Przejdź do zawartości

Pamiętnik morski/24 czerwca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Pamiętnik morski
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1937
Druk S. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Atelier «Mewa»
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


24 czerwca

Obudziłem się wcześnie, bo słońce krwawiło się w naszej kabinie, pewnie wschodziło. Patrzę przez iluminator, prawda — wschodzi słońce i widać jakiś ląd. To pewnie Santos, bo kapitan mówił nam wczoraj, że zatrzymamy się w tym porcie. Byłem w Santos przeszło rok temu i teraz chętnie odwiedzę to miasto. Ubrałem się i z pokładu patrzę na bardzo piękne rzeczy. Czerwona, wesoła posoka od słońca prześwieca i różowi rzadkie, postrzępione mgły, wokół rysują się brunatne i ostre kontury gór, woda w tej zatoce spokojna, zabarwiona różem i seledynem. Powoli dojeżdżamy do portu, okręty towarowe i pasażerskie porykują chrapliwie, łopocą flagami różnych narodowości. Wyniośle odcina się od towarowej hołoty parę wspaniałych pasażerskich okrętów. Wracam do kabiny, obaj jesteśmy wzajemnie wobec siebie uprzejmi, podajemy sobie różne rzeczy, pan De pożyczył mi spinek, bo gdzieś mi się zapodziały własne. Sztafirujemy się od stóp do głów: golenie, białe ubranka, paznokietki, flota do portfeli i na ląd. Port rzeczywiście kawowy, bo ziarna kawy trzeszczą pod naszemi krokami, pełno jej na ulicach w pobliżu portu. Ale ruchu wielkiego niema, już się skończyły złote interesy z kawą brazylijską. Kawę się pali, wysypuje do morza. Zbliżamy się do centrum miasta. Na ulicy ruch powolny: śniadzi i chuderlawi Brazylijczycy nie śpieszą się, przesiadują w kawiarniach o dużem wejściu bez drzwi, palą i piją kawę w małych filiżankach. I my wołamy o kawę. Śmieją się ci Brazylijczycy! — nie wymawiając, — żywiołowo — doprawdy! Gapimy się na placyk. Na placyku słońce, wietrzyk i palmy. Życie ranne; spokój, trochę handlu. Czasem lekko odziany człowiek o szczęśliwem obliczu przepchnie wózek z jarzynami, roześmiany gazeciarz przewierci się przez plac, tuż przed nami ciemnolicy starzec z białą bródką, stoi przy swym wózku i sprzedaje ćwierćkilowe ciasteczka z lukrem.
Płacimy za kawę, załatwiamy sprawunki, wynajmujemy elegancką taksówkę na godzinę i — dwaj biali wytwornisie — jedziemy na plażę. Umawiamy się, że przez kilka godzin będziemy żyli na wysokiej stopie. Jedziemy dość długo szerokiemi ulicami o kolorowych, piętrowych willach, docieramy do morza i jadąc brzegiem, mijamy tłumy ludzi w kąpielowych kostjumach. Kończymy spacer przed umówioną godziną i wchodzimy do wielkiej sali restauracyjnej luksusowego hotelu. Prawie wszystkie stoliki obsiadłe kobietami i dzieciarnią. Mężczyzn mało — pracują. Żadnych konserw i zup! Konjak, raczki morskie w majonezie, duszone ostrygi, dwa bify, czerwone wino, owoce, kawa i jeszcze konjak. Tak. Rozgadaliśmy się jak po długim rozstaniu. Co to znaczy przestrzeń, ląd. I to o Łodzi rozmawiamy, o tem, że tyle dymu w tem mieście i Żydów tyle i proletarjatu. Wychodzimy na ulicę i siadamy na tarasie. Tu się odbywa cała promenada dziewczątek brazylijskich. Duże, ciemne oko, smaczne, pełne usta i chód... I jaki chód!... Płacimy whisky, moja propozycja jest taka: zajrzeć na okręt, dowiedzieć się, kiedy odjeżdżamy, i wrócić do miasta.
— Ależ panie, tyle drogi — mówi pan De. — Jak pójdziemy wieczór, to i tak będzie za wcześnie!
Ale ja się uparłem i powiadam mu, że przecież obaj nie wiemy, kiedy okręt odjeżdża. No, ładniebyśmy wyglądali. Już schodki chcieli podciągać. Kapitan, przykro trzeźwy i opanowany, powiada, że byłby odjechał bezwzględnie.
— Nie dostaliśmy żadnego załadowania, i tak czekaliśmy na panów.
Po chwili wyje nasza syrena. Ma głos taki, jakgdyby Bóg wie ile czasu miała ryczeć, a tu zaczyna i już urywa. W kabinie przebieramy się w ponurem milczeniu.
— Wiem, jakieś pan miał plany — mówię zjadliwie.
Ach, odpowiedź, istny karabin maszynowy:
— Pan wie jakie ja miałem a myśli pan, że nie wiem, jakie pan miał... miał pan takie same jak i ja, też panu dziwki były w głowie...
No, nie dziwię się, już jesteśmy na okręcie. Odjeżdżamy, w iluminatorze widać, jak się przesuwają różne rzeczy na lądzie. Stoimy na pokładzie. Pan De częstuje mnie papierosem, ja mu podaję płonącą zapałkę. Słońca już niema, jest popielato i smutno. Wyjeżdżamy na pełne morze, okręt zaczyna się silnie przechylać, parno, w ustach niesmak.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.