniach oblężenia i trzydziestu siedmiu bombardowania, z murami podziurawionemi, pomnikami potrzaskanemi przez dwakroć sto tysiący pocisków. Cytadela w Laon wysadzona w powietrze, Toul zdobyty i cały ponury szereg: Soissons ze swemi stu dwudziestu ośmiu działami, Verdun ze stu trzydziestu sześciu, Neufbrisach ze stu, La Fère siedmdziesiąt, Montmédy sześdziesiąt pięć, Thionville było w płomieniach, Phalsbourg otworzyło swe bramy dopiero w dwunastym tygodniu szalonego oporu. Zdawało się, że cała Francya goreje, zapada się, wśród wściekłego huku dział.
Pewnego poranku, gdy Jan chciał koniecznie jechać, Henryeta wzięła go za rękę, i trzymając ją w rozpaczliwym uścisku, rzekła:
— Nie! nie! błagam pana, nie zostawiaj mnie samej... Jesteś jeszcze za słaby, zaczekaj kilka dni, tylko kilka dni jeszcze... Przyrzekam, że cię puszczę, gdy doktór powie, że masz dość sił, by znowu stanąć do boju.

V.

Tego samego mroźnego wieczoru grudniowego, Sylwina i Prosper siedzieli sami z Karolkiem w dużej kuchni folwarku, ona zajęta szyciem, on przyrządzaniem sobie pięknego bata. Była godzina siódma, zjedzono obiad o szóstej, nie czekając na ojca Fouchard, który zapewne zatrzymał się w Raucourt, gdzie brakowało mięsa; a Henryeta, na którą tej nocy przypadła kolej czuwania w szpitalu, odeszła, zalecając Sylwinie, by przed pójściem spać zaopatrzyła w węgle piec Jana.
Na dworze niebo było czarne, śnieg bielał na ziemi. Żaden odgłos nie dochodził ze wsi drzemiącej, słychać było tylko w izbie zgrzyt noża Prospera, zajętego mocno wycinaniem różnych ozdób na biczysku. Niekiedy zatrzymywał się, spoglądał na Karolka, którego pękata głowa jasno złocista kiwała się we śnie. Gdy dziecko zupełnie zasnęło, zaległa jeszcze większa cisza. Matka delikatnie odsunęła świecę, ażeby światło nie drażniło dziecka, poczem, wciąż zajęta szyciem, wpadła w głęboką zadumę.
Prosper, po krótkiem wahaniu, odezwał się:
— Posłuchaj mnie, Sylwino, mam ci coś powiedzieć... Od dawna chcę się z tobą sam na sam rozmówić...
Zaniepokojona, podniosła oczy.
— Otóż to... przebacz, że ci sprawię przykrość, ale lepiej będzie, gdy zostaniesz uprzedzona... Dziś rano widziałem w Remilly, pod kościołem, Goliata, tak jak ciebie teraz widzę. Widziałem go doskonale i nie mogłem się omylić.
Zbladła, ręce jej zadrżały i zaledwie zdołała wyjąkać słowa:
— Ach, mój Boże!
Prosper mówił dalej, dobierając słów ostrożnych, opowiedział to, o czem się dowiedział w ciągu dnia, rozpytując się tego i owego. Nikt nie wątpił już teraz, że Goliat był szpiegiem, który osiadł przedtem w kraju dla poznania jego dróg, zasobów, wszystkiego jednem słowem. Przypominano sobie jego pobyt na folwarku ojca Fouchard, jego nagły odjazd, służbę, którą potem objął w okolicach Beaumont i Raucourt. A teraz znów powrócił, zajmując przy komendanturze w Sedanie stanowisko niejasne, przebiegając wsie, zapewne dla denuncyowania jednych, dla poznania innych, dla czuwania nakoniec nad rekwizycjami, któremi obarczano mieszkańców. Dziś rano przeraził całe Remilly z powodu dostawy mąki, dostawy niezupełnej i zbyt powolnie dokonywanej.
— Jesteś więc ostrzeżona — powtarzał Prosper — i wiesz teraz, co ci wypada czynić, kiedy on tu zajdzie.
Przerwała mu z krzykiem trwogi.
— Czy myślisz, że tu przyjdzie?
— Do licha, tak sądzę... Musiałby nie być zupełnie ciekawym, żeby nie zobaczyć malca, którego nigdy nie widział, a o którym wie, że istnieje... A przytem jesteś teraz daleko ładniejsza, niż dawniej i zapewne zechce się z tobą widzieć.
Ruchem błagalnym zmusiła go do milczenia. Karolek, zbudzony rozmową, podniósł głowę. Z oczami mętnemi, na pół jeszcze we śnie, przypomniał sobie wymyślania, jakich się nauczył od kilku chłopaków wiejskich i zawołał z miną poważną trzechletniego malca:
— Świnie prusaki!
Matka chwyciła go gwałtownie i posadziła sobie na kolanach.
O! biedna istota, radość jej i rozpacz, którą kochała całą swą duszą, a na którą nie mogła patrzeć bez łez, ten syn jej łona, który nazywa obelżywie prusaków świniami. Ucałowała go, jak gdyby mu chciała słowa powstrzymać na ustach.
— Któż cię to nauczył tych brzydkich wyrazów? Moje dziecko, tak mówić niewolno, nie trzeba tego powtarzać.
Ale Karolek, z uporem dziecka, dusząc się od śmiechu, powtórzył z pośpiechem:
— Świnie prusaki!
Widząc jednak matkę, zalewającą się łzami, począł sam także płakać, zawiesiwszy się na jej szyi. Mój Boże, cóż znów za nieszczęście jej grozi? Czyż nie dość, że straciła Honoryusza, jedyne światło jej życia, jedyną pewność zapomnienia przeszłości i zyskania szczęścia na przyszłość? Po cóż ten drugi człowiek zmartwychwstaje, czy po to, by nową niedolę na nią sprowadzić?
— Chodźmy, moje dziecko, spać — szepnęła. — Kocham cię, bo nie czujesz przykrości, jaką mi sprawiasz.
I zostawiła na chwilę Prospera samego, który nie chcąc jej wstydzić swem spojrzeniem, udał, że się gorliwie zajmuje rzeźbą biczyska.
Sylwina zwykle wprzód nim Karolka uśpiła, prowadziła go do Jana, z którym dziecko żyło w przyjaźni, by mu powiedział dobranoc. Tego wieczoru, gdy wchodziła, ze świecą w ręku, ujrzała rannego siedzącego na posłaniu, z oczami szeroko rozwartemi wśród ciemności. A więc nie spał? Nie! rozmyślał on o rozmaitych rzeczach, samotny wśród ciszy tej nocy zimowej. Podczas, gdy ona napełniała piec węglami, pobawił się przez chwilę z Karolkiem, który przewracał się po łóżku, jak młody kotek. Jan znał historyę Sylwiny, żywił przyjaźń dla tej dziewczyny dzielnej i pokornej, tak boleśnie dotkniętej, płaczącej po jedynym człowieku, którego kochała, nie mającej innej pociechy, jak tego biednego malca, którego urodzenie stało się jej udręczeniem. Gdy w piecu napaliła i zbliżyła się, by go zabrać, zauważył, że ma oczy czerwone, że płakała. Cóż to takiego? czy zrobiono jej jaką przykrość? Ale nie chciała odpowiadać, później powie mu wszystko, choć to są rzeczy drobne. Czyż wreszcie jej życie teraz nie jest nieustanną zgryzotą?
Już Sylwina wychodziła z Karolkiem, gdy szmer kroków i głosów dał się słyszeć na podwórzu folwarku. Jan, zdziwiony, począł nadsłuchiwać.
— Co to takiego? to przecież nie ojciec Fouchard, bo byśmy słyszeli stuk kół jego wózka.
Z głębi swej izby ukrytej, potrafił rozróżniać odgłosy życia wewnętrznego folwarku i przyczyny najmniejszego szmeru umiał odgadywać. Nadstawiając uszów, mówił:
— Aha! to są ci ludzie, wolni strzelcy z lasu Dieulet. Przychodzą po żywność.
— Prędko! — szepnęła Sylwina, wychodząc i zostawiając go znowu w ciemności, muszę się śpieszyć i dać im chleba.
W rzeczy samej dobijano się do drzwi kuchni, a Prosper, zostawiony sam, wahał się i parlamentował. Gdy gospodarza nie ma w domu, nie lubił otwierać, w obawie rabunku, za który byłby odpowiedzialnym. Na szczęście w tej chwili wózek ojca Fouchard spuszczał się po pochyłości drogi i słychać było zgłuszone przez śnieg stąpanie konia. Sam więc gospodarz przyjął gości.
— Aha, to wy trzech... Cóż mi przywozicie w tych taczkach?
Sambuc ze swą chudością bandyty, ubrany w bluzę niebieską płócienną, za szeroką na niego, nie słyszał pytania, rozsierdzony na Prospera, uczciwego braciszka, jak go nazywał, który dopiero w tej chwili zdecydował się drzwi otworzyć!
— Słuchajno, ty tam! czy nas bierzesz za żebraków, że każesz nam czekać na dworze na taki psi czas?
Prosper bardzo spokojnie poruszył ramionami, nic nie odrzekłszy i zajął się wprowadzeniem konia i wózka do stajni. Ojciec Fouchard, pochylony nad taczkami, odezwał się:
— Aha, to dwa zdechłe barany przywozicie... Dobrze, że jest mróz, bo ich czuć nie będzie.
Cabasse i Ducat, dwaj adjutanci Sambuca, towarzyszący mu we wszystkich jego wyprawach, obrazili się.
— O! — zawołał pierwszy z krzykliwą żywością prowensalczyka — mają zaledwie trzy dni... Są to barany zdechłe na folwarku Raffins, gdzie panuje zaraza na owce.
Procumbit humi bos, zadeklamował drugi, dawny woźny, którego pociąg do młodych dziewcząt zgubił i który lubił cytaty łacińskie.
Ojciec Fouchard, potrząsając głową, nie przestał obniżać wartości towaru, którego cena wydawała mu się zbyt wysoką. Wchodząc do kuchni z trzema bandytami, mówił:
— Zresztą, trzeba żeby byli zadowoleni... Na szczęście w Raucourt nie mają co do gęby włożyć. Jak się jeść chce, to się wszystko zje, prawda?
Zadowolony, zawołał Sylwiny, która po uśpieniu Karolka, powróciła.
— Daj szklanek, wypijemy, żeby Bismark jak najprędzej zdechł!
Tym to sposobem Fouchard utrzymywał dobre stosunki z wolnymi strzelcami z lasu Dieulet, którzy od trzech już przeszło miesięcy wychodzili o zmroku ze swych nieprzejrzanych gąszczy, włóczyli się po drogach, zabijali i grabili prusaków, których zdołali podejść, napadali na folwarki i rabowali chłopów, gdy zabrakło łupu nieprzyjacielskiego. Byli oni postrachem wiosek, zwłaszcza, że po każdym konwoju napadniętym, po każdej straży uduszonej, władze niemieckie mściły się na osadach okolicznych, które oskarżały o spólnictwo, nakładając na nie kontrybucye, uprowadzając merów, paląc chaty. I jeżeli chłopi, mimo dobrych chęci, nie wydawali Sambuca i jego bandy, to tylko z obawy przed kulą, która mogła ich trafić gdziekolwiek na zakręcie drogi, w razie gdyby zdrada się nie powiodła.
Co zaś do Foucharda, to wpadł on na myśl nadzwyczajną zawiązania z nimi stosunków handlowych. Przebiegając okolicę w różnych kierunkach, tak dobrze doły, jak i obory, stali się jego dostarczycielami padłego bydła. Żaden wół i baran nie zdechł w promieniu trzechmilowym, żeby go oni nie zabrali w nocy i jemu nie przywieźli. Płacił im za to żywnością, przeważnie chlebem, który Sylwina umyślnie wypiekała. Zresztą, choć ich niecierpiał, to jednak żywił potajemną admiracyę dla wolnych strzelców, dla zuchów zręcznych, którzy robili swoje, drwiąc sobie ze świata, a jakkolwiek robił majątek przez handlowanie z prusakami, śmiał się wewnętrznie, śmiechem dzikim, gdy się dowiedział, że znaleziono jeszcze jednego, na skraju drogi z poderzniętem gardłem.
— Za wasze zdrowie! — zawołał, trącając się z trzema zbójami.
Poczem, obcierając sobie usta wierzchem ręki, zapytał:
— Czy wiecie, że narobili niemało breweryj za tych dwóch ułanów, których znaleziono bez głowy, niedaleko Villecourt... Villecourt pali się od wczoraj, za karę, którą grożą wszystkim wsiom, jeżeli was będą przyjmowały... Trzeba być ostrożnym, rozumiecie to sami dobrze i nie wracać prędko. Już ja wam poślę tam chleba.
Sambuc śmiał się szyderczo, poruszając ramionami. Tak! tak! Prusacy mogą ich szukać!
Nagle rozgniewał się, uderzył pięścią w stół.
— Do wszystkich dyabłów, ułani, to dobra gratka, ale ja mam ochotę na kogo innego. Znacie go dobrze, tego szpiega, który u was służył...
— Goliata? — spytał ojciec Fouchard.
Sylwina, która wzięła się znów do szycia, nagle zatrzymała się i poczęła słuchać.
— To właśnie, Goliata!... Ach, zbój przeklęty, zna on las Dieulet jak moją kieszeń; on jeden może nas złapać którego pięknego poranku, zwłaszcza, że chwalił się dzisiaj w Croix de Malte, że ureguluje z nami rachunki w ciągu tygodnia... Szelma paskudna, on to prowadził bawarów do Beaumont. Prawda?
— Tak, jak to, że w tej chwili świeca się pali! — powtórzył Cabasse.
Per amica silentia lunae — dodał Ducat, którego cytaty nie zawsze były trafne.
Sambuc nowem uderzeniem pięści wstrząsnął stołem.
— On jest osądzony i skazany, ten rozbójnik!... Jeżeli się dowiecie kiedy, którędy on będzie szedł, uprzedźcie mnie koniecznie, a jego głowa połączy się z ułańskiemi w Mozie! Do siarczystych piorunów, ręczę wam za to!
Zapanowało milczenie. Sylwina spoglądała na nich uparcie, śmiertelnie blada.
— Wszystko to są rzeczy, o których nie należy mówić — zauważył rozsądnie ojciec Fouchard. — Za wasze zdrowie i dobranoc!
Skończyli drugą butelkę. Prosper, powróciwszy ze stajni, dopomógł do naładowania taczek, w miejsce dwóch zdechłych baranów, chleba, który Sylwina pokładła do worka. Ale nie odpowiadał, obrócił się tyłem, gdy brat jego i dwaj inni odeszli i znikli wraz z taczkami w śniegu, mówiąc:
— Dobranoc, smacznego snu!
Nazajutrz po śniadaniu, w chwili, gdy ojciec Fouchard siedział sam, zjawił się przed nim Goliat, we własnej osobie, wielki, gruby, z twarzą różową, ze spokojnym uśmiechem. Jakkolwiek nagłe to pojawienie się wywarło nań wrażenie, nie pokazał tego jednak po sobie. Przymrużył oczy, podczas gdy gość zbliżył się do niego i podał mu rękę.
— Dzień dobry, ojcze Fouchard.
Teraz dopiero udał, że go poznaje.
— Ach, to ty chłopcze... Ho, ho! zmężniałeś jeszcze więcej. Zrobiłeś się bardzo tęgi i tłusty!
I przypatrywał mu się, jego kapocie z grubego sukna granatowego, czapce takiej samej. Spoglądał z podełba i wydawał się być bardzo zadowolony. Nie miał żadnego akcentu i mówił jak wieśniacy okoliczni.
— Tak, tak, to ja, ojcze Fouchard... Będąc w tych stronach, nie mogłem się powstrzymać, żeby wam nie powiedzieć dzień dobry.
Stary nie bardzo temu wierzył. Czego on tu chce? Czyżby się dowiedział o odwiedzinach wolnych strzelców wczoraj! Należało się o tem przekonać. A ponieważ zachowywał się grzecznie, trzeba było tą samą monetą mu odpłacić.
— A więc, mój chłopcze, kiedyś taki łaskaw, wypijemy po szklaneczce.
Sam poszedł po dwie szklanki i butelkę. Poczęstunek ten krwawił mu serce, ale interes tego wymagał. Rozpoczęła się więc scena wczorajsza, trącali się tak samo i temiż słowy.
— Za wasze zdrowie, ojcze Fouchard.
— Za twoje, mój chłopcze.
Potem Goliat udał, że się zapomina. Spojrzał dokoła siebie, jak człowiek, któremu stare wspomnienia sprawiają przyjemność. Nie mówił jednak nic o przeszłości, ani o teraźniejszości. Rozmowa toczyła się o wielkich zimnach, które przeszkadzają robotom w polu; na szczęście śnieg wytępi robactwo. Mimochodem wspomniał o zgryzocie, o nienawiści głuchej i pogardzie, jaką mu okazywano w innych domach w Remilly. Przecież każdy ma swą ojczyznę i należy służyć jej, jak kto potrafi... Ale we Francyi dziwnie śmieszne mają pojęcia o niektórych rzeczach. Stary spoglądał na niego, słuchał go tak rozumnie, tak pobłażliwie ze swą szeroką twarzą, dobrotliwą, jakby mówił, że ten dzielny chłopak nie przyszedł tu w złych zamiarach.
— A więc, ojcze Fouchard, jesteście tu dziś sami tylko?
— O! nie, Sylwina jest także, daje krowom paszę... Czy chcesz ją zobaczyć?
Goliat zaczął się śmiać.
— Do licha, tak... Powiem wam otwarcie, że dla Sylwiny tu przyszedłem.
Nagle ojciec Fouchard się podniósł z wielką ulgą na duszy i począł krzyczeć z całych sił:
— Sylwino! Sylwino!... Jest tu ktoś, co się z tobą chce widzieć.
I odszedł sobie, spokojny teraz, bo dziewczyna ta będzie niejako puklerzem dla domu. Jeżeli ciągnie coś do niej mężczyznę tak długo, po latach niewidzenia, to rzecz skończona.
Skoro Sylwina weszła, nie zdziwiła się wcale, ujrzawszy Goliata, który siedział i patrzał na nią ze swym poczciwym uśmiechem, niemniej przeto zakłopotany. Czekała na niego, zatrzymała się poprostu przy drzwiach, z sercem ściśniętem. A Karolek, który się z nią połączył biegnąc, schwycił się jej za spódnicę, zdziwiony widokiem mężczyzny, którego nie znał wcale.
Przez kilka chwil panowało milczenie kłopotliwe.
— A więc to ten malec? — zapytał w końcu Goliat swym głosem łagodnym.
— Tak — odrzekła surowo Sylwina.
Znowu zaległo milczenie. Odjechał on w siódmym miesiącu jej ciąży, wiedział dobrze, że spłodził dziecko, ale widział je po raz pierwszy. To też chciał się wytłomaczyć, jak chłopiec praktyczny, przekonany, że ma słuszne racye na swe usprawiedliwienie.
— Posłuchaj mnie, Sylwino, rozumiem to dobrze, że masz do mnie urazę. A jednak jest to niesłusznem... Jeżeli odjechałem, jeżelim ci narobił tyle zmartwienia, to mogłaś się sama domyślić, że inaczej nie mogłem. Kiedy kto jest pod czyją władzą, to musi jej słuchać, nieprawdaż? Wysłali mnie o sto mil, pieszo. Oczywista rzecz, mówić ci nie mogłem; serce mi pękało, że tak odchodzę, nie powiedziawszy ci nawet: do widzenia... Dziś, nie powiem, żebym był pewny powrotu. Liczyłem na to co prawda, i oto jestem....
Odwróciła głowę, patrzała na śnieg na podwórzu przez okno, jak gdyby słuchać nie chciała. On zaś, którego ta pogarda, to uparte milczenie niepokoiło, rzekł dalej, przerywając tłomaczenie:
— Wiesz ty, żeś wyładniała!
W rzeczy samej była bardzo ładna w swej bladości, z dwojgiem pysznych, dużych oczów rzucających blask na całą twarz. Ciężkie włosy czarne stroiły ją, niby w hełm żałoby wieczystej.
— Bądź łaskawą, proszę cię! Wiesz przecie, że ci nie życzę nic złego... Gdybym cię nie kochał, nie byłbym tu przyszedł z pewnością... Ale ponieważ przyszedłem i wszystko się ułoży, będziemy się widywali, co?
Szybkim ruchem cofnęła się i patrząc mu w twarz, rzekła:
— Nigdy!
— Dlaczego: nigdy? czyż nie jesteś moją żoną? czyż to dziecko nie jest naszem?
Nie spuściła zeń wzroku i mówiła wolno:
— Posłuchaj, skończmy to lepiej odrazu... Znałeś Honoryusza, kochałam go, nigdy nikogo innego nie kochałam. Umarł, zabiliście go, tam... Nigdy nie będę twoją, nigdy!
I podniosła rękę, jak do przysięgi, z takim wyrazem nienawiści, że na chwilę oniemiał, przestał do niej mówić ty, i szepnął:
— Tak, wiem, Honoryusz zginął. Był to dobry chłopiec. Ale cóż panna chcesz? Nie on tylko jeden zginął, to wojna... A przytem, zdawało mi się, że z chwilą jego śmierci, wszelkie przeszkody zniknęły, gdyż nakoniec, pozwól sobie, panno Sylwino, przypomnieć, że nie było z mej strony gwałtu, żeś się sama zgodziła...
Ale nie skończył, gdyż ujrzał nadzwyczajne jej wzburzenie, z rękami na twarzy, gotowa się po niej drapać.
— To właśnie, to właśnie do szaleństwa mnie doprowadza. Dlaczego uległam, kiedym pana wcale nie kochała? Nie mogę pojąć tego, byłam tak smutna, tak chora od czasu odjazdu Honoryusza, i może stało się to dlatego, że mi o nim mówiłeś i udawałeś, że go kochasz... O mój Boże, ileż nocy przepędziłam we łzach, myśląc o tem! To jest okropne, popełnić czyn, którego się nie chciało popełnić, nie wiedząc dlaczego się tak zrobiło... Ale on mi przebaczył, powiedział mi, że jeżeli ci łotrzy prusacy nie zabiją go, zaślubi mnie mimo wszystko, jak wyjdzie z wojska... I pan myślisz, że ci się oddam? Nawet z nożem na gardle powiem nie! nie! nigdy!
Tym razem Goliat spochmurniał. Znał ją, jako zawsze uległą, a teraz widział niewzruszoną, z dzikiem postanowieniem. Jakkolwiek był dobrym chłopcem, gotów był jednak uciec się do siły, teraz, gdy był panem, i jeżeli nie narzucał swej woli gwałtownie, to przez instynkt wewnętrzny, przez chytrość i cierpliwość. Ten olbrzym z wielkiemi pięściami, nie lubił gwałtu. To też wymyślił inny sposób pokonania jej.
— Dobrze! ponieważ nie chcesz mnie, zabieram malca.
— Jakto?
Karolek, zapomniany, trzymał się ciągle spódnicy matki, powstrzymując się, by nie wybuchnąć płaczem wśród sprzeczki. Goliat wstał z krzesła i zbliżył się:
— Prawda? ty jesteś moim, małym prusakiem... Chodź ze mną!
Ale już Sylwina, drżąc cała, schwyciła chłopca na ręce i przyciskała do piersi.
— On, prusakiem, nie! on jest francuzem, urodzonym we Francyi!...
— Francuzem? — spójrzże na niego, a potem na mnie. Wykapany mój portret. Czy jest on do ciebie podobny?
Spojrzała na tego chłopa, jasnego jak konopie, z brodą i włosami kędzierzawemi, o szerokiej i tłustej twarzy czerwonej, na której duże oczy niebieskie błyszczały blaskiem porcelany. I prawdą było, że malec miał tak samo czuprynę żółtą, taką samą twarz, takież oczy jasne, typ zupełny rasy. Uczuła się wobec niego obcą ze swemi włosami czarnemi, które spadały jej na ramiona w nieładzie.
— On jest mojem dzieckiem i do mnie należy! — zawołała z uniesieniem. — On jest francuzem i słowa nigdy nie będzie znał z waszej wstrętnej niemczyzny; tak, francuzem, który kiedyś pójdzie was pozabijać, mszcząc się za tych, których wyście pomordowali!
Karolek począł płakać i krzyczeć, czepiając się jej szyi.
— Mamo, mamo! boję się, uciekajmy!
W tym stanie rzeczy Goliat, który unikał awantur, cofnął się i oświadczył głosem surowym, tykając znów dziewczynę:
— Zapamiętaj sobie dobrze, Sylwino, to, co ci chcę powiedzieć... Wiem doskonale, co się tu robi. Przyjmujecie wolnych strzelców z lasów Dieulet, tego Sambuca, który jest bratem waszego parobka, bandytę, któremu dostarczacie chleba. Wiem, że parobek ów, Prosper, jest strzelcem afrykańskim, dezerterem, który do nas należy; wiem także, że przechowujecie u siebie rannego żołnierza, którego jedno słówko moje zaprowadzi do Niemiec, do fortecy... A co? jak widzisz, jestem dobrze powiadomiony...
Słuchała
go teraz milcząc, przerażona, skamieniała, a Karolek, wisząc jej u szyi, powtarzał swym cienkim i płaczliwym głosem:
— Mamo! mamo! chodźmy ztąd, boję się!
— Otóż — mówił dalej Goliat — nie jestem złym człowiekiem, nie lubię sporów, możesz to sama powiedzieć, ale przysięgam ci, że każę wszystkich przyaresztować, ojca Fouchard i innych, jeżeli mnie nie przyjmiesz w swej sypialni w przyszły poniedziałek... Zabiorę malca, wyślę go do domu i moja matka bardzo się z tego ucieszy, gdyż z chwilą, gdy chcesz ze mną zerwać, on do mnie należy... Czy nie tak? słyszysz, przyjdę i zabiorę go, gdy tu już nikogo nie będzie. Jestem panem, robię to, co mi się podoba... Cóżeś postanowiła, słucham!
Ale nie odrzekła nic, przyciskała dziecko coraz silniej, jak gdyby się lękała, by go jej zaraz nie porwano, a w jej wielkich oczach błyszczał wyraz rozpaczliwego przerażenia.
— A więc dobrze, daję ci trzy dni czasu do namysłu... Zostawisz okno otwarte twej sypialni, to, które wychodzi na sad... Jeżeli w poniedziałek wieczór, o godzinie siódmej, nie znajdę okna otwartego, każę nazajutrz wszystkich przyaresztować i zabiorę malca... Do widzenia, Sylwino!
Odszedł spokojnie, a ona stała na tem samem miejscu jak wryta, z głową pełną myśli tak ciężkich, tak strasznych, że poprostu traciła zmysły. I przez cały dzień wrzała w niej burza. Zrazu miała myśl instynktowną zabrania dziecka i ucieczki wprost przed siebie, gdziekolwiekbądź; ale co zrobi, jak noc zapadnie, czem wyżywi siebie i dziecko? nie mówiąc już tego, że prusacy, którzy włóczą się po drogach, mogą ją zatrzymać i zaprowadzić na dawne miejsce. Potem przyszło jej na myśl powiedzieć o wszystkiem Janowi, uprzedzić Prospera i ojca Fouchard; ale ciągle się wahała i cofała; czyż bowiem pewną była przyjaźni tych ludzi, czyż nie poświęcą jej oni dla spokojności wszystkich? Nie! nie! nie powie nic nikomu, sama sobie poradzi w nieszczęściu, ponieważ sama jego jest źródłem, przez upartą swą odmowę. Ale co wymyślić, mój Boże? jakim sposobem zapobiedz nieszczęściu? gdyż jej uczciwość oburzała się, nigdyby sobie w życiu nie przebaczyła, gdyby z jej przyczyny tylu ludzi padło ofiarą, zwłaszcza Jan, który tyle serca okazywał Karolkowi.
Godziny mijały, cały dzień następny przeszedł, a ona jeszcze nic nie wymyśliła. Pełniła swe obowiązki, zamiotła kuchnię, dojrzała krów, gotowała obiad. I w swem nieprzerwanem milczeniu, straszliwem milczeniu, które zachowywała, nienawiść jej do Goliata rosła w niej coraz bardziej i coraz bardziej ją zatruwała. On był jej grzechem, jej potępieniem. Gdyby nie on, byłaby czekała na Honoryusza, Honoryusz by żył, a ona byłaby szczęśliwa. Jakiegoż to tonu użył, gdy mówił jej, że jest panem! A zresztą było to prawdą, niema już żandarmów, ani sędziów, do których odwołaćby się można było, sama siła miała za sobą słuszność. O! gdyby była silniejszą, gdyby go mogła schwycić skoro przyjdzie, jego, mówiącego, że innych schwyta! Niestety! miała tylko dziecię, kość jej kości, krew jej krwi. Ten ojciec z przypadku nie liczy się, nigdy się nie liczył. Nie była żoną, i czuła zawsze gniew, urazę zwyciężonego, ilekroć o nim pomyślała. Wprzód, nimby mu dziecko oddała, wołałaby je i siebie zabić. I powiedziała mu, że to dziecko, które z nim ma, stanowi podarunek nienawiści, chciałaby już widzieć je dorosłem, zdolnem do jej obrony, chciałaby je widzieć ze strzelbą w ręku, zabijającego ich wszystkich. O tak, jeden francuz więcej, francuz, zabójca prusaków!
Jeden dzień już pozostał i trzeba się było na coś zdecydować. Zaraz z początku przeszła jej przez biedną, chorą głowę, dzika myśl: uprzedzić wolnych strzelców, dać Sambucowi znać, jak tego się domagał. Ale myśl to była przelotna, nieścisła, i odsunęła ją od siebie jako potworną, nie ulegającą nawet rozpatrzeniu. Czyż mimo wszystko ten człowiek nie był ojcem jej dziecka? nie mogła więc pozwolić na to, by go zamordowano. Później myśl ta znów w niej powstała, coraz silniejsza i bardziej nalegająca; a teraz narzucała jej się z całą mocą zwycięzką swej prostoty i łatwości wykonania. Goliat zabity, i Jan, Prosper, ojciec Fouchard nie mają się czego obawiać. Ona zatrzymywała Karolka, nikogo już nie będzie, ktoby miał prawo o niego się upomnieć. Prócz tego był jeszcze jeden wzgląd, wzgląd poważny, ukryty w głębi jej duszy, to jest pragnienie skończenia raz z tem wszystkiem, zniszczenia ojcostwa niszcząc ojca, dzika radość powiedzenia sobie, że wyszła z objęć błędu, matka i jedyna pani dziecka, bez podziału z ojcem. Przez cały dzień myśl tę obrabiała na wszystkie strony, nie mając już siły zupełnego jej odepchnięcia od siebie, zastanawiając się mimowoli nad szczegółami zasadzki, przewidując, kombinując. Była to teraz jej myśl jedyna, stała, która zapuściła w nią korzenie, która nie pozwalała rozumować; a skoro przestała opierać się, gdy uległa temu popędowi konieczności, żyła w półśnie, pod wolą obcą sobie, wolą czyjąś, nieznaną zupełnie.
W niedzielę, ojciec Fouchard nieco niespokojny, uwiadomił wolnych strzelców, że worek z chlebem otrzymają w kamieniołomach w Boisville, kącie samotnym, oddalonym o dwa kilometry, a ponieważ Prosper był zajęty, więc wysłał Sylwinę z taczkami. A więc sam los tak chciał. Widziała w tem wyrok przeznaczenia, powiedziała wszystko, naznaczyła Sambucowi schadzkę nazajutrz wieczór, głosem czystym, spokojnym, jakby inaczej postąpić nie mogła. Na drugi dzień były pewne oznaki, pewne dowody, że ludzie i rzeczy domagają się krwi. Najprzód ojciec Fouchard, wezwany nagle do Raucourt, polecił, by zjedzono obiad bez niego, że nie wróci wcześniej, jak o godzinie ósmej wieczorem. Potem Henryeta, na którą kolej czuwania w szpitalu przypadała we wtorek, otrzymała zawiadomienie dość późno, że musi wieczorem zastąpić inną dozorczynię, która zasłabła. A ponieważ Jan nie opuszczał nigdy swego pokoju, cokolwiek by się w domu działo, więc pozostał tylko sam Prosper, który mógł się w to wtrącić. Nie był on za tem, by w ten sposób duszono człowieka. Ale kiedy zobaczył brata w towarzystwie dwóch swych adjutantów, obrzydzenie do tych łajdaków zwiększyło jego nienawiść do wroga. Z pewnością nie ocali ani jednego z tych wstrętnych świniarzy, choćby się z nim załatwiano niekoniecznie uczciwie; wołał iść spać, zagrzebać głowę w poduszki, żeby nic nie słyszeć i nie mieć pokus działania, jak prawdziwy żołnierz.
Było już trzy kwadranse na siódmą, a Karolek nie chciał usnąć. Zwykle, jak tylko zjadł kolacyę, zaraz przy stole jeszcze zasypiał.
— Śpij, moje dziecko — powtarzała Sylwina, zaniosłszy go do pokoju Henryety — widzisz, jak ci tu będzie dobrze na wielkiem łóżku pani.
Ale dziecko, rozweselone tem łóżkiem, skakało, śmiało się głośno.
— Nie! nie! zostań, mamo! baw się ze mną!
Była cierpliwą, słodką i powtarzała pieszczotliwie:
— Lulu, lulu, maleńki... lulu, jeśli mnie kochasz!
I dziecko zasnęło z uśmiechem na ustach. Nie rozebrała go wcale, okryła je ciepło i odeszła, nie zamykając drzwi na klucz, gdyż malec zwykle spał bardzo mocno.
Nigdy Sylwina nie była tak spokojną, umysł miała jasny i bystry. Była szybką w postanowieniu, lekką w ruchach, jak gdyby dusza oswobodziła się od ciała, działając pod naciskiem czegoś, czego zrozumieć nie mogła. Wprowadziła już Sambuca z Cabassem i Ducatem, zalecając im największą ostrożność; wprowadziła ich do swej sypialni, ustawiła ich po obu stronach okna, które otworzyła, pomimo silnego mrozu. Ciemności były głębokie i izbę oświecał blado odblask śniegu. Cisza śmiertelna zalegała pola, nieskończone sekundy upływały wolno. Nakoniec na odgłos słaby zbliżających się kroków, Sylwina wyszła, usiadła w kuchni, gdzie czekała nieruchoma, ze wzrokiem wlepionym w płomień świecy.
Trwało to dość długo; Goliat włóczył się koło folwarku, wprzód nim odważył się tam wejść. Znał on, jak mu się zdawało, dobrze młodą kobietę, więc też przyszedł uzbrojony tylko w rewolwer. Ale jakiemś przeczuciem wiedziony, popchnął okno, wyciągnął głowę i zawołał cicho:
— Sylwino! Sylwino!...
Znalazłszy jednak okno otwarte, doszedł do wniosku, że się rozmyśliła i zgodziła na wszystko. Było to dlań wielką przyjemnością, jakkolwiek wołałby ją widzieć przed sobą, przyjmującą go z otwartemi ramionami. Zapewne ojciec Fouchard zawołał ją do jakiej czynności gospodarskiej. Zawołał nieco głośniej:
— Sylwino! Sylwino!...
Nikt nie odpowiadał, milczenie było zupełne. Przeskoczył więc okno, mając zamiar wejść do łóżka i czekać na nią pod kołdrą, gdyż zziąbł zupełnie.
Nagle rozległo się wściekłe szamotanie, łoskot gwałtownych stąpań i upadku wśród przekleństw zduszonych i chrapliwych. Sambuc i dwaj inni rzucili się na Goliata; i pomimo przewagi liczebnej nie mogli pokonać olbrzyma, w którym niebezpieczeństwo zdwoiło siły. Wśród ciemności słychać było trzask kości, wysilony oddech. Na szczęście rewolwer upadł. Głos Cabassa na pół stłumiony dał się słyszeć: „sznurka, sznurka!“ i Ducat podał Sambucowi paczkę sznurów, w które się zaopatrzyli. Dokonano związania z dzikością, kopiąc nogami, bijąc pięściami; związano najprzód nogi, potem ręce w tyle, potem całe ciało po omacku, z taką mnogością węzłów i zakrętów, że człowiek zmienił się w paczkę, a sznury wpijały mu się w ciało. Krzyczał on ciągle, a Ducat powtarzał: „stulże pysk!“ Nakoniec krzyki ustały, bo Cabasse wepchnął gwałtownie w usta starą chustkę niebieską. Wreszcie odetchnęli, przenieśli go jak paczkę do kuchni, gdzie go położyli na wielkim stole, obok świecy.
— A, przeklęty prusak — zawołał Sambuc, obcierając sobie czoło — namęczył nas do syta!... Dalej, Sylwino, zapal drugą świecę, przypatrzymy się lepiej tej przeklętej świni dyabelskiej.
Sylwina, z oczami szeroko rozwartemi na bladej twarzy, podniosła się. Nie wyrzekła ani jednego słowa, zapaliła świecę, którą postawiła obok głowy Goliata. Głowa ta żywo oświecona leżała niby między dwoma gromnicami. I wzrok ich spotkał się teraz; błagał ją, nieprzytomny, zdjęty trwogą; ale ona udała, że nie rozumie, cofnęła się aż do szafy i stała tam w postawie chłodnej i niewzruszonej.
— Łajdak, ugryzł mi pół palca! — mruczał Cabasse, pokazując rękę, z której krew płynęła. — No! i ja mu za to muszę cokolwiek uciąć.
Już podnosił rewolwer, który był podniósł, gdy go Sambuc wstrzymał.
— Nie! nie! żadnych głupstw!... Nie jesteśmy zbóje, ale sędziowie... Czy słyszysz, ty łajdaku, prusaku, będziemy cię sądzili; i nie obawiaj się, prawo obrony szanujemy... Tylko nie ty się będziesz bronił, bo, gdybyśmy ci zdjęli kaganiec, potrzaskałbyś nam uszy. Zaraz ci dam adwokata i jakiego jeszcze!...
Poszukał trzech krzeseł, ustawił je w jednym rzędzie, utworzył to, co nazywał trybunałem, sam usiadł na środku, a obok niego jego dwaj adjutanci. Wszyscy trzej usiedli, potem on wstał i począł mówić z szyderczą powolnością, która powoli zmieniła się w gniew mściwy:
— Ja jestem prezesem i zarazem oskarżycielem publicznym. Nie jest to zbyt legalnem, ale nie znamy dobrze przepisów... A więc oskarżam cię, żeś przyszedł do Francyi na przeszpiegi, płacąc tym sposobem najpodlejszą zdradą za chleb, jakiś spożywał przy naszym stole. Ty jesteś pierwszą przyczyną klęski, ty zdrajco, boś po potyczce pod Nouart prowadził bawarów aż do Beaumont, nocą, przez lasy Dieulet. Tylko człowiek oddawna mieszkający w okolicy, mógł tak dobrze znać najdrobniejsze ścieżki; jesteśmy tego pewni, bo cię widziano, jakieś prowadził artyleryę przez szkaradne drogi, zmienione w rzeki błota, gdzie musiano zaprzęgać po osiem koni do jednej armaty. Gdy się widzi tę drogę, to trudno temu uwierzyć, by tamtędy mógł przejść korpus wojska... Gdyby nie ty, gdyby nie twoja zbrodnia, żeś się wśliznął między nas i sprzedał nas potem, napad pod Beaumont nie miałby miejsca, nie bylibyśmy się cofali do Sedanu, a może bylibyśmy wyłupili wam skórę... Nie mówię już nic o nikczemnem rzemiośle, jakie ciągle prowadzisz, o zuchwalstwie, z jakiem ośmieliłeś się tu zjawić, tryumfujący donosicielu, przed którym wszyscy drżą. Jesteś najpodlejszym łajdakiem i głosuję za karą śmierci.
Zapanowało milczenie. Usiadł znowu i rzekł:
— Mianuję z urzędu Ducata twoim obrońcą... On był woźnym i byłby daleko zaszedł, gdyby nie namiętności. Widzisz, że ci nic nie odmawiam i że jesteśmy grzeczni.
Goliat, nie mogąc ruszyć nawet palcem, odwrócił głowę ku swemu obrońcy improwizowanemu. Tylko oczy w nim żyły, oczy pełne błagania, gorące, pod czołem mokrem, zroszonem potem trwogi, płynącym kroplami pomimo zimna.
— Panowie — rozpoczął Ducat, wstając — klient mój jest w rzeczy samej najpodlejszym łajdakiem i nie przyjąłbym jego obrony, gdybym nie miał na jego wytłomaczenie tego faktu, że w jego kraju wszyscy są tacy sami... Spójrzcie na niego, widzicie w jego oczach wyraz zdziwienia. On nie rozumie swej zbrodni. We Francyi dotykamy się naszych szpiegów przez rękawiczki, gdy tymczasem tam, szpiegostwo jest karyerą bardzo zaszczytną, rodzajem służby dla ojczyzny... Ośmielam się nawet powiedzieć, panowie, że może jest w tem trochę słuszności. Nasze szlachetne uczucia robią nam zaszczyt, ale co jest złem to, że dzięki nim zostaliśmy pobici. Jeżeli śmiem się wyrazić, quos vult perdere Jupiter dementat, to mam nadzieję, że panowie przyznacie mi racyę.
Usiadł, a Sambuc mówił:
— A ty, Cabasse, czy nie masz nic do powiedzenia za, lub przeciw oskarżonemu?
— Mam do powiedzenia — zawołał prowensalczyk — mianowicie: po co tu tyle gadania. Załatwić się z tym łotrem prędko.... Dość nanudziłem się w życiu, ale nie lubię żartów ze sprawiedliwości. To przynosi nieszczęście. Na śmierć! na śmierć!
— Tak, tak, śmierć!
Odsunął krzesło, zbliżył się do Goliata mówiąc:
— Osądzono cię, umrzesz.
Dwie świece błyszczały wysokim płomieniem, jak gromnice, po obu stronach twarzy zmienionej Goliata. Starał się prosić o łaskę, o wyrzeczenie choć jednego słowa z takim wysiłkiem, że niebieska chustka w ustach pokryła się pianą; i było coś strasznego w tym człowieku zmuszonym do milczenia, niemym jak trup, który miał umrzeć ze wstrzymanym w gardle potokiem tlómaczeń i próźb.
Cabasse podniósł rewolwer.
— Czy mu strzaskać głowiznę? — spytał.
— O nie, nie! — zawołał Sambuc — zbytek łaski.
I zwracając się do Goliata rzekł:
— Nie jesteś żołnierzem, nie zasługujesz na zaszczyt umierania z kulą w czaszce... Nie! zdechniesz, jak brudna świnia, szpieg, którym jesteś!
Odwrócił się i odezwał grzecznie:
— Sylwino, bądź łaskawa, chciałbym mieć szaflik.
Przez całą scenę sądu Sylwina się nie ruszyła. Stała z twarzą surową, na pół nieprzytomną, cała pogrążona w myśli, która nią kierowała od dwóch dni. A gdy od niej zażądano szaflika, znikła na chwilę w śpiżarni sąsiedniej, zkąd powróciła z dużym cebrzykiem, w którym zwykle prała bieliznę Karolka.
— Dobrze, postaw go pod stołem, zaraz przy brzegu.
Postawiła go, a gdy się podniosła, oczy jej znów spotkały się z oczami Goliata. W wejrzeniu nędznika gorzała ostatnia prośba, bunt człowieka, który umrzeć nie chce. Ale w tej chwili nie miała ona w sobie nic kobiecego, a tylko pragnienie tej śmierci, będącej dla niej oswobodzeniem. Cofnęła się znów pod szafę i tam stanęła.
Sambuc otworzył szufladę stolika, wyjął z niej szeroki nóż kuchenny, jakim zwykle zabijano króliki.
— A zatem, ponieważ jesteś świnią, więc cię zarznę jak świnię...
Nie śpieszył się, rozprawiał z Cabassem i Ducatem, chciał, żeby zarznięcie odbyło się jak należy. Wynikła nawet sprzeczka, bo Cabasse utrzymywał, że w jego kraju, w Prowancyi, zarzynają świnie, zawieszając je głową na dół, a Ducat opierał się temu, oburzony, uważając ten sposób za barbarzyński i niewygodny.
— Przysuńcie go na brzeg stołu, po nad szaflik, ażeby podłoga się nie zaplamiła.
Posunęli go i Sambuc zabrał się do dzieła spokojnie. Jednem cięciem wielkiego noża rozpruł szyję na poprzek. Zaraz z przeciętej krtani, krew poczęła spływać do szaflika, ze szmerem fontanny. Nacisnął ramię i krew szła teraz kroplami. Jakkolwiek śmierć była powolniejsza, to jednak nie było żadnych drgań, bo sznury były mocne i ciało było zupełnie nieruchome. Żadnego wstrząśnienia, ani jęku. Tylko na twarzy, na tej masce pełnej zdziwienia, z której krew powoli uchodziła i skóra bladła jak płótno, znać było konanie. Raz jeszcze oczy zajaśniały chwilowym blaskiem i zgasły...
— Proszę cię, Sylwino, o gąbkę.
Ale ona nie odrzekła, stała z rękami przyciśniętemi do piersi, z ruchem niezdecydowanym, przybita do podłogi, z gardłem tak ściśniętem, jakby objętem obręczą żelazną. Patrzała przed siebie. Nagle spostrzegła, że Karolek był przy niej i trzymał się jej za spódnicę. Widocznie obudził się, otworzył drzwi i nikt nie widział, jak wszedł, skradając się jak dziecko ciekawe. Od jakiego czasu on tu się znajduje, na pół ukryty za matką? I on także patrzał. Wielkiemi oczami błękitnemi, pod czupryną żółtą, patrzał na krew płynącą, na małą fontannę czerwoną, napełniającą powoli szaflik. Może go to bawiło. Czy nie zrozumiał odrazu? a może w końcu objaśnił go oddech grozy, może instynkt mu szepnął, że to są straszne rzeczy, na które patrzy? Krzyknął gwałtownie, rozpaczliwie:
— Mamo, mamo, ja się boję! chodźmy stąd!
Sylwina takiego doznała wstrząśnienia, że się zachwiała cała. Tego było za wiele, coś w niej pękło, groza nakoniec pokonała tę siłę, tę egzaltacyę myśli, która ją od dwóch dni podtrzymywała. Stała się znów kobietą, wybuchła płaczem, i z ruchem szalonym podniosła Karolka i przyciskać go poczęła do serca. I wybiegła z nim pędem, nie słysząc nic, nie widząc nic, pragnąc tylko schować się gdzie, w pierwszą lepszą dziurę, choćby pod ziemię.
W tejże chwili Jan zdecydował się otworzyć cicho swe drzwi. Jakkolwiek nigdy nie niepokoił się hałasem w folwarku, teraz jednak zdziwiony był nieustannem chodzeniem i głosami, jakie słyszał. I do niego to, do jego cichej izby, Sylwina wpadła, z włosami rozwianemi, płacząca, drżąc tak silnie, że z początku nie mógł nic z jej słów urywanych zrozumieć. Ciągle robiła ruch ręką, jakby odpędzała jakieś straszne widzenie. Nakoniec zrozumiał, miał teraz obraz zasadzki, zarznięcia, matkę stojącą z dzieckiem przy spódnicy, wobec ojca z gardłem poderzniętem, z którego krew płynęła. Skamieniał, jego serce chłopskie i żołnierskie ściskało się z grozy. O! wojna, okropna wojna, która zmieniła tych wszystkich biedaków w dzikie zwierzęta, która posiała te okrutne nienawiści, syna zbryzganego krwią ojcowską, utrwalająca walkę ras, wyrastająca później w taką okropność, że ten syn pójdzie może kiedyś tępić rodzinę ojcowską. Zbrodniczy zasiew za straszne żniwa!
Sylwina, padłszy na krzesło, pokrywając pocałunkami Karolka, który płakał na jej łonie, powtarzała ciągle jedno zdanie, krzyk jej krwawiącego się serca:
— O, moje dziecko, już teraz nie powiedzą, że jesteś prusakiem!
W kuchni zjawił się ojciec Fouchard. Dobijał się jak pan domu i zdecydowano się otworzyć mu. Jakoż dość nieprzyjemnie był zdziwiony ujrzawszy na swym stole tego trupa, z szaflikiem na ziemi, pełnym krwi. Oczywiście, z natury mało wstrzemięźliwy, wpadł w gniew.
— Słuchajcie-no, łotry jakieś, czy nie mogliście waszych świństw załatwiać gdzieindziej? Cóż to? bierzecie mój dom za gnojowisko, że mi paskudzicie sprzęty takim paskudztwem?
A gdy Sambuc począł się tłomaczyć i przedstawiać rzecz całą, stary mówił dalej, zdjęty strachem, gniewając się coraz mocniej:
— Czy myślicie, że mnie wasz umarły co obchodzi? Czy to jest przyzwoicie zarzynać u kogoś, nie pytając go się co on z tem zrobi?... Niech-no jaki patrol wejdzie, będę się miał z pyszna; wy sobie drwicie z tego, ale nie spytaliście się, czy ja za to nie beknę... A więc do stu dyabłów, ja się za was wezmę, jeżeli mi zaraz tego trupa nie wyniesiecie. Słyszycie! weźcie go za łeb, za nogi, za co chcecie, ale natychmiast i żeby mi tu włos jeden nie pozostał w ciągu trzech minut!
Nakoniec Sambuc dostał od ojca Fouchard worek, jakkolwiek krzywił się, że musi do wszystkiego jeszcze dawać swe rzeczy. Wybrał najgorszy, mówiąc że i dziurawy worek, jest rzeczą nadto zbytkowną dla prusaka. Z wielką trudnością Cabasse i Ducat wsunęli Goliata do tego worka; ciało było zbyt duże, długie i nogi wystawały. Wyjęto je więc, włożono na taczki, które chleb woziły.
— Daję wam słowo honoru — oświadczył Sambuc — że go wrzucę do Mozy!
— Przedewszystkiem — nalegał Fouchard — przywiążcie mu do łap dwa dobre kamienie, żeby łajdak nie wypłynął!
I wśród nocy bardzo ciemnej, na śniegu białym, mały orszak poszedł, zniknął, bez innego głosu, chyba tylko zgrzytu piszczących taczek.
Sambuc zaklinał się zawsze na popioły swego ojca, że przywiązał dwa duże kamienie do łap. Mimo to, ciało wypłynęło, a prusacy je znaleźli w trzy dni później w Pont-Maugis, wśród krzaków, i wpadli w straszny gniew, gdy wyciągnęli z worka trupa, z szyją poderzniętą jak wieprzak. Grożono surowemi karami, prowadzono śledztwo, aresztowano wielu. Zapewne któryś z mieszkańców za dużo mówił, gdyż pewnego wieczoru uwięziono mera z Remilly i ojca Fouchard, oskarżonego o stosunki z wolnymi strzelcami, których posądzano o to morderstwo. I ojciec Fouchard, w tem położeniu znalazł się bardzo ładnie, ze swą nieczułością starego chłopa, który wie o nieprzełamanej sile spokoju i milczenia. Zachowywał się bez wzruszenia, nie pytając o powody aresztowania. W okolicy mówiono po cichu, że zebrał sobie na prusakach nie lada majątek, całe worki dukatów zagrzebywane gdzieś po kolei, w miarę jak je zarabiał.
Henryeta, gdy się dowiedziała o całej tej strasznej historyi, zaniepokoiła się mocno. Jan znów, obawiając się skompromitowania swych gospodarzy, chciał odjeżdżać, choć doktór mówił, że jest jeszcze bardzo słaby, ona upierała się, by zaczekał jeszcze parę tygodni, sama ogarnięta przez smutek wobec blizkiej konieczności rozstania się. W chwili aresztowania ojca Fouchard, Jan zdołał wymknąć się, ukryty w głębi stajni, ale czyż nie groziło mu niebezpieczeństwo, że może być lada dzień schwytany w razie nowej rewizyi? Prócz tego drżała o los wuja. Postanowiła więc pójść pewnego poranku do Sedanu, zobaczyć się z Delaherche’ami, u których, jak mówiono, stał na kwaterze oficer pruski, bardzo wiele znaczący śród swoich.
— Sylwino — rzekła odjeżdżając — doglądaj starannie naszego chorego, dawaj mu rosół w południe, a lekarstwo o czwartej godzinie.
Służąca, przyzwyczajona do swych obowiązków stała się dziewczyną odważną i uległą, kierującą całem teraz gospodarstwem folwarcznem w nieobecności pana, a Karolek skakał i śmiał się koło niej.
— Nie lękaj się pani, nic mu nie zabraknie. Jestem tu od tego, by go pielęgnować.

VI.

W Sedanie, przy ulicy Maqua, u Delaherche’ów, życie przybrało zwykłe formy po strasznych wstrząśnięciach bitwy i kapitulacyi; i przeszło od czterech miesięcy, dzień upływał za dniem pod ponurym uciskiem pruskiego najazdu.
Jeden tylko kącik obszernych zabudowań fabrycznych był zamknięty, jakby niezamieszkały; był to pokój, wychodzący na ulicę, w końcu apartamentów gospodarza, zajęty ciągle przez pułkownika de Vineuil. Gdy inne okna otwierano, i wpuszczano przez nie wszelkie odgłosy życia, tu były zamknięte, z firankami starannie zapuszczonemi. Pułkownik uskarżał się, że silne światło sprawia mu ból oczów; i jakkolwiek nie bardzo temu wierzono, jednakże zgodnie z jego wolą, palono u niego dzień i noc lampę. Przez długie dwa miesiące nie opuszczał łóżka, chociaż major Bouroche utrzymywał, że to jest tylko pękniecie kostki; rana się nie goiła i wystąpiły najróżnorodniejsze komplikacye. Teraz wstawał już, ale tak był zgnębiony moralnie, tak chory, uparty, gniewny, że przepędzał dnie, leżąc na sofie, przed kominkiem, w którym palił się zawsze ogień wesoły. Chudł, mizerniał i doktór, który go leczył, był bardzo zdziwiony, nie mogąc wykryć żadnej przyczyny tej śmierci powolnej. Gasł jak płomyk.
Pani Delaherche, matka, zamknęła się z nim, zaraz nazajutrz po okupacyi. Widocznie musieli się porozumieć ze sobą w kilku słowach, raz na zawsze, co do tego wspólnego zamknięcia się w głębi mieszkania, dopóki prusacy stać będą w domu. Wielu z tych ostatnich przepędziło tu po dwie lub trzy noce, a pewien kapitan, pan de Gartlauben, sypiał tu jeszcze. Zresztą, ani pułkownik, ani starsza pani Delaherche, nie mówili o tych rzeczach. Pomimo swych siedmdziesięciu ośmiu lat, wstawała o świcie, zasiadała w fotelu wprost swego przyjaciela, po drugiej stronie kominka; i przy nieruchomym blasku lampy, robiła pończochy dla ubogich dzieci; on zaś, z okiem wlepionem w ognisko, nigdy nic nie robił, ani żył ani umierał, pogrążony w jednej myśli, drętwiejąc coraz więcej. Przez cały dzień nie zamienili ze sobą dwudziestu słów nawet, a ilekroć ona, powróciwszy z innych pokoi, przynosiła jaką wiadomość, powstrzymywał ją ruchem ręki, tak że nie przenikały tu żadne odgłosy życia zewnętrznego, nie wiedziano o oblężeniu Paryża, o klęsce nad Loarą, o codziennych cierpieniach najazdu. Ale napróżno pułkownik w tym grobie dobrowolnym osłaniał się od światła dziennego, zatykał oba uszy, dobiegała jednak do niego przez szpary, przez powietrze, którem oddychał, wszystka żałoba śmiertelna kraju, gdyż od czasu do czasu robił wrażenie człowieka otrutego, umierającego powoli.
Tymczasem sam Delaherche, powodowany swą ruchliwością, kręcił się, biegał i starał otworzyć fabrykę. Zdołał zaledwie wprawić w ruch kilka oddziałów, wśród braku robotników i klientów. Wreszcie dla zapełnienia smutnego czasu, przyszła mu myśl zrobienia zupełnego inwentarza swego domu i wystudyowania niektórych ulepszeń, o których oddawna marzył. Miał właśnie pod ręką do pomocy w tej pracy pewnego młodego człowieka, który się znalazł u niego po bitwie, syna jednego ze swych klientów. Edmund Lagarde wychował się w Passy, w małym sklepiku nowości swego ojca, sierżanta z 5-go pułku liniowego, liczył teraz zaledwie dwadzieścia trzy lata, a wyglądał na osiemnaście; bił się tak walecznie i z taką zaciętością, że wyszedł z boju z lewą ręką strzaskaną przez ostatnie prawie kule, koło godziny piątej, u bramy Ménil. Delaherche, gdy usunięto z jego szopy rannych, zajął się nim z dobrego serca. Tym sposobem Edmund stał się członkiem rodziny, jadł, spał, żył tutaj, teraz już wyleczony i pełnił obowiązki sekretarza fabrykanta sukna, czekając na możność powrotu do Paryża. Dzięki poparciu Delaherche’a, oraz na mocy uroczystego, jakie dał, przyrzeczenia, że nie ucieknie, władze pruskie zostawiły go w spokoju. Był to blondynek z niebieskiemi oczami, śliczny jak kobieta, przytem tak lękliwy, że się rumienił za najmniejszem słówkiem. Matka go wychowała, oddając ostatni grosz, wszystkie dochody ze swego drobnego handlu, by mógł się uczyć w kolegium. Ubóstwiał on Paryż i żałował go namiętnie przed Gilbertą, ten cherubin raniony, doglądany przez młodą kobietę po koleżeńsku.
Wreszcie, w domu znalazł się nowy gość, pan de Gartlauben, kapitan landwery, którego pułk zastąpił w Sedanie wojska czynne. Pomimo nizkiego stopnia, była to osobistość bardzo wpływowa, gdyż miał wuja, gubernatora generalnego w Reims, który w całej okolicy posiadał władzę nieograniczoną. On także udawał, że kocha Paryż, że w nim niegdyś mieszkał i znał jego wykwintną grzeczność; jakoż starał się o to, by uchodzić za mężczyznę dobrze wychowanego, ukrywając pod tą pokrywką wrodzone sobie gburostwo. Zawsze opięty w mundurze, był wysoki i tęgi, ukrywał swe lata, rozpaczając nad swym czterdziestym piątym rokiem. Gdyby miał więcej inteligencyi, mógłby być strasznym; ale jego próżność, przechodząca wszelkie granice, sprawiała mu ciągłe zadowolenie, gdyż nie mógł przypuszczać, by ktoś sobie drwił z niego.
Później, stał się on prawdziwym zbawcą Delaherche’a. Ale w pierwszych chwilach, zaraz po kapitulacyi, jakież były dni opłakane! Sedan opanowany, zalany przez żołnierzy niemieckich, drżał w obawie rabunku. Potem wojska zwycięzkie odpłynęły ku dolinie Sekwany, została się tylko załoga, i miasto zmieniło się w pewien rodzaj cichego cmentarza; domy były ciągle zamknięte, sklepy zabite, ulice ze zmrokiem pustoszały; milczenie ich przerywały tylko ciężkie kroki i gardłowe krzyki patroli, nie przychodził już ani jeden dziennik, ani jeden list. Była to kryjówka zamurowana, nagłe odcięcie wśród niewiadomości i obawy nowych klęsk, których zbliżanie się przeczuwano. Na dobitkę, głód był coraz większy. Pewnego poranku obudzono się bez chleba, bez mięsa, kraj zniszczony, jakby pożarty przez przelot szarańczy, odkąd setki tysięcy ludzi, jak fala wezbrana tędy przepłynęło. Miasto miało tylko na dwa dni żywności i musiano odwołać się do Belgii; wszystko teraz przywożono z sąsiedniego kraju, przez granicę otwartą, gdzie komora celna zniknęła, porwana przez katastrofę. Były to zresztą ciągłe udręczenia, walka rozpoczynająca się każdego dnia, między komendanturą pruską rezydującą w Podprefekturze i radą municypalną zasiadającą nieustannie w Ratuszu. Ta ostatnia, bohaterka w swym oporze administracyjnym, napróżno opierała się, ustępując krok za krokiem, a mieszkańcy upadali pod wymaganiami ciągle rosnącemi, pod fantazyą i częstemi rekwizycyami.
Z początku Delaherche doznał wielce przykrości od żołnierzy i oficerów, którzy u niego stanęli kwaterą. Wszystkie narodowości przeszły przez jego dom z fajką w rękach. Codzień nagle wpadało do miasta dwa lub trzy tysiące ludzi, piechoty, jazdy, artyleryi; a ponieważ ludzie ci mieli prawo tylko do dachu i ognia, uciekali się więc nieraz do rozmaitych sposobów zdobycia sobie żywności. Pokoje, w których kwaterowali, zanieczyszczali obrzydliwie. Niekiedy oficerowie przychodzili pijani i byli jeszcze nieznośniejsi od żołnierzy. Mimo to karność była tak surową, że fakta gwałtu i rabunku były rzadkością. W całym Sedanie znieważono tylko dwie kobiety. Później dopiero, gdy Paryż się opierał dawali uczuwać dotkliwiej swą władzę, rozwścieczeni, że wojna się przedłuża, zaniepokojeni postawą prowincyi, lękając się ciągle powszechnego powstania, tej wojny wilczej, jaką im wypowiedzieli wolni strzelcy.
Delaherche miał u siebie na kwaterze komendanta kirasyerów, który spał w butach i odjechawszy zaplugawił nawet kominek. Po nim w drugiej połowie września, zjawił się u niego pewnego deszczowego wieczoru kapitan Gartlauben. Pierwsze chwile były dość przykre. Mówił głośno, domagał się pokoju najpiękniejszego, dzwonił szablą po schodach. Ale zobaczywszy Gilbertę, stał się przyzwoitym, zamknął się, zmienił głos i kłaniał się grzecznie. Pochlebiano mu bardzo, gdyż wiedziano, że jedno jego słówko u pułkownika, komenderującego w Sedanie, wystarczało, by zmniejszono rekwizycyę lub wypuszczono jakiego więźnia. Właśnie jego wuj, gubernator generalny w Reims, wydał świeżo proklamacyę surową i chłodną, ogłaszającą stan wojenny i grożącą karą śmierci wszystkim, którzyby pomagali nieprzyjacielowi, czy to jako szpiedzy, czy też wprowadzając na błędne drogi wojska niemieckie, czy niszcząc mosty i drogi, linie telegraficzne i koleje żelazne. Nieprzyjaciel, to francuzi; i serca mieszkańców pękały z gniewu, gdy czytali wielką plakatę białą, przybitą do do drzwi komendantury, czyniącą zbrodnię z ich obaw i ich pragnień. Jakże boleśnie było dowiadywać się o nowych zwycięztwach armii niemieckiej, z okrzyku: hurra! jaki wydawała załoga! Tak więc każdy dzień przynosił nową żałobę, żołnierze rozpalali wielkie ognie, śpiewali, pili przez całą noc, podczas gdy mieszkańcy zmuszeni do znajdowania się w domach już o godzinie dziewiątej, słuchać musieli tego wszystkiego w głębi owych domów czarnych, pełni niepewności, odgadując nowe nieszczęście. Właśnie wśród takiej okoliczności, w połowie października, pan Gartlauben okazał po raz pierwszy nieco delikatności. Od rana Sedan jakby się odrodził, opowiadano sobie o wielkiem zwycięztwie armii Loary, która jest w marszu dla oswobodzenia Paryża. Ale nie pierwszy to już raz najlepsze wieści zmieniały się w doniesienie nowej klęski! I w rzeczy samej wieczorem dowiedziano się, że wojska bawarskie zawładnęły Orleanem. Na ulicy Maqua, w domu stojącym naprzeciw fabryki, żołnierze tak mocno hałasowali, że kapitan, spostrzegłszy że to drażni Gilbertę, sam poszedł, by uciszyć tę wrzawę niewłaściwą.
W ciągu następnego miesiąca, Gartlauben oddał jeszcze parę innych usług. Władze pruskie zreorganizowały służbę administracyjną, ustanowiono podprefekta niemieckiego, co jednak nie powstrzymało ucisku, jakkolwiek nowy podprefekt wydawał się być człowiekiem rozsądnym. Wśród ciągłych zatargów, jakie powstawały między komendanturą i radą municypalną, najczęściej szło o podwody; otóż pewnego dnia, gdy Delaherche nie był w stanie posłać do Podprefektury swego powoziku zaprzężonego w dwa konie, podniosła się o to wielka burza; mer został przyaresztowany, sam fabrykant poszedłby niechybnie do cytadeli, gdyby nie Gartlauben, który załatwił sprawę bardzo szybko. Innego dnia jego wdanie się spowodowało odroczenie dla miasta w opłacie trzydziestu tysięcy franków kary za to, że nie we właściwym czasie zajęło się odbudowaniem mostu w Villet, mostu zburzonego przez prusaków, historya opłakana, która zrujnowała i oburzyła Sedan. Największą jednak wdzięczność zjednał sobie u Delaherche’a jego gość po poddaniu się Metzu. Straszna ta historya stała się dla mieszkańców istnem uderzeniem pioruna, zniszczeniem ostatniej ich nadziei; zaraz potem rozpoczęły się uciążliwe przechody wojsk, potok ludzi płynący od Metzu, armia Fryderyka Karola posuwająca się ku Loarze, armia generała Manteufla maszerująca na Amiens i Rouen, inne korpusy idące dla pomagania oblegającym Paryż. Przez kilka dni domy były przepełnione żołnierzami, piekarnie i jatki rzeźnicze zostały wyprzątnięte do okruszyny, do ostatniej kostki, bruk uliczny cuchnął wonią potu, jak po przejściu wielkich trzód wędrownych. Jedna tylko fabryka przy ulicy Maqua nie ucierpiała nic z tego napływu trzód ludzkich, ochraniana ręką przyjacielską, przyjąwszy na kwaterę zaledwie kilku naczelników, dobrze wychowanych.
To też Delaherche powoli pozbył się swej postawy chłodnej. Cała bowiem rodzina mieszczańska zamknęła się była w głębi swych apartamentów, unikając wszelkich stosunków z oficerami, którzy u niej mieszkali. Ale on sam, podbudzony nieustanną potrzebą mówienia, podobania się, używania życia, cierpiał wiele w tej roli zwyciężonego i dąsającego się. Jego wielki dom, cichy i chłodny, w którym każdy żył swym dworem, z surowością i gniewem, ciążył mu bardzo. To też zaczął od tego, że pewnego dnia zaczepił Gartlaubena na schodach, dla podziękowania mu za jego usługi. I powoli weszło to w zwyczaj, że obaj zamieniali ze sobą kilka słów, ilekroć się spotkali, tak że pewnego wieczoru kapitan siedział w gabinecie fabrykanta, przy kominku, na którym gorzał wielki ogień z drew dębowych, paląc cygara, gwarząc jak niedawno poznany przyjaciel. Przez pierwsze dwa tygodnie Gilberta się nie pokazywała, kapitan udawał że nie wie nawet o jej istnieniu, jakkolwiek za najmniejszym szelestem żywo zwracał oczy ku drzwiom sąsiedniego pokoju. Zdawało się, że stara się usilnie, by zapomniano o jego położeniu zwycięzcy, okazywał umysł liberalny i pojętny, szydząc chętnie z niektórych śmiesznych domagań się pruskich. Jednego dnia np. zażądano trumny i bandaża; ten bandaż i ta trumna ubawiła go wielce. Na resztę, na węgle kamienne, oliwę, cukier, masło, chleb, mięso, nie licząc ubrania, pieców, lamp, wszystkiego tego, jednem słowem, co potrzeba do jedzenia i życia codziennego, ruszał tylko ramionami. Cóż robić? mówił, jest to nieznośnem, może nawet żądania są za wielkie, ale jest to wojna, i musimy żyć kosztem kraju nieprzyjacielskiego. Delaherche, którego nieustanne te rekwizycye gniewały, wywnętrzał się ze swobodą, trutynował je co wieczór, niby wydatki swego stołu. Mimo to raz tylko żywo się starli w kwestyi kontrybucyi jednego miliona, jaki prefekt pruski Rethel nałożył na departament Ardennów, pod pozorem wynagrodzenia strat zadanych niemcom przez okręty wojenne francuzkie i wypędzenie niemców, zamieszkałych we Francyi. Przy rozdziale, na Sedan przypadło czterdzieści dwa tysiące franków. Wysilał się dowieść swemu gościowi, że to było niewłaściwem, że położenie miasta jest wyjątkowe, że za dużo ucierpiało, by miało jeszcze płacić. Zresztą, z tych rozpraw rozchodzili się bardziej ze sobą spoufaleni, on zadowolony, że się nagadał, prusak ucieszony że dał dowody grzeczności czysto paryzkiej.
Pewnego wieczoru, Gilberta się ukazała, ze swą minką roztrzepaną. Zatrzymała się, udając zdziwienie. Pan Gartlauben podniósł się i na tyle był dyskretny, że natychmiast wyszedł. Ale nazajutrz zastał tu już Gilbertę i usiadł na swem zwykłem miejscu przy kominku. Odtąd rozpoczęły się urocze wieczory, które przepędzano w tym gabinecie a nie w salonie, co nadawało im pewien ton wyróżniającej serdeczności. A nawet później, gdy młoda kobieta zgodziła się grać na fortepianie na prośbę swego gościa, który lubił muzykę, poszła sama do salonu sąsiedniego, pozostawiając tylko drzwi otwarte. W tej zimie ostrej, stare dęby ardeńskie paliły się wielkim płomieniem w głębi wysokiego kominka; koło godziny dziesiątej pito herbatę, gawędzono wśród przyjemnego ciepła obszernego pokoju. I widocznem było, że Gartlauben zakochał się szalenie w tej młodej i śmiejącej się kobiecie, która kokietowała go tak samo, jak niegdyś w Charleville przyjaciół kapitana Beaudoin. Ubierał się teraz starannie, okazywał wytworną galanteryę, cieszył się z najdrobniejszej łaski, dręczony jedyną troską, by nie uchodził za barbarzyńcę, za gburowatego żołdaka gwałcącego kobiety.
Tym sposobem w obszernym czarnym domu przy ulicy Maqua, życie się niejako rozjaśniło. Podczas gdy przy obiadach Edmund, ze swą piękną twarzą cherubina zranionego, odpowiadał półsłówkami gadulstwu nieprzerwanemu Delaherche’a, gdy rumienił się ilekroć Gilberta poprosiła go o podanie soli, — gdy wieczorem pan Gartlauben, z mdlejącemi oczyma, siedział w gabinecie i wsłuchiwał się w sonatę Mozarta, którą młoda kobieta grała dlań w głębi salonu — to w pokoju sąsiednim, gdzie mieszkał pułkownik de Vineuil i pani Delaherche panowała cisza, firanki były zapuszczone, lampa wiecznie się paliła, niby w grobie oświeconym przez gromnicę. Grudzień zasypał miasto śniegiem, rozpaczliwe nowiny dusiły się w ostrym mrozie. Po klęsce generała Ducrot pod Champigny, po utracie Orleanu, pozostała smutna nadzieja, że ziemia francuzka stanie się ziemią-mścicielką, ziemią wytępienia, pożerającą swych wrogów. Niech więc śnieg pada gęstemi płatami, niech ziemia pęka od mrozu, byle całe Niemcy znalazły tu swój grób! I nowy niepokój owładnął panią Delaherche-matkę. Pewnej nocy, gdy jej syn pojechał do Belgii za interesami, usłyszała przechodząc koło sypialni Gilberty, lekki szmer głosów, stłumione pocałunki, pomieszane ze śmiechem. Zgryziona poszła do siebie, przestraszona ohydą, którą podejrzywała; to nikt inny tylko prusak tam był; wszak spostrzegła już jak się porozumiewali oczami, i pod ciosem tej nowej hańby czuła, że słabnie. Ach ta kobieta, którą syn wprowadził, mimo jej woli do domu, ta kobieta żądna rozkoszy, której raz już przebaczyła, nic nie mówiąc, po śmierci kapitana Beaudoin! I znów się to rozpoczyna, i teraz jest to ostatniem łajdactwem! Co ma zrobić? tego rodzaju ohyda nie może pod jej dachem trwać dalej. Smutek odosobnienia wzrastał w niej ciągle, były dnie, w których staczała ze sobą ciężkie walki; kiedy wchodziła do pułkownika, smutna, milcząca całemi godzinami, ze łzami w oczach, to patrzał na nią i wyobrażał sobie, że Francya doznała nowej klęski.
Takie było położenie, gdy Henryeta pewnego poranku zjawiła się przy ulicy Maqua, by namówić Delaherche’ów o wdanie się w sprawę wuja Fouchard. Słyszała, jak mówiono z uśmiechem o wpływie przeważnym, jaki miała posiadać Gilberta nad Gartlauben. To też stanęła z pewnem zakłopotaniem przed panią Delaherche, którą spotkała najprzód na schodach, idącą do pułkownika i której uważała za stosowne wyjaśnić powód swego przybycia.
— Pani wdasz się w to!... mój wuj jest w położeniu straszliwem, mówią, że go wyślą do Niemiec.
Pani Delaherche, choć kochała Henryetę, zawołała z gniewem:
— Ależ moje dziecko, ja tu nic zrobić nie mogę... to nie do mnie należało się udać...
Później, widząc wzruszenie w proszącej, dodała:
— Źleś trafiła, mój syn odjeżdża dziś wieczór do Brukselli... Zresztą, podobnie, jak ja, nie ma on żadnego wpływu... Udaj się do mej synowej, ona może wszystko...
I odeszła od Henryety zdumionej, przekonanej teraz, że tu rozgrywa się jakiś dramat rodzinny. Od wczoraj pani Delaherche zdecydowała się powiedzieć wszystko synowi, przed jego odjazdem do Belgii, gdzie miał traktować o znaczne zakupno węgla kamiennego, w nadziei otworzenia znów swej fabryki. Nie mogła pozwolić, by znów, w czasie tej nieobecności, rozpoczęły się dawne obok niej obrzydliwości. Czekała więc aż zdecyduje się stanowczo jechać, by z nim pomówić. Będzie to zapadnięcie się niejako całego domu; prusak zostanie wypędzony, żona wygnana na ulicę, jej nazwisko ohydnie umieszczone na plakatach ulicznych, jak to grożono każdej kobiecie, które się odda niemcowi.
Gdy Gilberta zobaczyła Henryetę, wydała okrzyk radości:
— Ach, jakżem szczęśliwa, że cię widzę!... Jakże to dawno już, jak się prędko starzejemy wśród tych szkaradnych historyj!
Zaprowadziła ją do swego pokoju, umieściła na kanapie, przytuliła się do niej!
— No, co? zjesz z nami śniadanie... Ale najprzód, pomówimy. Musisz mieć tyle do powiedzenia! Wiem, że nie masz żadnych wiadomości o bracie. Prawda? biedny Maurycy, jakże go żałuję w tym Paryżu bez gazu, bez drzewa, może nawet bez chleba... A ten młody człowiek, którego doglądasz, przyjaciel twego brata? Widzisz, że wiem o plotkach... Czy to w jego interesie przychodzisz?
Henryeta nie zaraz odpowiedziała, przestraszona do głębi. Czyż w gruncie rzeczy nie dla Jana tu przyszła? czyż nie dla tego, że wuj choć raz wypuszczony, to Jan może być już spokojny. Zmieszała się mocno, słysząc Gilbertę mówiącą o nim, nie śmiała już wyjawić istotnej przyczyny swych odwiedzin, brzydząc się w głębi sumienia tego ohydnego pośrednictwa, jakiego użyć chciała.
— A więc — powtórzyła Gilberta z minką złośliwą — więc to dla tego młodzieńca potrzebujesz nas?
A gdy Henryeta przyparta do ściany, poczęła nakoniec mówić o uwięzieniu ojca Fouchard, Gilberta zawołała:
— A tak! tak... ach, jakaż ja nierozumna! mówiłam nawet o tem dziś rano... Och, moja droga, dobrze żeś przyszła, trzeba się zaraz zająć twym wujem, gdyż ostatnie wiadomości, jakie mam, nie są dobre. Chcą dać przykład.
— Tak, pomyślałam sobie zaraz o was — mówiła Henryeta głosem wahającym się. Sądziłam, że mi poradzisz, że może co zrobisz...
Młoda kobieta wybuchła śmiechem:
— Nie bój się, uwolnię twego wuja w ciągu trzech dni... Czyż nie mówiono ci, że mam tu w domu pewnego kapitana pruskiego, który robi wszystko, co ja chcę... Słyszysz, moja droga, niczego mi nie odmawia!
Śmiała się coraz bardziej, oszalała w swym tryumfie zalotności, trzymając przyjaciołkę za obie ręce, które pieściła, a która niezdolną była za to podziękować, pełna trwogi i obawy, aby się przed nią nie wywnętrzono. A przytem jaki spokój, jaka wesołość pełna czystości!...
— Pozwól mi działać, ręczę że odejdziesz wesoła ztąd wieczorem.
Gdy przeszły do pokoju jadalnego, Henryeta zdziwiła się na widok wytwornej piękności Edmunda, którego wcale nie znała. Piękność ta zachwycała ją jak śliczna zabawka, jak śliczne cacko. Czy to możliwe, żeby ten chłopiec się bił i żeby śmiano mu strzaskać ramię? Podania o jego wielkiej waleczności, czyniły go bardziej interesującem i Delaherche, który przyjął Henryetę jak człowiek uszczęśliwiony z widoku nowej postaci, nie przestawał, podczas gdy podawano kotlety i kartofle w mundurach, wychwalać swego sekretarza, niemniej czynnego i dobrze wychowanego jak pięknego. Tym sposobem śniadanie we czworo, w pokoju dobrze ogrzanym, nabrało cechy rozkosznej poufałości.
— Czy to w sprawie ojca Fouchard przyszłaś pani do nas? — pytał fabrykant. — Żal mi bardzo, że muszę dziś wieczorem odjechać... Ale moja żona załatwi to wszystko, nic jej się oprzeć nie zdoła, robi wszystko co chce.
Śmiał się, mówił o tem z zupełną dobrodusznością, gdyż ta władza, z której był do pewnego stopnia dumny, łechtała jego próżność. Nagle zwracając się do żony, spytał:
— Ale, ale, moja droga, czy Edmund nic ci nie mówił o tem co znalazł?
— Nie, a cóż pan znalazł? — odrzekła wesoło Gilberta, zwracając na młodego sierżanta swe piękne oczy pieściwe.
Ale ten rumienił się, niby pod wrażeniem nadzwyczajnej rozkoszy, ilekroć która kobieta spojrzała na niego w ten sposób.
— Ależ, proszę pani, idzie tu po prostu o starą koronkę, którą pani mieć pragnęłaś dla ubrania swego penioaru zielonego... Udało mi się wczoraj znaleźć pięć metrów starych koronek z Bruges, w rzeczy samej bardzo pięknych i tanich. Marszandka przyjdzie wkrótce pokazać je pani.
Była tak uradowana, że gotowa go była uściskać.
— O! jakże pan jesteś grzeczny, czemże panu wynagrodzę?
Potem, gdy podano na stół półmisek z węgorzem, kupionym w Belgii, rozmowa przybrała inny obrót i mówiono o rybach w Mozie, które snęły zatrute i wreszcie poczęto rozmawiać o niebezpieczeństwie zarazy, grożącej Sedanowi w niedługim czasie. Już w listopadzie przytrafiały się pojedyncze wypadki zarazy. Jakkolwiek bowiem zaraz po bitwie wydano sześć tysięcy franków na oczyszczenie miasta, spalono tornistry, ładownice, i wszelkie szczątki, to jednakże pola okoliczne wydawały ciągle wstrętną woń przy najmniejszej wilgoci, tak dalece przepełnione były trupami źle pochowanemi i przykrytemi zaledwie kilku centymetrami ziemi. Wszędzie groby garbiły ziemię, grunt zapadał się pod najlżejszem dotknięciem, zgnilizna się wydobywała i rozchodziła. Na dobitkę wczoraj właśnie odkryto nowe ognisko zarazy, Mozę, z której jednak wydobyto przeszło tysiąc dwieście trupów końskich. Sądzono, że nie ma tam już ani jednego trupa ludzkiego, gdy pewien polowy, przypatrując się pilnie, dostrzegł w dwóch metrach głębokości pod wodą coś białego, co można było wziąść za kamienie, a co było legowiskiem trupów, ciał wydętych, które dla tego właśnie nie mogły wypłynąć na wierzch. Już od czterech blizko miesięcy leżały one tam w wodzie, między sitowiem. Przy pomocy haka wydobywano ramiona, nogi, głowy. Niekiedy siła prądu odrywała i unosiła ręce. Woda stawała się mętną, wielkie bańki gazem napełnione wydobywały się na wierzch i zarażały powietrze smrodliwą wonią.
— Dobrze, dopóki będzie mróz — zauważył Delaherche — ale gdy śnieg stopnieje, należy rozpocząć poszukiwania, oczyścić rzekę, inaczej wszyscy zginiemy.
A gdy żona, śmiejąc się, prosiła, by podczas jedzenia o czem innem mówiono, zakończył:
— Ba! ryb z Mozy stanowczo i przez długi czas jeść nie będzie można.
Ale skończono śniadanie i podano już kawę, gdy pokojówka doniosła, że pan Gartlauben prosi, by mógł na chwilę tu zajść. Zdziwiono się, gdyż nigdy o tej godzinie, podczas dnia, nie przychodził. Delaherche kazał go zaraz prosić, postanowiwszy sobie skorzystać ze szczęśliwej okoliczności i przedstawić prusakowi Henryetę. A kapitan gdy spostrzegł jeszcze jedną młodą kobietę, podwoił swą grzeczność. Przyjął nawet filiżankę kawy, którą pił bez cukru, jak to widział u wielu osób w Paryżu. Zresztą jeżeli domagał się, by go przyjęto, to dla tego, że chce panią domu uwiadomić, iż wyjednał ułaskawienie dla jednego z jej protegowanych, nieszczęśliwego robotnika fabryki, uwięzionego w skutek pobicia żołnierza pruskiego.
Teraz Gilberta skorzystała ze sposobności, by pomówić o ojcu Fouchard.
— Kapitanie, przedstawiam panu jedną z moich najlepszych przyjaciółek... Pragnie ona oddać się pod pańską opiekę, jest ona siostrzenicą gospodarza, którego uwięziono w Remilly, wiesz pan, w skutek tej historyi wolnych strzelców.
— Aha, wiem, sprawa szpiega, którego znaleziono w worku... O! to sprawa ważna, bardzo ważna! Lękam się, czy będę mógł co zrobić.
— O! kapitanie, zrobisz mi tem wielką przyjemność!
Spojrzała na niego swym wzrokiem pieszczotliwym; sprawiło mu to widocznie rozkosz, bo skłonił się z posłuszeństwem galanteryi. Wszystko, co ona zechce!
— Będę panu bardzo wdzięczną — poczęła mówić z trudnością Henryeta, niezadowolona nadzwyczajnie na myśl o swym mężu, o swym biednym Weissie, rozstrzelanym, tam, w Bazeilles.
W tej chwili wszedł Edmund, który przy pojawieniu się kapitana usunął się dyskretnie, i szepnął parę słów do ucha Gilbercie. Podniosła się żywo, opowiedziała historyę koronek, które właśnie przyniesiono i poszła za młodym człowiekiem przepraszając obecnych. Henryeta, zostawszy sama w towarzystwie dwóch mężczyzn, usunęła się nieco na bok, usiadła przy oknie, podczas gdy oni obadwaj rozmawiali dalej bardzo głośno.
— Kapitanie, może napijemy się po szklaneczce wina... Jak pan widzisz, jestem otwarty, bo znam wyższy umysł pański. Otóż, zapewniam pana, że wasz prefekt nie ma żadnej racyi żądać od miasta tych czterdziestu dwóch tysięcy franków... Pomyśl pan o wszystkich ofiarach, jakie od początku ponosimy. Najprzód w przeddzień bitwy cała armia francuzka wycieńczona i zgłodniała. Potem wy, niemniej zgłodzeni. Ciągłe przejścia wojsk, rekwizycye, dostawy, wydatki wszelkiego rodzaju, wynoszące przeszło półtora miliona. Dodaj do tego zniszczenie, spowodowane przez bitwę, ruiny, ogień, razem około trzech milionów. Nakoniec, straty jakie poniósł przemysł i handel oceniam na dwa miliony... No, i cóż pan na to? mamy więc pięć milionów strat w mieście liczącem trzynaście tysięcy mieszkańców! I chcecie jeszcze od nas czterdziestu dwóch tysięcy franków kontrybucyi, Bóg wie jakiem prawem! czy to jest sprawiedliwem i uzasadnionem?
Pan Gartlauben potrząsnął głową i odrzekł:
— Cóż pan chcesz? to wojna, wojna!
Milczenie zapanowało; Henryeta czuła szum w uszach od niejasnych i smutnych myśli, które nią owładnęły przy oknie, a Delaherche dawał słowo honoru, że nigdy Sedan nie będzie w stanie stawić czoła kryzysowi, wobec zupełnego braku gotówki, jeżeli nie zostanie wypuszczona moneta na okaziciela miejscowa, banknoty kasy kredytowej przemysłowców, która jedna może wybawić miasto z ruiny finansowej.
— Kapitanie, może jeszcze kieliszek koniaku?
Zaraz też począł o czem innem mówić.
— To nie Francya wypowiedziała wojnę, ale Cesarstwo... O! cesarz mię oszukał. Wszystko się z nim skończyło, raczej przepadniemy, niż żeby on miał wrócić... Jeden tylko człowiek widział rzeczy jasno w lipcu, tak! pan Thiers, którego obecna podróż po stolicach Europy, jest wielkim aktem mądrości i patryotyzmu. Towarzyszą mu życzenia wszystkich ludzi rozumnych, oby mu się udało!
Szybkim ruchem zakończył swą myśl, gdyż nie wydawało mu się właściwem, ażeby przed prusakiem, nawet sympatycznym, wypowiadał swe pragnienie pokoju. Ale to pragnienie było w nim gorące, jak w całej burżuazyi starej, ludowej i konserwatywnej. Nie było już krwi i pieniędzy, trzeba się poddać, i głucha uraza przeciw Paryżowi, który uparcie stawiał opór, tkwiła we wszystkich prowincyach zajętych. To też skończył głosem stłumionym, mając na myśli ognistą proklamacyę Gambetty.
— Nie! nie! nie możemy trzymać z szaleńcami... To rzeź... Ja należę do stronnictwa pana Thiersa, który chce nowych wyborów, co zaś do ich Rzeczypospolitej, to Bogiem a prawdą, nie ona mię kłopocze, niech sobie będzie, dopóki czegoś lepszego nie wynajdziemy.
Pan Gartlauben bardzo grzecznie potakiwał głową, powtarzając:
— Zapewne, zapewne...
Henryeta, niezadowolona coraz więcej, nie chciała tu dłużej czekać. Drażniło ją to wszystko, sama nie wiedząc dla czego; wstała cicho i wyszła szukać Gilberty, która zbyt długo kazała czekać na siebie.
Ale gdy weszła do pokoju sypialnego, spostrzegła na wielkie swe zdziwienie, swą przyjaciółkę leżącą na szezlągu, zalaną łzami, wzburzoną do głębi.
— Co to? co takiego? co się stało?
Młoda kobieta zaczęła płakać jeszcze silniej, nie chciała mówić, zmieszana tak, że cała krew spływała jej do twarzy. Nakoniec, jąkając się, kryjąc główkę na piersi Henryety, rzekła:
— O moja droga, gdybyś wiedziała... Nigdy nie ośmielę się powiedzieć ci tego... a jednak, tylko ty jedna możesz mi poradzić...
Zadrżała i mówiła:
— Byłam z Edmundem... otóż, przed chwilą pani Delaherche złapała mię...
— Jakto złapała?
— A tak, siedzieliśmy tu, trzymał mię w swych objęciach, ściskał mię...
I całując Henryetę, obejmując ją drżącemi rękami, powiedziała jej wszystko.
— O! moja droga, nie sądź mię zbyt surowo, toby mię zmartwiło... Wiem, żem ci przysięgła, że już tego nigdy nie będzie. Ale widziałaś Edmunda, on jest taki mężny, taki śliczny! A przytem pomyśl sama, on był raniony, chory, zdala od swej matki! Prócz tego nigdy nie był bogaty, wydano wszystko na jego edukacyę... Słowo ci daję, nie mogłam odmówić mu tego...
Henryeta słuchała jej przerażona, nie mogąc wyjść ze zdziwienia.
— Jakto? więc to z tym małym sierżantem... Ale moja droga, wszyscy cię posądzają, że jesteś kochanką prusaka!
Gilberta zerwała się na równe nogi, otarła łzy i poczęła protestować.
— Kochanką prusaka!... o! nie! On jest wstrętny, nie podoba mi się wcale... Za kogóż mię to mają? jakim sposobem mogą przypuszczać, bym ja była zdolna do takiej niegodziwości? — Nie, nie, nigdy! wołałabym umrzeć.
W oburzeniu tem spoważniała i wypiękniała jeszcze bardziej. Lecz nagle wzięła znów górę wesołość zalotna, lekkomyślność nieopatrzna, wśród śmiechu niepowstrzymanego.
— Co prawda, bawi on mnie. Ubóstwia mię, i dość mi spojrzeć na niego, by się stał moim pokornym sługą... Żebyś wiedziała, jakie to śmieszne tak żartować z takiego możnowładcy, który ciągle wierzy, że z czasem otrzyma za to nagrodę!
— Ale to jest bardzo niebezpieczne — odrzekła poważnie Henryeta.
— Czy tak! a cóż ja ryzykuję? Gdy zobaczy że nie ma na co liczyć, rozgniewa się i pójdzie sobie... A zresztą, nie! on tego nigdy nie zobaczy! Ty nie znasz mężczyzn, on należy do tych, z którymi kobieta bez żadnego niebezpieczeństwa może robić co chce... Co do tego, mam ja swój zmysł, który mię ostrzega. On jest zanadto próżny, by mógł przypuścić, że ja sobie z niego żartuję... I wszystko, co będzie miał w końcu, to wspomnienie o mnie, wraz z pociechą, że działał przyzwoicie, jak człowiek elegancki, który długi czas mieszkał w Paryżu.
Rozweseliła się i dodała:
— Tymczasem każę wypuścić na wolność wuja Foucharda, a w nagrodę otrzyma filiżankę herbaty, osłodzoną moją ręką.
Ale nagle przypomniała sobie swe obawy, że została schwytana na gorącym uczynku! Znów łzy zawisły na jej rzęsach.
— Ach, mój Boże, a pani Delaherche?... Co to się stanie? Nie lubi mię ona i gotowa jest wszystko powiedzieć memu mężowi.
Tymczasem Henryeta przyszła do siebie, otarła łzy swej przyjaciółki i zmusiła ją do poprawienia nieładu w sukni.
— Słuchaj mię, moja droga, nie mam siły, żeby cię łajać, ale wiesz dobrze, że ci tego pochwalić nie mogę! Ale narobiono mi tyle strachu tym prusakiem, obawiałam się rzeczy tak brzydkich, że ta historya, jak cię kocham, jest dla mnie ulgą... Uspokój się, jakoś to będzie...
Rada była dobra, zwłaszcza że w tej chwili Delaherche wszedł ze swą matką. Mówił, że posłał po powóz, który go ma zawieść do Belgii, że tegoż wieczoru siądzie do pociągu, idącego do Brukselli. Przyszedł więc pożegnać się z żoną. Zwróciwszy się do Henryety, dodał:
— Bądź pani spokojna, pan Gartlauben, odchodząc, przyrzekł mi zająć się twoim wujem; zresztą gdy mnie tu nie będzie, to jest moja żona i zrobi co trzeba będzie.
Jak tylko pani Delaherche weszła, Gilberta nie spuszczała z niej wzroku, ze straszną obawą w duszy. Czy powie o tem, co widziała, czy przeszkodzi wyjazdowi syna? Stara Delaherche milcząca, już od drzwi miała oczy wlepione w synową. W surowym swym umyśle, doznała zapewne tej samej ulgi, która usposobiła łagodnie Henryetę. Ponieważ to z tym młodym człowiekiem, tym francuzem, który się bił tak walecznie, czyż nie powinna przebaczyć, jak przebaczyła już stosunek z kapitanem Beaudoin? Oczy jej złagodniały, odwróciła głowę. Jej syn może jechać, Edmund obroni Gilbertę przed prusakiem. Uśmiechnęła się nawet słabo, ona, która się nie śmiała od czasu dobrych wieści z pod Coulmiers.
— Dowidzenia — rzekła, ściskając Delaherche’a. Załatw twe interesa i powracaj prędko.
I odeszła na drugą stronę, do pokoju zamurowanego, w którym pułkownik wzrokiem osłupiałym patrzał w ciemności, po za okrągłym pasem światła, jakie rzucała lampa.
Henryeta tego samego wieczoru powróciła do Remilly, i w trzy dni potem, na wielką swą radość ujrzała ojca Fouchard pojawiającego się rankiem na folwarku, z miną tak spokojną, jakby wracał po załatwieniu jakiego interesu w sąsiedztwie. Usiadł, zjadł kawałek chleba z serem. Na wszystkie pytania odpowiadał powoli, jak człowiek, który nie miał powodu czegokolwiek się lękać. Dla czego go uwięziono! nic przecie złego nie zrobił. To nie on zabił prusaka, wszak tak? Powiedział więc władzom: „szukajcie, ja nic nie wiem“. I trzeba go było uwolnić, tak samo jak mera, bo nie miano przeciw nim żadnych dowodów. Ale jego oczy chłopa chytrego i chciwego błyszczały z radości, że wyprowadził w pole tych brudnych świniarzy, których miał już dosyć, zwłaszcza teraz, gdy zaczęli lepiej się przypatrywać jego mięsu.
Grudzień się kończył, Jan chciał odjechać. Teraz nogę miał zdrową, doktór oświadczył, że może iść na wojnę. Było to dla Henryety wielką przykrością, którą napróżno starała się ukryć. Od chwili niepomyślnej bitwy pod Champigny, nie było żadnych wiadomości z Paryża. Wiedzieli tylko, że pułk Maurycego, wystawiony na ogień straszliwy, utracił wielu ludzi. Potem ciągłe milczenie, żadnego listu, najmniejszego dla nich wiersza, gdy tymczasem rodziny w Raucourt i w Sedanie otrzymywały depesze, nadeszłe drogami bocznemi. A może gołąb niosący wieści tak gorąco oczekiwane, spotkał jakiego krogulca żarłocznego, a może padł na skraju lasu, przeszyty kulą prusaka. Ale najbardziej ich dręczyło przypuszczenie, że może Maurycy umarł. To milczenie wielkiego miasta, cichego wśród ucisku najazdu, stawało się wśród niepokoju oczekiwania, cichością grobu. Stracili wszelką nadzieję dowiedzenia się czegoś i gdy Jan wyraził stanowczą wolę jechania, Henryeta jęknęła głucho:
— Mój Boże, więc się skończyło, więc sama zostanę!
Jan pragnął się połączyć z armią północną, którą wysztyftował generał Faidherbe. Skoro korpus generała Manteuffla przerznął się aż do Dieppe, armia ta broniła trzy departamenty oddzielone od reszty Francyi, departament północy, Pas-de-Calais i Sommy; i Jan zamierzał udać się po prostu do Bouillon i potem okrążyć niemców przez Belgię. Wiedział że kończy się formacya 23-go korpusu ze starych żołnierzy Sedanu i Metzu, których można było zebrać. Słyszał, że generał Faidherbe ma działać zaczepnie i oznaczył ostatecznie swój wyjazd na niedzielę następną, gdy się dowiedział o bitwie pod Pont-Noyelle, bitwie o rezultacie niepewnym, którą jakoby francuzi wygrać mieli.
I tym razem doktór Dalichamp ofiarował się zawieźć go w swym powoziku do Bouillon. Był on niewyczerpanie dobry i odważny. W Raucourt, gdzie grasował tyfus, przyniesiony przez bawarów, miał chorych we wszystkich domach, oprócz dwóch lazaretów, które odwiedzać musiał, to jest w Raucourt i Remilly. Jego patryotyzm gorący, ciągłe protestowanie przeciw gwałtom nieustannym, spowodowały, że go dwa razy aresztowali prusacy i później puścili. To też śmiał się dobrodusznie, gdy rano przybył zabrać Jana, szczęśliwy że dopomoże do wymknięcia się znów jednemu ze zwyciężonych pod Sedanem, tym biednym i dzielnym ludziom, jak mówił, których leczył i którym dopomagał ze swej kieszeni. Jan, który był drażliwy na punkcie pieniędzy, i wiedział, że Henryeta jest biedną, przyjął piędziesiąt franków, które mu doktór zaofiarował na podróż.
Ojciec Fouchard na pożegnanie wystąpił wspaniale. Posłał Sylwinę po dwie butelki wina, chciał, by wszyscy wypili po szklaneczce na pohibel niemcom. On sam, teraz wielki pan, nie sięgnął do worka ukrytego gdzieś tajemnie; teraz spokojny zupełnie, bo wolni strzelcy z lasu Dieulet znikli, ścigani jak dzikie zwierzęta, chciał tylko korzystać z przyszłego pokoju, gdy zostanie zawarty. A nawet w przystępie wspaniałości, obiecał płacić pensyę Prosperowi, dla przywiązania go do folwarku, którego chłopak ten zresztą nie myślał opuszczać. Trącił się z Prosperem, chciał się trącić z Sylwiną, z którą przez chwilę chciał się ożenić, gdyż widział że jest rozsądną i oddaną swym obowiązkom; ale po co ma się żenić? wiedział, że odeń nie odejdzie, że nawet wtedy, gdy Karolek dorośnie i pójdzie do wojska, pozostanie tutaj. Trąciwszy się z doktorem, Henryetą i Janem, zawołał:
— Na zdrowie wszystkich! niech każdy robi swoje i będzie tak jak ja szczęśliwy!
Henryeta chciała koniecznie odprowadzić Jana do Sedanu. Ubrany on był po miejsku, w palcie i okrągłym kapeluszu, pożyczonym mu przez doktora. Dnia tego słońce świeciło i mróz był tęgi. Miano tylko przejechać przez miasto, ale Jan, dowiedziawszy się, że jego pułkownik jest u Delaherche’ów koniecznie chciał się z nim zobaczyć, a przy tej sposobności podziękować fabrykantowi za jego dobroć. Była to jego ostatnia boleść, w tem mieście pogromu i żałoby. Gdy przybyli do fabryki, przy ulicy Maqua, tragiczna śmierć wzburzyła cały dom. Gilberta straciła przytomność, pani Delaherche, płakała cicho i rzewnie, a jej syn, przyszedłszy z warsztatów, gdzie już po trochu rozpoczynano roboty, wydawał okrzyki zdziwienia. Znaleziono bowiem pułkownika, leżącego na podłodze jego pokoju, już trupa. Lampa nieśmiertelna paliła się samotnie, w zamkniętym pokoju. Lekarz, wezwany z pośpiechem, nie mógł pojąć przyczyny śmierci, ani anewryzmu, ani apopleksyi, nie było. Pułkownik umarł spiorunowany, i nikt nie wiedział, zkąd wypadł ten piorun; nazajutrz dopiero znaleziono kawałek starego dziennika, którym obłożona była jakaś książka. W dzienniku tym, był opis poddania się Metzu.
— Moja droga, rzekła Gilberta do Henryety, pan Gartlauben, przed chwilą schodząc z góry, zdjął kapelusz przed drzwiami pokoju, w którym leży ciało mego wuja... Edmund to widział; prawda, że to człowiek bardzo dobry?
Jan nigdy jeszcze, nie ucałował Henryety. Przed wsiadaniem z doktorem do kabryoletu, chciał jej podziękować za starania, za to, że go pielęgnowała i kochała, jak brata. Ale nie mógł znaleźć słów, roztworzył ramiona i uściskał ją, łkając jak dziecko. Ona straciła przytomność, i oddała mu pocałunek. Kiedy koń ruszył, odwrócił się, ręce obojga poruszyły się, a usta szeptały słowa: „Bądź zdrów! bądź zdrowa“!
Tej nocy, Henryeta, powróciwszy do Remilly, poszła na dyżur do szpitala. Czuwając w nocy, płakała ciągle, tłumiąc jęki w sobie, i łamiąc ręce rozpaczliwie.

VII.

Nazajutrz po klęsce Sedańskiej, obie armie niemieckie potoczyły swe fale ludzi ku Paryżowi; armia Metzu zbliżała się od północy doliną Marny, armia następcy tronu pruskiego, przeszedłszy Sekwanę pod Villeneuve-Saint-Georges, skierowała się ku Wersalowi, okrążając miasto z południa. I owego chłodnego poranku wrześniowego, gdy generał Ducrot, któremu powierzono korpus 14-y, zaledwie sformowany, postanowił atakować armię następcy tronu, korzystając z jej marszu skrzydłowego, Maurycy, obozując w lasach, na lewo od Meudon, ze swym nowym pułkiem 115-ym, otrzymał rozkaz maszerowania wtedy dopiero, gdy klęska była pewną. Kilka granatów wystarczyło, aby straszliwy popłoch ogarnął jeden z batalionów żuawów, złożony z rekrutów, reszta wojsk poszła za tym przykładem, wśród takiego nieładu, że ta ucieczka, zatrzymała się dopiero po za wałami, w Paryżu, gdzie przerażenie było niezmierne. Wszystkie pozycye wysunięte przed fortami południowemi, zostały stracone i tegoż jeszcze wieczoru ostatnie nici łączące miasto z Francyą, nawet telegraf drogi żelaznej wschodniej, został przerwany. Paryż był odcięty od świata.
Wieczór ten przepędził Maurycy wśród przygnębiającego smutku. Gdyby niemcy mieli więcej odwagi, byliby tej nocy obozowali na placu Karuzelu. Ale byli to ludzie nadzwyczaj rozsądni, zdecydowani na oblężenie klasyczne oznaczywszy już jak najściślej punkta osaczenia; armia Mozy miała stanąć od północy w Croissy nad Marną aż poza Épinay; armia trzecia od południa od Chennevières do Châtillon i Bougival; kwatera główna, król Wilhelm, pan Bismark i generał Moltke osiadła w Wersalu. To oblężenie olbrzymie, w które nie wierzono, stało się faktem. To miasto, ze swym obwodem ufortyfikowanym na ośmiu i pół mili przestrzeni, ze swemi piętnastu twierdzami i sześciu wysuniętemi redutami, zostało nagle uwięzione. Załoga liczyła zaledwie korpus 13-y, ocalony i sprowadzony przez jenerała Vinoy, korpus 14-y sztyftujący się jeszcze i oddany generałowi Ducrot, oba liczące razem w istocie zaledwie ośmdziesiąt tysięcy żołnierzy, do których trzeba dodać czternaście tysięcy piechoty marynarki, piętnaście tysięcy wolnych strzelców, sto piętnaście tysięcy gwardyi ruchomej, nie mówiąc o trzech kroć stu tysiącach gwardyi narodowej, rozrzuconej w dziewięciu fortach wałów miejskich. Jeżeli pod bronią stał nieomal cały lud, to brakowało żołnierzy zaprawionych do wojny i karnych. Sztyftowano ludzi, ćwiczono ich, Paryż stał się ogromnym obozem oszańcowanym. Przygotowania do obrony rosły z każdą godziną, drogi poprzecinano, domy okolicy południowej zniesiono, dwieście dział wielkiego kalibru i dwa tysiące pięćset armat polowych było gotowych prócz tych które odlewano, cały arsenał tworzący się nagle, pod nadzwyczajnym wysiłkiem patryotycznym ministra Dorian. Po zerwaniu nagocyacyj w Ferrières, gdy Juliusz Favre zawiadomił ogół o wymaganiach Bismarka, który żądał odstąpienia Alzacyi, oraz żeby załoga Strasburga poszła do niewoli i żeby zapłacono trzy miliardy wynagrodzenia, podniósł się krzyk oburzenia, wołano o dalsze prowadzenie wojny, domagano się oporu, jako nieuniknionego warunku życia Francyi. Nawet bez nadziei zwycięztwa, Paryż powinien się bronić, by ojczyzna żyć mogła!
Pewnej niedzieli ku końcowi września, wysłano Maurycego na służbę, na drugi koniec miasta. Gdy przechodził ulice i place, powziął nową nadzieję. Od porażki pod Châtillon zdawało mu się, że serca podniosły się w poczuciu wielkiego obowiązku, ach, ten Paryż, tak dotąd łakomy na rozkosz, tak blizki ostatecznego upadku moralnego, teraz stał się pełnym prostoty, gotowym do poświęceń, mężnym wśród wesołości powszechnej. Wszędzie napotykał tylko mundury, najspokojniejsi ludzie nosili kepi gwardyi narodowej. Podobnie jak w zegarze olbrzymim, którego sprężyna pękła, życie społeczne zatrzymało się nagle, przemysł, handel, interesa; jedna była tylko teraz namiętność, żądza zwycięztwa była jedynym przedmiotem rozmów, rozpłomieniała serca i głowy na zgromadzeniach publicznych, na posterunkach gwardyi, wśród nieustannego zgromadzania się ludu na chodnikach. Tym sposobem złudzenia unosiły dusze, rzucały ten lud w objęcia szaleństwa szlachetnego. Była to nerwowość chorobliwa, gorączka zaraźliwa przesadzająca tak obawy jak i ufność, rzucająca naprzód zwierzę-człowieka rozkiełznane za każdym powiewem. Na ulicy des Martyrs, Maurycy był świadkiem sceny, która go roznamiętniła. Jakaś rozszalała banda ludzi brała szturmem dom, w którym zauważono że przez całą noc jedno z najwyżej umieszczonych okien, było oświecone żywym blaskiem lampy, oczywisty sygnał dla prusaków w Bellevue. Najwybitniejsi obywatele mieszkali na strychach, by czuwać nad okolicą. Wczoraj chciano utopić w sadzawce Tujleryjskiej jakiegoś biedaka, który przeglądał plan miasta, rozłożony przed sobą na ławce. Powoli tą chorobą podejrzliwości, Maurycy niegdyś tak wolnomyślny, zaraził się także, wśród ruin tego wszystkiego w co dotąd wierzył. Już nie rozpaczał, jak w ów wieczór porażki pod Châtillon, wątpiąc czy armia francuzka odzyska kiedykolwiek męztwo; wycieczka d. 30 września na Hay i Chevilly, wycieczka d. 13 października, gdzie gwardya ruchoma zdobyła Bagneux, nakoniec wycieczka d. 21 października, w czasie której pułk jego opanował na chwilę park w Malmaison, powróciły mu całą wiarę, ten ogień nadziei, dla którego rozbudzenia wystarczała jedna iskra. Choć prusacy zwyciężali wszędzie, to armia niemniej walecznie się biła i mogła ich jeszcze pokonać. Ale główne obawy Maurycego budził sam Paryż, który od nadzwyczajnych złudzeń przechodził do zupełnego zwątpienia, dręczony obawą zdrady, w gorącej żądzy zwycięztwa. Czyż po cesarzu i marszałku Mac-Mahonie, generał Trochu i generał Ducrot, nie byli dowódzcami wiernymi, nieuśmierzonymi robotnikami klęski? Ten sam ruch, który zburzył cesarstwo, groził śmiercią rządowi obrony narodowej, cała niecierpliwość ludzi gwałtownych, chcących zagarnąć władzę, dla ocalenia Francyi. Już teraz Juliusz Favre i inni członkowie, stali się równie niepopularni, jak dawni ministrowie Napoleona III. Ponieważ nie mogą pobić prusaków, należy, by ustąpili miejsca innym: rewolucyonistom pewnym zwycięztwa, przy pomocy pospolitego ruszenia, przy pomocy różnych wynalazców, którzy chcieli podminować okolice Paryża i zniszczyć wroga, pod deszczem ognia gregoryańskiego.
W wilię 31 października, Maurycy znów był dręczony przez tę chorobę nieufności i marzeń. Wierzył teraz w takie złudzenia, z których dawniej byłby się śmiał tylko. I dla czegóżby tak być nie miało? czyż głupota i podłość ma granice? czyż cuda nie są możliwe wśród katastrof, wstrząsających światem? Zbierał się w nim gniew oddawna, od chwili, gdy się dowiedział o klęsce pod Froeschwiller, gdy stał pod Milhuzą; na myśl o Sedanie krwawiło mu się serce, jakby z ciężkiej rany, ciągle drażnionej i nieustannie rozdzieranej, każda klęska nim wstrząsała; miał ciało wycieńczone, głowę osłabioną w skutek głodu przez tyle dni, tyle nocy bez snu, rzucony w zamęt tego życia dziwnego, sam nie wiedział czy jeszcze żyje; i myśl że tyle cierpień doprowadzi do nowej katastrofy, nieuchronnej, przyprawiała go o szaleństwo, czyniła z tego człowieka wykształconego istotę instynktu, zmieniała go w dziecię rządzące się nieustannie wrażeniami chwili. Wszystko raczej, zniszczenie, wytępienie zupełne, niż oddanie jednego grosza, jednej piędzi ziemi francuzkiej. Dokonywała się w nim ewolucya, która pod ciosami pierwszej bitwy przegranej, zburzyła legendę napoleońską, bonapartyzm sentymentalny, jaki zaczerpnął z opowieści epicznych swego dziada. A nawet teraz był już przeciwny rzeczypospolitej teoretycznej i mądrej, przechylał się na stronę gwałtowności rewolucyjnej, wierzył w konieczność teroryzmu, dla wytępienia niezdolnych i zdrajców, gotowych zabić ojczyznę. To też dnia 31 października serce jego było po stronie burzycieli, gdy nowe klęski nastąpiły jedna po drugiej; utrata Bourgetu, tak walecznie zdobytego przez ochotników prasy w nocy z dnia 27 na 28; przybycie Thiersa do Wersalu, z powrotem ze swej podróży po stolicach europejskich, dokąd jeździł, jak mówiono, dla traktowania w imieniu Napoleona III; nakoniec poddanie się Metzu, które przeczuwał, którego był prawie pewny wśród rozlicznych pogłosek obiegających do koła, było drugim Sedanem, hańbą jeszcze większą. A gdy nazajutrz dowiedział się o wypadkach w ratuszu, o zwycięztwie chwilowem burzycieli, o tem, że członkowie rządu obrony narodowej byli uwięzieni aż do godziny czwartej rano, oswobodzeni dzięki tylko zwrotowi, jaki zaszedł w usposobieniu ludności, zrazu na nich oburzonej, potem zaniepokojonej myślą, że powstanie może zwyciężyć, żałował tego potworu, tej komuny, która może jedna przynieść zbawienie, powołać wszystko pod broń, ogłosić ojczyznę w niebezpieczeństwie, i odżyły w nim wszystkie wspomnienia klasyczne ludu wolnego, który umrzeć nie chce. Pan Thiers nie śmiał nawet wejść do Paryża, który uiluminowano po zerwaniu negocyacyj.
Cały listopad przeszedł wśród gorączkowego niepokoju. Drobne walki trwały ciągle, ale Maurycy nie brał w nich udziału. Stał on w obozie teraz od strony Saint-Ouen i wymykał się przy każdej sposobności, pożerany nieustanną potrzebą wiadomości. Paryż, podobnie jak on, oczekiwał czegoś ciągle, nadzwyczajnie zaniepokojony. Wybór merów zdawał się na chwilę uciszać namiętności polityczne; ale prawie wszyscy wybrani należeli do stronnictwa skrajnego, co na przyszłość było oznaką bardzo groźną. I w tej chwilowej ciszy Paryż oczekiwał wielkiej wycieczki, której tylokrotnie się domagał, zwycięztwa, oswobodzenia. Nie było teraz żadnej wątpliwości; wywrócą prusaków, przejdą po ich trupach. Porobiono przygotowania na półwyspie Gennevilliers, punkcie, który uznano za najdogodniejszy dla przebicia się. Potem, pewnego poranku ogarnęła wszystkich radość szalona na wieść o zwycięztwie pod Coulmiers. Orlean odebrany, armia Loary maszeruje, już doszła, jak mówiono, do Étampes. Wszystko się zmieniło, teraz tylko należy jej podać rękę, z tamtej strony Marny. Zreorganizowano siły zbrojne, utworzono trzy armie, jedną złożoną z batalionów gwardyi narodowej pod dowództwem generała Klemensa Thomas, drugą uformowaną z 13-go i 14-go korpusu, zwiększoną przez najlepszych żołnierzy, wziętych wszędzie po trochu, którą generał Ducrot miał poprowadzić do głównego ataku; trzecią nakoniec, armię odwodową, złożoną wyłącznie z gwardyi ruchomej, oddaną generałowi Vinoy. I zupełną miał Maurycy wiarę w powodzenie, gdy dnia 28 listopada nocował w lasku Vincennes, z pułkiem 115-tym. Trzy korpusy drugiej armii tu stały; opowiadano, że jutro rano mają się spotkać z armią Loary w Fontainebleau. Potem zaraz nastąpiło niepowodzenie, zwykłe błędy, nagły przybór wody, który przeszkodził rzuceniu mostu na promach, złe rozkazy, które ruch powstrzymały. Nocy następnej pułk 115-ty, jeden z pierwszych, przeszedł rzekę i około godziny dziesiątej, pod ogniem straszliwym, Maurycy dostał się do wsi Champigny. Był na pół oszalały, karabin palił mu dłonie, mimo że mróz był silny. Jedyną jego chęcią od chwili gdy maszerował, była żądza posuwania się naprzód, nieustannego posuwania się, aż dopóki nie połączą się z kolegami z prowincyi. Ale wprost Champigny i Bry, armia napotkała mury parków Coeuilly i Villiers, mury długie na pół kilometra, z których prusacy utworzyli nieprzebytą fortecę. Była to przeszkoda, o którą wszelka odwaga się rozbiła. Odtąd nastąpiło wahanie się i odwrót, korpus trzeci spóźnił się, pierwszy i drugi unieruchomione broniły przez dwa dni Champigny, które musiały opuścić w nocy d. 2 grudnia po bezpłodnem swem zwycięztwie. Tej nocy cała armia powróciła do obozu w lasku Vincennes białym od mrozu; a Maurycy z nogami odmrożonemi, z twarzą na ziemi zmarzłej, płakał.
Ach ponure i smutne dni po tylu nadzwyczajnych wysiłkach! Wielka wycieczka, przygotowywana od tak dawna, nieprzeparty atak, który miał oswobodzić Paryż nie udał się, i w trzy dni potem list generała Moltkego donosił, że armia Loary pobita, zmuszoną została znowu do opuszczenia Orleanu. Teraz obręcz ściskała się coraz bardziej, niemożliwa odtąd do przełamania. Ale Paryż w swej gorączce rozpaczy, znajdował nowe siły oporu. Głód się zaczynał. Od połowy października, mięso rozdawano na racye. W grudniu nie było już ani jednego bydlęcia z wielkiej gromady wołów i baranów wypuszczonych do lasku Bulońskiego, błądzących wśród pyłu swych nóg, i poczęto bić konie. Zapasy, a później rekwizycje mąki i zboża zapewniły chleb na cztery miesiące. Gdy mąkę wyczerpano, trzeba było zbudować młyny na przystaniach. Brakowało również opału, zachowano go dla mielenia zboża, pieczenia chleba, fabrykacyi broni. I Paryż bez gazu, oświecony przez rzadkie latarnie naftowe, Paryż dygoczący w swem pokryciu lodowem, Paryż, któremu wydawano racyami chleb czarny i mięso końskie, nie tracił mimo to nadziei, mówił o Faidherbie na północy, o Chanzym nad Loarą, o Bourbakim na wschodzie, jak gdyby cudem jakim mogli się zjawić zwycięzcy pod jego murami. Przed piekarniami i rzeźniami, długie łańcuchy ludzi, oczekujące na swą kolej, niekiedy się weseliły na wieść o nowem zwycięztwie mniemanem. Po zgnębieniu, koniecznem wyniku każdej klęski, odradzały się złudzenia uparte, i dochodziły do niebywałych rozmiarów śród tego tłumu odurzonego cierpieniem i głodem. Na placu Château-d’Eau, o mało tłum nie zabił jakiegoś żołnierza, który mówił o poddaniu się. Podczas gdy armia, straciwszy wszelką odwagę, czuła zbliżający się koniec i żądała pokoju, ludność domagała się jeszcze ciągle tłumnej wycieczki, wycieczki piorunowej całego ludu, nawet kobiet i dzieci, rzucających się na prusaków jak rzeka wezbrana, obalająca i unosząca wszystko.
Wśród tego Maurycy odosobniał się coraz więcej od innych kolegów, począł coraz bardziej niecierpieć rzemiosła żołnierskiego, które go osadziło pod osłoną Mont-Valérien, gdzie był bezużyteczny, nic nie robił. To też wyszukiwał sposobności, by się wymykać do Paryża, gdzie jego serce było. Najlepiej mu było śród tłumu, tam budziły się w nim nowe nadzieje. Niekiedy przypatrywał się odlatującym balonom, które co drugi dzień puszczano z dworca kolei północnej, wraz z gołębiami pocztowemi i depeszami. Na tle smutnego nieba zimowego, balony wznosiły się i nikły; i serce ściskało się z obawy, ilekroć wiatr popychał je ku niemcom. Wiele z nich musiało zginąć. On sam pisał dwa razy do siostry Henryety, niewiedząc czy otrzymała jego listy. Wspomnienie siostry, Jana — tak się zatarło w głębi tego szerokiego świata, z którego żadnych nie było wieści, że rzadko o nich myślał, jak o uczuciu wykwitłem gdzieś, w czasie innej egzystencyi. Dusza jego przepełnioną była nieustanną burzą zgnębienia i podniecenia w jakiem żył. W pierwszych dniach stycznia nowy gniew w nim zawrzał na widok bombardowania dzielnic lewego brzegu. Dotąd przypisywał opóźnienie się pod tym względom prusaków względom ludzkości, a to pochodziło tylko z trudności technicznych. Teraz gdy bomba zabiła dwie dziewczynki w Val-de-Grâce, pełen był wściekłej pogardy dla tych barbarzyńców, którzy mordują dzieci i grożą spaleniem muzeów i bibliotek. Zresztą po pierwszych dniach przestrachu, Paryż odzyskał pod bombami swój zwykły żywot, uporu heroicznego.
Od porażki pod Champigny, zrobiono tylko jedno i to nieszczęśliwe usiłowanie od strony Bourget; i gdy pod ogniem dział wielkiego kalibru strzelających z fortów, płaszczyzna Avron musiała być opuszczoną, Maurycy dzielił oburzenie, które owładnęło całem miastem. Wicher niepopularności rosnącej, która groziła upadkiem generałowi Trochu i rządowi obrony narodowej, wzmógł się tak znacznie, że omal nie zmusił ich do nowego i nieużytecznego wysiłku. Dla czego nie chcą poprowadzić w ogień trzechkroć stu tysięcy gwardyi narodowej, które proszą się o to, domagają o swój udział w niebezpieczeństwie? Będzie to wycieczka piorunowa, jakiej domagano się zaraz z początku, Paryż łamiący swe kajdany, topiący prusaków w olbrzymiej powodzi swego ludu. Trzeba było ustąpić tym życzeniom walecznych, choć z góry wiedziano, że rezultaty będą opłakane, ale dla zmniejszenia rzezi, użyto tylko wraz z armią czynną, piędziesiąt dziewięć batalionów gwardyi narodowej czynnej. Wilia 19 stycznia była rodzajem święta; olbrzymi tłum na bulwarach i Polach Elizejskich przypatrywał się defiladzie pułków, które z muzyką na czele śpiewały pieśni patryotyczne. Dzieci, kobiety im towarzyszyły, mężczyźni wskakiwali na ławki, by przesyłać im ogniste życzenia zwycięztwa. Nazajutrz cała ludność przeniosła się do Łuku tryumfalnego, i gdy rano nadeszła wieść o zajęciu Montretout, szalona nadzieja owładnęła wszystkimi. Obiegały heroiczne wieści o zapale nieprzepartym gwardyi narodowej, prusacy zostali wywróceni, Wersal będzie wzięty przed wieczorem. Ale jakież przygnębienie, gdy przed zapadającą nocą, dowiedziano się o nieuniknionej porażce! Podczas gdy kolumna lewa zajmowała Montretout, środek, przeszedłszy mur parku Buzenval, rozbił się o drugi mur wewnętrzny. Nastąpiła odwilż, ciągły drobny deszcz rozmoczył drogi, i działa, te działa ulane ze składek publicznych, w które Paryż przelał swą duszę, nie mogły przybyć!... Na prawo, kolumna generała Ducrot, wystąpiwszy zbyt późno pozostała w tyle. Nie miano sił do dalszej walki i generał Trochu musiał dać rozkaz do odwrotu. Opuszczono Montretout, opuszczono Saint-Cloud, które prusacy spalili. A gdy noc czarna zapadła, na całym widnokręgu Paryża, krwawił się tylko ten pożar.
Teraz sam Maurycy przyznać musiał, że to już koniec. Przez cztery godziny, pod straszliwym ogniem szańców pruskich, stał w parku Buzenval; gwardyą narodową, i nazajutrz, gdy powrócił, przesadzał jej waleczność. W rzeczy samej, gwardya narodowa mężnie stawała. Czyż więc porażki nie są wynikiem głupoty i zdrady wodzów? Na ulicy Rivoli spotkał tłum krzyczący: „Precz z Trochu! niech żyje komuna!“ Było to przebudzenie się namiętności rewolucyjnej, nowy powiew opinii, tak niepokojący, że rząd Obrony narodowej, niechcąc upaść, zmusił generała Trochu do podania się do dymisyi, i zastąpił go generałem Vinoy. Tegoż dnia na zgromadzeniu publicznem w Belleville, Maurycy, przyszedłszy tam, usłyszał domagania się, by jeszcze raz uderzono na prusaków masą. Pomysł był szalony, wiedział o tem, a mimo to serce mu biło na widok tej upartej żądzy zwycięztwa. Gdy wszystko przepadło, czemu nie pokusić się o cud? Przez całą noc o tem marzył.
Upłynął długi tydzień. Paryż konał bez skargi. Sklepy były zamknięte, rzadcy przechodnie nie napotykali dorożek na ulicach pustych. Zjedzono czterdzieści tysięcy koni, płacono już teraz bardzo drogo za psy, koty i szczury. Gdy zabrakło zboża, pieczono chleb z ryżu i owsa, nieco czarny, klejowaty i niestrawny; i chcąc otrzymać wyznaczone na osobę trzysta gramów, nieskończone łańcuchy, tworzone przed piekarniami, męczyły śmiertelnie. Ach te bolesne epizody oblężenia, te biedne kobiety dygoczące pod deszczem, z nogami w błocie zmarzniętem, cała nędza bohaterska wielkiego miasta, które poddać się nie chce! Śmiertelność potroiła się, teatry zamieniły się w szpitale. Z zapadającą nocą, dawne dzielnice zbytkowne zalegała ponura cisza, nieprzejrzane ciemności, podobne do przedmieści miast przeklętych, wytępionych przez zarazę. I w tej ciszy, w tych ciemnościach słychać było tylko nieustanny trzask bombardowania, widać było tylko błyski dział, odbijające się na niebie ciemnem.
Nagle dnia 29 stycznia Paryż dowiedział się, że od dwóch dni Juliusz Favre traktuje z Bismarkiem w kwestyi zawieszenia broni; współcześnie dowiedziano się, że chleb starczy zaledwie na dziesięć dni, to jest na czas konieczny dla nowego zaopatrzenia miasta w żywność. Nic nie pozostawało jak kapitulować. Paryż, oszołomiony istotnym stanem rzeczy, który mu nakoniec przedstawiono, milczał. Tegoż dnia, o północy, zagrzmiał ostatni wystrzał armatni. Potem, dnia 29, gdy niemcy zajęli forty, Maurycy poszedł z pułkiem 115-tym obozować w okolicy Montrouge, wewnątrz fortyfikacyj. Teraz rozpoczęło się dlań życie bezcelowe, próżniacze i gorączkowe. Karność rozluźniła się prawie zupełnie, żołnierze się rozpraszali, oczekiwali, włócząc się, by ich odesłano do domu. Ale on wpadł w stan dziwnej newrozy, niepokoju dręczącego go przy najmniejszej sprawie. Czytał chciwie dzienniki rewolucyjne i to zawieszenie broni trzytygodniowe, jedynie dla tego zawarte, by Francya mogła zwołać Zgromadzenie mające decydować o pokoju, wydawało mu się podstępem i ostatnią zdradą. Nawet gdyby Paryż zmuszony był do kapitulacyi, to on wraz z Gambetą był za tem, by toczyć dalej wojnę nad Loarą i na północy. Porażka armii wschodniej, zapomnianej i zmuszonej do przejścia do Szwajcaryi, doprowadzała go do wściekłości. Nakoniec wybory podnieciły go ostatecznie; tak się stało jak przewidywał, tchórzliwa prowincya, rozgniewana oporem Paryża, chciała za jaką bądź cenę pokoju, nawet z przywróceniem monarchii pod wycelowanemi działami prusaków. Po pierwszych posiedzeniach w Bordeaux, Thiers, wybrany w dwudziestu sześciu departamentach, ogłoszony naczelnikiem władzy wykonawczej, stał się w jego oczach potworem, człowiekiem kłamstwa i wszelkich zbrodni. I nie mógł się już uspokoić, ten pokój zawarty przez Zgromadzenie monarchiczne wydawał mu się szczytem hańby, wpadał w gorączkę na samą myśl twardych warunków, kontrybucyi pięciu miliardów, wydania Metzu, opuszczenie Alzacyi, złota i krwi Francyi płynących przez tę ranę otwartą i nieuleczoną.
W tym stanie umysłu, w ostatnich dniach lutego, Maurycy postanowił dezerterować. Jeden z paragrafów traktatu mówił, że żołnierze, znajdujący się w Paryżu, będą rozbrojeni i odesłani do domów. Nie czekał na to, zdawało mu się, że serce sobie wyrwie, jeżeli porzuci bruk tego Paryża pełnego chwały, co go głód tylko zmusił do poddania się; uciekł więc, wynajął na ulicy Orties, po nad wzgórzem Moulins, w domu sześciopiętrowym, pokoik ciasny umeblowany, rodzaj belwederu, z którego widział bezbrzeżne morze dachów, od Tuileryj aż do Bastylii. Jeden z dawnych kolegów z wydziału prawa pożyczył mu sto franków. Zresztą jak tylko się urządził, zaraz się zapisał do jednego z batalionów gwardyi narodowej, i trzydzieści susów żołdu musiały mu wystarczyć na utrzymanie. Myśl o egzystencyi spokojnej, samolubnej, na prowincyi, wstręt w nim budziła. Nawet listy, jakie otrzymywał od swej siostry Henryety, do której pisał zaraz po zawarciu zawieszenia broni, gniewały go swemi błaganiami, żądzą gorącą ujrzenia go, by sobie odpoczął w Remilly. Odmawiał, on przybędzie później, gdy już prusaków tam nie będzie.
I pędził życie włóczęgowskie, próżniacze, wśród wzrastającej gorączki. Nie doznawał już głodu, pierwszy kawałek chleba białego pożarł z rozkoszą. Paryż obfitujący w gorące napoje, w wódkę i wino, żył hulaszczo teraz, wpadał w ciągłe pijaństwo. Ale było to zawsze więzienie, rogatki strzeżone przez niemców, cały szereg formalności, które utrudniały wyjazd. Życie społeczne jeszcze drzemało, nie było żadnej pracy i żadnych interesów; a przecież cały lud oczekiwał tu czegoś, nie robił nic, zaczynał się narowić pod jasnem słońcem rodzącej się wiosny. Podczas oblężenia przynajmniej służba żołnierska męczyła ciało, zajmowała głowy, gdy tymczasem teraz ludność przeszła nagle do stanu zupełnego próżniactwa wśród odosobnienia od świata całego, w jakiem żyła. Podobnie jak inni, tak i on, włóczył się od rana do nocy, oddychał powietrzem zarażonem wszelkiego rodzaju szaleństwami, które od kilku miesięcy rodziły się wśród tłumu. Czytał dzienniki, uczęszczał na zebrania publiczne, ruszał niekiedy ramionami na głupstwa zbyt widoczne, mimo to wracał do siebie z umysłem przesyconym żądzą gwałtu, gotowy do czynów rozpaczy dla obrony tego, co zdawało mu się, że jest prawdą i sprawiedliwością. I w swoim małym pokoiku, zkąd spoglądał na miasto, marzył jeszcze o zwycięztwie, mówił sobie, że można ocalić Francyę, ocalić Rzeczpospolitę, byle tylko pokój nie był zawarty.
Dnia 1 marca prusacy mieli wejść do Paryża i rozgłośny krzyk oburzenia i gniewu wznosił się ze wszystkich serc. Nie było posiedzenia publicznego, na któremby Maurycy niesłyszał oskarżeń ciskanych na Zgromadzenie narodowe, na Thiersa, na ludzi 4 września, na tę hańbę najwyższą, której nie chcieli oszczędzić wielkiemu i bohaterskiemu miastu. Pewnego wieczoru nawet odważył się na wystąpienie z mową, w której wołał, że cały Paryż winien raczej umrzeć na wałach, niż pozwolić wejść choć jednemu prusakowi. W tej ludności rozkiełznanej przez całe miesiące niepokojów i głodu, teraz oddanej próżniactwu, pełnemu mar, trawionej przez podejrzenia wobec widm, które sobie sama stwarzała, powstanie samo przez się się rodziło, organizowało się na widoku wszystkich. Był to kryzys moralny, jaki można widzieć po wszystkich wielkich oblężeniach, wybuchu zmartwiałego patryotyzmu, który, napróżno rozpłomieniając duszę, zmienia się w ślepą potrzebę zemsty i zniszczenia. Komitet centralny, który delegowani gwardyi narodowej wybrali, zaprotestował przeciw wszelkim usiłowaniom rozbrojenia. Urządzono wielką manifestacyę na placu Bastylii, z czerwonemi chorągwiami, z mowami płomienistemi, zbiegowisko olbrzymie tłumu, morderstwo jakiegoś biedaka policyanta, którego przywiązano do deski, wrzucono do kanału i dobito kamieniami. W dwa dni później, w nocy 26 lutego, Maurycy obudzony został biciem w bębny i w dzwony, ujrzał na bulwarze Batingolskim całe bandy mężczyzn i kobiet ciągnących armaty, sam się zaprzągł do działa z dwudziestu innymi, słysząc że armaty te lud zabrał na placu Wagram, ażeby Zgromadzenie narodowe nie wydało ich prusakom. Było ich sto siedmdziesiąt, brakowało zaprzęgu, więc ciągniono je sznurami, popychano rękami i wyciągnięto aż na wierzchołek wzgórza Montmartre w dzikiem uniesieniu hord barbarzyńskich, ocalających swe bogi. Gdy dnia 1 marca prusacy musieli się zadowolnić zajęciem przez jeden dzień dzielnicy Pól Elizejskich, skupieni przy rogatkach, niby gromada zwycięzców niespokojnych, Paryż ponury nie poruszył się, ulice były puste, domy zamknięte, całe miasto wymarło, otulone w olbrzymi kir żałoby.
Upłynęło jeszcze dwa tygodnie i Maurycy sam nie wiedział, jak przepędzał życie w oczekiwaniu na te wypadki nieokreślone i potworne, które czuł, że się zbliżają. Pokój został ostatecznie zawarty, Zgromadzenie narodowe miało się zebrać w Wersalu dnia 20 marca; widział jednak że koniec jeszcze nie nastąpił, że odwet straszliwy teraz dopiero się zacznie. Dnia 18 marca, gdy wstawał z łóżka, otrzymał list od Henryety, w którym błagała go jeszcze raz, by przybył do nich do Remilly, grożąc mu w przeciwnym razie, że sama się do niego uda, jeżeli będzie zwłóczył ze sprawieniem jej tej wielkiej radości. W końcu mówiła o Janie i opowiadała, jak po opuszczeniu jej w końcu grudnia dla wstąpienia do armii północnej zachorował na gorączkę złośliwą w jednym ze szpitali belgijskich; że przed tygodniem pisał do niej, iż pomimo osłabienia swego jedzie do Paryża, gdzie postanowił wstąpić do wojska. Henryeta kończyła prośbą, by doniósł jej szczegółowo o Janie, jak go tylko zobaczy. Maurycy, czytając ten list, pogrążył się w słodką zadumę. Henryeta, Jan, siostra ukochana, brat nędzy i litości, mój Boże! jakże te istoty drogie obcemi się stały dla niego od chwili, gdy burza porwała go. Nie mógł dać Janowi adresu ulicy Orties, postanowił więc szukać go zaraz, zwiedzając wszystkie bióra wojskowe. Zaledwie jednak zeszedł i przechodził przez ulicę Św. Honoryusza, gdy dwaj koledzy batalionowi uwiadomili go o wypadkach w Montmartre, zaszłych w nocy i rano. I wszyscy trzej, oszołomieni zupełnie, poczęli tam biedz pędem. Ach ten dzień 18 marca, jakimże zapałem owiał Maurycego! Później nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć co wtedy mówił i robił. Zrazu, wściekły był na zamach wojskowy, jaki uczyniono przededniem, zabierając w celu rozbrojenia Paryża, działa w Montmartre. Thiers, powróciwszy przed dwoma dniami z Bordeaux, rozmyślał nad tem, ażeby Zgromadzenie narodowe mogło bez obawy ogłosić monarchię w Wersalu. Potem ujrzał się w samem Montmartre, koło godziny dziewiątej, rozogniony opowiadaniami o zwycięztwie, jakie wszędzie słyszał. Szybkie nadejście wojsk, szczęśliwe opóźnienie się zaprzęgu — dozwoliło gwardyi narodowej chwycić za broń, żołnierze bowiem nie śmieli strzelać do kobiet i dzieci, podnosząc broń do góry, witając się po bratersku z ludem. Potem przypomniał sobie jak przebiegał Paryż, widząc już od południa że stolica należy do komuny, prawie bez bitwy. Thiers i ministrowie uciekli z gmachu ministeryum spraw zagranicznych, gdzie się zebrali, a potem cały rząd uciekł do Wersalu; trzydzieści tysięcy wojska wyprowadzono pośpiesznie, rozstawiając około pięciu tysięcy na ulicach. Koło godziny szóstej na rogu bulwaru zewnętrznego, Maurycy ujrzał się wśród gromady szaleńców, słuchających bez oburzenia ohydnego opowiadania o morderstwie generałów Lecomte’a i Klemensa Thomas. O generałowie! przypomniał sobie tych z pod Sedanu, epikurejczyków i mierności; jeden mniej, jeden więcej, cóż to znaczyło! I resztę dnia przepędził w tym stanie podniecenia, które zmieniało dlań wszystkie rzeczy, powstanie, upragnione przez sam bruk uliczny, nagle urosłe i za jednym zamachem opanowujące wszystko, dzięki zbiegowi okoliczności, które nakoniec o godzinie dziesiątej wieczór oddały ratusz członkom Komitetu centralnego, zdziwionym, że tu się znajdują.
Jedno tylko wspomnienie pozostało niezamąconem w pamięci Maurycego, to jest niespodziewane spotkanie się z Janem. Ten ostatni od trzech dni znajdował się w Paryżu, dokąd przybył bez grosza, zmizerowany jeszcze, wycieńczony przez febrę dwumiesięczną, która go zmusiła do pobytu w szpitalu w Brukselli; odszukawszy jednego z dawnych kapitanów pułku 106, kapitana Ravaud, przystał do nowej kompanii pułku 124-go, którą tenże dowodził. Dostał swe dawne galony kaprala i właśnie tego wieczoru opuścił koszary księcia Eugeniusza, ostatni ze swą sekcyą, dla przejścia na brzeg lewy, gdzie cała armia otrzymała rozkaz skoncentrowania się, gdy na bulwarze Św. Marcina ogromny tłum zatrzymał jego szeregi. Krzyczano, mówiono, że ich rozbroją. Bardzo spokojnie odpowiadał, żeby mu dano pokój, że wszystko to nic go nie obchodzi, że chce tylko spełnić rozkaz, nie czyniąc nic złego nikomu. Ale wydał okrzyk radości, spostrzegłszy Maurycego, który mu się rzucił w objęcia i ściskał go po bratersku.
— Jakto, więc to ty?... Siostra mi pisała.. Wyszedłem cię szukać dziś rano w biurach wojskowych...
— Ach, mój biedny chłopcze, jakże się cieszę, że cię widzę, ale gdzie tu kogo, w tem przeklętem mieścisku znaleźć można?
Tłum mruczał ciągle, i Maurycy się zwrócił do ludu:
— Obywatele, pozwólcie mi z nimi pogadać. To są dzielni ludzie, odpowiadam za nich.
Wziął przyjaciela za ręce i szepnął:
— Wszak prawda, zostaniesz z nami?
Twarz Jana wyrażała nadzwyczajne zdziwienie.
— Z wami? co to znaczy?
Przez chwilę słuchał jego gniewnych skarg na rząd, na wojsko, wspomnień tego co przecierpieli, tłomaczeń, że nakoniec będą panami, ukarzą niedołęgów i podłych, ocalą Rzeczpospolitę. I w miarę jak usiłował zrozumieć, jego spokojna twarz ciemnego chłopa zachmurzała się coraz bardziej niezadowoleniem i smutkiem.
— Nie, nie, mój chłopcze, nie zostanę wcale, jeżeli to dla tego... Mój kapitan kazał mi iść do Vaugirard z mymi ludźmi, i idę. Choćby pioruny z nieba biły, ja iść muszę. To przecież jest proste, sam to musisz rozumieć.
Począł się śmiać z prostotą i dodał:
— To ty z nami pójść powinieneś.
Ale Maurycy z ruchem gorącego oburzenia puścił jego ręce. I obadwaj stali przez kilka chwil patrząc na siebie, jeden ogarnięty szałem, który porwał cały Paryż, chorobą przybyłą z daleka, fermentem złym ostatniego panowania, drugi silny swym zdrowym zmysłem i swą ciemnotą, wyrosły na uboczu, w kraju pracy i oszczędności. Mimo to, obaj byli braćmi, nici mocne ich łączyły, i było to prawdziwe zerwanie, gdy nagle gwałtowne pchnięcie tłumu, rozdzieliło ich zupełnie.
Odepchnięcie tłumu na chodnik nastąpiło w skutek pojawienia się pułku 79-go, którego zbite szeregi wysunęły się z ulicy sąsiedniej. Rozległy się znowu krzyki, ale nie śmiano zagrodzić drogi żołnierzom, których oficerowie prowadzili. Uwolniona w ten sposób sekcya 124-go pułku mogła posuwać się dalej.
— Do widzenia, Janie!
— Do widzenia, Maurycy!
Kłaniali się sobie rękami, ustępując przed fatalnością gwałtowną tego rozdziału, mając mimo to serce przepełnione sobą nawzajem.
Maurycy pierwszy nazajutrz zapomniał, wśród wypadków nadzwyczajnych, jakie się pojawiły. Dnia 19 Paryż obudził się bez rządu, raczej zdziwiony niż przerażony popłochem, który porwał do Wersalu w nocy wojsko, służbę publiczną, ministrów; a ponieważ pogoda była prześliczna tej niedzieli marcowej, Paryż wylał się spokojnie na ulicę dla przypatrzenia się barykadom. Wielki afisz biały komitetu centralnego, zwołujący lud na wybory komunalne, zdawał się być mądrze zredagowanym. Dziwiono się tylko, że był podpisany przez nazwiska całkiem nieznane. Tego poranku Paryż był przeciw Wersalowi, urażony nań za to, co ucierpiał, i pełen podejrzeń. Była to zresztą anarchia zupełna, walka merów i komitetu centralnego, usuwania próżne pierwszych dążące do zgody, gdy drudzy niepewni jeszcze, czy cała gwardya narodowa stanie po ich stronie, domagali się skromnie swobody municypalnej. Strzały wymienione na pokojową manifestacyę na placu Vendôme, kilka ofiar, których krew zaczerwieniła bruk, rzuciły na miasto postrach. I podczas gdy powstanie tryumfujące owładało ostatecznie wszystkiemi ministeryami i całą administracyą, w Wersalu gniew i strach był wielki, rząd śpieszył się ze zgromadzeniem sił wojskowych, wystarczających na odparcie ataku, którego lada chwila się spodziewał. Najlepsze wojska z armii północnej i Loary zostały śpiesznie wezwane, w kilka dni zgromadzono osiemdziesiąt tysięcy ludzi, i ufność powróciła tak prędko, że dnia 2 kwietnia dwie dywizye, rozpoczynając kroki zaczepne odebrały federalistom Puteaux i Courbevoie.
Nazajutrz dopiero, gdy Maurycy wyruszył ze swym batalionem na zawojowanie Wersalu, w gorączce wspomnień, ujrzał smutną twarz Jana, wołającego doń: do widzenia! Atak na Wersal zdumiał i oburzył gwardyę narodową. Trzy kolumny, około piędziesięciu tysięcy ludzi, wyruszyło o świcie przez Bougival i Meudon, dla owładnięcia Zgromadzeniem monarchicznem i zbrodniarzem Thiersem. Była to wycieczka piorunowa, tak gorąco wymagana w czasie oblężenia, i Maurycy pytał się siebie, gdzie zobaczy Jana, może tam, śród trupów pobojowiska. Ale ucieczka prędko nastąpiła, zaledwie doszedł jego batalion do płaskowzgórza Bergères, na gościniec do Rueil, gdy nagle granaty, wystrzelone z Mont-Valérien, padły w jego szeregi. Wszyscy skamienieli, jedni sądzili że fort był zajęty przez współtowarzyszów, inni opowiadali, że komendant obiecał nie strzelać. Szalony popłoch ogarnął żołnierzy, bataliony się rozprysły, wbiegły pędem do Paryża, a czoło kolumny, obskoczone ruchem skrzydłowym generała Vinoy, zginęło prawie zupełnie w ulicach Rueil.
Maurycy, ocalawszy wśród rzezi, oburzony że się bić musiał, wrzał z nienawiści przeciw temu mniemanemu rządowi porządku i legalności, który bity w każdem spotkaniu z prusakami, odzyskiwał odwagę tylko wobec Paryża. A armia niemiecka jeszcze tu stała, od Saint-Denis do Charenton, przypatrując się temu pięknemu widowisku upadku narodu. W przystępie żądzy zniszczenia, jaka nim owładała, pochwalał pierwsze kroki gwałtowne, budowę barykad, zagradzających ulice i place, aresztowanie zakładników, arcybiskupa, księży, dawnych urzędników. Z obu stron zaczęły się okrucieństwa: Wersal rozstrzeliwał jeńców, Paryż wydawał dekret, że za jednego ze swych żołnierzy spadną trzy głowy zakładników, i resztę rozsądku, jaką jeszcze posiadał Maurycy, po tylu wstrząśnieniach i ruinach, niósł wicher szaleństwa, wiejący ze wszech stron. Komuna wydawała mu się jako mścicielka hańby, jako oswobodzicielka niosąca żelazo do odcięcia zgangrenowanych członków, jako ogień czyszczący. Wszystko to niezbyt jasno przedstawiało się jego umysłowi, wykształcenie przypominało mu po prostu wspomnienia klasyczne, miasta wolne i tryumfujące, federacye bogatych prowincyj, narzucające swe prawa światu. Jeżeli Paryż zwycięży, to ujrzy go w chwale, odradzającym Francyę przez sprawiedliwość, wolność wytwarzającym nową społeczność, wyniosłszy szczątki zbutwiałe przeszłości. Co prawda, to po wyborach, imiona członków komuny zdziwiły go nieco mieszaniną nadzwyczajną umiarkowanych, rewolucyonistów i socyalistów wszelkich odcieni, którym powierzono dokonanie wielkiego dzieła. Znał wielu z pomiędzy tych ludzi i uważał ich za zupełne mierności. Czyż najlepsi z nich nie rozbiją się, nie wyczerpią wobec chaosu idei, które przedstawiają? Ale w dniu, w którym komuna uroczyście się ukonstytuowała na placu Ratusza, podczas gdy działa grzmiały a czerwone chorągwie wiatr miotał, chciał o wszystkiem zapomnieć, podniecony znowu nadzieją bez granic. I rozpoczęły się nowe złudzenia wśród chorobliwego stanu umysłu, wśród kłamstw jednych i wiary pełnej uniesień drugich.
Przez cały kwiecień, Maurycy znajdował się w Neuilly. Wczesna wiosna rozbudziła kwitnące lilie, bito się wśród rozkosznej zieleni ogrodów i gwardya narodowa wracała wieczorem do domu z pękami kwiatów na końcu swych karabinów. Wojska zgromadzone teraz w Wersalu były tak liczne, że utworzono z nich dwie armie, jedną czynną pod rozkazami marszałka Mac-Mahona, drugą odwodową pod wodzą generała Vinoy. Co do komuny, to ta posiadała przeszło sto tysięcy gwardyi narodowej uruchomionej i prawie tyleż w rezerwie, ale właściwie biło się zaledwie piędziesiąt tysięcy. Plan ataku wersalczyków z każdym dniem wyraźniej się zarysowywał; po Neuilly zajęli oni zamek Bécon, potem Asnières, jedynie dla tego by ścisnąć koło osaczenia; liczyli oni na to, że jak tylko zdobędą szańce pod ogniem dośrodkowym Mont-Valérien i fortu Issy, to wejdą do miasta przez Point-du-Jour. Mont-Valérien należał do nich, wszystkie więc usiłowania ich skierowane były do owładnięcia Issy, który atakowali, korzystając z dawnych robót pruskich. Od połowy kwietnia ogień karabinowy i armatni nie ustawał. W Levallois, w Neuilly, walka trwała nieustannie, ogień tyralierski ciągły, dzień i noc. Działa wielkiego kalibru, osadzone na opancerzonych wagonach, jeżdżące koleją obwodową, strzelały do Asnières po nad Levallois. Głównie jednak w Vanves, w lasy, bombardowanie wywoływało straszne skutki, wszystkie szyby w Paryżu drżały, jak w najcięższych dniach oblężenia. A gdy dnia 9 maja, po pierwszym popłochu, fort Issy ostatecznie wpadł w ręce armii wersalskiej, był to dla komuny cios dotkliwy, cios, który wywołał najstraszliwsze skutki.
Maurycy cieszył się z utworzenia Komitetu ocalenia publicznego. Przychodziły mu na myśl wspomnienia historyczne, czyż nie wybiła bowiem godzina, w której należy się chwycić środków najenergiczniejszych, by zbawić ojczyznę? Ze wszystkich gwałtów jeden tylko zaniepokoił jego duszę tajemnie, to jest — obalenie kolumny Vendôme; oskarżał się jednak o słabość dziecięcą, zdawało mu się, że słyszy jeszcze opowiadania swego dziada o Marengo, Austerlitzu, Jenie, Eylau, Frydlandzie, Wagramie, Moskwie, opowiadania bohaterskie, na wspomnienie których dreszcz go ogarniał. Ale że zburzono dom Thiersa mordercy, że zatrzymano zakładników, jako gwarancyę i groźbę, czyż to nie były represalia słuszne, w tej nienawiści rosnącej wersalczyków przeciw Paryżowi, który bombardowali, w którym granaty dziurawiły dachy i zabijały kobiety? Posępna potrzeba niszczenia podniosła w nim głowę, w miarę jak się zbliżał koniec jego marzeń. Jeżeli idea sprawiedliwości i zemsty ma zginąć w potokach krwi, niech więc ziemia się rozpadnie, niech się przetworzy w jednem z tych zaburzeń kosmicznych, które odnawia życie! Niech Paryż runie, niech zgorzeje jak olbrzymi stos ofiarny, niż żeby miał zgnić w występku i nędzy wśród starej społeczności zepsutej przez ohydne zbrodnie! I miał jeszcze inne sny ponure, miasto olbrzymie zmienione w zgliszcza, szczątki tylko dymiące po obu brzegach rzeki, rana wypalona ogniem, katastrofa bez nazwy, bezprzykładna, z której wyjdzie lud nowy. Rozgorączkowywał się coraz bardziej obiegającemi pogłoskami o całych dzielnicach podminowanych, o katakumbach napełnionych prochem, o pomnikach, które mają być w powietrze wysadzone, o drutach elektrycznych łączących ze sobą miny, by jedna iskra mogła je naraz zapalić, o znacznych zapasach materyj palnych, zwłaszcza nafty, mogącej ulice i place zamienić w rzeki, w morza płomieni. Komuna przysięgała, że jeżeli wersalczycy wejdą, żaden z nich nie przejdzie po za barykady, tworzące kwadrat, bruk się zapadnie, domy runą, Paryż buchnie płomieniem i pochłonie wszystko!
Maurycy, zagłębiając się w te marzenia szalone, współcześnie czuł niezadowolenie głuche przeciw samej komunie. Nie miał ufności do ludzi, uważał ich za nieudolnych, szarpanych przez mnóstwo żywiołów sprzecznych, rozjątrzonych, niezgodnych i głupich, w miarę jak byli bardziej zagrożeni. Ze wszystkich reform społecznych, które komuna zapowiedziała, nie zdołała ani jednej urzeczywistnić i był pewnym, że niepozostawi za sobą żadnego dzieła trwałego. Główną jej wadą była rywalizacya, która ją zjadała, podejrzenia trawiące, wśród których żył każdy z jej członków. Wielu z umiarkowańszych, z zaniepokojonych nie brało udziału w jej posiedzeniach. Inni działali pod naciskiem wypadków, drżeli przed dyktaturą możliwą, przyszli do tego, że pojedyncze grupy zgromadzenia rewolucyjnego tępiły się nawzajem, pod pozorem zbawienia ojczyzny. Po Cluserecie, po Dąbrowskim, Rossel stał się podejrzanym. Delescluze, mianowany komisarzem cywilnym przy wojsku, nie mógł nic zrobić, pomimo wielkiej swej władzy. I wielkie usiłowania społeczne marnowały się, ginęły wśród odosobnienia, jakie z każdą godziną się zwiększało około tych ludzi ogarniętych niemocą, zdolnych tylko do czynów rozpaczy.
W Paryżu postrach wzrastał. Paryż zrazu rozdrażniony przeciw Wersalowi, jeszcze drżący od cierpień oblężenia, odsuwał się teraz od komuny. Przymusowe rekrutowanie, dekret wcielający do wojska wszystkich mężczyzn do lat czterdziestu, rozdrażnił ludzi spokojnych i spowodował tłumną ucieczkę. Uciekano przez Saint-Denis, pod przebraniami, z fałszywemi dokumentami alzackiemi, spuszczano się w rowy fortyfikacyj przy pomocy sznurów i drabin, podczas nocy ciemnych. Bogate mieszczaństwo oddawna się wyniosło. Żadna fabryka, żaden przemysł nie pracował. Nie było handlu, ani pracy, stan ciągłego próżniactwa, w oczekiwaniu pełnem niepokoju rozwiązania nieuniknionego. Lud żył ciągle tylko z żołdu gwardyi narodowej, z tych trzydziestu su, które płacono teraz z milionów zabranych Bankowi, owe trzydzieści su, dla których wielu szło do wojska, stały się w gruncie rzeczy jedną z przyczyn zaburzeń. Całe dzielnice opustoszały, sklepy były zamknięte, domy umarłe. Pod jasnem słońcem majowem, na ulicach pustych, spotykało się tylko wspaniałe pogrzeby federalistów poległych w bitwie, orszaki bez księży, karawany pokryte czerwonemi chorągwiami, za któremi szedł tłum niosący bukiety z nieśmiertelników. Kościoły zamknięte co wieczór przemieniały się w sale klubowe. Wszystkie dzienniki zawieszono, prócz rewolucyjnych. Był to Paryż zniszczony, ten wielki i nieszczęśliwy Paryż, który zachował do Zgromadzenia narodowego wstręt stolicy republikańskiej, w którym teraz szalał teroryzm komuny, niecierpliwość wyzwolenia się od niej wśród strasznych historyj jakie obiegały, aresztowania codziennego zakładników, beczek prochu znoszonych do kanałów, gdzie jak mówiono, stoją ludzie z pochodniami, czekając na sygnał.
Maurycy, który dotąd nigdy nie pijał, teraz niejako zatopił się w pijaństwie powszechnem. Zdarzało mu się teraz, gdy był na służbie na jakim posterunku wysuniętym, lub gdy noc przepędzał w kordegardzie, że wypijał szklankę koniaku. Jeżeli wypił drugą, wpadał w zapał pod wpływem alkoholu, który mu twarz zaogniał. Była to zaraza ogólna, upojenie się chroniczne, pozostałość pierwszego oblężenia, zaostrzona przez drugie, ta ludność pozbawiona chleba, ale mająca pełne beczki wódki i wina, którą nasycona, drżała jednak do gorzałki. W niedzielę, dnia 21 maja po raz pierwszy w swem życiu, Maurycy powrócił pijany do mieszkania przy ulicy Orties, gdzie od czasu do czasu noc przepędzał. Cały dzień przepędził w Neuilly, strzelając, pijąc z kolegami, w nadziei, że tym sposobem przezwycięży niezmierne znużenie, pod którem upadał. Potem napół nieprzytomny, resztką sił przywlókł się i rzucił na łóżko w swem mieszkaniu, raczej instynktem wiedziony, gdyż nigdy nie mógł sobie przypomnieć, jak się tu dostał. Nazajutrz, gdy słońce już było wysoko, odgłos dzwonów, bębnów i trąb zbudził go. Wczoraj w Pont-du-Jour, wersalczycy, znalazłszy jeden z szańców opuszczony, weszli swobodnie do Paryża.
Zeszedł, ubrawszy się pośpiesznie, z karabinem zarzuconym na plecy; gromada zmieszanych mocno towarzyszów, których spotkał w merostwie okręgu, opowiedziała mu zdarzenia wieczorne i nocne, wśród takiej wrzawy, że z trudnością mógł zrozumieć o co idzie. Od dziesięciu dni, odkąd fort Issy i wielka baterya w Montretout, wspierana przez Mont-Valérien, strzelała do szańców, szaniec w Saint-Cloud stał się niemożliwym do utrzymania; miano doń nazajutrz szturm przypuścić, gdy jeden z przechodniów, koło godziny piątej, widząc że nikt nie strzeże wałów, przywołał ruchem ręki straże, stojące najdalej w odległości piędziesięciu metrów. Nie zwlekając, zaraz dwie kompanie 37-go pułku liniowego, zajęły szaniec. Po nich cały korpus 4-ty, dowodzony przez generała Douay, wszedł tutaj. Przez całą noc wojska płynęły, jak nieprzerwana fala. O godzinie siódmej dywizya Vergé pomaszerowała ku mostowi Grenelle i posunęła się aż do Trocadéro. O godzinie dziewiątej, generał Clinchant wziął Passy i la Muette. O godzinie trzeciej rano, korpus I-szy obozował w lasku Bulońskim, a w tymże czasie dywizya Bruat przeszła Sekwanę dla zdobycia rogatki Sewrskiej i ułatwienia wejścia korpusowi 2-mu, który pod rozkazami generała Cissey, miał zająć dzielnicę Grenelle w godzinę później. Tym sposobem, dnia 22 rano, armia wersalska była panią Trocadéro i la Muette na brzegu prawym, Grenelle na brzegu lewym; stało się to wśród oszołomienia, gniewu i nieładu w komunie, która wołała że to zdrada i traciła przytomność ducha wobec upadku nieuniknionego.
Gdy Maurycy zrozumiał, pierwszą jego myślą było, że nadszedł koniec i najlepiej będzie odebrać sobie życie. Ale dzwony biły nieustannie, bębny grzmiały coraz silniej, kobiety, nawet dzieci pracowały przy barykadach, ulice napełniały się rozgorączkowanemi batalionami, zwołanemi pośpiesznie, biegnącemi na swe stanowiska bojowe. Koło południa nadzieja nieśmiertelna odżyła w sercach rozegzaltowanych żołnierzy komuny, zdecydowanych zwyciężyć, zwłaszcza gdy się przekonano, że wersalczycy, jeszcze się nie ruszyli. Ta armia, której lękali się, że zobaczą w Tuileryach w ciągu dwóch godzin, działała z nadzwyczajną ostrożnością, nauczona smutnem doświadczeniem, przesadzając w trzymaniu się taktyki, której nauczyli ją prusacy tak boleśnie. W ratuszu, komitet ocalenia publicznego i Delescluze, komisarz wojskowy, organizowali i kierowali obroną. Mówiono, że z pogardą odrzucili ostatnie usiłowanie zgody. To rozpalało odwagę, tryumf Paryża stawał się pewnym, opór wszędzie miał być rozpaczliwy, jak atak miał być nieubłagany, wśród nienawiści przepełnionej kłamstwami i okrucieństwami, jakie gorzały w sercach obu armii. Dzień ten Maurycy przepędził w okolicy Pola Marsowego i Inwalidów, cofając się wolno, z ulicy na ulicę, strzelając ciągle, nie mógł odszukać swego batalionu, walczył z nieznanymi sobie kolegami, zaprowadzony przez nich na brzeg lewy, nie wiedząc nawet kiedy i jak. Koło godziny czwartej bronili oni barykady; opuścili ją dopiero o zmroku, gdy się dowiedzieli że dywizya Bruat, maszerując wzdłuż wybrzeża, owładnęła gmachem Ciała prawodawczego. O mało nie dostali się do niewoli, z wielkim trudem wydobyli się na ulicę Lille, okrążając przez ulicę Św. Dominika i Bellechasse. Gdy noc zapadła, armia wersalska zajmowała linię, wychodzącą od rogatki Vanves, przez gmach Ciała prawodawczego, pałac Elizejski, kościół Św. Augustyna, dworzec Saint-Lazare i dotykającą się rogatki Asnières.
Następujący dzień, 23, wtorek wiosenny, oblany jasnem i ciepłem słońcem, był dla Maurycego dniem straszliwym. Kilkuset federalistów, do których należał, składało się z ludzi rozmaitych batalionów, trzymało jeszcze w swym ręku całą dzielnicę, od wybrzeża aż do ulicy Św. Dominika. Większość biwakowała na ulicy Lille, w ogrodach pałacowych, znajdujących się tamże. On sam zasnął głęboko, na trawniku, obok pałacu Legii honorowej. Od rana sądził, że wojska wyruszą z gmachu Ciała prawodawczego i odrzucą ich po za barykady ulicy du Bac. Tymczasem godziny upływały i atak nie następował. Wymieniano tylko kule bezcelowo z jednego końca ulicy na drugi. Wersalczycy wykonywali swój plan z rozsądną powolnością, z postanowieniem nieuderzania od czoła na potężne fortyfikacye, jakie powstańcy urządzili na tarasie Tuileryjskim, zamierzając je okrążyć od prawego i lewego, wzdłuż szańców, tak żeby najprzód zawładnąć Montmartrem i Obserwatoryum, ażeby tym sposobem całą dzielnicę środkową otoczyć siecią ogromną. Około drugiej godziny Maurycy słyszał jak mówiono, że sztandar trójkolorowy powiewa na Montmartre; zaatakowana przez trzy korpusy armii naraz, które rzuciły swe bataliony na wzgórze od północy i wschodu, przez ulice Lepic, Saules i Mont-Cenis, wielka baterya w Moulins de la Galotte została zdobyta; i zwycięzcy wylewali się na Paryż, opanowując plac Św. Jerzego, Matki Boskiej Loretańskiej, merostwo przy ulicy Drouot, nową Operę; podczas gdy na lewym brzegu, ruch okolny, począwszy od cmentarza Montparnasse, zajął plac Enfer i jarmark koński. Zdumienie, wściekłość i przestrach wzbudzały te wiadomości, ten postęp tak nagły wojsk. Jakto? Montmartre wzięte w dwie godziny, Montmartre cytadela powstania, pełna chwały i niezdobyta! Maurycy wkrótce zauważył, że szeregi rzedzieją, że kobiety, drżąc, wymykają się cichaczem, biegną myć sobie ręce, przyodziewać się w bluzy w obawie represji. Obiegała pogłoska, że zostaną okrążeni przez Croix-Rouge, na który atak przygotowywano. Już barykady na ulicy Martignac i Bellechasse zostały wzięte, dostrzegano już czerwone spodnie z wylotu ulicy Lille. Pozostali wkrótce tylko silnie przekonani i zaciekli, Maurycy i piędziesięciu innych, zdecydowanych na śmierć, zabiwszy jak można najwięcej tych wersalczyków, którzy obchodzili się z federalistami, jak z rozbójnikami, którzy rozstrzeliwali jeńców, po za linią bitwy. Od wczoraj straszliwa nienawiść wzrosła, było to wytępienie między tymi buntownikami umierającymi za swe marzenia, i tą armią dyszącą namiętnościami reakcyjnemi, rozdrażnioną, że jeszcze bić się musi.
Koło godziny piątej, gdy Maurycy i jego towarzysze cofać się poczęli ostatecznie po za barykady ulicy Bac, przemykając się z bramy do bramy na ulicy Lille, strzelając ciągle, ujrzeli nagle olbrzymi dym czarny, wydobywający się z otwartego okna pałacu Legii honorowej. Był to pierwszy pożar, rozniecony w Paryżu; i Maurycy, pod wpływem wściekłego szaleństwa, które nim owładnęło, uczuł radość dziką. Wybiła godzina, niech więc całe miasto goreje, jak stos olbrzymi, niech ogień oczyszcza świat! Nagle został mocno zdziwiony; pięciu czy sześciu ludzi, wybiegło szybko z pałacu, a na ich czele, biegł jakiś wysoki chwat, w którym poznał Chouteau, swego dawnego kolegę w pułku 106-ym. Po dniu 18 marca, widział go już raz, w czapce obszytej galonami, obecnie spostrzegł, że cały jest pokryty galonami, widocznie należał do sztabu jakiegoś generała, który się wcale nie bił. Przypomniał sobie pewną historyę, jaką mu niedawno opowiadano, że Chouteau mieszkał w pałacu Legii honorowej, żył tam w towarzystwie kochanki, wśród biesiad nieustannych, kładąc się w butach na miękie przepyszne łóżka, strzelając dla żartów w lustra z rewolweru. Zapewniano nawet, że jego kochanka, pod pozorem zakupywania wiktuałów na targu, wyjeżdżała codzień rano w pojeździe dworskim, wywożąc stosy bielizny skradzionej, zegary i meble. I Maurycy, widząc go biegnącego ze swymi ludźmi, trzymającego w ręku kociołek z naftą, uczuł głębokie niezadowolenie, okropną wątpliwość, która zachwiała odrazu jego dotychczasową wiarę. Czyż dzieło straszliwe, może być dobrem, gdy taki człowiek doń się zabiera?
Upływały godziny, bił się teraz z rozpaczą, mając jedno tylko pragnienie, żeby umrzeć. Jeżeli się omylił, to niechże przynajmniej błąd swój krwią okupi! Barykada, zamykająca ulicę Lille, na wysokości ulicy Bac, była bardzo silna, zbudowana z worków i beczek z ziemią, zaopatrzona z czoła w głęboki rów. Bronił jej z kilkunastu zaledwie federalistami, wszyscy do połowy zakryci, zabijając na pewno każdego żołnierza, który się pokazał. On sam, aż do zmroku nie ruszył się, wystrzelił swe ładunki, milczący, oszalały z rozpaczy. Widział jak zwiększał się w pałacu Legii honorowej dym gęsty, który wiatr rozwłóczył po ulicy, choć w szarym blasku kończącego się dnia, ognia dojrzeć nie można było. W sąsiednim pałacu także wybuchnął pożar. Nagle jeden z kolegów nadbiegł doń z ostrzeżeniem, że żołnierze, nie mogąc zdobyć barykady od czoła, zaczęli przemykać się przez ogrody i domy, przebijając mury oskardami. Wszystko więc było skończone, mogli się tu zjawić lada chwila. Jakoż przy blasku płomienia wydobywającego się z okien, zauważył Chouteau i jego ludzi wdzierających się szybko do jednego z domów narożnych, z naftą i pochodniami. W pół godziny później, pod niebem czarnem, cały kwadrat domów się palił; on zaś ciągle ukryty po za beczkami i workami, korzystał z nagłej jasności, by zabijać żołnierzy nierozsądnych, którzy zapuszczali się w ulicę.
Jak długo Maurycy strzelał? Nie miał pojęcia o czasie i miejscu. Mogła być godzina dziewiąta, może dziesiąta. Straszliwa czynność, której się oddawał, sprawiała mu nudności, jak gdyby wypił kiepskiego wina. Dokoła niego domy gorejące, sprawiały żar nieznośny, dusiły go rozgrzanem silnie powietrzem; kwadrat zamknięty przez góry wyrwanego bruku zmienił się w obóz oszańcowany, trawiony przez pożar, przez deszcz spadających szczątków płomienistych. Wszak taki był rozkaz, — zapalać całe dzielnice, po opuszczeniu barykad, palić Paryż i zgliszcza tylko oddawać. Zauważył, że nie tylko na ulicy Bac palą się domy. Przed sobą widział niebo, pokryte olbrzymią łuną krwawą, słyszał warczenie dalekie, jak gdyby całe miasto gorzało. Na prawo, wzdłuż Sekwany, wybuchły nowe wielkie płomienie. Oddawna stracił już z oczów Chouteau, który uciekł przed kulami. Z pomiędzy towarzyszów Maurycego, najzawziętsi wymykali się jeden za drugim, przestraszeni wieścią, że mogą być lada chwila otoczeni. W końcu został sam, wyciągnięty między dwoma workami z piaskiem, i strzelał ciągle, gdy żołnierze, przedostawszy się przez podwórza i ogrody, wydostali się przez jakiś dom na ulicy Bac i rzucili się naprzód.
Maurycy w zapale tej walki ostatniej, od dwóch dni, nie pomyślał o Janie. I Jan także, od chwili gdy wszedł do Paryża ze swym pułkiem, którym wzmocniono dywizyę Bruat, nie pamiętał wcale o Maurycym. Wczoraj strzelał na polu Marsowem i na stoku Inwalidów. Dziś dopiero koło południa opuścił Palais Bourbon, by zdobyć okoliczne barykady, aż do ulicy Saints-Pères. Tak spokojny zwykle, powoli wpadł w rozdrażnienie w tej wojnie bratobójczej, wśród towarzyszów, którzy gorąco pragnęli spoczynku po tylu trudach. Jeńcy, których odsyłano z Niemiec i wcielano do pułków, przybywali wcale nieoburzeni na Paryż, ale opowiadania o okropnościach komuny rozdrażniły ich mocno. Co do Jana, to raniły one jego poczucie praw własności i porządku. Był on zawsze chłopem rozsądnym, pragnącym pokoju, żeby można znów pracować, zarabiać, obmyć się z krwi! Najbardziej jednak, wśród tego gniewu wzrastającego w nim ciągle, doprowadzały go do szaleństwa pożary. Palić domy, pałace, dla tego tylko, że się jest słabszym, nie! to za wiele! Tylko zbóje mogą robić coś podobnego! A choć wczoraj sumaryczne egzekucye oburzały go, to dziś nie był już panem siebie, stał się dzikim, bił, mordował z oczami wytrzeszczonemi od gniewu.
Jan wskoczył gwałtownie na ulicę Bac z kilku żołnierzami swej sekcyi. Z początku nie dostrzegł nikogo, myślał, że barykada została opanowana. Potem, tam między dwoma workami z piasku zauważył jakiegoś komunarda, który się ruszał, mierzył i strzelał jeszcze w ulicę Lille. I jak gdyby popchnięty przez szalone przeznaczenie losu, skoczył i przybił bagnetem człowieka do barykady.
Maurycy nie miał czasu się odwrócić. Krzyknął i podniósł głowę. Pożar oblał go blaskiem oślepiającym.
— O Janie, mój stary Janie, więc to ty?
Umrzeć chciał, gorąco pragnął. Ale umrzeć z ręki swego brata, tego było za wiele, to gorzką boleścią zatruwało mu konanie.
— A więc to ty, Janie, mój stary Janie?
Jan, jakby piorunem rażony, oszołomiony cały patrzał na niego. Sam tu był, inni żołnierze poczęli ścigać uciekających. W około nich pożar ciskał wysokie płomienie, okna żygały językami krwawemi, słychać było trzask zapadających się sufitów. I Jan ukląkł przy Maurycym, łkając głośno, dotykając go się, pragnąc go podnieść, przekonać się, czy nie możnaby go jeszcze ocalić.
— O! mój chłopcze, mój biedny chłopcze!

VIII.

Gdy pociąg, przychodzący z Sedanu po licznych opóźnieniach, wjechał na dworzec w Saint-Denis koło godziny dziewiątej, żywa jasność czerwona, oblewała już niebo od południa, jak gdyby cały Paryż gorzał. W miarę jak noc zapadała, blask ten zwiększał się i powoli ogarniał cały horyzont, krwawiąc małe chmurki, ginące na zachodzie w głębi wzrastających ciemności.
Pierwsza Henryeta wyskoczyła z wagonu, zaniepokojona tym odblaskiem ognia, jaki podróżni zauważyli, przebywając czarne pola, przez okienka pędzącego pociągu. Przytem żołnierze pruscy, zajmujący dworzec kolei, zmuszali wszystkich do wysiadania, a dwóch z pomiędzy nich stojąc przy wyjściu, krzyczeli w chrapliwej francuzczyźnie:
— Paryż się pali... nie można jechać dalej, wszyscy wysiadać... Paryż się pali, Paryż się pali!
Henryetę ogarnął niepokój nadzwyczajny. Czyżby zapóźno przybywała? Maurycy nie odpowiadał na jej dwa ostatnie listy, niepokój jej w obec alarmujących wieści z Paryża tak się wzmógł, że postanowiła opuścić Remilly. Pobyt u wuja Fouchard stawał się z każdym miesiącem smutniejszy, wojska okupacyjne, w miarę jak Paryż przedłużał swój opór, robiły się coraz więcej wymagające i coraz nieznośniejsze; i teraz gdy pułki jeden za drugim powracały do Niemiec, ciągłe przechody wojsk, wyczerpywały wsie i miasta. Rano, gdy wstała o świcie, by wsiąść na kolej w Sedanie, widziała całe podwórze folwarku zapełnione jazdą, która tam noc przepędziła, leżąc w nieładzie, otulona w swe płaszcze. Było ich tak wielu, że cały dziedziniec sobą pokryli. Potem na nagły sygnał trąbki, wszyscy się zerwali w milczeniu, otuleni w swe płaszcze, tak ściśnięci, że zdawało się iż to jest zmartwychwstanie pola bitwy na głos trąby sądu ostatecznego. Spotkała jeszcze prusaków w Saint-Denis i tutaj to usłyszała te krzyki, które nią wstrząsnęły:
— Niech wszyscy wysiadają, dalej jechać nie można... Paryż się pali, Paryż się pali...
Henryeta przerażona wyskoczyła, trzymając swój kufereczek, rozpytując się dokoła. Od dwóch dni biją się w Paryżu, kolej żelazna zepsuta, prusacy zajmują stanowisko obserwacyjne. Ale ona chciała dostać się do stolicy bądź co bądź, przystąpiła do kapitana, który dowodził kompanią, zajmującą dworzec kolei.
— Proszę pana, chciałabym zobaczyć się z moim bratem, o którego jestem nadzwyczajnie niespokojna. Błagam pana, racz mi powiedzieć, jak mam dalej jechać?
Zatrzymała się zdziwiona, poznawszy kapitana, którego właśnie oświecał palący się gaz.
— Ach to pan, panie Otto!.. O, ratuj mnie, skoro los pozwolił nam się jeszcze raz spotkać.
Otto Gunther, kuzynek, był zawsze zapięty na wszystkie guziki swego munduru kapitana gwardyi. Miał wyprostowaną postać pięknego oficera. Nie poznał tej drobnej kobiety, chudej, z jasnemi włosami, ładną twarzyczką pełną słodyczy, ukrytą pod woalką ciemną kapelusza. Dopiero po oczach dzielnych i otwartych, przypomniał ją sobie trochę. Zrobił ruch zdziwienia.
— Wiesz pan, że mam brata w wojsku, mówiła dalej żywo Henryeta. Został w Paryżu, obawiam się, czy nie zamięszał się w tą okropną wojnę. Błagam pana, panie Otto, dopomóż mi, bym mogła jechać dalej.
Teraz dopiero postanowił mówić.
— Zapewniam panią, że nic ci poradzić nie mogę... Od wczoraj pociągi nie chodzą, zdaje mi się, że musiano zdjąć szyny, od strony wałów. Nie mam ani powozu ani koni, ani człowieka, któryby mógł powozić.
Patrzała na niego, skarżąc się głucho, zmartwiona, że znalazła go tak chłodnym, tak uparcie odmawiającym jej pomocy.
— O mój Boże, nic mi więc nie poradzisz?.. Co ja tu zrobię, do kogo się zwrócę?
Ten prusak, który był panem wszechpotężnym, który jednem słowem mógł do góry nogami przewrócić całe miasto, zażądać stu bryczek, tysiąca koni, odmawiał głosem dumnym zwycięzcy, którego prawem było, żeby się nie mięszać do spraw zwyciężonych, uważając je za brud, który mógłby splamić jego świeżą chwałę.
— Przynajmniej — zaczęła znów Henryeta, usiłując się uspokoić — wiesz pan zapewne co się dzieje i możesz mi opowiedzieć.
Uśmiechnął się niedostrzeżenie:
— Paryż się pali... O, proszę tutaj, zobaczysz pani doskonale!
Ruszył przed nią, wyszedł ze stacyi, stąpał ze sto kroków wzdłuż szyn, do mostku żelaznego, przecinającego drogę. Wszedłszy nań, ujrzeli obszerną płaszczyznę, przed sobą.
— Widzi pani, Paryż się pali...
Mogło być wpół do dziesiątej. Łuna krasząca niebo, wzmagała się ciągle. Na wschodzie, małe chmurki krwawe znikły, niebo było czarne jak atrament, na którem wieszały się odblaski dalekiego pożaru. Teraz cały horyzont był w ogniu, ale tu i owdzie można było zauważyć większe skupienie ognia, siedlisko żywej purpury, której promienie tryskały dokoła wśród wielkich dymów wlokących się leniwie. Zdawałoby się, że jakieś wielkie lasy się palą, drzewo za drzewem, że sama ziemia się żarzy, rozpalona tym ogromnym stosem Paryża.
— Oto — mówił Gunther — Montmartre, to wzgórze, które widać czerwone na tle czarnem... Na lewo w Villette, w Belleville jeszcze się nie pali... Ogień widać podłożono w najpiękniejszych dzielnicach, i rozszerza on się ciągle... Widzisz płomienie, całe morze płomieni, z których bucha gorąca para. I tam, i tam... wszędzie...
Nie krzyczał, nie zapalał się, a ogrom jego spokojnej radości przerażał Henryetę. I ci prusacy na to patrzą! Czuła się obrażona jego spokojem, jego pół uśmiechem, jak gdyby przewidział i oczekiwał oddawna tej klęski bezprzykładnej. Nakoniec Paryż gorzał, Paryż, któremu granaty niemieckie zaledwie rynny pogięły! Cała jego nienawiść znajdowała teraz zadośćuczynienie, był pomszczony za długie oblężenie, za mrozy, za trudności odradzające się ciągle, które dotąd gniewały niemców. W dumie tryumfu, zawojowane prowincye, kontrybucya pięciu miliardów, niczem to wszystko było w obec tego widowiska zburzonego Paryża, zarażonego szaleństwem, palącego się z własnej woli, otoczonego dymem w tej jasnej nocy wiosennej.
— O to było pewne! dodał ciszej. Tego trzeba było!
Ból ścisnął serce Henryety, o mało nie skonała w obec tej katastrofy olbrzymiej. Własne jej nieszczęście na chwilę znikło, zakryte tą pokutą całego narodu. Myśl o ogniu przerażającym ludzi, widok miasta objętego płomieniami, rzucającego blask piekielny stolicy wyklętej i spiorunowanej, mimowoli krzyk u niej wywołał. Złożyła ręce i zawołała:
— Cośmy zrobili, mój Boże, by tak straszna na nas kara spadła?
Otto podniósł rękę z ruchem ostrzeżenia. Chciał mówić, z całą gwałtownością tego zimna i surowości protestantyzmu militarnego, który rad cytuje ustępy z pisma św. Ale spojrzawszy na młodą kobietę, której piękne oczy jasne i rozumne nań patrzały, powstrzymał się. A zresztą ruch, jaki zrobił, wystarczył, wypowiedział przezeń swą nienawiść plemienną, przekonanie, że pełni we Francyi wyrok przeznaczenia, że jest sędzią przysłanym przez Boga dla ukarania ludu zepsutego. Paryż palił się za karę, za wieki życia złego, za zbrodnie i rozpustę. Znów Germanie zbawią świat, wymiotą ostatni pył zepsucia łacińskiego!...
Opuścił rękę i rzekł z prostotą:
— To koniec wszystkiego... Nowa dzielnica się zapala, o! widzi pani, tam... Patrz pani na tę rozwijającą się wstęgę, niby rzeka płomieni.
Oboje umilkli, zapanowała cisza pełna grozy. W rzeczy samej, nagłe wybuchy ognia następowały po sobie ciągle, wspinały się w niebo, jak mrowisko iskrzące. Co chwila morze płomieni rozszerzało się coraz bardziej, fala gorejąca z której biły chmury dymu gęstego ponad miastem, olbrzymią płachtą ciemnej miedzi; a gdy wiatr lekki w nią zawiał, płynęła leniwie przez noc czarną, zasypując przestrzeń ulewą zbrodniczą popiołu i sadzy.
Henryeta drżała, zdawało jej się, że jest we śnie, i znów zaniepokojona myślą o swym bracie, po raz ostatni zwróciła się do kapitana błagalnie:
— Więc nic pan nie możesz dla mnie zrobić, odmawiasz mi pomocy w dostaniu się do Paryża?
Otto zrobił ruch, jakby chciał zamieść cały widnokrąg.
— I po co? jutro będą tam tylko zgliszcza!
I to było wszystko, zeszła z mostku, nie pożegnawszy się z nim nawet, uciekając ze swą walizką; on zaś pozostał tam jeszcze długo, nieruchomy i zgrabny, opięty w swój mundur, zanurzony w ciemnościach, pasąc swe oczy potworną ucztą palącego się Babilonu.
Wychodząc z dworca kolei, Henryeta na szczęście natrafiła na jakąś grubą jejmość, która umawiała się z dorożkarzem, o zawiezienie jej zaraz do Paryża, na ulicę Richelieu; i poczęła tak prosić ze łzami, że ta zgodziła się zabrać ją ze sobą. Dorożkarz, człeczyna mały i czarny, poganiał konia i przez całą drogę nawet ust nie otworzył. Ale za to gruba jejmość nie milczała, opowiadała, jak opuściwszy swój sklepik przedwczoraj, zamknąwszy go wprzódy, popełniła ten błąd, że pozostawiła tam pieniądze, ukryte w murze. To też, od dwóch godzin, gdy miasto gorzało, zajęta była jedyną myślą powrócenia tam i zabrania swego majątku, choćby z pośrodka płomieni. Przy rogatce spotkano straż śpiącą, bryczka przejechała bez trudności, tym więcej, że jejmość kłamała, mówiła, że jedzie zabrać swą siostrzenicę, by razem mogły doglądać męża, ranionego przez wersalczyków. Największe przeszkody zaczęły się dopiero na ulicach, barykady zagradzały drogę co chwila, trzeba było ciągle okrążać. Nakoniec na bulwarze Poissonnière, woźnica oświadczył, że dalej nie pojedzie. I obie kobiety musiały iść pieszo przez ulice Sentier, Jeûneurs i całą dzielnicę Giełdy. W miarę, jak się zbliżały do fortyfikacyj, łuna, paląca się na niebie, oblewała je jasnością dzienną. Teraz były zdziwione ciszą i pustką, panującą w tej części miasta, gdzie tylko dochodził odgłos dalekiej wrzawy. Od Giełdy jednakże poczęły padać strzały i musiały się przemykać wzdłuż murów. Na ulicy Richelieu, tęga jejmość, gdy zobaczyła swój sklep nienaruszonym, tak była tem ucieszona, że stanowczo zdecydowała się towarzyszyć Henryecie przez ulice Hasard, Św. Anny, aż do ulicy Orties. Federaliści, których bataliony zajmowały jeszcze ulicę św. Anny, na chwilę nie chcieli ich przepuścić. Nakoniec była godzina czwarta, dzień się prawie robił, gdy Henryeta zmęczona i wyczerpana, znalazła otwartym na oścież wielki dom na ulicy Orties. Przebiegłszy ciasne i ciemne schody, musiała w końcu wejść na drabinę, prowadzącą pod strych.
Maurycy na barykadzie na ulicy Bac, między dwoma workami piasku, zdołał się podnieść na kolana i nadzieja wstąpiła w Jana, który myślał, że go przybił do ziemi.
— O! mój chłopcze, więc ty żyjesz jeszcze? nie zasłużyłem na to szczęście, osioł ostatni, jakim jestem... czekajno, niech zobaczę.
Zbadał ranę ostrożnie, przy żywym blasku pożaru. Bagnet przebił plecy w pobliżu ramienia prawego, ale co było najgorsze, to, że przeszedł na wylot, raniąc zapewne płuca. Mimo to raniony oddychał dość lekko, tylko ręka mu wisiała bezwładna.
— Mój biedny stary, nie rozpaczaj! Cieszę się z tego, wolę raz to skończyć... Dość już dla mnie uczyniłeś, gdyby nie ty, byłbym zdechł jak pies w rowie przy drodze.
Słysząc to, ogarnęła Jana boleść gwałtowna.
— Cicho bądź! dwa razy mnie wyratowałeś z łap pruskich. Skwitowaliśmy się, na mnie była kolej dać życie, a ja cię zamordowałem... Ach do stu siarczystych piorunów! czym oślepł, żem cię nie poznał! tak, ślepy byłem jak świnia, bom za dużo już krwi wypił!
Łzy mu zalały oczy na myśl o ich rozdzieleniu się w Remilly jeszcze, gdy rozchodzili się, pytając, czy się kiedy jeszcze zobaczą i jak, w jakich okolicznościach, czy wśród smutku, czy radości. Na nic więc się nie przydały dnie przepędzone o głodzie, noce bez snu, ze śmiercią wiszącą nad głową? Czyż dlatego, by dojść do tych okropności, do tego bratobójstwa potwornego i głupiego, serca ich zlały się w jedno podczas tych kilku tygodni bohaterskiego życia wspólnego? Nie, nie! wszystko w nim się oburzało.
— Pozwól mi działać, mój chłopcze, muszę cię ocalić.
Przedewszystkiem trzeba go było ztąd uprowadzić, gdyż wojska dobijały rannych. Na szczęście byli sami, nie należało tylko tracić ani sekundy. Żywo, przy pomocy noża przeciął rękaw i ściągnął następnie cały mundur. Krew płynęła, śpiesznie więc owiązał ramię kawałkami wydartemi z podszewki, zatkał ranę w korpusie i przywiązał do niego rękę. Na szczęście posiadał kawałek sznura, ścisnął mocno ten opatrunek barbarzyński, który miał tę korzyść, że znieruchomiał całą stronę ciała chorą i nie dozwalał upływu krwi.
— Czy możesz iść?
— Spróbuję.
Ale nie śmiał go prowadzić tak, w koszuli. Powziąwszy nagle myśl, pobiegł na ulicę sąsiednią, gdzie widział żołnierza zabitego i powrócił z mundurem i czapką. Mundur zarzucił mu na ramię, pomógł włożyć na rękę zdrową, lewą. Później, gdy mu nasadził czapkę na głowę, rzekł:
— No, teraz należysz do naszych... Dokąd pójdziemy?
Stanowiło to niemały kłopot. Zaraz po obudzeniu się nadziei i odwagi, nastąpił niepokój. Gdzie znaleźć schronienie dość pewne? domy rewidowano i rozstrzeliwano wszystkich komunistów, wziętych z bronią w ręku. A przytem żaden z nich nie znał nikogo w tej dzielnicy, żadnej żywej duszy, u której możnaby poprosić o schronienie, żadnej kryjówki, w którejby można zniknąć.
— Najlepiej jeszcze będzie u mnie — rzekł Maurycy. — Dom jest na uboczu, nikt tam nie przyjdzie. Ale to z tamtej strony rzeki, na ulicy Orties.
Jan, zrozpaczony, niezdecydowany, żuł głuche przekleństwa.
— Do stu piorunów! co robić?
Nie można było nawet myśleć o przemknięciu się przez most królewski, oświecony przez pożar, jak przez jarzący blask słońca. Co chwila padały strzały z obu brzegów, przytem natkniętoby się na gorejące Tuilerye, na Louvre zabarykadowany, strzeżony pilnie.
— Niech dyabli wezmą, niepodobna przejść! — zawołał Jan, gdyż mieszkał w Paryżu przez pół roku po powrocie z wojny włoskiej.
Nagle przyszła mu myśl do głowy. Gdyby znaleźć łódź, w pobliżu mostu królewskiego, jak to niegdyś bywało, możnaby się wymknąć. Trwałoby to dość długo, nie było zbyt bezpiecznem i wygodnem, ale nie było wyboru i należało się na coś szybko zdecydować.
— Słuchajno, mój chłopcze, przedewszystkiem trzeba ztąd drasnąć, tu niezdrowo... Powiem porucznikom, że komuniści wzięli mnie do niewoli i że im się wymknąłem.
Wziął go pod ramię zdrowe, podtrzymywał, pomógł mu przejść koniec ulicy Bac, wśród domów gorejących teraz od dołu do szczytu, jak olbrzymie pochodnie. Deszcz iskier gorących spadał na nich, gorąco było tak nieznośne, że skóra na twarzach pękała. Gdy wydostali się na wybrzeże, byli przez chwilę jakby oślepieni straszliwym blaskiem pożaru, wznoszącego się jak stosy niezmierzone po obu brzegach Sekwany.
— Nie brak nam światła — mruknął Jan, niezadowolony z tej jasności.
Uczuł się dopiero bezpieczniejszym, gdy zeszli z Maurycym po schodach wybrzeża, na lewo od mostu królewskiego, w dół rzeki. Tu w cieniu wysokich drzew, na samym brzegu się ukryli. Przez kwadrans blizko niepokoiły ich mocno cienie czarne, poruszające się naprzeciwko, na drugim brzegu. Strzelano tam, słychać było krzyk, potem plusk wody z nagłem tryśnięciem w górę piany. Most był widocznie strzeżony.
— A gdybyśmy noc przepędzili w tej budzie? —zapytał Maurycy, wskazując budkę z desek, gdzie było biuro żeglugi.
— Cóż znowu? jutro rano by nas schwytano.
Jan trzymał się ciągle swej myśli. Znalazł całą flotylę małych łodzi. Ale były one przywiązane łańcuchami; jak tu odwiązać jedną i znaleźć wiosła? Nakoniec znalazł dwoje starych wioseł, zdołał otworzyć jakąś kłódkę, zapewne źle zamkniętą i zaraz, ułożywszy Maurycego na przodzie łodzi, puścił się z prądem wody, przemykając się przy brzegach w cieniu łazienek letnich i statków parowych. Żaden z nich nic nie mówił, przerażeni straszliwem widowiskiem, jakie mieli przed oczami. W miarę, jak się posuwali w dół rzeki, groza zdawała się wzmagać w głębi horyzontu. Gdy się zbliżyli do mostu Solferino, ujrzeli odrazu oba brzegi w płomieniach.
Na lewo Tuilerye się paliły. Zaraz o zmroku komuniści podłożyli ogień w dwóch końcach pałacu, w pawilonie Flory i w pawilonie Marsan; odrazu też ogień przedostał się do pawilonu Zegarowego, we środek, gdzie była założona istotna mina, beczki z prochem, złożone w sali marszałkowskiej. W tej chwili właśnie, budynki rzucały przez popękane okna chmury dymu czerwonego, poprzecinane błękitnemi językami ognia. Dachy gorzały, lizane przez gorące płomienie, pękając jak ziemia wulkaniczna pod żarem wewnętrznym. Ale głównie pawilon Flory, podpalony naprzód, gorzał od dołu do szczytu, wśród trzasku straszliwego. Nafta, którą oblano podłogi i ściany, dodawała ogniowi takiej siły, że kraty żelazne balkonów zginały się i wysokie kominki monumentalne jaśniały, ze swemi rzeźbionemi słońcami, jak węgle rozpalone.
Na prawo najprzód pałac Legii honorowej, podpalony o godzinie piątej wieczorem, gorzał od siedmiu już godzin i zmienił się teraz w jedno ognisko stosu, w którym wszystkie drwa się rozżarzyły. Potem pałac Rady stanu, ognisko olbrzymie, największe, najstraszniejsze, sześcian wielkich kamieni o dwupiętrowym portyku, żygający płomieniami. Cztery skrzydła okalające wewnętrzny dziedziniec odrazu się zajęły; i tam nafta rozlana obficie po wszystkich schodach, na czterech rogach, płynęła strumieniem wzdłuż ścian, niby prąd piekielny. Na fasadzie od strony rzeki, czysta linia attyku oddzielała się jak rama czarna wśród języków czerwonych, liżących jej krańce; kolumnada, pilastry, fryzy, rzeźby ukazywały się niby płaskorzeźba wybitna, w oślepiającym odblasku. Był tam tak silny pęd, tak potężna moc ognia, że olbrzymi gmach zdawał się podnosić, drżał i skrzypiał na fundamentach, zachowując tylko szkielet swych grubych murów pod tą gwałtownością wybuchów, jakie rzucał pod niebo roztopiony cynk dachu. Nakoniec, z boku nieco, koszary d’Orsay, których cała jedna połać gorzała, niby kolumna wysoka, biała podobna do wieży światłości. Wreszcie dokoła były inne pożary, siedem domów na ulicy Bac, dwadzieścia dwa domy na ulicy Lille, ogarniające sobą cały horyzont, łączące swe ognie z innemi w jedno morze krwawe i nieskończone.
Jan mruknął głosem stłumionym:
— To niemożliwe, rzeka się zapali!
W rzeczy samej łódź zdawała się płynąć wśród roztopionego do czerwoności żelaza. Pod ruchliwym odblaskiem tych ognisk olbrzymich, zdawało się, że Sekwana toczy rozpalone węgle. Zapalały się tam nagle blaski czerwone, wśród szmeru nieustannego padających iskier złotych. Płynęli wolno, za prądem tej gorejącej wody, między pałacami w płomieniach, niby wśród niezmierzonej ulicy przeklętego miasta, gorejącego po obu brzegach rozpalonej lawy.
— A! — zawołał Maurycy, oszalały na widok tego zniszczenia, którego tak pragnął — niech wszystko się pali i niech wszystko się zapada!
Ale Jan, ruchem zgrozy, nakazał mu milczenie, jak gdyby się lękał, by takie bluźnierstwo nie przyniosło im nieszczęścia. Co to się stało, że młodzieniec, którego on tak kocha, tak wykształcony, grzeczny, przesiąkł tego rodzaju ideami? Wiosłował coraz mocniej, przepłynął pod mostem Solferino i znalazł się teraz na szerokiej przestrzeni, zupełnie odkrytej. Jasność była tak wielka, że rzeka była oświecona, jakby słońcem południowem, bez najmniejszego cienia. Można było rozróżnić najdrobniejsze szczegóły z zupełną dokładnością, falowania wody, pryzmy zwiru na brzegach, drobne drzewa wybrzeża. Mosty ukazywały się błyszczące białością tak czystą, że można było na nich policzyć kamienie; najmniejszy przedmiot rysował się wyraziście na tej wodzie błyszczącej. Niekiedy, wśród wrzawy huczącej i nieustannej dawał się słyszeć nagły trzask. Całe chmury sadzy spadały, wiatr przynosił cuchnącą woń. I co było najdziwniejszego, że Paryż, inne dzielnice oddalone, w głębi zakrętu Sekwany, jakby nie istniały. Na prawo i lewo gwałtowność pożaru oślepiała, pokrywała dalsze przestrzenie nieprzejrzaną czarnością. Widać było tylko olbrzymią ciemność, nicość, jakby cały Paryż strawiony został przez ogień, zniknął w nocy wiekuistej. I niebo było martwe; płomienie podnosiły się tak wysoko, że gasiły gwiazdy.
Maurycy w gorączce począł się śmiać, jak szalony.
— Piękna uroczystość dla Rady stanu i dla Tuileryów... Oświecono fasadę, zwierciadła się iskrzą, kobiety tańczą.. O! tańczcie, tańczcie, w waszych sukniach dymiących się, we włosach gorejących...
Zdrową ręką zdawał się wywoływać widma biesiad Sodomy i Gomory, muzykę, kwiaty, zabawy potworne, pałace pękające pod ciężarem rozpusty, oświecające ohydę nagości takim przepychem świateł, że się paliły w sobie. Nagle rozległ się trzask nadzwyczajny. To w Tuileryach ogień, idący z dwóch stron, dosięgnął sali marszałkowskiej... Beczki z prochem zapaliły się, pawilon zegarowy wysadzony został w powietrze z gwałtownością niesłychaną. Snop olbrzymi wzniósł się w górę, pióropusze, które przepełniły sobą niebo czarne, bukiet gorejący straszliwej biesiady.
— Niech żyje taniec! — zawołał Maurycy — jak gdyby na końcu widowiska, gdy wszystko zapada w ciemności.
Jan, jąkając się, począł go prosić znów w słowach urywanych. Nie! nie! nie trzeba wyzywać złego! Jeżeli to ma być ogólne zniszczenie, to cóż się z nimi stanie? Spieszył się, pragnął tylko wylądować, uciec przed tem strasznem widowiskiem. Miał jednak na tyle przezorności, że przepłynął pod mostem Zgody, tak żeby wylądować na wybrzeżu Conférence, w zagięciu Sekwany. I w tej chwili krytycznej, zamiast puścić swobodnie łódź, stracił kilka chwil czasu na przywiązanie jej mocne, w instynktownem poszanowaniu cudzej własności. Jego zamiarem było dostanie się na ulicę Orties przez plac Zgody i ulicę Św. Honoryusza. Posadziwszy Maurycego na brzegu, wszedł na schody prowadzące na ulicę i zaniepokoił się mocno widząc, ile przeszkód będą musieli pokonać. Tutaj to bowiem znajdowała się niezdobyta twierdza komuny, taras Tuileryjski uzbrojony w działa, ulice Królewska, Św. Florentyna i Rivoli zagrodzone wysokiemi barykadami, zbudowanemi starannie; tłomaczyło to taktykę armii wersalskiej, której linia tej nocy tworzyła olbrzymi kąt rozwarty, z wierzchołkiem na placu Zgody, z dwoma bokami, jednym na brzegu prawym, na stacyi towarowej kompanii północnej, z drugim na lewym brzegu, przy szańcach, niedaleko rogatek Arcueil. Dzień się robił, komuniści opuścili Tuilerye i barykady, wojska opanowały dzielnicę wśród nowych pożarów dwunastu palących się domów od godziny dziesiątej wieczorem w kwadracie, jaki tworzy ulica Św. Honoryusza i Królewska.
Gdy Jan zeszedł z powrotem na brzeg, zastał Maurycego osowiałego, jakby omdlałego po chwilowem podnieceniu.
— Nie będzie to łatwem... Czy przynajmniej będziesz mógł iść, mój chłopcze?
— Tak, tak, bądź spokojny. Dojdę zawsze, umarły czy żywy.
Z wielką trudnością wstępował na schody kamienne, potem na ulicy szedł wolno, pod rękę ze swym towarzyszem, krokiem śpiącego. Jakkolwiek jeszcze nie dniało, odblask ognia sąsiedniego oświecał obszerny plac mętną zorzą. Przechodzili śród pustek, z sercem ściśniętem na widok tego zniszczenia ponurego. Z obu stron, na moście i na końcu ulicy Królewskiej, widniały szare mury Palais Bourbon i Magdaleny, podziurawione przez kule. Taras Tuileryjski, wyszczerbiony przez armaty, w części się zawalił. Na placu kule podziurawiły bronzowe figury fontanny, tułów olbrzymi posągu miasta Lille leżał na czemś, przecięty na dwoje granatem, a obok wznoszący się posąg Strasburga, okryty kirem, zdawał się nosić żałobę po tylu ruinach. I obok obelisku nienaruszonego, w rowie leżała odkryta rura gazowa, rozbita przez uderzenie oskardem, która wypadkiem się zapaliła i rzucała z sykiem długi język płomienia.
Jan ominął barykadę, zamykającą ulicę Królewską między ministeryum marynarki i magazynem mebli, które ocalały przed pożarem. Dochodziły go z po za worków i beczek z piaskiem, grube głosy żołnierskie. Z czoła bronił jej rów, pełen wody pleśniejącej, wśród której pływał trup federalisty, i przez wyłom można było widzieć domy dzielnicy Saint-Honoré, kończące się palić, pomimo straży ogniowej, nadbiegłej z przedmieść z sikawkami, których syk słychać było. Na prawo i lewo drobne drzewa, kioski sprzedających dzienniki, były potrzaskane, poorane kulami. Rozległy się wielkie krzyki, straż ogniowa odkryła w piwnicy, siedmiu mieszkańców jednego z domów, na pół zwęglonych.
Jakkolwiek barykada, zagradzająca ulicę Św. Florentyna i ulicę Rivoli, wyglądała daleko straszniej, ze swemi wysoko i uczenie zbudowanemi szańcami, jednakże Jan uczuł się tu bezpieczniejszym. Barykada w rzeczy samej zupełnie opuszczona i wojska jej jeszcze nie zajęły. Działa drzemały w ciężkiem opuszczeniu. Za temi niezdobytemi szańcami nie było żywej duszy, prócz psa włóczącego się, który na widok Jana uciekł. Ale Jan śpieszył się, podtrzymując osłabionego Maurycego, na ulicy Św. Florentyna stało się to, czego się najbardziej obawiał, natknął się bowiem na całą kompanię pułku 88-go liniowego, który okrążył barykadę.
— Panie kapitanie — tłómaczył się — jest to jeden z kolegów, którego ci rozbójnicy zranili, prowadzę go do ambulansu.
Mundur, zarzucony na ramiona Maurycego, ocalił go i o mało serce Jana nie wyskoczyło z piersi, gdy nakoniec weszli na ulicę Św. Honoryusza. Świt się zaledwie robił, kule gwizdały z ulic poprzecznych, gdyż walczono jeszcze w całej tej dzielnicy. Byłby to cud, gdyby mogli się dostać na ulicę Frondeurs, bez żadnego nieprzyjemnego spotkania. Szli bardzo wolno; te trzysta czy czterysta metrów, jakie mieli jeszcze przejść, wydawały się bez końca. Na ulicy Frondeurs natknęli się na posterunek komunardów, ale ci przerażeni, sądząc, że to idzie cały pułk — uciekli. Pozostawało tylko przejść jeszcze kawałek ulicy Argenteuil, by się dostać na ulicę Orties.
Ach, ta ulica Orties, z jakąż gorączkową niecierpliwością Jan pragnął się od czterech długich godzin na nią dostać! Gdy na nią weszli, jakby się drugi raz na świat narodzili. Była ona pustą, cichą, jakby o sto mil od bitwy oddaloną. Dom, stary i ciasny, bez stróża, drzemał snem śmiertelnym.
— Mam w kieszeni klucze — wyszeptał Maurycy. — Duży jest od bramy, mały od mego pokoju, na samym szczycie.
W tej chwili zemdlał w rękach Jana, którego niepokój i zakłopotanie doszło do ostatniego stopnia. Zapomniał zamknąć bramę od ulicy, musiał go wnosić po omacku, po schodach nieznanych, unikając hałasu, żeby sobie nie sprowadzić kogo na kark. Na górze nie wiedział, gdzie się obrócić, musiał położyć rannego na schodach, szukać drzwi przy pomocy zapałek, jakie na szczęście miał przy sobie; nakoniec znalazł te drzwi, wrócił po Maurycego, położył go na ciasnem łóżku żelaznem na wprost okna panującego nad Paryżem, które na rozcież otworzył dla powietrza i światła. Dzień się robił, upadł przy łóżku, łkając, obezsilniony, zgnębiony tą straszną myślą, że zabił swego przyjaciela.
Długie chwile upłynęły i nie zdziwił się zbytecznie, spostrzegłszy nagle Henryetę. Nic nie było naturalniejszego, jej brat umierał, więc przybyła. Nie widział nawet, jak wchodziła, może była tu już od godziny. Teraz wgłębiony w krzesło patrzał na nią wzrokiem ogłupiałym, jak szarpała się w bólu pod ciosem śmiertelnym, jakiego doznała na widok swego brata nieprzytomnego, zlanego krwią. Przypomniał sobie drzwi na dole i zapytał:
— Proszę pani, czy zamknęłaś bramę od ulicy?
Cała wzburzona, odrzekła kiwnięciem głowy twierdzącem, i zbliżyła się do niego, podając mu obie ręce, jak gdyby szukała miłości i pomocy. On mówił dalej:
— Wiesz pani? to ja go zabiłem...
Nie zrozumiała tego, nie wierzyła temu. Czuł, jak obie maleńkie ręce spokojnie leżą w jego ręku.
— To ja go zabiłem... Tak, tam, na barykadzie... Ja się biłem z jednej strony, on z drugiej...
Drobne rączki drżeć poczęły.
— Byliśmy jakby pijani, nie wiedzieliśmy co robimy... to ja go zabiłem...
Henryeta teraz cofnęła swe ręce, drżąc cała, blada, oczami pełnemi grozy patrzała na niego uparcie. A więc wszystko się skończyło, nic w jej złamanem sercu nie zostanie? O! ten Jan, o którym tego samego wieczoru myślała, pocieszając się wątłą nadzieją, że go może zobaczy. I on popełnił ten ohydny występek, choć potem ocalił Maurycego, bo on go tu przywiódł, śród tylu niebezpieczeństw. Nie mogła mu już podać ręki bez wstrząśnienia całej swej duszy, ale krzyknęła głosem, w którym ostatek nadziei swego serca rozbitego zawarła:
— O! ja go wyleczę, trzeba, żebym go teraz wyleczyła!
W czasie swego długiego pobytu w szpitalu w Remilly, wprawiła się bardzo w opatrywanie i leczenie ran. Chciała zaraz zbadać ranę brata, rozebrała go, nie trzeźwiąc go wcale z zemdlenia. Ale gdy poczęła odwiązywać tymczasowy opatrunek Jana, poruszył się, krzyknął słabo, otwierając swe wielkie, rozgorączkowane oczy. Zaraz ją zresztą poznał i uśmiechnął się:
— Jesteś więc tutaj? Jakże jestem szczęśliwy, że cię widzę przed śmiercią!
Ruchem, pełnym ufności, zmusiła go do milczenia.
— Przed śmiercią! ależ ja nie chcę, żebyś umierał, ty żyć musisz! Nie mów nic i pozwól mi działać!
Jednakże, gdy Henryeta opatrzyła przebite ramię i cały bok, spochmurniała, oczy jej zaszły mgłą. Żywo zakrzątnęła się po pokoju, zdołała znaleźć nieco oliwy, podarła starą koszulę dla zrobienia z niej bandaży, a Jan zeszedł po wodę. Nie mówił już nic, patrzał jak omywała rany, jak je zręcznie owiązywała, niezdolny do pomagania jej, zgnębiony od chwili, gdy ją tu ujrzał. Gdy skończyła, widząc jej niepokój, ofiarował się poszukać lekarza. Ale ona zachowała całą przytomność umysłu. Nie! nie! nie można brać pierwszego lepszego lekarza, który może wydać jej brata! Trzeba człowieka pewnego, można zresztą poczekać kilka godzin. Wreszcie, gdy Jan mówił, że chce pójść do pułku, umówiono się, że jak tylko będzie mógł znaleźć chwilę sposobną, to zaraz powróci i postara się o przyprowadzenie ze sobą chirurga.
Nie odszedł jednak jeszcze, nie mógł się zdecydować na opuszczenie tego pokoju pełnego niedoli, której on był przyczyną. Okno, które poprzednio przymknięto, otworzono znowu. I ranny, z łóżka, z głową wysoko umieszczoną, mógł patrzeć i oboje ginęli wzrokiem w dali, w głębokiej ciszy, która tu zapanowała.
Z tej wyżyny wzgórza Moulins, mieli przed sobą prawie połowę Paryża, bliżej dzielnice środkowe, od przedmieścia św. Honoryusza, aż do Bastylii, potem całe koryto Sekwany z dalekim roiskiem brzegu lewego, morze dachów, wierzchołków drzew, dzwonnic, świątyń i wież. Dzień był jasny, ohydna noc, jedna z najstraszliwszych nocy w historyi, skończyła się. Pod czystym blaskiem wschodzącego słońca, pod niebem różowem, pożar trwał dalej. Wprost widać było Tuilerye palące się ciągle, koszary Orsay, pałac Rady stanu i Legii honorowej, których płomienie, zbladłszy pod światłem dnia, napawały powietrze dreszczem. Nawet po za domami ulicy Lille i Bac, inne domy musiały się palić, gdyż kolumny dymu wzbijały się z okolicy Croix-Rouge i dalej jeszcze z ulicy Vavin i z ulicy Matki Boskiej Zielnej. Na prawo, bardzo blizko, ogień na ulicy św. Honoryusza gasł, na lewo zaś w Palais-Royal i w nowym Luwrze, buchał ogień spóźniony, podłożony nad ranem. Ale nadewszystko trudnem było do pojęcia, zkąd wiatr zachodni pędził pod samo okno kłęby czarnego dymu. Od godziny trzeciej po północy paliło się Ministeryum skarbu, bez płomienia, żarzyło się wśród gęstych chmur sadzy, gdyż olbrzymie nagromadzenie wszelkiego rodzaju papierów dusiło się pod nizkiemi sklepieniami tej budowy. I jeżeli obudzenie się wielkiego miasta nie dawało tragicznego wrażenia nocy, zdziwienia na widok zupełnego zniszczenia, Sekwany toczącej szczątki dymiące się, Paryża podpalonego na czterech rogach, niemniej przeto panował smutek rozpaczliwy i głuchy w dzielnicach dotąd nietkniętych, pokrytych tym gęstym dymem czarnym, którego chmury rozszerzały się ciągle. Wkrótce słońce, które weszło zamglone, zostało przez ten dym zakryte; na niebie szarem wisiała tylko zasłona żałobna.
Maurycy wpadł znów w gorączkę i szepnął, podnosząc powoli rękę i wodząc nią po całym bezgranicznym horyzoncie.
— Czy wszystko się pali? Jakże to długo trwa!...
Henryeta uczuła łzy w oczach, jak gdyby jej niedola zwiększyła się tą klęską olbrzymią, w której wziął udział jej brat. A Jan, nie śmiejąc jej wziąć za rękę, ani ucałować przyjaciela, wybiegł teraz z miną szaleńca.
— Do widzenia! zaraz wrócę!
Ale mógł wrócić dopiero wieczorem, koło godziny ósmej, gdy już było ciemno. Pomimo wielkiego niepokoju, był prawie szczęśliwy; jego pułk, który już więcej bić się nie miał, przeszedł do drugiej linii i otrzymał rozkaz strzeżenia tej okolicy, tak że obozując ze swą kompanią na placu Karuzelu miał nadzieję, że co wieczór będzie tu mógł wpaść na chwilę, dla dowiedzenia się o stanie chorego. Nie przyszedł teraz sam, los pozwolił mu spotkać starszego lekarza pułku 106, którego przyprowadził w rozpaczy, że nie mógł znaleźć innego lekarza, mówiąc sobie, że mimo wszystko, ten straszny człowiek ze lwią głową, był dzielnym żołnierzem.
Gdy Bouroche, który nie wiedział do jakiego rannego ten błagający go żołnierz prowadzi, i który narzekał na wysokie schody, zrozumiał że ma przed sobą komunistę, wpadł w silny gniew:
— Do stu piorunów, czy drwisz sobie ze mnie!... Zbóje, złodzieje, mordercy i podpalacze!... Sprawa jest jasną tego twego zbója, i ja się zajmę jego losem, tak, z trzema kulkami we łbie!
Ale widok Henryety, bladej w swej szarej sukni, ze swemi pięknemi włosami jasnemi, które spadały w nieładzie, uspokoił go odrazu.
— To mój brat, panie majorze, i jeden z waszych żołnierzy z pod Sedanu...
Nie odrzekł nic, odkrył ranę, zbadał ją w milczeniu, wydobył flaszeczkę z kieszeni i zmoczył nią bandaże, pokazując młodej kobiecie, jak się ma zachowywać. Poczem swym ostrym głosem spytał się nagle rannego:
— Dla czego stanąłeś po stronie łotrów, dla czego zrobiłeś takie świństwo?
Maurycy patrzał na niego błyszczącemi oczami, jak tylko wszedł, nie otwierając ust. Teraz dopiero odpowiedział gorąco:
— Dla tego, że za wiele jest cierpień, za wiele niegodziwości i za wiele hańby.
Bouroche zrobił ruch, jakby mówił, że roztrząsanie tych kwestyj za daleko może doprowadzić. Chciał coś mówić jeszcze, ale dał pokój. Odszedł mówiąc:
— Powrócę tu jeszcze.
W sieni oświadczył Henryecie, że ma bardzo słabą nadzieję. Płuca były naruszone silnie, mógł nastąpić wylew krwi, który odrazu zabije rannego.
Henryeta, powróciwszy, zmusiła się do uśmiechu, pomimo ciosu, jaki przed chwilą otrzymała. Czyż to podobne, żeby go ona nie ocaliła, czyż nie postawi zapory temu strasznemu przeznaczeniu, które ma ich troje rozdzielić na wieki, ich, co są tu zebrani z gorącem pragnieniem życia? Od świtu nie opuściła tego pokoju, stara sąsiadka, łaskawie zajęła się zakupnem potrzebnych rzeczy. Zajęła swe miejsce przy łóżku na krześle.
Ale Maurycy, ulegając podnieceniu gorączkowemu, pytał Jana, chciał wiedzieć wszystko. Ten nie mówił wszystkiego, unikał opowiadań o gniewie szalonym, jaki wzbudzała w oswobodzonym Paryżu komuna. Była już środa. Od niedzieli wieczór, od dwóch dni, mieszkańcy żyli w głębi piwnic, pocąc się ze strachu; a we środę rano, gdy odważyli się wyjść na świat, widok ulic skopanych, szczątki, krew, okropny zwłaszcza pożar, wzbudził w nich chęć zemsty. Kara miała być surowa! Przetrząsano domy, rozstrzeliwano tłumnie mężczyzn i kobiety podejrzane, które schwytano. Od godziny szóstej wieczorem tego dnia, armia wersalczyków była panią połowy Paryża, od parku Montsouris aż do dworca kolei północnej. Ostatni członkowie komuny z jakich dwudziestu ludzi, musieli się schronić na bulwar Woltera, do merostwa XI-go okręgu.
Zapanowało milczenie, Maurycy, ze wzrokiem zapuszczonym w dal, na miasto, przez okno otwarte dla chłodnego powietrza nocnego — szepnął:
— Bądź co bądź, to idzie dalej, Paryż się pali!...
Było to prawdą, płomienie znów się ukazały wraz ze zmrokiem; i znowu niebo zaciemniło się łuną zbrodniczą. Po południu, gdy prochownia Luksemburska wyleciała w powietrze ze straszliwym hukiem, rozeszła się pogłoska, że Panteon zapadł się w podziemia. Zresztą przez cały dzień pożar wczorajszy trwał, pałac Rady Stanu i Tuilerye stały w płomieniach, ministeryum skarbu dymiło się straszliwie. Trzeba było co chwila zamykać okno, unikając całej chmury sadzy, nieustannych obłoków spalonego papieru, które gwałtowność ognia wyrzucała w górę, zkąd spadały gęstym deszczem; cały Paryż został niemi pokryty, zbierano je nawet w Normandyi o mil dwadzieścia. A przytem teraz paliły się nietylko dzielnice wschodnia i południowa, domy przy ulicy Królewskiej, rynek Croix-Rouge i Matki Boskiej Zielnej, stały w płomieniach. Cały zachód miasta zdawał się być w ogniu, olbrzymie zgliszcze ratusza zakrywało widnokrąg niby stos ogromny. Dalej, niby pochodnia gorejąca, sterczał teatr liryczny, merostwo IV okręgu i przeszło trzydzieści domów na ulicach sąsiednich, nie licząc teatru Porte-Saint-Martin na północy, który czerwieniał na uboczu, niby sterta na tle pola czarnego. Wykonywano czyny zemsty prywatnej, zamysły zbrodnicze starały się zniszczyć niektóre akta. Nie szło już o obronę, o powstrzymanie przez pożar wojsk zwycięzkich. Samo tylko szaleństwo kierowało wszystkiem; tylko przypadkiem ocalały pałac Sprawiedliwości, Hôtel-Dieu i kościół Panny Maryi. Niszczono dla samego niszczenia, grzebano starą ludzkość zmurszałą pod popiołami całej epoki w tej nadziei, że nowa społeczność wyrośnie szczęśliwa i czysta wśród raju ziemskiego legend pierwotnych!
— O! wojna, ohydna wojna! szepnęła półgłosem Henryeta w obec tego miasta ruin, cierpienia i konania.
I czyż w rzeczy samej nie był to akt ostatni i fatalny, szał krwi wyrosły na polach klęsk pod Sedanem i Metzem, zaraza zniszczenia spłodzona przez oblężenie Paryża, ostatnie konwulsye narodu zagrożonego śmiercią, wśród rzezi i upadku?
Ale Maurycy, nie spuszczając wzroku z palących się dzielnic, rzekł powoli i z trudnością:
— Nie, nie! nieprzeklinaj wojny... ona jest konieczną, ona spełnia swe zadanie...
Jan przerwał mu okrzykiem nienawiści i grozy:
— Do stu siarczystych piorunów, gdy patrzę na ciebie i wiem, żem ja jest tego przyczyną... Nie broń jej, wojna to rzecz ohydna!
Ranny zrobił ruch nieokreślony.
— O! ja, cóż ja znaczę? — są jeszcze inni. Ten upust krwi może był nieodbicie potrzebny. Wojna to życie, które nie może istnieć bez śmierci...
I przymknął oczy znużony wysiłkiem, jakiego wymagało wypowiedzenie tych kilku słów. Henryeta dała znak Janowi, by nie oponował. Ona sama oburzała się, kipiała gniewem na widok tylu cierpień ludzkich, pomimo swego spokoju kobiety słabej i dzielnej, ze swem wejrzeniem czystem, w którem odradzała się dusza heroiczna jej dziada, bohatera legendy napoleońskiej.
Minęły dwa dni, czwartek i piątek, wśród nieustannych pożarów i nieustannej rzezi. Huk armat nie ustawał; baterye w Montmartre, które wojska wersalskie opanowały, strzelały ciągle do dział ustawionych przez federalistów w Belleville i na Père-Lachaise, te ostatnie biły na oślep do Paryża; pociski padały na ulicę Richelieu i na plac Vendôme. Dnia 25 wieczorem, cały brzeg lewy był w ręku wojska. Ale na brzegu prawym barykady na placu Château-d’Eau i na placu Bastylii stawiały czoło ciągle. Były to duże, prawdziwe twierdze, bronione przez ogień straszliwy i nieustanny. O zmroku wśród rozbicia ostatnich członków komuny, Delescluze wziął laskę i spokojnie, jak gdyby się przechadzał, doszedł do barykady zamykającej bulwar Woltera, by poledz tam po bohatersku. Nazajutrz dnia 26 o świcie, Château-d’Eau i Bastylia zostały zdobyte, komuniści zajmowali jeszcze tylko la Villette, Belleville i Charonne, coraz słabsi liczebnie, zredukowani do garści walecznych, którzy umrzeć chcieli. I przez dwa dni jeszcze opierali się i walczyli jak szaleńcy.
W piątek wieczorem, Jan, wymknąwszy się z placu Karuzelu, puścił się na ulicę Orties i przechodząc przez ulicę Richelieu, był świadkiem rozstrzeliwania tłumnego, które go do głębi wzburzyło. Od dnia onegdajszego, dwa sądy polowe były czynne, jeden w Luksemburgu, drugi w teatrze Châtelet. Skazani przez pierwszy, egzekwowani byli w ogrodzie, drugich zaś wleczono aż do koszar Lobau, gdzie plutony ciągle pod bronią stojące rozstrzeliwały ich na dziedzińcu wewnętrznem, prawie przykładając lufy do piersi. Tutaj to rzeź była okropna: mężczyźni, dzieci skazani na podstawie lada wskazówki, dla tego, że ręce mieli czarne, że nogi były obute w trzewiki żołnierskie, niewinni zadenuncyowani fałszywie, ofiary zemsty prywatnej, pomimo krzyków, próśb o wyjaśnienie, nie byli słuchani; całe gromady rzucano w nieładzie pod lufy karabinów, nieraz tak liczne, że zabrakło kul i mordowano ich kolbami. Krew płynęła strumieniem, wozy wywoziły trupy od rana do wieczora. I w całem mieście zdobytem, oddanem na pastwę dzikiej zemsty zwycięzców, odbywały się egzekucye: przed barykadami, przy murach ulic pustych, na stopniach pomników. W takiem to położeniu Jan widział, jak mieszkańcy okoliczni prowadzili kobietę i dwóch mężczyzn, do posterunku strzeżącego teatru francuzkiego. Mieszczanie okazywali więcej okrucieństwa niż żołnierze, dzienniki, które właśnie poczęły wychodzić, podniecały gniew. Tłum przedewszystkiem rozwścieczony był na kobietę, jedną z tych nafciarek, które przez obawę podniecą wyobraźnią niezdrową oskarżano, że włóczą się nocami, że wciskają się do domów zamożnych i rzucają do piwnic kociołki napełnione naftą gorejącą. Mówiono, że tę schwytano skuloną przy okienku piwnicy na ulicy św. Anny. I pomimo jej protestacyj i łez rzucono ją wraz z dwoma mężczyznami do ruin barykady, jeszcze niezasypanej, i rozstrzelano w tej dziurze ziemi czarnej, jak wilków schwytanych w sidła. Przechodnie patrzeli na to; jakaś dama zatrzymała się ze swym mężem, a piekarczyk niosący tort gdzieś w sąsiedztwo, gwizdał piosnkę uliczną...
Jan pośpieszył na ulicę Orties z sercem ściśnionem, gdy nagle pewna myśl przyszła mu do głowy. Wszak to Chouteau, dawny żołnierz z jego sekcyi, w uczciwej bluzie białej robotnika, towarzyszył egzekucyi, którą pochwalał ruchem i minami? A przecież znał go jako rozbójnika, zdrajcę, złodzieja i mordercę! Przez chwilę miał ochotę wrócić tam, wskazać go i rozstrzelać na ciałach trzech ofiar. O! jakże to smutne, najwinniejsi unikają kary, ukazują swą bezkarność w dzień biały, gdy niewinni gniją w ziemi!...
Henryeta na odgłos kroków, wyszła na schody.
— Bądź pan ostrożny, on jest dziś w stanie nadzwyczajnego podniecenia... Major był i niezostawił mi żadnej nadziei...
W rzeczy samej Bouroche potrząsał głową i nic nie obiecywał. Może mimo wszystko, młodość rannego zwycięży przypadłości, których się lękał...
— A! to ty! zawołał gwałtownie Maurycy do Jana, jak go tylko spostrzegł. Czekałem na ciebie, co się tam dzieje, co się robi?
Oparty o poduszki, z twarzą zwróconą do okna, jakie kazał siostrze otworzyć, wskazując miasto czarne, które nocny odblask pożaru oświecał:
— No i co? znowu się zaczyna, Paryż się pali, pali się teraz cały!...
Po zachodzie słońca, pożar Magazynu rządowego zapalił oddaloną część miasta, w górze Sekwany. W Tuileryach, w Radzie Stanu, sufity się pozapadały, rozniecając popioły żarzące się, gdyż częściowe pożary wybuchały, ukazywały się płomienie i iskry. Wiele domów, o których myślano, że ogień w nich zgasł, znowu się rozpalało. Od trzech dni zaraz z zapadnięciem nocy, ukazywał się w mieście ogień, jak gdyby ciemności rozdmuchiwały żar, ożywiały go, rozsiewały na cztery strony świata. O! to miasto piekielne, gorejące, wraz ze zmrokiem, podpalane przez cały tydzień, przyświecające swym blaskiem potwornym nocom dni krwawych! I tej nocy właśnie, gdy warsztaty w la Villette gorzały, jasność tak silna rozlała się na olbrzymie miasto, że zdawało się jakby je podpalono na czterech rogach, a teraz jakby je ogarnęły i zatopiły płomienie. Na tle nieba krwawego, ciemne, nieskończone mieścisko, zdawało się toczyć fale swych dachów, niby roztopione żelazo.
— To koniec, powtarzał Maurycy, Paryż się pali!...
Podniecał się temi słowami, powtarzanemi ze dwieście razy, w gorączkowej potrzebie mówienia po ciężkiej senności, w jakiej leżał przez trzy dni. Ale odgłos łkań tłumionych, zwrócił jego uwagę.
— Jakto siostrzyczko, to ty, taka mężna!.. Płaczesz dla tego, że ja mam umrzeć...
Przerwała mu z krzykiem:
— Ależ ty nie umrzesz!
— O tak, tak, to lepiej będzie, trzeba żebym umarł. Świat nie wiele straci na tem, gdy ja umrę. Przed wojną miałaś ze mną tyle kłopotów, kosztowałem cię tak wiele, narażałem na tyle strat twe serce i kieszeń!... Te głupstwa, szaleństwa, jakie popełniałem, a które mogły się źle skończyć, kto wie? może więzieniem, rynsztokiem..
Znowu mu przerwała, wołając gwałtownie:
— Cicho bądź, cicho!.. odkupiłeś wszystko!
Umilkł na chwilę, rozmyślając:
— Tak, jeżeli umrę... O! mój stary Janie, oddałeś nam wszystkim wielką przysługę, przebijając mnie bagnetem...
Ale i on także ze łzami w oczach protestował:
— Nie mów tego! czy chcesz żebym sobie łeb o ścianę roztrzaskał?
Ale Maurycy mówił dalej w swem uniesieniu:
— Czy pamiętasz, coś mi powiedział nazajutrz po bitwie Sedańskiej, że niekiedy jest to nieźle dostać dobrze po skórze... I dodałeś, że gdy gangrena się gdzie wdaje, gdy mamy członek zepsuty, to lepiej niech on odpadnie, lepiej odciąć go toporem, niż zdechnąć z niego jak na cholerę... Często zastanawiałem się nad temi słowami, odkąd sam byłem, zamknięty w tym Paryżu szaleństwa i nędzy... A więc, ja to jestem członkiem zepsutym, któryś ty odciął...
Egzaltacya w nim wzrastała, nie zważał na błagania Henryety i Jana, obojga mocno przerażonych. I mówił dalej w gorączce gwałtownej, słowami pełnemi symbolów i obronności błyskotliwej. Jedyną częścią zdrową Francyi, jej rozumem, jej równowagą, jest chłop, który tępił część szaloną, rozjątrzoną, zepsutą przez cesarstwo, znarowioną przez znaczenia i użycie, która musiała krajać własne ciało, nie wiedząc dla czego to czyni. Ale kąpiel krwawa była konieczna, z krwi francuzkiej ohydne całopalenie, ofiara żywa wśród czyszczącego ognia!... Teraz męka doszła do swego szczytu, naród ukrzyżowany odpokutował za błędy i odrodzi się wkrótce...
— Mój stary Janie, ty jesteś prostaczkiem i tężyzną narodu... Idź, idź, weź pług i kielnię, zaoraj pole i odbuduj dom... Ale żeś mnie zabił, dobrześ uczynił, bo byłem wrzodem trawiącym twe kości!..
Gorączkował ciągle, chciał wstać, oprzeć się na oknie.
— Paryż się pali, i nic z niego nie zostanie... Ach ten ogień, który wszystko pożera, który wszystko niszczy, tak chciałem go, bo on dobrze czyni, spełnia swą powinność... Zejdę i dokończę dzieła ludzkości i swobody...
Jan z trudnością zmusił go do położenia się na łóżko, podczas gdy Henryeta, cała we łzach, mówiła mu o ich latach dziecięcych, błagała, by się uspokoił w imię ich wzajemnej miłości. A nad olbrzymim Paryżem, odblask zarzewia rozsiewał się; morze płomieni zdawało się, że przeniknęło do najdalszych ciemności widnokręgu, niebo było podobne do sklepienia ogromnego pieca, rozpalonego do czerwoności. I w tej jasności mętnej pożaru, wielkie kłęby dymu Ministeryum skarbu, palącego się uparcie od dnia onegdajszego bez płomieni, rozwijały się ciemną i leniwą wstęgą żałoby.
Nazajutrz, w sobotę, nagłe polepszenie zaszło w stanie Maurycego; był spokojniejszy, gorączka się zmniejszyła. Jan niesłychanie się ucieszył, gdy zastał Henryetę uśmiechniętą, marzącą znów o życiu we troje, w przyszłości szczęśliwej. Czyżby los się zlitował? Przepędzała tu noce, nie ruszała się z tego pokoju, gdzie jej słodycz czynna kopciuszka, jej starania delikatne i ciche tworzyły niby pieszczotę nieustanną. I tego wieczoru Jan zapomniał się wśród swych przyjaciół, zagłębił się w rozkoszy drżącej i pełnej zdziwienia. W ciągu dnia wojska zdobyły Belleville i Buttes-Chaumont. Sam tylko cmentarz Père-Lachaise, zmieniwszy się w obóz oszańcowany, stawiał opór. Zdawało mu się, że już wszystko się skończyło, zapewniał nawet, że już nie rozstrzeliwają nikogo. Mówił o gromadach jeńców, których wysyłano do Wersalu. Rano na wybrzeżu, spotkali ich mężczyźni w bluzach, w paltotach, w koszulach, kobiety wszelkiego wieku, jedne z twarzami furyj, inne w kwiecie młodości, dzieci zaledwie piętnastoletnie, cały potok nędzy i gwałtu, który żołnierze popychali w jasny dzień, a mieszkańcy Wersalu, jak mówiono, przyjmowali obelgami, uderzeniami lasek i parasoli...
Ale w niedzielę, Jan znowu wpadł w zdumienie. Był to ostatni dzień strasznego tygodnia. Już ze wspaniałym wschodem słońca, w tym czystym i gorącym poranku dnia świątecznego, uczuł dreszcz konania ostatecznego. Dowiedziano się właśnie o licznych rzeziach zakładników, o śmierci arcybiskupa, proboszcza u św. Magdaleny i innych rozstrzelanych we środę, w la Roquette, o dominikanach i Arcueil, zabijanych obławą jak zające, we środę; w piątek znowu o księżach, o żandarmach wymordowanych w liczbie czterdziestu siedmiu, o zakonnikach przy przy ulicy Haxo, i wściekłość odwetu rozpaliła się znowu, wojska mordowały tłumnie jeńców, których zabierały. Przez całą tę pogodną niedzielę rozstrzeliwanie nie ustawało na dziedzińcu koszar Lobau, pełnym jęków, krwi i dymu. W la Roquette, dwustu dwudziestu siedmiu biedaków wybranych losem zostało rozstrzelanych odrazu, podziurawionych przez kule! Na Père-Lachaise, bombardowanym od czterech dni, zdobytym nakoniec, przyparto i rozstrzelano stu czterdziestu ośmiu przy murze, po którego kamieniach spływały strumienie czerwone, a gdy trzech z nich ranionych wymknęło się, schwytano ich znowu i dobito. Iluż dzielnych ludzi padło, za jednego łotra, pomiędzy dwunastu tysiącami, którzy życie dali za komunę! Mówiono, że przyszedł rozkaz z Wersalu przerwania egzekucyj. Mimo to zabijano, Thiers miał się stać legendowym mordercą Paryża, w swej chwale czystej oswobodziciela ziemi ojczystej; a marszałek Mac-Mahon, zwyciężony pod Froeschwiller, którego proklamacya pokrywała mury, donosząc o zwycięztwie, był tylko... zdobywcą cmentarza Père-Lachaise! I Paryż, oblany blaskiem słońca, obchodził dzień świąteczny, tłumy olbrzymie napełniały zdobyte ulice. Spacerowicze przebiegali z miną swobodną i przypatrywali się zgliszczom dymiącym, matki trzymające dzieci za ręce, zatrzymywały się, śmiały, wsłuchiwały ciekawie w stłumiony huk karabinowy w koszarach Lobau.
W niedzielę wieczorem, przy schyłku dnia, gdy Jan wchodził na ciemne schody domu, przy ulicy Orties, straszne przeczucie go ogarnęło. Wszedł i zaraz ujrzał nieunikniony koniec, Maurycego zmarłego na małem łóżku, zduszonego przez rozlew krwi na płuca, którego Bouroche się lękał. Pożegnawczy, różowy promień słońca ślizgał się przez otwarte okno, dwie gromnice paliły się już na stole, w głowach łóżka. A Henryeta klęcząc w swych sukniach żałobnych, których dotąd nie zdjęła, płakała po cichu.
Na szelest, podniosła głowę i zadrżała, widząc wchodzącego Jana. On, nieprzytomny, rzucił się naprzód i chwycił ją za ręce, chciał połączyć niejako swoją boleść z jej bólem. Ale uczuł drobne rączyny jak drżały, całą istność się cofającą, wyrywającą się mu na zawsze. Czyż nie skończyło się teraz wszystko między niemi? Grób Maurycego rozdzielał ich, niby niezgłębiona przepaść. I on także padł na kolana, łkając cicho.
Po krótkiem milczeniu jednakże Henryeta się odezwała:
— Stałam odwrócona od niego, trzymałam filiżankę bulionu, gdy usłyszałam krzyk.. Zaledwie nadbiegłam, już nie żył, wołał mnie, pana także wśród wybuchów krwi...
Mój Boże! jej brat, jej Maurycy ukochany jeszcze w łonie matki, druga jej istność, którego wychowała, ocaliła, jej jedyna miłość, od chwili, gdy ujrzała w Bazeilles, pod murem ciało swego biednego Weissa, przeszyte kulami! Wojna więc zabrała jej wszystko, zostanie sama na świecie, wdową i bez rodziny, bez nikogo, coby ją kochał!
— Ach na rany Bozkie! zawołał Jan wśród łkań, to moja wina! Mój drogi chłopiec, za którego oddałbym ostatnią kroplę krwi, a którego zamordowałem jak bydlę... Co się z nami stanie? Czy przebaczysz mi kiedy?
I w tejże chwili oczy ich spotkały się i stali przed sobą wzburzeni, czytając w nich wszystko wyraźnie. Przeszłość przed nimi podnosiła się, ukryty pokoik w Remilly, gdzie przepędzili tyle dni tak smutnych i tak słodkich... On znów widział swe marzenie, zrazu nieokreślone, teraz zupełnie jasne: życie gdzieś tam daleko, małżeństwo, domek mały, uprawne pole, któreby wystarczyło na wyżywienie rodziny dzielnych i skromnych ludzi. Teraz było to pragnienie gorące, pewność niezachwiana, że z taką, jak ona kobietą, tak czułą, czynną i dzielną, życie stałoby się prawdziwym rajem. I ona, której dawniej nawet marzenia te nie przychodziły do głowy, do serca czystego i nieświadomego, widziała teraz jasno, zrozumiała wszystko odrazu. To dalekie małżeństwo, ona go dawniej pragnęła bezwiednie. Ziarno kiełkujące wzrosło cicho, kochała go miłością tego chłopca, przy którym z początku znajdowała tylko pociechę. I oczy ich mówiły to sobie, i kochali się otwarcie teraz jedynie dla tego, by się pożegnać na zawsze... Trzeba było tej ofiary okropnej, tego ostatniego rozdarcia, ażeby szczęście ich, możliwe jeszcze wczoraj, dziś zniknęło, rozpływało się w potokach krwi, która zabiła jej brata...
Jan podniósł się z trudnością:
— Bądź zdrowa!...
Henryeta stała nieruchoma na podłodze:
— Bądź zdrów!...
Ale Jan zbliżył się do zwłok Maurycego. Patrzał na niego, na jego szerokie czoło, które teraz wydało się mu jeszcze szerszem, na jego drobną i długą twarz, oczy szklane, niegdyś nieco szalone, w których szaleństwo teraz zagasło. Chciał go uściskać, swego drogiego chłopca, jak go zwykle nazywał, i... nie śmiał. Zdawało mu się, że jest zlany jego krwią, cofnął się przed okropnością przeznaczenia. A! co za śmierć wśród ruin świata całego! W ostatnich dniach przy ostatnich szczątkach konającej komuny, trzeba było jeszcze tej ofiary! Biedna istota odeszła spragniona sprawiedliwości, w ostatnich konwulsyach wielkiego marzenia czarnego, tego olbrzymiego i potwornego płodu starej społeczności zwalonej, Paryża spalonego, pól wywróconych i oczyszczonych, by mogły zrodzić sielankę nowego wieku złotego...
Jan, pełen trwogi, zwrócił się ku Paryżowi. W końcu tego pogodnego i pięknego dnia niedzielnego, słońce ukośnie, na skraju horyzontu, oświecało miasto ogromnie gorącym blaskiem czerwonym. Rzekłbyś: słońce krwawe, na morzu bezgranicznem. Szyby tysiąca okien błyszczały jakby zarumienione przez niewidzialny wstyd, dachy paliły się jak węgle rozżarzone; szczyty murów były żółte, wysokie pomniki koloru miedzi paliły się jak wiązki chrustu w pomroku wieczornem. Czyż to nie był ostatni fajerwerk, olbrzymi bukiet purpurowy, Paryż cały palący się jak wielka pochodnia, jak stary las suchy, unoszący się odrazu do nieba, w locie płomieni i iskier? Pożar trwał ciągle, wielkie chmury dymu rudawego pływały nieustannie, słychać było wrzawę ogromną, może ostatnie rzężenie rozstrzeliwanych w koszarach Lobau, a może radość kobiet i śmiech dzieci, ucztujących za miastem, po wesołej przechadzce, siedzących przed drzwiami winiarni. Domy i pomniki zwalone, ulice zrujnowane, tyle ruin i tyle cierpień, a przecież życie wrzało jeszcze wśród płomienistego zachodu tej gwiazdy królewskiej, w blasku której Paryż pożerał się sam w swych zgliszczach...
Jan uczuł dziwne widzenie. Zdawało mu się, że w tem powolnem konaniu dnia, ponad tem miastem w płomieniach, wznosi się już zorza. A przecież był to koniec wszystkiego, zażarcie się losu, nagromadzenie klęsk takie, jakich jeszcze nigdy naród nie doznał; ciągłe porażki, utrata prowincyj, miliardy kontrybucyi, najstraszliwsza wojna domowa zatopiona we krwi, ruiny i trupy w całych dzielnicach, jednem słowem ni pieniędzy, ni honoru — wszystko należy odbudować!... On sam zostawiał tu swe serce rozdarte, Maurycego, Henryetę, swe przyszłe szczęśliwe życie uniesione przez burzę. A jednakże po za zgliszczem kipiącem jeszcze, pozostawała żywa nadzieja w głębi wielkiego i cichego nieba, niepokalanie czystego. Było to odmłodzenie się wiekuistej natury, wiekuistej ludzkości, wiosna przyrzeczona tym, którzy spodziewają się i pracują, drzewo wypuszczające nowy pęd silny, gdy odcięto gałęź uschłą, której sok zatruty żółcił liście.
Wśród łkań Jan powtarzał:
— Bądź zdrowa!...
Henryeta nie podniosła głowy, ale z twarzą ukrytą w dłoniach szepnęła:
— Bądź zdrów!...
Pola wyczerpane leżały ugorem, dom spalony nie istniał; i Jan, najpokorniejszy i najbardziej zbolały, odszedł, idąc w przyszłość, do wielkiej i ciężkiej pracy odrodzenia całej Francyi...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.