Przejdź do zawartości

Pan Balcer w Brazylji/IV/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Pan Balcer w Brazylji
Pochodzenie Poezye wydanie zupełne, krytyczne tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Inwokacja. Skroś borów. Kolonja zmarłych. Pozew Piotra Bugaja. Przemowa Horodzieja. Pan Balcer o stepie powiada. Chwytanie bawoła. Uczta. Sierota z Radzynia. Ciężkości drogi. Widzenie. Pan Balcer oświadcza się przeciw zwiadowaczom. Góry. Zwątpienie. Rozpacz Zatraty. Marychna Dudkowa. O świcie. Śmierć Horodzieja. Nowe wrażenia. Pan Balcer o przyszłości rozmyśla. Pożar trzciny. Strzał Zagajnego. Na plantacji. Niechęć do murzynów. Pan Balcer broni Marychny. Pojedynek Zatraty z królikiem. Bitwa. W zapamiętaniu. Krzyż. Spowiedź księdza Blahoty.



I.

O utęsknienie! O duszny ty głodzie,
Którego cudzym nie utłumić chlebem!
Żaglu, co nosisz obłąkane łodzie,
Oceanowych dróg pienistym źlebem!
Wietrze, wiejący ku miłej zagrodzie
Na każdą chwilę i pod każdem niebem!
O bystre skrzydło, na którem się ptaki
Ku gwiazdom noszą śródniebnemi szlaki!

Tyś to nam było gościńcem i drogą,
Którą się nasza rzuciła gromada
W świat, niedeptany jeszcze ludzką nogą,
Gdzie nic po swemu do człeka nie gada,
Gdzie nijak, o nic nie pytać nikogo...
Tyś to nas, jak te żórawiane stada,
W powrót poniosło pod zorzy obłękiem[1],
Obwołujących się żórawim jękiem!
...............


Dotąd ja widzę ordynek[2] nasz cały:
Młódź bystra poprzód, za nią Roch Zatrata,
Tuż Kuba, Ziąba Wawrzon, dwa Koźbiały,
Pietr Bandys, Bugaj, Kacper, zwan Harmata,
Dalej, w starości swej zeszłej struchlały
Horodziej, drepce, włos za nim polata
Mleczny, jako więc łabędziowe pióra,
Za Horodziejem Szczęśniak, Lis, Sekura.

I ciebie widzę, Marychno Dudkowa,
Dzieciątko swoje tuląca w chuścinie,
Drżąca, czy Bóg je weźmie, czy zachowa...
I ciebie, Dudku, i ciebie, Marcinie
Srokaczu! Twoja ogolona głowa,
Jak żywa, tam mi widna w tej godzinie...
Tuż Zagajnego widzę, widzę Struga,
I ciebie, święta staruszko z nad Buga!

Stajała nasza kupa, jak śnieg taje,
Kiedy go słońce marcowe obświeci.
Huk ludu ciągło na one wyraje,
A teraz ostał co drugi, co trzeci...
I oto znowu na ściężaj nam staje
Droga, przez którą ptak ztrudna przeleci,
Niebo i ziemia... A my między niemi,
Ani z pod nieba tego, ni z tej ziemi.

O, ktoby mi dał, iżbym tę gromadę
Mógł wymalować, ku ludzkiej pamięci!
Idą. Dech świszczy. Wychudłe i blade
Twarze. Pod węzełkami idą zgięci.
Stopy ich broczą krwią... Tu więc ja kładę
Rękę, w te ślady, w te krwawe pieczęci,
Iżby nabrała koloru tej męki,
Choć wiem, że nigdy nie zmyję już ręki.


A zaś opowiem wszystko i wypiszę
Aż do ostatka tułackie te drogi.
Bo mi się serce na wichrach kołysze,
Jak sęp rybołów, nad morskie rozłogi.
Ode dna, wielkie głosy biją w ciszę,
Narzekające, i widać tłum mnogi
Mar, z których każda wspominania żąda
I śniadem licem skroś fali przegląda.

A ja, na mary owe patrząc zgóry,
I jęku głosów tych nabrawszy w duszę,
Rozciągam skrzydła, zakrzywiam pazury,
I pierze, rdzawe krwią, na piersiach puszę.
Zaś spadam, błyskiem bijąc w mar tych chmury,
Cały rozwiany w lotu zawierusze,
A ile chwycić i unieść mam mocy,
Tyle ich falom wyrywam i nocy.

Lecz one, wisząc u piór moich końca,
Ociekające deszczami srebrnemi,
Wołają: — «Ty nasz zbawca! — Ty obrońca! —
Ty imię nasze zachowasz na ziemi,
Iż wygładzone nie będzie z pod słońca!»... —
A wtem je smętność grobowa oniemi,
Bowiem przypomną, że nie wrócą żywo,
Lecz jak rozwiane echo i słów szkliwo.
...............

Rzucili my się skroś borów. A było
Tego, jak morza przed nami. Te drzewa,
Te krze[3], to się to aże bałwaniło
W sobie, jak fala, gdy falę zalewa.
Więc tego ludzką nie przebrodzić siłą,
I wyjść stąd żywo niech się nie nadziewa
Żaden, bo mu ta puszcza pierworodna
Nie pofolguje, i musi iść do dna.

Ale że było rozruchu niemało,
Zanim to sobie naród dał przełożyć.
Bo się każdemu z przodku wydawało,
Że tylko iść, a iść, a kroku sporzyć,
A łbem przebijać gąszcze one śmiało,
To musi bór ten na świat się otworzyć.
A nikt nie liczył — o czem iść? Choć letce,
Co miał, na plecach uwiązał w płachetce.

Wiedziałem, jako tu gdzieś bliższą drogą,
Przez step, do rzeki można, pod wschód słońca.
Lecz za borami naród trzymał srogo,
Jako że owe pożary gorąca
W leśnych nas kniejach tak łatwie nie zmogą.
Więcem już swego nie przeparł do końca,
Bo się niewiasty, dzieciątka co miały,
Też bardzo pilno przy borach ozwały.

Tak my się darli dzień i drugi darli,
Przez bór ten, jak przez okrutne boisko,
Gdzie społem żywi prą się i umarli,
I gdzie od trupa pod nogą jest ślisko...
Lecz my, jak raz się w gęstwinę tę wparli,
Tak szli, nie wiedząc — daleko czy blisko,
I ślepo się w tej plątając obierzy[4],
Gdzie i ten pień ci wróg, co gnijąc, leży.

Naprzód, a naprzód! Hej, są takie moce,
O których człowiek, że je ma, nic nie wie.
Aż gdy nim dola, jak pies, zaszamoce,
W kościach mu ono zajarzy zarzewie...
Na gniazdo lecąc ptak, zcicha świegoce
I wielkie morze przemija w tym śpiewie...
Tak dusza w ludzie czyni się skrzydlata,
Gdy wie, że miłej krainy dolata.

Aż pod noc trzecią — stój! Golaźnia[5] była
Niegwałtem wielka, a na niej szałasy
I krzyż. Pod krzyżem ziemia się czerniła,
Jak kopczyk chróstów wygasłych za czasy.
Ruszym my bliżej, aż ona mogiła
Jak się nie porwie, nie wrzaśnie na lasy!
Jak nie zakrąży nad nami chmurzyskiem
Z okrutnym skrzydeł łomotem i piskiem!

Spojrzę ja — żywe Chrystusowe rany!
A toć tu na żer padła sępów kupa!
Toć tutaj leży człek nie pogrzebany,
W płótniance, w kierpcach, nasz!... Więc się do trupa
Rzucim, a baby w płacz, niby w organy,
A ówże, nakształt krzyżowego słupa
Rozkrzyżowany, śmiejący się niebu
Nagiemi kośćmi szczęk, i bez pogrzebu...

Bo śmiał się. Ten trup — śmiał się. Ta kość sucha
Śmiała się oną śmiertelną rozpaczą,
Co z szczęk otwartych bez głosu wybucha
I z oczodołów pustych, co nie płaczą.
Mróz poszedł po mnie... Ha, jeśli Bóg słucha
Śmiechu tej kości, nad którą tu kraczą
Sępy, to w niebie spać nijak nie może,
Chociaż gwiazdami wysłane ma łoże!

Na krzyżu napis: Polska Kolonija.
Rok osiemsetny dziewięćdziesiąt cztery.
A zaś poniżej: — Jezus i Maryja! —
Kozikiem, grubo wyrżnięte litery...
Krzyż przez ramiona różaniec obwija,
A pod różańcem nacięcia siekiery:
... Raz, dwa, trzy... dziesięć... dwadzieścia... Tak głowy
Padle tu liczył ostatni karbowy.


Wkoło mogiłki,a po nich się czerwie
Mrowi, z szelestem suchym, naskroś piasku.
Sęp to zapadnie, to znowu się zerwie,
W potężnych szumach i w czarnych piór blasku.
Nic znać, co świeżo sypane, co pierwie,
Bo wszędy górki padają się, w trzasku
Spękanej ziemi, i wszędy kość biała
Sterczy, do naga obrana już z ciała.

Na kościach widne siermięgi, kapoty
Podlaskie, szyte taśmami czarnemi,
Chusty, rańtuchy niewiast, i włos złoty
Dzieciątek, z onej wygrzebany ziemi
Więc uderzyły na mnie zimne poty,
A żadnej ślozy[6] nie czułem za temi
Oczyma, com je wbił w one mogiły,
Twarde a zimne, jak lodu dwie bryty.

Poklękły baby: — «Wieczne spoczywanie!»...
Szepcą, wzdychają... A już się krew we mnie
Rzuciła warem... Tak krzyknę ja na nie:
— «Ciszej tam!... Co tu gębę psuć daremnie!
Tutaj nie cmentarz! Tu kruki i kanie
Wyżer swój mają! Tu ziemia nikczemnie
Zdradza swe trupy przed sępów oczyma,
A spoczywania żadnego tu — niema!»

Więc płacz tem cięższy buchnął. — Ot, ci dola!
Ot, panowanie, bogactwa, wolności!
Ogolonego z boru szmatek pola,
I te psie budy, i nagie te kości!
— A niechże tam już!... Niech Boska już wola!...
Niechże już świecim tym borom, w jasności
Tych białych czaszek, co są, jak miesiące
Zaryte w ziemi, a w niebo patrzące!...

Chcieli iść ludzie w szałasy — nie dałem.
Kto wie, jakie tu po nich biły mory...
Więc tylko nad tem nie grzebanem ciałem
Gorzec my piasku usypali spory.
Zaczem leżącą siekierę porwałem,
I dawszy zacios ostatni przez kory
Krzyża, by regestr głów dopełnić Bogu,
Szedłem w gorzkości precz z onego stogu.
...............

A patrz! Tak wszystkie serca się ustały
W tych łzach, jak kłosy obciążone rosą,
Kiedy się po nich przechodzi wiatr mały,
A one za nim lekuchno się niosą.
Więc gdym wstecz ruszył, i chłopy krok dały
Za mną z nawrotem. Czuł naród, że to są
Wrota, co tutaj zatrzasły się same,
I że nam nie lża przez czarną tę bramę.







  1. Obłąk — łuk, kabłąk, tęcza.
  2. Ordynek (ł.) — szyk, porządek w pochodzie.
  3. Kierz — krzak.
  4. Obierz (stp.) — sidło, sieć, tu: gęstwina zdradna.
  5. Golaźnia (gw.) — gołobórz, miejsce czyste w lesie.
  6. Śloza (gw.) — łza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.