Przejdź do zawartości

Pan metr (Junosza, 1891)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan metr
Podtytuł Obrazek z bruku
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom I
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PAN METR.
(OBRAZEK Z BRUKU).



Wzrostu był wysokiego, szczupły, o rysach twarzy ostrych i wyrazistych. Czoło miał wysokie, nos duży, garbaty cokolwiek, brwi krzaczyste, zawsze groźnie zmarszczone. Patrzył na świat przez okulary ciemne, zimą nosił płaszcz granatowy z peleryną, latem almawiwę odwiecznego kroju, bez rękawów, a głowę o każdej porze roku przykrywał kapeluszem cylindrowym, zrudziałym od słońca, wymytym przez deszcze, ale zawsze wyczyszczonym nadzwyczaj starannie.
Tę staranność znać było i na reszcie ubrania. Nosił się zawsze czarno, długi sukienny tużurek zapinał pod samą szyję, gardło owijał czarną mantynową chustką, z pod której wychylały się rogi zawsze niepokalanie białych kołnierzyków.
Ubranie było wytarte ze starości, świeciło się miejscami, z pod barwy sukna, zupełnie już od częstego szczotkowania zniszczonej, przeświecały nitki wełny, ale najbystrzejsze oko nie dostrzegłoby na niem plamki, ani kurzu. Buty miewał lśniące jak lakier, chociaż służącego nie trzymał.
Mieszkał... gdzie ten człowiek nie mieszkał!
Przed laty czterdziestoma, trzydziestoma jeszcze na Bielańskiej, Długiej, Miodowej... później przez dłuższy czas na Kapitulnej, Piwnej, na Wązkim Dunaju, wybierając uliczki coraz węższe, a piętra coraz wyższe... nareszcie i ztamtąd się wyniósł. Widywano go przez jakiś czas na Tamce, na Solcu, aż wreszcie na Furmańskiej, Dobrej, Zajęczej, Lipowej, a później już go wcale nie widywano.
Miał on w swojej postaci, w ruchach, w wejrzeniu bystrych piwnych oczu coś niezwykłego i kto go raz ujrzał, ten już rysów jego nie mógł zapomnieć.
Od ludzi stronił, przyjaciół nie miał, nigdy nie widziano go w towarzystwie; po ulicach, po ogrodach publicznych chodził zawsze sam jeden, z głową podniesioną dumnie, w starym kapeluszu na bakier, a wytartą swoją almawiwę nosił z taką dumą, jak grand hiszpański.
Mężczyzn mierzył od stóp do głowy hardem, zawadyackiem spojrzeniem, względem kobiet był uprzedzająco grzeczny. Choćby był najbardziej zmęczony i osłabiony, zrywał się z ławki, gdy spostrzegł, że kobieta chce usiąść, niejedną obronił od nieproszonej zaczepki, a najszczęśliwszym się czuł, gdy mógł wyświadczyć której jaką drobną grzeczność, podnieść upuszczoną chustkę, ułatwić przejście w tłoku... Wtenczas surowa zazwyczaj twarz jego ożywiała się uśmiechem, a oczy nabierały pełnego łagodności wyrazu...
Nazywał się... a i cóż po tej wiadomości? Nazwisko poszło z nim do grobu, na który nie upadła ani jedna łza i zapomniane zostało zaraz, pogrzebane. Nie dostało się ono dzieciom, bo metr rodziny nie miał, nie zostało uwiecznione w marmurze, lub choćby na prostym kamieniu, niezapisane w żadnych pamiętnikach, chyba w księgach ludności, w regestrach szpitala, a wreszcie w kancelaryi cmentarnej.
Sukcesyi po nim także nie było, bo almawiwę, płaszcz granatowy i biedne ruchomości gospodarz za zaległe komorne sprzedał, a jedyny czarny garnitur poszedł wraz z właścicielem swoim do trumny, użyć zasłużonego spoczynku po życiu, pełnem trudów i fatygi...
Wracając do nazwiska, to i za życia nieboszczyka nie było ono wymawiane bardzo często. Nazywano go zazwyczaj metrem, panem metrem i to wystarczało. Metr, to metr, wiadomo, że czegoś uczy i z tego żyje, czy się nazywa tak, czy owak, to jedno; po cóż pamięć nazwiskiem obciążać, tem więcej, że nie było ono zwyczajne na ski, lub na wicz zakończone, ale cudaczne, obce, pono z tych, co pisze się inaczej, po warszawsku wymawia inaczej, a po prawdziwemu także inaczej.
Znawcy mówili, że francuskie i domyślali się, że metr nie zkąd inąd, tylko chyba z Francyi pochodzi, ale w Warszawie mieszkał już tak dawno, że miał czas zupełnie o pochodzeniu swojem zapomnieć. Mówił po polsku czysto, nawet poprawnie i czasem tylko, ale bardzo rzadko, niewłaściwy akcent zdradził, że mu nie w tej mowie piosnki nad kołyską śpiewano.
Regularnie codzień po południu, w porze poobiedniej dla ludzi, a często przedobiedniej dla niego, chodził na czarną kawę do cukierni.
Zasiadał przy stoliczku z miną człowieka najedzonego, wydobywał z kieszeni wykałaczkę ozdobną i przepędzał godzinę, lub dwie, czytając dzienniki tutejsze i francuzkie. Czasem angielskie illustracye przeglądał, niemieckich nigdy nie brał do ręki.
Zdarzało się, że kto z gości namówił usługującego chłopca, żeby „metrowi“ „Presse“ podał, albo „Blatt“; metr wówczas karcił chłopca surowem wejrzeniem i odwracał się z pogardą.
Tu był cały jego protest.
Gdzie jadał, tego niewiadomo. Fakt jest, że nie stołował się w domu — nie widywano go też stale w żadnej restauracyi. Być może, że lubił rozmaitość i swobodę wyboru...
Przecież ludzie ciekawi wszystko wypatrzą. Doszli też, że w niedzielę metr, około południa, ukazywał się w pewnej szóstorzędnej restauracyi, że przychodził najwcześniej, zanim jeszcze obiad był gotów, że zasiadał przy osobnym stoliczku i zawczasu starał się o chleb i musztardę i z wielką niecierpliwością spoglądał na wskazówki zegaru... rychło li pierwszą godzinę pokażą...
Usługująca dziewczyna zauważyła, że gdy stawiała na stole dymiący rosół i kawał sztuka mięsy, metrowi trzęsły się ręce — żałowała biedaczka, że mu tak reumatyzm, czy inne cierpienie dokucza... Zauważono też, że metr jada, jak człowiek bardzo zgłodniały, parzy sobie usta, dławi się kawałkami mięsa, że całkowity obiad za pięćdziesiąt groszy zjada w kilka minut...
Możnaby było snuć z tego różne domysły, ale ma się rozumieć fałszywe...
Prawdziwy powód pośpiechu znała usługująca dziewczyna i gospodyni zakładu. Metr miał w niedzielę lekcyę bardzo korzystną i dla tego śpieszył z obiadem, żeby uczennica nie czekała na niego.
Powód pośpiechu zupełnie słuszny i usprawiedliwiony. Jednak fatum jakieś nad temi lekcyami wisiało, nigdy albowiem nie przychodziły do skutku, a metr po obiedzie zamiast pośpieszać co żywo do czekającej na niego uczennicy, jeżeli była pora letnia szedł w aleję Ujazdowską i siadał na ławeczce, jeżeli zimowa, udawał się zaraz do cukierni, gdzie pił czarną kawę i przesiadywał dłużej, niż zwykle...
Do domu powracał zazwyczaj przed wieczorem, po dziesiątej nigdy nie przychodził i zaraz kładł się spać. Wstawał raniutko i wogóle podług słońca czas swój regulował. W zimie sypiał więcej, w lecie mniej, mógłby kto myśleć, że przez oszczędność światła... Nie.
W mieszkaniu była zawsze nalana lampa... i gdyby światła potrzebował, mógłby je w każdej chwili mieć, lecz on żyć i rządzić się wolał podług wskazówek natury i dlatego lampka zawsze była pełna i niewypalona.
Stróż zaobserwował, że metr, gdy powraca wieczorem do domu, ukrywa coś troskliwie pod okryciem. Był to dwufuntowy bochenek chleba dla — wróbli.
Sam metr tak powiedział, dla wróbli. Tych wesołych ptaszków jest w Warszawie moc niezliczona, dwa funty chleba znaczy im tyle, co mucha. Zjedzą jak nic, nietylko miękki ośrodek, ale i twardą przypieczoną skórkę, więcej nawet, zjedzą sól z papierka, pęczek rzodkiewki, albo cebulę, bo i takie smakołyki metr niekiedy przynosi.
Osobliwe wróbliska i zaprawdę dziwnie żarłoczne, chociaż niby takie marne i drobne.
Ostatniej jesieni w owej restauracyjce, w której metr jadał co niedziela, zauważono, że od jakiegoś czasu, już nie co tydzień, ale tylko raz na dwa tygodnie na obiady przychodzi i że śpieszy się z jedzeniem bardziej jeszcze, aniżeli dawniej; prosta rzecz, panna musiała rozwijać swoje talenta w rozmaitych kierunkach, więc lekcye, jakie metr dawał, uległy redukcyi. Później wcale się już metr nie pokazywał w restauracyi, co było wskazówką niewątpliwą, że panna poszła za mąż i że wobec tego faktu metrowie byli już zbyteczni; wiadomo albowiem, że kobieta uczy się wszelkich umiejętności, dopóki jest panną, a zostawszy mężatką dokłada wszelkich starań, żeby o pracy metrów jak najprędzej zapomnieć.
Niedługo potem, do szpitala św. Ducha przywieźli wysokiego, bardzo znędzniałego człowieka, ubranego czarno, w stary, ale bardzo czysto utrzymany garnitur.
Był to metr.
Do szpitala odwiózł go rządca domu i stróż, a stało się to z następującego powodu. Stróż zauważył, że francuz od trzech dni nie daje znaku życia, nie wychodzi na miasto, nie przynosi chleba, dla wróbli, nie żąda nawet wody. Spostrzeżenie swoje zakomunikował rządcy domu, który, postanowiwszy sprawdzić rzecz na gruncie, udał się do stancyjki i przekonał się, że metr nietylko, że wody nie żąda, ale nawet na najrozsądniejsze pytania odpowiadać nie może. Biedny człowieczysko wychudły, jak szkielet, z oczami, bezmyślnie utkwionemi w sufit, leżał zupełnie nieprzytomny i o Bożym świecie nie wiedział... Czoło miał rozpalone, oddech krótki, szybki i nierówny.
Pan rządca kazał sprowadzić dorożkę, ubrał chorego przy pomocy stróża i zawiózł do szpitala. Czy to zrobił z uczucia litości nad bliźnim, czy w celu pozbycia się z domu człowieka, którego w razie śmierci nie byłoby za co pochować — w to wchodzić nie ma potrzeby; dość, że biedny metrzysko dostał się na łóżko w sali ogólnej, gdzie, pomimo wszelkiej troskliwości i starań lekarzy, oddał Bogu ducha, z powodu zupełnego wyniszczenia sił żywotnych, których już przywrócić nie było sposobu.
Widziałem go w czarnej trumnie drewnianej. Leżał wyprostowany, sztywny, w swoim nieśmiertelnym czarnym garniturze, z rękami, założonemi na piersiach, z czołem tak hardo podniesionem, jak za życia. Poważna i surowa twarz jego, stygmatem śmierci naznaczona, miała wyraz dziwnie szlachetny. Oczu od niej oderwać nie mogłem.
Już karawan przed kaplicę zajechał, już wieko trumny kołeczkami zabijano, gdy wbiegł jakiś człowieczek, zadyszany, zmęczony...
— Pozwólcie — rzekł do służby — niech go raz jeszcze zobaczę.
Nie broniono mu tego. Pochylił się nad zmarłym, złożył na zimnem czole pocałunek i westchnął.
Żałobny pochód ruszył. Ja i mały człowieczek stanowiliśmy cały orszak. Odprowadziliśmy nieboszczyka w milczeniu aż do mogiły i staliśmy nad nią, dopóki grabarz zupełnie dołu nie zasypał, a potem zawróciliśmy ku miastu.
— Pan go znał? — zapytał mały.
— Trochę — odrzekłem.
— A ja go znałem dobrze, wielka dusza, panie, wielka dusza!
— Tak?
— Nie cofam słowa, a, nie cofam! wielka dusza.
Zaciekawiony, spojrzałem na mego towarzysza; mrugnął zaczerwionemi powiekami i zdawało mi się, że po policzkach jego bladych, obwisłych, noszących ślady hulaszczego życia, stoczyły się dwie łzy.
— Opowiedz mi pan o nim — rzekłem.
— Panie — odpowiedział — czas mój drogi, a zresztą na co mówić, biedny Albert już nie wstanie. Czas mój drogi, drogi, — dodał, akcentując silnie ostatnie sylaby.
— Dokąd-że się pan udajesz?
— Czekają na mnie...
— Możebyśmy tu wstąpili — rzekłem, wskazując wielki kufel, wymalowany na desce.
— Ah, tak... no, byle niedługo, przyjaciele moi poczekają. Wstąpić można, wstąpić trzeba; czy nie czujesz pan, że dziś jest dojmujący chłód.
Weszliśmy.
— Co pan pić będziesz, piwo?
— Br!... Co do mnie, lubię koniak. W małej ilości robi ból głowy, ale gdy doza duża, znakomity, znakomity...
Pociągnął kilka razy w dużych dozach, jeść nie chciał, zapalił liche cygaro i powiedział, że jest zupełnie syty.
— Biedny Albert, biedny Albert — rzekł z westchnieniem — on nie chciał nic pić, prócz wody... i może to mu się przyczyniło do śmierci...
Domyśliłem się, że o zmarłym mowa.
— To był pański ziomek — rzekłem — francuz.
— Niby... przybyliśmy do Warszawy dla chleba. On był metr, profesor, uczył gramatyki i muzyki, a ja ogrodnik. On przybył pierwej, ja później. On już się trochę dorobił — ja nigdy nie miałem nic. On mieszkał, jak pan, a ja, ja... polubiłem koniak... Brrr... ale swoją drogą, to dobry napój... na tutejszy klimat doskonały. Ile razy ja już nie miałem nic... szedłem wprost do Alberta, on mi pomagał moralnie i materyalnie. Moralnie — mówił mi zawsze, że jestem kanalia, łotr, beczka do wódki, nienapchany wór, obrzydły próżniak, że nie mam wstydu, ani ambicyi; materyalnie — dawał mi swoje własne ubranie, bieliznę, pieniądze... Ja przyrzekałem poprawę, obiecywałem, że będę szukał pracy, że przestanę pić... ale tutejszy klimat jest chłodny... bardzo chłodny.. I znów powtarzała się ta sama historya... Albert znów mi pomagał, a ja... znowu źle robiłem. W Warszawie mnie już znali, nie mogłem dostać roboty. Wyjechałem na prowincyę, znalazłem obowiązek w dużym, magnackim ogrodzie. Tam byłem kilka lat, nie widziałem Alberta...
Znowu wychylił kielich i drżącym głosem opowiadał dalej.
— Po kilku latach objąłem miejsce gdzieindziej, ożeniłem się, i... było mi dobrze, nawet przestałem pić... ale smutno mi było... Tułałem się ciągle po prowincyi, to tu, to tam, i dopiero po latach kilku powróciłem do Warszawy, przyszedłem pieszo, bo nie miałem za co przyjechać... i nie potrzebuję dodawać, że wyglądałem jak kanalija... Mój tużurek był okropny, kapelusz straszny, a buty... buty prawie już nie były.. Szukałem Alberta na dawnem mieszkaniu — nie mieszkał; pytałem ludzi, czy nie wiedzą — nie wiedzieli; znalazłem wreszcie... Mieszkał na Solcu. Biedny Albert! Był bardzo blady i zeszczuplał. Zamiast dawnego mieszkania, miał jeden pokój, na facyatce; zamiast mebli — żelazne łóżko i jeden stolik... siedział przy tym stoliku i jadł chleb z rzodkwią.. Biedny Albert! Gdy mnie zobaczył zbiedzonego i obdartego, nie powiedział, żem kanalija, tylko przestał jeść i oddał mi swój chleb, który pożarłem jak wilk, potem patrzył na mnie bardzo smutno i rzekł: — Wiktor, ja już mam tylko dwa garnitury, a pieniędzy bardzo mało, jeszcze się z tobą podzielę, ale to już raz ostatni, potem nic nie będę mógł zrobić dla ciebie... Kazał mi położyć się na łóżku, żebym odpoczął, ja leżałem, a on opowiadał urywkami, ogólnie...
Konkurencya, lekcyj coraz mniej, każda panna uczy grać i mówić po francuzku, lekcye za bezcen. Albert musiał brać mieszkania coraz mniejsze, coraz tańsze, meble sprzedał i szło coraz gorzej, gorzej. Obiady jadał co dwa dni, potem co trzy, co tydzień, chlebem żył... a prosić, kłaniać się nie umiał, przed ludźmi zawsze udawał, że mu nic nie brak, że wszystko ma, hardy był. Ja jeden wiedziałem prawdę... ja tylko...
Westchnął mały człowieczek i znowuż spory kubek wychylił. Blade i obwisłe policzki zaczerwieniły się, w oczach iskierki błysnęły.
Uderzył pięścią w stół.
— Panie! — rzekł — ja powiedziałem sobie: teraz moja kolej... Wiktor przekona cię, że nie jest kanalija... Wiktor nie da zginąć przyjacielowi i dobroczyńcy... Wiktor coś zrobi...
— I cóż pan zrobiłeś? — spytałem.
— Chciałem dużo, chciałem szczerze, ale zmartwienia, żal...
— Dobre zamiary utonęły... czy tak?
— Nie, nie zupełnie — odrzekł zmieszany. — Albert oporządził mnie, wspomógł, poszedłem. Znalazłem miejsce za Warszawą, już nie w ogrodzie, ale przy młynie. Właściciel, pan Bénoit, francuz, przyjął mnie; pracowałem dla Alberta! za miesiąc dostałem dziesięć rubli. Ładna sumka! Chciałem dotrzymać do święta i zanieść... do święta było trzy dni... długo, panie. Zmartwienie... klimat... co pan chcesz... Postanowiłem na drugi miesiąc niezawodnie, koniecznie. Byłbym dotrzymał... ale buty, te buty od Alberta podarły się, musiałem kupić nowe, reszta wyszła na furmankę do miasteczka, na drogę... chłodno było. W trzecim miesiącu opuściłem dwa tygodnie, pan Bénoit potrącił, w czwartym, piątym... ale panie, nie, ja nie jestem kanalija. Teraz przyjechałem, przywiozłem i zastałem Alberta... w trumnie... Patrz pan — rzekł, wydobywając z kieszeni kilka zatłuszczonych i pomiętych banknotów. — Wiesz pan, co to jest? Marne brudne szyfony, a może życie biedaka... Nie wiem, czy prędko wrócę do pana Bénoit; jestem chory, rozstrojony, cierpiący. Nie mógłbym liczyć worków, ani ważyć zboża, serce mnie boli, zmartwienie, klimat chłodny... Brr... Podłe życie, brzydkie życie, złe...
Wziął się drżącemi rękami za głowę, przetarł oczy, westchnął i żalił się na losy.
— Chodźmy już — rzekłem.
Pokręcił głową przecząco.
— Idź pan — rzekł — ja zostanę, nogi mi nie służą, nie mogę... Dziękuję za kompaniję... nie płać pan, są pieniądze, pieniądze Alberta, nie potrzebne mu już!.. Idź pan, chcę być sam... albo nie, poczekaj, coś ci powiem... Jak myślisz, kto potrafi znosić nędzę i nie upodli się? Kto cierpiąc głód, potrafi nie zgiąć karku? kto zdoła umrzeć z głodu z godnością i ręki po jałmużnę nie wyciągnie? Kto? nie wiesz kto? więc ja ci powiem: wielka dusza! Albert był wielka dusza, a ja jestem mała dusza, kanalija! przepiłem jego życie!... Wiesz więc teraz? wiesz, bom ci powiedział, idź do wszystkich dyabłów! słyszysz? sam chcę być...

. . . . . . . .

W kilka dni później, w rowie, za Powązkami, znaleziono trupa.
Poznano w nim Wiktora L., francuza, oficyalistę z młyna w X., a sekcya wykazała, że przyczyną jego śmierci było pijaństwo.
Mała dusza poszła za wielką...


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.