Przejdź do zawartości

Pan Wołodyjowski/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Pan Wołodyjowski
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ  XIII.


Pan Zagłoba wiedział doskonale, że mały rycerz miał się więcej ku Krzysi, niż ku Baśce, ale właśnie dlatego postanowił Krzysię usunąć. Znając nawskroś Wołodyjowskiego, był przekonany, że ten byle nie miał wyboru, zwróci się niechybnie ku Basi, w której sam stary szlachcic tak się zaślepił, iż w głowie nie chciało mu się pomieścić, jak ktokolwiek mógł inną nad nią przekładać. Rozumował też sobie, że nie może oddać Wołodyjowskiemu większej przysługi, nad zaswatanie mu swojego „hajduczka“ i rozpływał się na myśl o tem stadle. Na Wołodyjowskiego był zły; na Krzysię także; wolałby wprawdzie, żeby pan Michał ożenił się z Krzysią, niż z nikim, ale postanowił uczynić wszystko, aby się ożenił z hajduczkiem.
I właśnie dlatego, że wiadomy mu był pociąg małego rycerza do Drohojowskiej, postanowił czemprędzej Ketlingową z niej uczynić.
Jednakże odpowiedź, jaką w kilkanaście dni później odebrał od Skrzetuskiego, zachwiała go nieco w postanowieniu.
Skrzetuski radził mu w nic się nie wdawać, obawiał się bowiem, że w przeciwnym razie snadnie wielkie niesnaski między przyjaciółmi wyniknąć mogą. Tego i pan Zagłoba sobie nie życzył, więc oto ozwały się w nim pewne wyrzuty, które uspokajał następującem rozumowaniem:
— Gdyby to sobie Michał z Krzysią obiecali i gdybym wówczas Ketlinga między nich, jako klin wbijał, to nie mówię! Salomon powiada: „Nie wścibiaj nosa do cudzego trzosa“ — i ma racyę. Ale życzyć każdemu wolno. Zresztą, właściwie biorąc, cóż to ja takiego uczyniłem? Niech mi kto powie, co?
To rzekłszy, pan Zagłoba wziął się w boki i wysunąwszy wargę, począł spoglądać wyzywająco na ściany swojej izby, jakoby od nich spodziewał się zarzutów, ale że ściany nie odrzekły nic, więc sam mówił dalej:
— Powiedziałem Ketlingowi, że hajduczka przeznaczam dla Michała. Albo to mi nie wolno? Może nieprawda? Jeśli Michałowi kogo innego życzę, to niech mnie pedogra ukąsi!
Ściany przyznały w zupełnem milczeniu słuszność panu Zagłobie.
On zaś ciągnął:
— Powiedziałem hajduczkowi, że Ketling przez Drohojowską ustrzelon, może nieprawda? Zali się nie przyznał, zali nie wzdychał, siedząc przy piecu, aż popiół wylatywał na izbę? A com widział, tom i innym powiedział. Skrzetuski jest realista, ale też i moim dowcipem za psami nikt nie ciska. Sam wiem, co można powiedzieć, a o czem lepiej zamilczeć… Hm! pisze, żeby się w nie nie wdawać! Może i to być. Tak dalece nie będę się w nie wdawał, że jak kiedy zostaniem samotrzeć z Krzysią i Ketlingiem w izbie, to sobie pójdę, a ich samych ostawię. Niech sobie radzą bezemnie. Ba, myślę, że i poradzą. Nie trzeba im żadnej pomocy, bo już i tak prze ich jedno ku drugiemu, że im oczy bieleją. A w dodatku idzie wiosna, w której to porze nietylko słońce, ale i żądze zaczynają mocniej przypiekać… Dobrze! zaniecham, jeno obaczym, co z tego wyniknie…
Jakoż wynik miał wkrótce nastąpić. Na czas wielkiego tygodnia całe towarzystwo z Ketlingowego dworu przeniosło się do Warszawy i stanęło w gospodzie przy ulicy Długiej, aby być w pobliżu kościołów i nabożeństwa zażyć do woli, a zarazem nasycić oczy świątecznym gwarem miejskim.
Ketling i tu czynił honory gospodarskie, bo choć cudzoziemiec z pochodzenia, najlepiej znał stolicę i wszędy miał pełno znajomych, przez których wszystko mógł ułatwić. Przesadzał się w uprzejmościach i prawie myśli towarzyszek zgadywał, a zwłaszcza Krzysine. Wszystkie też pokochały go szczerze; pani Makowiecka zaś, uprzedzona już poprzednio przez pana Zagłobę, spoglądała na niego i na Krzysię coraz przychylniejszem okiem i jeśli nic dotąd nie mówiła z dziewczyną, to tylko dlatego, że i on dotąd milczał. Ale zdawało się zacnej „ciotuli“ rzeczą i naturalną i przystojną, że kawaler wysługuje się panience, zwłaszcza, że to był kawaler prawdziwie świetny, którego na każdym kroku spotykały oznaki szacunku i przyjaźni, nietylko od niższych, ale od wyższych, tak wszystkich umiał sobie zjednać swoją istotnie cudną urodą, obyczajem, powagą, hojnością, słodyczą w czasie pokoju, męstwem w czasie wojny.
— Będzie, co Bóg da i mój mąż postanowi — myślała sobie pani stolnikowa — ale nie będę im przeszkadzała.
Dzięki temu postanowieniu, Ketling częściej teraz przestawał z Krzysią i dłużej z nią przebywał, niż we własnym domu. Zresztą całe towarzystwo chodziło ciągle razem.
Zagłoba podawał zwykle ramię samej stolnikowej, Ketling Krzysi, a Basia, jako najmłodsza, biegła luzem, to zapędzając się nadto naprzód, to zatrzymując się przed bazarami dla pogapienia się na towary i różne zamorskie dziwa, których nigdy dotąd nie widziała. Krzysia oswoiła się zwolna z Ketlingem i gdy teraz wspierała się na jego ramieniu, gdy słuchała jego rozmowy, lub patrzyła w jego szlachetną twarz, serce nie tłukło się już z dawnym niepokojem w jej piersi, nie odchodziła od niej przytomność, nie ogarniała jej konfuzya, ale niezmierna i upajająca słodycz. Byli ciągle z sobą; klękali obok siebie w kościołach, głosy ich mieszały się w modlitwie i śpiewach pobożnych.
Ketling znał dobrze stan swego serca; Krzysia, bądź w braku odwagi, bądź dlatego, że sama siebie chciała oszukać, nie powiedziała sobie: „kocham go“ — ale pokochali się bardzo mocno. Że zaś obok tego zawiązała się między nimi wielka przyjaźń, że poza miłością jeszcze się lubili niezmiernie, a o samej miłości nic dotąd sobie nie rzekli, przeto czas im schodził jak sen, i pogoda była nad niemi.
Wkrótce miały ją dla Krzysi przesłonić chmury wyrzutów, ale obecnie była pora spoczynku. Właśnie przez zbliżenie się do Ketlinga, przez oswojenie się z nim, przez ową przyjaźń, jaka razem z miłością między nimi zakwitła, skończyły się Krzysine niepokoje, wrażenia nie były tak gwałtowne, uciszyły się rozterki krwi i wyobraźni. Oto byli siebie blisko, było im przy sobie dobrze i Krzysia, oddawszy się całą duszą tej wdzięcznej obecności, nie chciała myśleć o tem, że skończy się kiedykolwiek i że do rozproszenia ułudy potrzeba tylko jednego słowa Ketlinga: „Kocham!“
Słowo to zostało wkrótce wymówione. Raz, gdy stolnikowa z Basią były u chorej krewnej, namówił Ketling Krzysię i pana Zagłobę do zwiedzenia zamku królewskiego, którego Krzysia nie znała dotąd, a o którego osobliwościach dziwy opowiadano w całym kraju. Udali się więc we troje. Hojność Ketlingowa otworzyła im wszystkie wejścia i Krzysię witały tak uniżone ukłony odźwiernych, jak gdyby była królową i do własnej wstępowała rezydencyi. Ketling, znający doskonale zamek, oprowadzał ją po wspaniałych salach i komnatach. Oglądali teatrum, łaźnie królewskie; zatrzymywali się przed obrazami przedstawiającemi bitwy i zwycięstwa Zygmunta i Władysława, odniesione nad wschodnią dziczą; przeszli na tarasy, z których wzrok ogarniał niezmierną przestrzeń kraju. Krzysia nie mogła wyjść z podziwu, on zaś tłómaczył jej każdą rzecz i przedstawiał, a od czasu do czasu milknął i spoglądając w jej ciemno-niebieskie oczy, zdawał się mówić wzrokiem: „Co znaczą te skarby wobec ciebie, skarbie!“
Panna zaś rozumiała tę cichą mowę. Zaczem wwiódł ją do jednej z komnat królewskich i stanąwszy przed ukrytemi drzwiami w ścianie, rzekł:
— Tędy aż do katedry dojść można. Jest to długi korytarz, który się kończy ganeczkiem niedaleko wielkiego ołtarza. Z onego ganeczku królestwo mszy zwykle słuchają.
— Znam dobrze tę drogę — odpowiedział Zagłoba — bo żem to był z Janem Kazimierzem konfident i Marya Ludowika pasyami mnie kochała, więc często mnie oboje na mszę z sobą zapraszali, a to, żeby się moją kompanią cieszyć i pobożnością budować.
— Chcesz waćpanna wstąpić? — pytał Ketling, dając znak odźwiernemu, by drzwi otworzył.
— Wejdźmy — rzekła Krzysia.
— Idźcie sami — ozwał się pan Zagłoba — młodziście i macie dobre nogi, a jam się już dosyć nadreptał. Idźcie, idźcie, ja tu z odźwiernym zostanę. Chociażbyście też i po parę pacierzy zmówili, nie będę gniewny na mitręgę, bo sobie przez ten czas wypocznę.
Więc weszli.
On wziął jej rękę i prowadził długim korytarzem. Ręki tej nie przyciskał do serca; szedł spokojny i skupiony. Boczne okienka rozświecały razwraz ich postacie, poczem znowu pogrążali się w mroku. Jej nieco serce biło, bo oto pozostali pierwszy raz samnasam, ale jego spokój i słodycz uspokajały ją także. Weszli nakoniec na ganek, umieszczony w prawej stronie kościelnej, już za stalami, nieopodal wielkiego ołtarza.
Więc naprzód klękli i poczęli się modlić. Kościół był cichy i pusty. Dwie świece paliły się przed wielkim ołtarzem, jednak cała ta głębsza część nawy pogrążona była w uroczystym półcieniu. Tylko od szyb tęczowych wchodziły blaski rozmaite i padały na dwie przecudne twarze, pogrążone w modlitwie, spokojne, podobne do twarzy cherubinów.
Ketling podniósł się pierwszy i począł szeptać, bo w kościele nie śmiał podnosić głosu:
— Patrz pani na one aksamitne oparcia: są na nich ślady, gdzie wspierały się głowy obojga królestwa. Królowa siadała z tej strony, bliżej ołtarza. Odpocznij pani na jej miejscu…
— Zali prawda, że ona całe życie była nieszczęśliwa? — szeptała, siadając Krzysia.
— Historyę jej słyszałem jeszcze dzieckiem, bo opowiadano ją po wszystkich rycerskich zamkach. Być może, że była nieszczęśliwa, gdyż nie mogła zaślubić tego, którego pokochało jej serce.
Krzysia oparła głowę o to samo miejsce, na którem było wgłębienie, wytłoczone przez głowę Maryi Ludwiki, i przymknęła oczy; jakieś bolesne uczucie ścisnęło jej pierś; jakiś chłód wionął nagle z pustej nawy i zmroził ten spokój, który przed chwilą jeszcze przepełniał całą jej istotę. Ketling patrzał na nią w milczeniu; zrobiła się cisza prawdziwie kościelna.
Poczem obsunął się zwolna do nóg Krzysinych i tak mówić począł głosem wzruszonym lecz spokojnym:
— Nie grzech to, że w świętem miejscu przed tobą klękam, bo gdzież, jeśli nie do kościoła czysta miłość po błogosławieństwo przychodzi. Miłuję cię więcej niż zdrowie, miłuję nad wszelkie dobro ziemskie, miłuję cię duszą, miłuję cię sercem i tu, wobec tego ołtarza miłość ci moją wyznawam!…
Twarz Krzysi pobielała jak płótno. Wsparta głową na aksamicie poręczy, nie uczyniła nieszczęsna panna żadnego ruchu, on zaś mówił dalej:
— Więc nogi twoje obejmuję i o wyrok cię błagam: mam-li odejść z radością niebiańską, czy też z żalem nieznośnym, którego zgoła przeżyć nie zdołam?…
Tu chwilę czekał odpowiedzi, lecz gdy jej nie było, skłonił głowę tak, że prawie dotykała stóp Krzysinych i wzruszenie widocznie opanowywało go coraz większe, bo głos mu drgał, jak gdyby piersiom jego brakło oddechu.
— W ręce twoje oddaję szczęście i życie moje. Zmiłowania wyglądam, bo mi ciężko okrutnie…
— Módlmy się o Boskie miłosierdzie! — zawołała nagle Krzysia, obsuwając się na kolana.
Ketling nie zrozumiał, ale nie śmiał się tej intencyi sprzeciwić, więc pełen oczekiwania, niepokoju, klęknął przy niej i znów się poczęli modlić.
W pustym kościele słychać było chwilami podnoszące się głosy, którym echo nadawało dźwięki dziwne i żałobne.
— Boże, bądź miłościw! — ozwała się Krzysia.
— Boże, bądź miłościw! — powtórzył Ketling.
— Zmiłuj się nad nami!
— Zmiłuj się nad nami!
Dalej modliła się już cicho, ale widział Ketling, że płacz wstrząsa całą jej postacią. Długo nie mogła się uspokoić, potem, uspokoiwszy się, długo jeszcze klęczała bezruchu, wreszcie podniosła się i rzekła:
— Pójdźmy…
Wyszli znów na ów długi korytarzyk. Ketling spodziewał się, że w drodze otrzyma jakowąś odpowiedź i patrzył jej w oczy, ale napróżno. Szła śpiesznie jakby pragnąc coprędzej znaleźć się w komnacie, w której czekał na nich pan Zagłoba.
Więc, gdy już drzwi były o kilkanaście kroków, rycerz uchwycił za kraj sukni.
— Panno Krystyno! — rzekł — na wszystko co-ć święte…
Wówczas Krzysia odwróciła się i chwyciwszy tak szybko jego dłoń, że nie miał czasu postawić najmniejszego oporu, przycisnęła ją w mgnieniu oka do ust.
— Miłuję cię z całej duszy, ale nigdy nie będę twoją! — rzekła.
I nim zdumiony Ketling zdołał wymówić słowo, dodała jeszcze:
— Zapomnij o wszystkiem co było!…
Po chwili znaleźli się oboje w komnacie.
Odźwierny spał w jednem krześle, a pan Zagłoba w drugiem. Jednak wejście młodych zbudziło ich. Zagłoba otworzył oko i począł niem mrugać nawpół przytomnie. Zwolna jednak wróciła mu pamięć czasu i osób.
— Ha! to wy! — rzekł, obciągając pas ku dołowi. Śniło mi się, że nowy elekt stanął, ale to był Piast. Byliście na ganeczku?
— Tak jest.
— A dusza Maryi Ludwiki nie ukazała się wam przypadkiem?
— Owszem! — odrzekła głucho Krzysia.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.