Przejdź do zawartości

Po powrocie/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Po powrocie
Rozdział VI
Pochodzenie Radosne i smutne
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.



Ci szlachetni mołojcy, którzy dziurawili przez dwa tygodnie swoje własne miasto, mieli w swoim rycerskim, żywocie jeden jedyny uczciwy zamiar, kiedy za wszelką cenę postanowili powiesić cały ministerjalny gabinet.
Na to gabinet zacytował im słowa z „Wesela“: — „Pan mi razy dwa nie powie“, i uciekł, jako młody jelonek. Z tem to był najmniejszy kłopot. W szczerze demokratycznych społeczeństwach trudno jest o kaszę, albo o cukier, nigdy jeszcze jednak nie bolała głowa o to, skad wziąć ministra. Zjawiły się tedy jakoweś nowe chuligany, z których jeden nie umiał wcale pisać, inny umiał czytać tylko z drukowanego, ale miał rewolwer, powstała tedy nowa władza, na widok której najgłupszy nawet prokurator dostawał świerzbu palców. Ale gęby! — Boże miłosierny, co to były za gęby! Trzeba jednakże przyznać że zdobywcy Kijowa była to menażeria szeroko wesoła; każdy taki kacyk, obwieszony nabojami i zasobny, jak arsenał, miał zawsze „narzeczoną“ z zadartym nosem i z fizjognomją uśmiechniętą, rozkosznicę z ustami od ucha do ucha à la Gwynplain Wiktora Hugo, i woził ją pędem w automobilu, ryczącym z uciechy. Czasem, dla zabawienia dzieweczki, strzelał w okno kamienicy, czasem kupował jej cały magazyn perfum za dziesiątki tysięcy rubli, albo urządzał ucztę w najbardziej wyzłoconej restauracyjnej sali.
Szara czerń bawiła się w inny sposób. Wypatrywała największego magazynu z winami, który przezornie był zamknięty na głucho, co dla ludzi wyzwolonych i gardzących przesądami zachodnio-europejskiemi stanowiło dziecinną przeszkodę. Stawali sobie dobrzy mołojcy półkolem i wśród serdecznego śmiechu ciskiali w żelazne rolety sklepu ręczne granaty. Wtedy ostatnia kontrrewolucyjna zapora pękała z hukiem, a szlachetni bohaterowie wpadli w napełnione winem i koniakiem okopy, by zaś, zwabiony zapachem alkoholu wyzwolony naród, wałęsający się po ulicach, nie wziął przemocą udziału w libacji, strzelano z karabinu maszynowego na wszystkie strony. Był to codzienny proceder, ujmujący w swojej prostocie, dowodzący, jak bardzo nieskażoną i naiwnie dziecinną duszę ma Tyrolczyk Wschodu. Patrzył z pomnika bat‘ko Chmielnicki i radował się w dobrej duszy.
Po kilku dniach, czerń regularna, to jest taka, która była panem życia i śmierci z racji zwycięstwa i zachowywała dość wesołe pozory władzy, pomieszała się z czernią nieregularną, która była panem życia i śmierci z tej racji, że uciekła z kryminałów, źle strzeżonych. Najbystrzejszy jednakże psycholog nie umiałby na pierwszy rzut oka odróżnić jednych od drugich, w praktyce zaś było to absolutnie wszystko jedno, czy się ma być rozstrzelanym na mocy rozkazu „prawnego“, czy bez rozkazu.
Kiedy się czasem ci niedokrewni krewni spotkali, krążąc po ulicach całemi oddziałami, rozpoczynała się wówczas strzelanina, gęsta i bezładna; zawsze wtedy zabijano kogoś trzeciego, co właśnie przechodził ulicą, owi zaś wiedli z sobą pertraktacje, wyjaśniali kuzynostwo i rozchodzili się z poczuciem wzajemnego szacunku. Obie zaś strony z pasją uprawiały rewizje, które były najpotworniejszą zmorą tego czasu; miało się wprawdzie „prawo“ niewpuszczenia do mieszkania ludzi, nie mających „urzędowego polecenia“ na odbycie rewizji, takie samo jednakże prawo ma sarna wobec kłusownika. Wtedy zwyczajny kryminalista, jeśli uważał że trzeba zachować chociażby pozory przyzwoitości, pokazywał ćwiartkę papieru, lub kawałek gazety, równocześnie zaś browning i wtedy przy jaskrawem świetle siedmiu tysięcy świec w oczach jasnem się zdawało, że pewnie ci ludzie mają słuszność. Na udokumentowanie jej, brali wtedy, co się dało, szczególnie zaś wino. Można wtedy było chyłkiem wołać pomocy „władzy“, która przychodziła wyjaśnić „nieporozumienie“. Praktyczniej jednak było dać się obrabować raz jeden i już nie wołać pomocy.
Nieszczęśliwi mieszkańcy zasięgnęli wtedy rady u śmierci i postanowili bronić się sami. Obrony domowe, organizowane z początku dość wesoło, poczęły zczasem działać doskonale, wtedy szczególnie, kiedy owi „regularni“ poczęli wycofywać się z Kijowa na wieść o zbliżaniu się głodnego sprzymierzeńca niemieckiego a w mieście pozostali bandyci. Ambo meliores: ci, co poszli, i ci, co się zbliżali, a na ich czele ów osławiony ataman, ten sam, co później nieco zirytował się na jaśnie wielmożnego hetmana. Ów tedy minister wojny, za młodości baletnik, ataman i coś tam jeszcze, słowem figura z pod ciemnej ukraińskiej gwiazdy, uciekał niedawno, jak zając, teraz wracał ze „sprzymierzeńcem“, który go wkrótce potem, kopnąwszy, zrzucił ze schodów ministerialnej szczęśliwości. Trudno było zresztą zorientować się w tym strasznym, nieszczęśliwym, krwią zalanym kraju, kto kogo chce aktualnie zarznąć, powiesić i spalić, kto ma prawo kradzieży, kto jest ministrem czynnym, kto zaś z ministrów już siedzi na kryminalnej wilegjaturze? W tej chwili jednak, zanim przyszły ministry, rządziły w mieście bandy i opryszki pierwszej wody, które miały nowoczesną broń i stare, narodowe, niezawodne tradycje Gonty i Żeleźniaka. Postanowiło się tedy miasto bronić i nie dać się zarznąć bez protestu.
Każdy dom zorganizował straż, nieustannie czynną, w dzień i w nocy, przyczem pozawierał przymierza zaczepno-odporne z domami sąsiedniemi, które, na odgłos alarmu, zobowiązane były do przyjścia z pomocą domowi napadniętemu.
Ponieważ bohaterstwo mieszkańców było dość problematyczne i mogło się zdarzyć, że spokojny obywatel, postawiony na straży, zwarjuje ze strachu i zacznie mordować własne dzieci, wynajmowano kondotjerów, złożonych z byłych oficerów rosyjskich. Dostawał taki dwadzieścia pięć rubli na dobę, jedzenie i mieszkanie i miał bronić kamienicy wraz z mieszkańcami, którzy, dziwnem zrządzeniem natury, byli wonczas wszyscy bardzo bladzi, z miłym zielonkawym odcieniem. Każdy dom zamienił się w fortecę i miał zapasy nabojów, czasem po kilka tysięcy. Rygor panował wojenny, most zwodzony podnoszono, to jest właściwie bramę zamykano o zmroku i we wszystkiem należało być posłusznym radzie wojennej, złożonej z wybitnych generałów, z których jeden w życiu swojem był nawet na polowaniu, reszta zaś handlowała cukrem, nasionami, czem Bóg dał. Komendantem całego frontu domowego był jednakże specjalista, autentyczny oficer, który cudem uszedł śmierci z rąk bolszewickich.
Nasz komendant był to dzielny, młody chłopak, budzący zaufanie; w każdym razie po jego mianowaniu strach całej, ogromnej, idjotycznie budowanej kamienicy, do której było sto wejść, spadł poniżej zera. Dwa dni bowiem przedtem strach ten omal że nie rozsadził termometru, że zaś ja osobiście mam wybitne do wszystkiego szczęście, byłem naturalnie przy tem. Było tak. Kiedy mi bolszewicy rozbili mieszkanie, przygarnęli nas najzacniejsi przyjaciele, dzieląc się najlepszem sercem i najlepszem winem z przedstawicielami literatury, gdyż i kochany twórca „Sobola i Panny“ rozbił tu swoje namioty. Byliśmy blisko Boga bo na ósmem piętrze, wśród najlepszych przyjaciół i zdawało się, że pognębimy śmierć. Odzież tam! Pewnego dnia nakazuje mi generał domowy, abym się stawił na warcie od godziny 12 do 2 w nocy. Trudno, od tego jest generałem, aby rozkazywał. Zakląłem po żołniersku: „psia-krew“ i poszedłem czuwać. Towarzystwo było pierwszej klasy, gdyż, ku cichej wszystkich radości, łaził z jakąś dubeltówką niedawny wicegubernator, dość miła figura. Drzwi pozabijane deskami, telefon w pogotowiu, dusze pochowane w piętach, miny rzadkie; rozmawiamy cicho, aby nie budzić zła, od czasu do czasu zaś ktoś się haniebnie nieszczerze śmieje, aby innym dodać odwagi, o swojej beznadziejnie zwątpiwszy. Każdy ma nadzieję, że te dwie godziny jakoś szczęśliwie miną i po godzinie zaczynają się wszyscy krzepić. Wtem gwałtowne pukanie do drzwi.
Tak puka tylko śmierć, a w teatrze zawsze stuka tak nieszczęście.
Cała straż znieruchomiała; nikt nie odpowiada.
Na ulicy zaczynają wrzeszczeć:
— Otwieraj!
— Kto tam? — pyta ktoś odważniejszy.
— Rewizja!
— Proszę pokazać dokument! — powiada odważny, ale naiwny człowiek.
Zbrodniarz z za bramy odpowiada jakiemś narodowem, ruskiem przekleństwem, takiem, że mury zadrżały. Wobec tego zajęczały telefony, wzywając pomocy neutralnych, gruzińskich oddziałów do pomocy, cała zaś straż, mająca do rozporządzenia kiepskie dubeltówki przeciwko kilkunastu karabinem zaczyna się cofać w porządku na dawno przygotowane pozycje, aby nieprzyjaciel, niemiecką metodą, szedł za nami — niepewnie. Nieprzyjaciel natomiast rozbija kolbami drzwi i daje salwę w sień, przez którą właśnie przemykał się jakiś nieszczęśnik, mieszkaniec domu. Padł na miejscu z biodrem, rozerwanem kulą wybuchową.
Dom cały drżał w trwodze przez kilka godzin, nikt bowiem nie był pewien, co tym Kalibanom może przyjść do zbrodniczej głowy; indywidua te, straszne, jeśli się znajdą wobec bezbronnych, bohaterowie wobec kobiet i dzieci, są ohydnymi tchórzami na widok jakiejkolwiek zorganizowanej siły. Mało tedy ukradłszy, uciekli na wiadomość, że przybywa pomoc wojskowego oddziału, ten jednakże niebardzo starał się o odnalezienie bandytów, z którymi łączyła go nić głębokiej sympatji. Lepiej tedy było polegać na własnym przemyśle i uznać starą prawdę, że w Rosji szanowany jest tylko ten, co klnie i bije.
Kląć nie wypadało, — zaczęto tedy bić, co się okazało nierównie więcej skutecznem, niż białka oczu na niebo wywróciwszy, dać się mordować wedle filozofii owego kapłona, który, zarzynany w poniedziałek, mówił smutno, że źle mu się zaczyna tydzień.
Wobec czego rozdział następny będzie grzmiał od strzałów i będzie pełen siarki, prochu, wichru i wyjącej śmierci.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kornel Makuszyński.