Przejdź do zawartości

Piękna (Świętochowski)/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Piękna
Podtytuł dramat w czterech aktach
Pochodzenie Pisma IV. Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT I.
(Do salonu lewą od widzów ścianą przytykająca cieplarnia, zapełniona grupami roślin i kwiatów. Na środku kląb z wazonów a naokoło niego sofki. W czasie odkrycia zasłony słychać dobiegające z za sceny dźwięki walca).
SCENA I.
Ryszard i Emilia, później Irena.

Emilia (wbiegając z salonu pod rękę z Ryszardem). Ach, hrabio, ratuj mnie krzesłem, bo upadam, jak zmęczona fryga. Pan w tańcu nienasycony... (siada przy kląbie).
Ryszard (siadając obok niej). Panią. (wchodzi Irena i staje niepostrzeżona za nimi).
Emilia. Jak tu wybornie, chłodno...
Ryszard (nachylając się do Emilii). I pusto — dodam dziękując przypadkowi od siebie.
Emilia (wesoło). I nudno — dodamy za chwilę, skarżąc się oboje.
Ryszard (j.w.). Ja skarżyć się nie będę, jeśli zostaniemy tu tylko oboje.
Emilia (spostrzegłszy stojącą za nimi Irenę). I owszem. Zostaniecie oboje: pan z Irenką. (śmiejąc się wybiega szybko do salonu).

SCENA II.
Ryszard i Irena.

Irena. Co to znaczy?
Ryszard (lekko zmieszany). To, że pani wchodzi właśnie w tej chwili, kiedy ośmieliłem się żałować, iż pani tu nie było.
Irena (z ironią). Pan ośmieliłeś się, ale nie na to.
Ryszard (grzecznie). Dla dogodzenia pani gotów jestem nawet tego się zaprzeć, chociaż tylko póty, póki pani Emilii nie będę mógł powołać na świadka. Ale czy bratowa pani jest szczera i domyślna?
Irena. O, tak domyślna, że jeśli nawet nie mówiłeś pan z nią o jakimś śmiałym zamiarze, aby go do czasu ukryć, to dla pańskiej pewności za mało.
Ryszard. Prawda. Piękna kobieta jest jasnowidzącą.
Irena. Chyba dlatego, że widzi jasność nawet tam, gdzie jej niema.
Ryszard. Nie: dlatego, że milczenie rozumie i odrazu wie, jakie uczucia budzi.
Irena. I jakież to mianowicie budzi w panu?
Ryszard. Trudniej dla mnie odpowiedzieć, niż dla pani zgadnąć, tem bardziej, że pewnie domyślność jest w rodzinie pani familijną.
Irena. Przypominam panu, że jestem siostrą nie Emilii, lecz jej męża, którego chyba domyślnym pan nie nazwiesz.
Ryszard (wesoło). Czyż mogę o tem pokrewieństwie pamiętać, doświadczywszy tyle dobroci od niego i tyle złośliwości od pani!
Irena. Ale o tem pan pamiętaj, że i brat mój niezawodnie będzie złośliwym, jeśli pan nie przestaniesz zalecać się do jego... dobroci.
Ryszard. Ach, żałuję, że pani nie jesteś mężczyzną, bo bym panią za te słowa wyzwał.
Irena. Raczej ciesz się pan, bo bym pana z wyzwaniem uprzedziła.
Ryszard. Skoro jednak oboje musimy sobie tej przyjemności odmówić, to niechże przynajmniej wiem, dlaczego pani uważa mnie za gorszego, niż jestem? Czy pani jakie kłamstwo szepnęło, żem zdolny tylko do kuszenia żon?
Irena. O panu nawet kłamstwo nic mi nie szeptało, i wcale nie sądzę, żeś pan zdolny do kuszenia tylko żon.
Ryszard. W każdym razie raczyła pani dziś z bratową zaszczycić nasz dom po to jedynie, aby mnie ukarać?
Irena. Przedewszystkiem po to, ażebyś pan wyprowadziwszy bratowę dla ochłodzenia po tańcu, nie potrzebował dziękować przypadkowi, że w tej cieplarni pusto.
Ryszard. Jeśli przymioty pani są w należytym komplecie, to spodziewam się, że obok czujnego słuchu posiadasz pani dyskrecyę.
Irena. Na usługi tajemnicom godziwym.
Ryszard. Przez Boga, czemu pani chcesz koniecznie usmolić moje intencye, kiedy one doprawdy są bardzo czyste! Piękność, jak geniusz, nie podlega prawom wyłącznej własności. W Paryżu, w szkole dobrego tonu, wszyscy głośno i cicho powtarzają za którymś ze swych pisarzy, że mąż, monopolizujący swoją żonę, jest burzycielem porządku publicznego. Cóż więc dziwnego, że ja z taką piękną żoną rozmawiam chętniej, niż...
Irena. Dość, panie hrabio — nie ucz mnie swej filozofii: bo co przestaje być dziwnem dla pana, to zaczyna niem być dla mnie.
Ryszard. Trochę mniej uprzedzenia a zejdziemy się łatwo: dziś oburzasz się pani na hołdy składane mężatkom, a gdy sama pani mężatką zostaniesz, zaręczam...
Irena. W komplecie moich przymiotów brak pobłażliwości dla pańskich zaręczeń (oddala się).
Ryszard (pospieszając za nią). Dokąd pani idziesz?
Irena. Zawiadomić brata, że...
Ryszard. Że?...
Irena. Bawimy tu za długo.
Ryszard (kłaniając się). I że panią zniecierpliwiły moje (z naciskiem) żarty.

Irena (zdziwiona). Żarty?
SCENA III.
Ciż, Zenon i Janusz.

Janusz (wchodząc wesoły pod rękę z Zenonem). A co? Gdy kobieta zniknie, najlepiej szukać, gdzie on się podział.
Irena (spostrzegłszy Zenona, biegnie do niego uradowana). Pan Zenon! Nikt pana serdeczniej ode mnie nie wita.
Zenon (do Ireny). Kocha, kto poznaje (podając rękę Ryszardowi). Czy pan tak schowałeś tu pannę Irenę że ledwie ją odnalazłem?
Ryszard. Broń mnie Boże od takiego świętokradztwa.
Zenon (żartobliwie). Bo w takim razie musiałbym ostrzedz pana, że od dziś trzeba przy tej pani liczyć się ze mną.
Janusz. A do dziś — ze mną.
Irena (do Janusza). Niestety, syn pański dotąd przy mnie z nikim się nie liczył.
Ryszard. Co najmniej — z sobą.
Irena. To tylko panu wystarczało. (do Zenona) Cóż nam pana tak niespodziewanie wraca?
Zenon. Tęsknota.
Irena. A przecie zapewniasz pan w którejś ze swych powieści, że jest to uczucie małoletnich.
Zenon. Może też ja wobec pani jestem małoletni... I dowodów na to by nie zbrakło. Bo dla czegóż skróciłem swój pobyt za granicą o kilka miesięcy a przyjechawszy dziś wieczorem i nie zastawszy państwa w domu, aż tu przybiegłem? Czyż to nie dowody tęsknoty, chociażby tylko nauczyciela za swoją kochaną uczennicą?
Irena. Żartuj pan, ile chcesz, aby między nami.
Janusz. Jeśli rzeczywiście jesteś, panie Zenonie, dobrym nauczycielem, to naucz mnie swojej sztuki zalecania siwych włosów płci pięknej. Dziesięć lat wprawdzie jestem od ciebie starszy, ale od dwudziestu już zabdykowałem...
Irena. Na rzecz syna, który koronę zalotów w pańskim rodzie zdobi wielką chwałą.
Ryszard. Niezasłużoną jednak u pani.
Janusz. Brawo! Honor dowcipu Bogojów ocalony.
Irena (do Janusza). Niepotrzebnie pan hrabia o ten honor się lękał: syn nigdy w oczach ojca nie przestaje być dowcipnym.
Zenon. Po ojcowskiem teraz kolej na moje nauczycielskie brawo.
Irena (do Zenona). Ale pan prędko od nas nie uciekniesz?
Zenon. Nie prędzej, aż jak lokomotywa węglem naładuję swoje serce do nowej podróży przyjacielskiemi uczuciami.
Janusz. Tylko zbyt go nie ogrzewaj, bo możesz siebie i pannę Irenę wykoleić.
Ryszard (do Ireny). Ja panią będę w rozpędzie hamował z obowiązku wzajemności.
Irena. Naprzód siebie z obowiązku sumienia. (do Zenona). Podaj mi pan rękę, przejdźmy się, bo czuję ból w skroniach i chciałabym się wykoleić... z naszej rozmowy. Panowie mi pozwolą zabrać na chwilę pana Zenona?
Janusz. Wolny, pani dobrodziejko, wziąć go można nawet do śmierci. (Irena z Zenonem odchodzą w głąb’ sceny).

SCENA IV.
Janusz i Ryszard.

Ryszard. Szpetna i zła jak pokrzywa. Zauważyłeś ojcze pazury tej uczonej sowy?
Janusz. Zauważyłem mój sokole. Nie wszystkie dadzą się brać łatwo, jak kuropatwy.
Ryszard. Ha, ha, ha — ja miałbym robić zamach na tę Wenus brzydoty?
Janusz. Kaprys.
Ryszard. Śliczny kaprys — łowić w sidła żaby. Gdyby nawet zwycięstwo nad sercem panny Ireny było jedyną cnotą, zdolną mnie ocalić na ostatecznym sądzie, wyrzekłbym się zbawienia wiecznego. Mam lat trzydzieści; w tym wieku kobiety są jeszcze bardzo ponętne, a cóż dopiero mężczyźni!
Janusz. To też pewnie jesteś ponętnym dla niej.
Ryszard. Szczerze mówiąc, troszkę się o to starałem, tylko w innym celu. Z początku łykała pochlebstwa jak struś gwoździe, ale żadnego strawić nie mogła. Powiedziałem jej nawet kilka wonnych grzeczności, któremi odurzyłbym najnieczulszego szyldwacha, a nie mogłem uśpić tej nieproszonej małżeńskiego szczęścia placówki.
Janusz. O cóż tobie idzie?
Ryszard. O to, żeby nie chciała być cieniem swej bratowej, kiedy jest od niego brzydszą.
Janusz (poważnie). Nie rozumiem.
Ryszard. Znać, że ojciec dwadzieścia lat temu abdykował.
Janusz (zdziwiony). Czy może skradasz się do żony Zygmunta?
Ryszard. Dotąd daremnie.
Janusz. I mnie śmiesz to mówić?
Ryszard. Wolę, niż jej mężowi, tembardziej, że pewnie ojciec nie jesteś moim współzawodnikiem.
Janusz. Ale jestem twoim ojcem i więcej mam lat uczciwego życia, niż ty do kąsania mnie zębów.
Ryszard. Szkoda, że to przypomnienie słyszę tak późno.
Janusz. Nie było ono potrzebnem, póki nie groziłeś sławie żony człowieka, którym się w młodości opiekowałem i którego dziś prawie za syna uważam.
Ryszard. On też, jako bratu, winien mi połowę swego szczęścia ustąpić.
Janusz (rozdrażniony). Chcesz przede mną się popisać ze swym dowcipem, jak paw z ogonem?
Ryszard. Dla tego, ojcze kochany, że popis dowcipu Bogojów zawsze ci przyjemność sprawia. Zresztą, wrócę chętnie do najpotulniejszej synowskiej pokory, tylko zechciej mi ojcze powiedzieć, jakie owoce na drzewie żeńskiego rodu nie są dla mnie zakazane? Bo dotąd sądziłem, że nie wolno mi starać się tylko o panny...
Janusz. O panny? Kto ci bronił?
Ryszard. Ty, ojcze, klnę się na pannę Teresę.
Janusz. Przypadek wyjątkowy. Ludzie twego pochodzenia nie mogą zapominać, co winni przodkom...
Ryszard. I żydom, którym dług wprzód spłacić trzeba, bo się upomną, gdy tymczasem przodkowie poczekają. Że zaś pierwszy obowiązek pilniejszy, a panna Teresa do spełnienia go pomoże, wiesz dobrze ojcze z kłopotu, z którego cię kasa jej brata wyratowała i z powróconego kredytu, jaki nam zapewnia w Izraelu pogłoska o moim przyszłym z tą kasą związku.
Janusz. Ja tej pogłoski nie puszczałem.
Ryszard. Aleś z niej, ojcze, korzystał i jeszcze korzystasz.
Janusz. Bez cudzej szkody. Co pożyczyłem, oddam, a umierając, z pewnością zostawię ci dosyć...
Ryszard. Familijnych tytułów, których nikt mi nie wymieni na guldeny. Po co mam przechowywać mój rodzinny klejnot bez oprawy, kiedy mi go panna Teresa osadzi w złoto?
Janusz. A wiesz ty, z jakiej ono rudy wytopione?
Ryszard. Wiem i nie czuję do niego odrazy. Ojciec mojej przyszłej żony garbował skóry dębem, ja wygarbuję nazwisko jego córki Bogojem.
Janusz (pognębiony). Boże, zamknij mi oczy przed chwilą tej hańby! (do Ryszarda) Rób, jak chcesz, tylko mi o tem nie mów, bo na osłodę przykrej myśli o twym gorszącym związku nie będę miał nawet tej pociechy, żeś go zawarł z miłości.
Ryszard. Nie inaczej. Byłbym odrazu do niej się przyznał, gdybym wiedział, że ona będzie dla ojca osłodą.
Janusz. Czyż nie mogłeś pokochać innej, młodszej, piękniejszej...
Ryszard. Owszem, dla zobojętnienia się do panny Teresy, pokochałem inną, młodszą, piękniejszą...
Janusz (uradowany). Kogo?
Ryszard. Panią Emilię.
Janusz (wzburzony). Ryszardzie!... gdzie twój wstyd? (wbiega Teresa).

SCENA V.
Ciż i Teresa.

Teresa (do Ryszarda). Hrabio, do mazura proszę. Co pan tu robisz?
Ryszard. Wstyd swój odbieram od ojca, który mi go odjął za to, że chciałem panią prosić o...
Janusz (zbliżając się z udaną wesołością do Teresy). O przetańczenie tego mazura z nim wtedy, kiedy ja sobie tego życzyłem. A ponieważ nie mogłem skłonić go zgodą, usuwam siłą (podaje rękę Teresie) i błagam panią o zapisanie mnie na wszystkie niezajęte numery dzisiejszych tańców.
Teresa (do Ryszarda, odchodząc z Januszem). I pan pozwoliłeś wyprzedzić się ojcu?
Ryszard (idąc za niemi). Zato nikt mnie już nie uprzedzi w zapisaniu się u pani na pierwszy numer (do ojca półgłosem) hipoteki. (do Zenona, który, spacerując z Ireną koło kląbu, mijał go) Tak dziś zaśpiewałem ojcu, że cały wieczór z tą wroną tańczyć będzie (wychodzi).

SCENA VI.
Zenon i Irena.

Zenon (przechodząc z Ireną przodem sceny). Czy panna Teresa wchodzi w rachubę obu tych panów?
Irena. Syn kłamaną czułością maskuje miłość dla jej posagu, a ojciec — wzgardę dla jej pochodzenia. Stary jest zbyt dumnym arystokratą, ażeby mógł się zgodzić na synowę, która ma garbarską kadź w herbie, a jednocześnie zbyt zrujnowanym, ażeby zerwać stosunek, który mu wyświadcza wielkie pieniężne usługi.
Zenon. Nie wiedziałem.
Irena. Panna Teresa, jako domniemana pani Bogój, jest niewidomą poręczycielką niepewnych dziś hrabiowskich wekslów, jej zaś brat wybawicielem Bogojów z żydowskiej niewoli.
Zenon. Jakże, według pani, ta komedya się skończy?
Irena. Małżeństwem. Gdy dłużnicy wystawią pana Ryszarda na licytacyę, panna Teresa tanio go kupi.
Zenon. Jeśli brat na to pozwoli.
Irena. Pozwoli, bo sam teraz pobłażania potrzebuje. Patrz pan... (usuwają się wgłąb sceny; wchodzi Emilia z Gracyanem).

SCENA VII.
Emilia i Gracyan.

Emilia. Wolałabym poczekać, aż pańska żona z zagranicy wróci.
Gracyan. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybym o przybycie do nas prosił panią w imieniu mojej żony.
Emilia. Kto z Irenką rozmawia?
Gracyan. Przyjaciel pani męża, powieściopisarz, pan Zenon...
Emilia. Ach, to on. Nie przedstawił mi się...
Gracyan. Dopiero co przybył. Nieciekawy.
Emilia. Dla pana. Więc jutro mamy koniecznie jechać na wieś do państwa? Cóż powie na to pańska żona, żeśmy nie wstrzymali się z wizytą do jej przybycia?
Gracyan. Mnie usprawiedliwi urokiem pani, a panią moim podziwem.
Emilia. Czy panu godzi się w ten sposób do mnie mówić, mając piękną żonę?
Gracyan. Godzi się wszystkim, którzy poznali panią.
Emilia. W każdym razie ją pan kochasz?
Gracyan. W tej chwili nie pamiętam nawet, że — muszę.
Emilia. Zuchwały pan jesteś jak pieniądz.
Gracyan. A chciałbym być, jak on, szczęśliwy. Pani się śmieje?
Emilia. Śmieję się z tego, że pan, mając pieniądze, nie czujesz się jednak szczęśliwym.
Gracyan. Bo nie mam wszystkich.
Emilia. Jakie istnieją? Więc i moich?
Gracyan. Tak pani. Jeśli doznaję kiedykolwiek pragnienia władzy lub miłości, to pragnę tylko być bogatszym od każdego, kto mi rękę podaje lub cofa. Pieniądz jest szczęśliwym, niezwyciężonym, jedynie sobie uległym. Dlatego też póki jeden grosz pozostaje w cudzych rękach, człowiek znający wartość pieniędzy, nie może być zupełnie zadowolonym. Gdybym zdołał w jednym gmachu zgromadzić całego świata mienie, posiadłbym całego świata wolę. Wtedy stanąłbym przed drzwiami mojego skarbca i spokojnie czekał przyjścia z prośbą tych, których wszystkie potrzeby mógłbym zaspokoić i całą wdzięczność zakupić. I pani byś wtedy do mnie przyszła...
Emilia. Po to chyba, ażeby panu powiedzieć, że napróżnobyś przed swym skarbcem na moją wdzięczność czekał.
Gracyan. Nie. Kobieta piękna nie żyje bez przyjemności i nie umiera, mogąc je pozyskać. Więc i pani nie wzgardziłabyś pieniądzem, skoro on tylko przyjemności daje. Zresztą, po co przypuszczenia nieprawdopodobne? Weźmy jedno z prawdopodobnych. W tej cieplarni jest kilkadziesiąt lichych roślin, do których przez brudne i potłuczone szyby nawet słońce zajrzeć nie może. Wyobraźmy sobie, że zamiast tych nędznych krzewów rosną tu pyszne afrykańskie palmy i pomarańcze, że pomiędzy niemi biją fantastyczne wodotryski, że obecnie przez kryształowy dach i ściany niebo patrzy na nas milionem swych brylantowych oczu, że naokoło widnokrąg, sztucznem światłem rozwidniony, rozdziera cienie nocy, że zdaleka rzewne tony muzyki płyną rozmarzone wśród ciszy i że to wszystko składa hołd pani...
Emilia (lekko uniesiona). Prawda, zatonąć w takim uroku... (opamiętywając się) Fe, pan jesteś poetą najprozaiczniejszej rzeczy, pieniędzy.
Gracyan. To jest wszechmocy, swobody i nieograniczonego upojenia. Dla mnie poezyą jest siła i rozkosz. Pieniądz jest nawet miłością, a w każdym razie jej mową. Gdy ktoś budzi i zaspokaja wszystkie pragnienia, czujesz pani, że cię kocha; gdy je bezsilny usypia i nie zadawala, widzisz pani tylko, że wzdycha. Miłość bez pieniędzy jest niemą wymową. Ja umiem kochać kobietę jedynie zbytkiem, nieustanną rozkoszą...
Emilia. Pan mówisz o swej żonie?
Gracyan. Ja mówię o mojej miłości.
Emilia. Nie rozumiem znaczenia tej poprawki.
Gracyan. Zaraz ją pani dowodem wyjaśnię. Dla męża pani założę u siebie botaniczny ogród, ażeby miał gdzie robić swoje doświadczenia, których dziś z braku środków...
Emilia. Będzie to dowód miłości pańskiej dla mego męża.
Gracyan. Gdy i pani ten ogród odwiedzać zechce, postaram się przekonać, że wszyscy tak mniemać powinni, prócz... pani.
Emilia (wesoło). Nie bądź pan szatanem, bo ja przez opór zostanę aniołem.
Gracyan. Wtedy ja do pani modlić się zacznę (odzywa się muzyka).
Emilia. Tylko nie zaraz, bo mój kontredans się zbliża.
Gracyan. Z kim?
Emilia. Z hrabią Ryszardem.
Gracyan. Tylko ze mną.
Emilia. Potem.
Gracyan. Teraz, albo z nikim.
Emilia (odchodząc). Przekonaj pan o tem nie mnie, lecz mego tancerza.

Gracyan. Przekonam (wychodzi za Emilią).
SCENA VIII.
Zenon i Irena.

Irena (wychodząc z Zenonem z głębi sceny). Przecież niepodobna, ażeby i ten występował do miłosnego turnieju przed Emilią.
Zenon. Czemu nie? Jako żonaty mniej ma do tego prawa, niż młody hrabia, ale zato może więcej śmiałości.
Irena. Szczęściem, że Emilia będzie umiała w potrzebie opędzić się od tych natrętnych owadów.
Zenon. Tylko czy opędzić się od nich zechce?
Irena. Pan jej nie znasz.
Zenon. Ale ją widziałem.
Irena. To dosyć?
Zenon. Dla poznania kobiet bardzo wiele.
Irena. Co pan masz jej do zarzucenia?
Zenon. Piękna.
Irena. Wada niewielka.
Zenon. Jak kiedy. Jeśli o to idzie, ażeby bratowa pani wszystkim się podobała, piękność jej nie zawiedzie; ale jeśli o to, ażeby się wszystkim oparła, ta wada jej nie uchroni.
Irena. Panie, ona kocha swego męża!
Zenon. Ale ją wielu kochać będzie. Bóbr, moja pani, ginie przez to, że ma piękne futro, a kolibr przez to, że ma piękne pióra. Odziej pani jednego skórą kota a drugiego opierzeniem wróbla, oba będą mogły bezpiecznie biegać po wszystkich naszych gościńcach. Podobnie z kobietą. Kto ją chce ubezpieczyć, niech ją, jeśli urodziła się piękną, w kolebce okaleczy i zeszpeci. Brzydota jest dla niej najpewniejszą kartą wolnego przejścia przez życie.
Irena. Co pan mówisz?
Zenon. To, o czem pani sama się przekonasz, gdy dłużej żyć będziesz. Przeciwko kobiecie pięknej wszyscy spiskują, a najbardziej ci, którzy ją wielbią. Wabiona wszelkiemi ponętami i sidłami przez rozum, miłość, bogactwo, znaczenie, obłudę, musiałaby mieć nieczułość skały, ażeby uniknąć rozstawionych na nią sieci. Znałem matkę pani Emilii. Uczciwie wychowana przechodziła potem wszystkie męczarnie i próby, ażeby donieść do grobu swą cnotę, którą mimo wysiłków i przywiązania do męża w połowie drogi swego życia straciła. Nigdy nawet myślą nie potępiałem jej za to, bo widziałem jej walkę i niemoc. Kto językiem dzisiejszego obyczaju powiada, że kobieta piękna uszlachetnia mężczyznę, ten do jego serca nigdy nie zajrzał. Ona go naprzód znieprawia, a potem staje się ofiarą jego nieprawości. W jej czarujących oczach dostrzeże on wszystkie uroki, prócz uroku cnoty.
Irena (błagalnie). Panie drogi, na litość, ratuj Emilię, przypomnij jej obowiązki!...
Zenon. Byłoby to dziś równie skutecznem, jak przypomnieć jej lunacye księżyca. Na dowód sprobuj pani sama tego środka.
Irena. Więc nie ma żadnego sposobu?
Zenon. Przynajmniej ja go w tej chwili nie widzę. Kobiety brzydkie, proszę pani, mają zwykle zupełną świadomość tego, co robią, piękne — tego tylko, co zrobiły. Emilia, o ile z listów pani przekonałem się, sprawdza tę regułę. Mimo całej inteligencyi i przytomności umysłu ulega pokusom bezwiednie. W składanych jej hołdach nie widzi sideł, tylko należne lub bezinteresownie ofiarowane przyjemności. Jeśli czasem spostrzeże, iż się zsuwa po spadzistej pochyłości, to niezawodnie sądzi, że nazad równie łatwo cofnąć się może. Upomnij ją pani dziś, ona się spyta: za co? Dotąd nic złego nie popełniła a naszej pewności, że je popełni, sama nie czuje. Musi więc wprzódy coś takiego zrobić...
Irena. Wtedy będzie czas na kazanie a wcale nie na ratunek.
Zenon. Właśnie o to idzie, ażeby ją powstrzymać w tej chwili, kiedy, strąciwszy innych w przepaść, sama dopiero zechce się w nią rzucić.
Irena. Dla czego ma innych koniecznie strącać?
Zenon. Pani kochana, pogódź się raz z tą myślą, że piękna kobieta, jak okrutna bogini, karmi się ofiarami i w kole swych stosunków szerzy pożary. Bratowa pani niejedno serce na popiół spali, a wiesz pani, po co ja głównie przyjechałem? Ażeby jej wyrwać jedną ofiarę...
Irena (z boleścią). Henryka! Dotąd jeszcze nie wiem, choć panu już o przeczuciach moich pisałam. (po chwili) Ha, trudno! Ocal pan przynajmniej sobie siostrzeńca, jeśli nie będziesz mógł mnie narzeczonego. Pójdę, jeszcze raz przypatrzę się Emili, czy ona dla mnie i dla Henryka tak straszna (wychodzi).
Zenon (sam). Zobaczysz tylko, że piękna (wchodzą Ryszard z Gracyanem, nie widząc Zenona, którego środkowy kląb zasłania).

SCENA IX.
Ryszard, Gracyan, później Zenon.

Gracyan. Człowiek, panie hrabio, jest zwykle odważnym z musu, a niekiedy z własnej woli. W tym ostatnim wypadku ja właśnie dziś po raz pierwszy się znajduję. Jeżeli pan żądasz ode mnie satysfakcyi za spór o tańczenie z panią Emilią, dam ich tysiąc i nie przyrzeknę poprawy.
Ryszard. Wierzaj pan, że mnie to zapewnienie nie przeraża. Jednak ponieważ pani Emilia, dla uniknienia awantury, ze mną tańczyć nie mogła, a z panem nie chciała, więc ja nie mam do pana tak wielkiej pretensyi, ażebym jej zapomnieć nie mógł. Idzie mi o coś zupełnie innego. Pan oświadczyłeś się z chęcią założenia botanicznego ogrodu dla męża pani Emilii.
Gracyan. I jutro roboty zacznę.
Ryszard. Nie mógłbyś pan zrzec się tego?
Gracyan. A to z jakiej przyczyny?
Ryszard. Z bardzo prostej. Jak panu wiadomo, ojciec mój opiekował się profesorem Bosławskim, który jest synem naszego oficyalisty, pomógł mu do uzyskania katedry w uniwersytecie i tak się do niego przywiązał, że chciałby sam wspierać go materyalnie w naukowej karyerze. Gdy pan założysz dla niego ogród botaniczny, ojcu mojemu sprawisz wielką przykrość, tem więcej, że oddawna tą myślą zajęty.
Gracyan. Chyba nie od zbyt dawna, bo gdy mu przed godziną o moim zamiarze mówiłem, wcale o swoim nie wspomniał.
Ryszard. A jednak zaręczam, że gdy pan ustąpisz, również od jutra ogród urządzać zacznie.
Gracyan. Najlepiej urządźmy dwa, niech profesor wybierze sobie lepszy.
Ryszard. Po co ktoś ma darmo się rujnować i wysilać na pokonanie współzawodnika?
Gracyan. O mnie pan bądź spokojny; ja nie będę potrzebował ani się rujnować, ani wysilać na pokonanie panów.
Ryszard. Jakkolwiek masz pan dużo do wyrzucenia guldenów, wszystkie chybić mogą. Bo proszę nie zapominać, że dla profesora Bosławskiego wygodniejszym będzie nasz ogród w mieście, niż pański na wsi.
Gracyan. Mila drogi, w karecie — to przeszkoda drobna.
Ryszard. Przeciw uporowi upór. Spotkasz pan z mojej strony przeszkodę większą — mówię szczerze.
Gracyan (lekceważąco). Eh, nie spotkam żadnej, jeśli na nią nie dam pieniędzy.
Ryszard (podrażniony). Nadużywasz pan praw swego wierzycielstwa.
Gracyan. Nie nadużywam, bo, jak pan wiesz, pożyczam nawet bez procentu.
Ryszard. Owszem, pobierasz pan od nas lichwiarski, tylko nie w pieniądzach, lecz w cierpliwej grzeczności.
Gracyan. Naśladuję pana i mówię równie szczerze.
Gracyan. Więc dobrze, załóżmy dwa ogrody.
Gracyan (z ironią). Ja dla męża, a pan?
Ryszard. Cóż to za pytanie?
Gracyan. Szczere.
Zenon (który w czasie ostatnich słów zbliżył się niepostrzeżony). Nie kłóćcie się panowie, bo ktoś trzeci z tego skorzysta. Mogę być waszym rozjemcą?
Ryszard. I owszem.
Zenon (do Ryszarda). Daję więc panu głos.
Ryszard (do Zenona). Ojciec...
Gracyan. A właściwie syn...
Ryszard (nie zważając na Gracyana). Oddawna...
Gracyan. Mianowicie od pół godziny...
Ryszard. Powziął zamiar założenia botanicznego ogrodu dla profesora Bosławskiego.
Gracyan. Męża pięknej pani Emilii.
Ryszard. Taż sama myśl przyszła...
Gracyan. Wcześniej...
Ryszard. Panu Gracyanowi. Otóż pytanie, kto ma ustąpić?
Zenon. Pański ojciec, czy Pan Gracyan?
Gracyan. Nie, ja czy hrabia Ryszard.
Ryszard (do Gracyana rozdrażniony). W każdym razie hrabia Ryszard będzie ze swym ojcem po jednej stronie, a pan po drugiej.
Gracyan (do Ryszarda). W tej chwili przekonam pana, że hrabia Ryszard będzie po swej stronie bez ojca (wychodzi do salonu).

SCENA X.
Zenon i Ryszard.

Ryszard. Ach panie, jeśli ja tego wołu z pozłacanymi rogami dziś stąd nie wypędzę, to jutro założę bractwo cierpliwości. Przez całe życie nie potrzebowałem tyle zimnej krwi. Licho ojca skusiło wplątać się z nim w stosunki pieniężne, za które teraz znosić trzeba jego garbarskie zuchwalstwo. Jeszcze do tego wszystkiego pewnie ojciec wyprze się chęci założenia ogrodu.
Zenon. Dla czego?
Ryszard. Dla tego, że nigdy zakładać go nie myślał.
Zenon. Skądże pan...
Ryszard. Powiem panu otwarcie. Gracyan rzeczywiście pierwszy dziś oświadczył tę gotowość pani Emilii, ale że ja, znając jego zapały do profesorowej, odrazu dostrzegłem rachubę po za maską bezinteresownej usługi dla profesora, chciałem go odciągnąć od podstępnego zamiaru niby takimże dawniejszym zamiarem ojca.
Zenon. Którego pan pewnie nie uprzedziłeś?
Ryszard. Nie miałem czasu.
Zenon. Wpędziłeś się, hrabio, w przykrą pułapkę.
Ryszard. Liczę jeszcze, że mnie ojciec z niej domysłem wyratuje.
Zenon. I sam w gorszą wpadnie.
Ryszard. Jakto w gorszą? Bez wątpienia byłaby to dla niego ofiara ciężka, ale tam, gdzie idzie o dobro nauki, której jest mecenasem, i dobro człowieka, którego za syna swego uważa, nie powinien się przed takiem poświęceniem cofnąć. Zresztą wyznam panu, że czuję jakieś idealne przywiązanie do pani Emilii i nie chciałbym, ażeby ją pod uczciwymi pozorami bałamucił jakiś bezczelny dukat.
Zenon. A więc nauka, życzliwość dla profesora i idealne przywiązanie do jego żony — to panu każe usunąć Gracyana i założyć ogród botaniczny?
Ryszard. Dla czego dostrzegam w słowach pańskich pewne niedowierzanie?
Zenon. O, nie. Chciałem się tylko upewnić, czyś pan rzeczywiście trzy tak wzniosłe pobudki razem uczuł i pogodził.
Ryszard (podając mu rękę). Jeśli pan będziesz mógł być wyrozumiałym, ja będę, zwłaszcza co do jednej z tych pobudek, szczerszym. Ale później. Tymczasem pomóż mi pan.
Zenon. I mnie bardzo wiele zależy na tem, ażeby ów ogród botaniczny był w mieście: postaram się więc Gracyana od tego zamiaru odciągnąć, ale czy ojca pańskiego nakłonię?
Ryszard. To ja załatwię. Mam na niego w tym razie skuteczne lekarstwo. Chociażby się najbardziej upierał, gdy mnie zobaczy gruchającego do panny Teresy, zaraz zmięknie i na urządzenie ogrodu kości swoich przodków do cukrowni sprzeda, jeśli mu pieniędzy nie starczy.

SCENA XI.
Ciż, Gracyan i Janusz, później Teresa.

Janusz (wchodząc z Gracyanem). Tylko powodzenia życzyć mogę i bynajmniej przeszkadzać nie będę. Ale kto panu powiedział, że ja taki ogród założyć chciałem?
Gracyan (stając przed Ryszardem). Własny syn pański.
Janusz (zdziwiony). Ty, Ryszardzie?
Ryszard. Ja, ojcze kochany, bo kiedyś o tem mi wspominałeś a dziś albo nie pamiętasz, albo nie uważasz za stosowne wtajemniczać pana Gracyana w swoje zamiary.
Gracyan. Najmniej tego potrzebuję.
Janusz (do Ryszarda). Moje dziecko, chyba mnie źle zrozumiałeś. Wreszcie, po co się spierać? Czy my panu Bosławskiemu zrobimy wygodę, czy pan Gracyan — to wszystko jedno, a lepiej, że zrobi ten, kto łatwiej może.
Ryszard (do Gracyana). Odwołuję więc pretensye ojca i dla uratowania honoru mej pomyłki sam staję do współzawodnictwa z panem. Tymczasem idę przeprosić pańską siostrę, żem ją dla naszej sprzeczki opuścił (oddala się).
Janusz (zakłopotany). Albo ja wiem, może coś podobnego mówiłem...
Zenon. Gdyby tego było potrzeba, służyłbym panu hrabiemu za świadka.
Janusz. Jakto, że miałem taki zamiar?
Zenon. Sam od pana hrabiego słyszałem.
Janusz. Patrz pan dobrodziej, przysiągłbym, że mi się nawet nie śniło. Bądź co bądź, dziś tej myśli się zrzekam, chociaż wiem, że Ryszardowi przykro będzie... (spostrzega Ryszarda wchodzącego z Teresą). Jak panowie sądzą, ileby ta zabawka kosztowała?
Gracyan. Tysiące rubli.
Janusz (spoglądając co chwilę na Ryszarda z Teresą, przechadzających się w głębi). Fuj! za droga. Ale jeśli koniecznie potrzeba...
Gracyan. Cóż znowu? Przecież ja pana hrabiego wyręczam.
Janusz. Wolałbym Ryszarda nie martwić.
Gracyan. Pocieszy się łatwo czem innem.
Janusz (niecierpliwie). Właśnie nie chcę, ażeby się czem innem pocieszał.
Gracyan. Zatem?...
Ryszard (który zbliżył się, prowadząc pod rękę Teresę). Przy pannie Teresie już ledwo pamiętam o botanicznym ogrodzie.
Teresa (do Janusza). Pan hrabia powinien mi być za to bardzo wdzięcznym.
Janusz (zmieszany). O, nieskończenie jestem wdzięczny... (do Gracyana) Zgadzam się, ogród założę, bo dawno tę myśl miałem (odchodzi z Teresą i Ryszardem).
Gracyan (wołając za nim). Panie hrabio...
Janusz. Zgadzam się, mówię...

SCENA XII.
Gracyan i Zenon.

Gracyan. On ma młynek w głowie! Raz plecie tak, drugi raz inaczej. Może myśli, że ja będę zważał na jego zgodę? Rzadka naiwność! Im ciągle się zdaje, że mogą innym prawa dyktować i że każdy obowiązany jest jak zegarka radzić się ich woli. Będę miał wielką rozkosz dowieść, że mnie ta ich wola całkiem nie obowiązuje.
Zenon. Cóż pan zamyślasz uczynić?
Gracyan. Nie przypuszczasz pan chyba, że im grzecznie z drogi zejdę.
Zenon. To byłoby bardzo dowcipnem.
Gracyan (z ironią). A może jeszcze dowcipniejszem dać im pieniędzy?
Zenon. Bez wątpienia.
Gracyan. Ale nie mojego.
Zenon. Szkoda, bo pan nie upokorzysz hrabiów, jak na to zasługują. Przedewszystkiem profesor Bosławski, który jest silnie przywiązany do starego hrabiego, najlichszym jego darem nie pogardzi i żadnego od pana nie przyjmie, wiedząc, że się tem swemu dawnemu opiekunowi narazi.
Gracyan. Więc zdaniem pana, cóż mnie pozostaje, jeśli nie chcę zrzec się swego zamiaru?
Zenon (zniżając głos). Pozostaje panu tylko: zrzec się go pozornie, namówić hrabiów do przedsięwzięcia bardzo kosztownego, pożyczyć im trochę pieniędzy, a potem, gdy zabrną w kłopot, odmówić dalszego kredytu i zagrozić natychmiastową egzekucyą długu...
Gracyan (uradowany). Albo nawet go wyegzekwować i zmusić ich do zdania się na moją łaskę i niełaskę. Wyborny pomysł! Dziękuję panu za radę i proszę o tajemnicę (wbiega Ryszard).

SCENA XIII.
Ciż i Ryszard.

Ryszard (do Zenona). Profesor Bosławski poszukuje pana i chce przedstawić swojej żonie.
Zenon. Wprzódy załatwijmy rzecz pilniejszą. Pan Gracyan odstępuje panom pierwszeństwo założenia ogrodu.
Ryszard. Istotnie?
Gracyan. Tak. A nawet, jeśli będzie potrzeba, służę swoją pomocą, jak zawsze.
Ryszard (podając mu rękę). Czemu od tego nie zaczęliśmy! (spostrzega wchodzącą Emilię). Panowie, nie straćcie wrażenia, piękna do nas się zbliża.

SCENA XIV.
Ciż, Emilia i Zygmunt.

Emilia (idąc z mężem pod rękę i pokazując mu kwiaty w bukiecie). Ty wiesz nawet, z czego te kwiaty się składają, a ja wiem tylko, jak pachną. Ograniczoną masz żonę — prawda?
Zygmunt (wesoło). Rozumem kobiety jest jej piękność i z tej zasady jesteś dla mnie najrozumniejszą. Gdzie Zenon? A! (zbliżywszy się z Emilią do Zenona) Żona moja, kochany Zenonie, pragnie cię poznać i przypomnieć, że nie góra powinna przychodzić do Mahometa, ale Mahomet do góry.
Zenon (kłaniając się Emilii). Gdy jest pewnym, że góra czeka na przyjście Mahometa.
Emilia. Nawet wtedy, gdy nie jest tego pewnym.
Zenon. Wtedy stara się naprzód, jak ja względem pani, wynagrodzić sobie pewność zasługą.
Emilia. Za co panu mam być obowiązaną?
Zenon. Przed chwilą pogodziłem obu tych przyjaciół pani.
Emilia (idąc wraz z innymi do salonu). Nie dziękuję, bo bardzo moich przyjaciół sama godzić lubię.
Zenon. Będzie pani miała jeszcze tej przyjemności za dużo.
Zygmunt. Wart kary, kto wróży źle.
Ryszard. Podejrzliwie...
Gracyan. Dwuznacznie...
Zenon. A jednak prawdopodobnie. (wchodzą do salonu).

SCENA XV.
Zenon, Henryk, później Irena.

Henryk (ciągnąc za rękę Zenona). Poznałeś ją wuju, widzisz ten tłum wielbicieli, który pozrywawszy dawne związki, włóczą się za nią jak niewolnicy, posłuszni każdemu ruchowi jej spojrzenia! Jam także jej niewolnik, tylko może tysiąckroć więcej zdolny dla niej uczynić, niż inni. Niech zażąda światła z płomieni tego domu, bez namysłu go wraz z wami podpalę. Niech zapragnie... (wskazując do salonu). Patrz wuju na te dwie kobiety: zbrodnia nie mogłaby szpetniej wyglądać przy poświęceniu, jak moja narzeczona Irena przy Emilii! Potwór! Idzie tu... brr!
Zenon. Ty oszalałeś!
Henryk. Strzeż się wuju, ażebyś także przy niej nie oszalał! (wybiega).
Irena (wpadając). Co on tak wzburzony panu mówił?
Zenon. Jak zwykle: że panią kocha.

(Zasłona spada).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.