Przejdź do zawartości

Pamiętnik Wacławy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Eliza Orzeszkowa.




PAMIĘTNIK


WACŁAWY

ZE WSPOMNIEŃ MŁODÉJ PANNY
UŁOŻONY.



POWIEŚĆ.



WARSZAWA.
Własność, nakład i druk S. Lewentala.
Nowy Swiat Nr. 39.

1884.




Дозволено цензурою.

Варшава 8 Іюня 1884 года.






JUTRZENKA ŻYCIA.
I.

Byłam w przededniu opuszczenia naukowego zakładu, w którym przepędziłam lat ośm, a jako pensyonarka na wylocie, stałam na stopie pewnéj emancypacyi i od kilku tygodni otrzymałam przywiléj posiadania osobnego malutkiego pokoiku.
W tym tedy osobnym pokoiku, wieczorem, siedziałam na nizkim drewnianym stołeczku przed palącém się w piecu ogniskiem. Patrząc w płomień machinalnie, słuchałam, jak z jednéj strony dźwięczał po szybach okien deszcz marcowy, z drugiéj rój koleżanek moich wrzał ruchem i gwarem, w odległych salach i korytarzach.
Ostatni-to wieczór przepędzałam na pensyi. Nie miałam już na sobie szkolnego munduru z zielonéj wełnianéj materyi, ale ubrana byłam w bronzowy jedwabny szlafroczek, delikatna koronka otaczała mi szyję i ręce, a na piersi wił się złoty łańcuszek piérwszy raz włożonego przeze mnie zegarka. Modny ten szlafroczek, koronki i zegarek, wraz z karetą i służbą, przysłała mi matka moja, do któréj z pensyi odjechać na wieś miałam.
Ze wszystkich ładnych rzeczy, które mi przywieziono, najbardziéj mię ucieszył śliczny malutki zegareczek. Zostawał on czas jakiś w prawdziwém niebezpieczeństwie, bo, otrzymawszy go, co minuta prawie wydobywałam z za paska, otwierałam, obracałam na różne strony, cofałam, posuwałam niewinne żadnego opóźnienia lub pośpiechu wskazówki.
Przez cały dzień jednak, nabawiwszy się do syta cackiem, będącém mi niby dyplomem na godność dorosłéj panny, nie myślałam już o niém, siedząc wieczorem naprzeciw ognia, lecz myśl moja biegła w świat nieznany, który nazajutrz miał się otworzyć przede mną.
Nieznany? Zupełnie takim nie był on dla mnie. Widywałam go już w marzeniach moich, słyszałam o nim od starszych koleżanek, spotykałam go niekiedy we wspomnieniach lat dziecięcych, w domu rodziców spędzonych.
W owéj chwili utonęłam całkiem w marzeniach. Zapomniałam o drewnianym stołeczku, na którym siedziałam, a wydało mi się, że fala jakichś wód błękitnych, kołysząc się miękko, unosi mię kędyś... kędyś, zkąd dolatują do mnie akordy oddalonéj muzyki i niewyraźna wrzawa mnóztwa zmieszanych głosów. Przymknęłam oczy i straciłam pamięć rzeczy, które mię otaczały. Splątane myśli roiły się po méj głowie, jak szybko mknące motyle; nie było w nich ciągu ni ładu, a fala marzeń niosła mię coraz prędzéj w przestrzeń szeroką, promienistą, wonną, pod stopy borów ciemnych, między zielone góry, strumieniami przerżnięte, śród których wiedziałam, że stał piękny dom mojéj matki.
I w jéj objęcia naprzód rzuciły mię marzenia moje; zobaczyłam oczy mojéj matki utkwione we mnie, a z czułością i pocałunek jéj na mém czole poczułam. Aliści trwało to tylko sekundę; fala, unosząca mię, poruszyła się i wraz ze mną zawisła nad jakiémś nieznaném mi, a czarującém miejscem.
Żaden monarcha tego świata nie posiada, żaden bajarz wschodni nie wyśnił w swych mytach takiego pałacu, takiego zamczyska zaczarowanéj piękności, jakiego obraz nosi w swéj głowie każda dorastająca pensyonarka. Ten pałac, to zamczysko, zbudowane z kryształu, tęcz i brylantów, to świat, w który ma ona wstąpić. Wszystko jest w tym świecie: piękna suknia, złote cacka, ludzkie pochwały i oklaski, sala balowa, trwożny obraz miłości, uboga chatka z mieszkańcami, wzywającymi litości młodego serca, niewyraźne przeczucia cierpień życiowych, niby szare plamki na tle jaskrawém.
Fala, która mię unosiła z tych przeróżnych części wielkiego obrazu, wybrała salę balową i nad nią wraz ze mną zawisła.
Nie wiedziałam dokładnie, jak ma wyglądać w szczegółach sala balowa. Migotały przed memi oczyma tylko wspomnienia zabaw, jakie, małém dziecięciem będąc, widywałam w domu u rodziców. Koleżanki moje, starsze ode mnie a wracające z wakacyi, opowiadały mi nieraz cuda o wieczorach i balach, do których przypuszczane były, jako prawie dorosłe już panny; w ostatnim roku pobytu na pensyi czytywałam wiele powieści i z nich zaczerpnęłam wiedzy o wrzawie światowéj.
Patrząc w płomienie, które kołysały się w różne strony mnóztwem żółtych ognistych języków, zobaczyłam przestrzeń obszerną, zalaną eteryczną atmosferą światła i woni.
Pośród eteru tego wznosił się rój istot pół-ludzkich, pół fantastycznych. Byłam pewna, że to chór Archaniołów. Zamiast w suknie zwyczajne, odziane one były w różnobarwne obłoczki, nad białemi twarzami miały zawieszone wieńce, a u piersi ich błyszczały dyamenty, nie takim przecie silnym blaskiem, jakim płonęły ich rozradowane oczy. Istoty te brały się za ręce i wirowały w szybkim tańcu, albo przechadzały się wolno pod ścianami, obwieszonemi smugami światła, i szeptały między sobą, a szept ich wydawał się podobnym do tego szmeru, jaki wydają młode listki brzozowego gaju, poruszone wiosennym wietrzykiem.
Fala moja przestała się kołysać i wraz ze mną stanęła po środku światłéj przestrzeni. Poczułam zawrót głowy, bo chóry Archaniołów zwróciły się w moję stronę i utkwiły we mnie oczy.
Zdawało się, że to Olimpijskie zebranie pytało niespokojnie, kim jest i jakim nowy do ich grona przybysz, a twarz moję, postać, różowy obłoczek z gazy, który mię okrywał, poddawało ścisłemu rozbiorowi.
Myślałam, że zemdleję z pomieszania i trwogi, ale przykre uczucie to krótko trwało, bo postrzegłam między Archaniołami ruch wielce dla mnie przychylny, usłyszałam usta ich, szepcące pochwały na cześć moich oczu, włosów, kibici i sukni z różowéj gazy. Poczułam rozkoszne łechtanie około serca, podniosłam głowę z tryumfem i zaczęłam wraz z innymi wirować w szybkim tańcu po ziemi, która wyglądała jak zwierciadło, albo jak szyba wód spokojnych. Fala moja kołysała się coraz żywiéj i niosła mię coraz prędzéj, między tłum, który mię chwalił, w wir tańca odurzającego, aż zatrzymała się nagle, a na niéj już nie ja jedna stałam, ale stał obok mnie ktoś nieznany, czy na-pół-znany i patrzył na mnie dziwnemi oczyma. Czułam tylko na sobie to spojrzenie, bom go widziéć nie mogła. Ciężar nieśmiałości i wzruszenia w dół mi kłonił powieki. Gdy nareszcie przemogła ciekawość i podniosłam oczy, zobaczyłam mężczyznę, zupełnie podobnego do bohatera ostatniéj czytanéj przeze mnie powieści. Miał ten sam wzrost, te same włosy i oczy, i mówił do mnie te same słowa, jakiemi powieściowy bohater przemawiał do swéj bohdanki.
Wstyd mię ogarnął niezmierny, poczułam chęć do ucieczki, zakryłam oczy dłońmi i, zeskoczywszy z fali, która mię unosiła, znalazłam się siedzącą na moim nizkim drewnianym stołeczku.
Parsknęłam głośnym śmiechem i odjęłam dłonie od oczu.

II.

Nade mną pochyliła się dobrze mi znana głowa piastunki mojéj, w czepcu śnieżnéj białości, z pod którego wyglądały pasma włosów siwych, z oczyma, które łagodnie i rozumnie patrzyły z za okularów. Uśmiechnęłam się do kobiety, która od urodzenia mego aż dotąd nie odstępowała mię ni na dzień jeden, i patrzyłyśmy na siebie przez chwilę. Wydało mi się, że w poczciwych oczach mojéj piastunki malował się niepokój.
— O czém tak długo myślałaś, Waciu? — spytała, siadając naprzeciw mnie na krześle.
— O piérwszym balu, na jakim się znajdę — odpowiedziałam bez wahania, bo nigdy żadnéj myśli nie taiłam przed dobrą kobietą.
W oczach piastunki mojéj zdwoił się niepokój.
Smutnie skinęła głową parę razy i rzekła:
— Źle jest, że w przeddzień wyjścia twego w świat myślisz tylko o przyszłych balach. Wolałabym, abyś o czém inném myślała.
Smutno mi się trochę zrobiło, gdy usłyszałam te słowa i po chwili odrzekłam:
— Moja Biniu! (tak zwykłam była od dzieciństwa nazywać moję piastunkę, któréj imię było Balbina), moja Biniu, pocóż mam odwracać myśl moję od wesołych obrazów, gdy mi się one same nasuwają przed oczy?
— Po co? — odparła Balbina, — po to, aby nie napełniać sobie głowy mydlanemi bańkami, które, choć błyszczą pięknie, ale prędzéj czy późniéj pękną i zostawią po sobie samę pustkę.
Posłuchaj mię, Wacławo, a lepiéj może zrozumiész, co chcę powiedziéć.
Tu piastunka moja splotła ręce na szaréj sukni i tak daléj mówiła:
— Ośmnaście lat temu, w tym samym pokoiku, na tém samém miejscu, na którém siedzisz w téj chwili, siedziała matka twoja, o rok młodsza, niż jesteś teraz i, tak jak ty, mająca nazajutrz opuścić pensyą. Obok niéj siedziałam ja, bo wyhodowałam ją, jak ciebie, na moich ręku. Otóż matka twoja zamyślona była także, a gdym ją zapytała, o czém myśli, odrzekła: „o piérwszym balu, na którym się znajdę”. Wówczas zdawało mi się rzeczą bardzo naturalną, że piękna i bogata panna, która z pensyi w świat wychodzi, myśli o balu. Ale gdy potém patrzyłam na życie twéj matki, to, lepiéj może niż kto inny znając jéj dobre i zarazem nieszczęśliwe serce, nieraz z przywiązania do niéj gorzkiemi zalewałam się łzami. Ztąd-to doszłam do przekonania, że źle jest, jeśli kobieta przygotowuje się do przyszłości, która ją czeka, myślami o balach, i wolała-bym, abyś ty, Wacławo, w przeddzień wyjścia twego w świat, o czém inném myślała.
Jakie mają być myśli, któremi pragnęła-bym, abyś była zajęta, nie potrafię ci dokładnie powiedziéć, ale radzę ci, abyś otworzyła list, któryś wczoraj otrzymała od ojca twego i raz jeszcze przeczytała go z uwagą.
Słowa te, wymawiane przez piastunkę moję łagodnie i z oddźwiękiem smutku w głosie, silne na mnie wywarły wrażenie. Rojenia wesołe pierzchnęły daleko, a gdym podniosła zamyśloną głowę, piastunki mojéj nie było już przy mnie.
Sięgnęłam do kieszonki szlafroczka i wydobyłam z niéj dwa listy: jeden był od matki mojéj, drugi od ojca.

III.

Mimowoli prawie po raz dziesiąty już może przebiegłam oczyma list matki. Zawierał on następne słowa:
„Przedmioty do stroju potrzebne, które ci posyłam, są przeznaczone dla tymczasowego twego użytku; po przybyciu do domu, znajdziesz daleko więcéj podobnych, które przygotowałam dla ciebie z myślą, abyś jak najświetniéj mogła w świat wstąpić. Całe sąsiedztwo moje, jak téż i liczni znajomi moi w mieście W., pałają ciekawością poznania ciebie. Młode panny przeczuwają w tobie niebezpieczną rywalkę; matki ich z góry już zaczynają na mnie poglądać z ukosa; ogólna wieść rozniosła tu, że jesteś piękną, a wychowanie, jakie odebrałaś w najlepszym zakładzie krajowym, rzuca na ciebie blask niemały. Przytém cały dom odświeżyłam na twe przybycie, powozy i uprząż sprawiłam nowiuteńkie, liberyą będziemy miały najmodniejszą. Fortepian Erarda stoi w salonie, oczekując twéj gry umiejętnéj, w garderobie przybycia twego oczekuje panna służąca, którą sprowadziłam z Warszawy, zastrzegłszy wprzód, aby wzięła tam kilkadziesiąt lekcyi od najlepszego fryzyera i krawca.
„Musisz mi zabłysnąć w świecie, jak brylancik piérwszéj wody. Oprawę urządziłam tak, aby dyament mój mógł wydać się w niéj jak najlepiéj. Lubo sama jestem jeszcze dość młoda i lubię świat, nie będę naśladowała pewnych matek, które, gdy nie są jeszcze zbyt zestarzałe, pragną gasić sobą wdzięk swych córek i zazdroszczą im powodzenia w towarzystwach. Przeciwnie, twoja chluba będzie moją chlubą, twoje szczęście mojém szczęściem, a ostatnie, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, nie powinno cię minąć.
„Dziś już najlepsze partye w okolicy z niecierpliwą ciekawością oczekują twego przybycia; najbogatsi młodzi ludzie zawczasu batystowemi chustkami przecierają szkiełka swoich pince-nez, aby za twojém pojawieniem się włożyć je na oczy i jak najlepiéj módz przyjrzéć się tobie. Serce moje mówi mi, że zobaczą więcéj jeszcze, niż się spodziewają.
„Nie przyjeżdżam po ciebie sama, bo daleka podróż zbyt była-by fatygującą dla mnie po ostatniéj przebytéj chorobie. Balbina, według rozporządzeń, jakie jéj w liście posyłam, załatwi pieniężne sprawy z pensyą i będzie towarzyszyła ci w drodze. Poczciwy mój kamerdyner, Józef, aż płakał z radości, że jedzie po ciebie; będzie więc także strzegł cię troskliwie. Za kilka dni będę cię już miała obok siebie, a z boleścią myślę, że na rok jeden tylko, bo według umowy z twoim ojcem, rok następny przy nim masz spędzić. Ale któż może wiedziéć, co się przez rok stanie?
„Jeśli spełni się pewien planik, jaki ukartowałam dla ciebie w méj głowie, zostaniesz na zawsze w mojém sąsiedztwie panią już swego domu i serca pewnego młodego sąsiada, który, oprócz dystyngowanéj powierzchowności i pięknego nazwiska, posiada wcale ładny majątek z gotyckim pałacykiem.”
Przebiegając oczyma ten list mojéj matki, poczułam zawrót głowy. Znowu porwała mię fala marzeń, unosząc po świecie; pokazywała salony, suknie, perły, koronki, salę balową, w któréj tańczyły chóry Archaniołów, a z pomiędzy nich zwolna i nieśmiało wysuwał się ku mnie ów sąsiad młody, o którym pisała matka moja, i batystową chusteczką wycierał szkiełko swego pince-nez...
Oczy moje wpadły na drugi list, który trzymałam w ręku; rozwinęłam go i czytałam następne słowa:
„Smutno mi bardzo, córko moja droga, że w chwili, gdy masz opuścić ustroń, w któréj się wychowałaś, w chwili tak ważnéj twego życia, nie mogę być przy tobie choćby przez dzień jeden, aby obdarzyć cię na drogę, jaką rozpoczniesz, ojcowskiém słowem i uściskiem. Obowiązki publicznego zawodu, któremu poświęciłem życie moje, powołały mię w kraje odległe. Wrócę za rok, to jest wtedy, gdy, według umowy méj, z matką twoją zawartéj, opuścisz dom jéj, aby na rok znowu przy mnie zamieszkać.
„Wychodzisz w świat. Znam towarzystwo, jakie cię otoczy: jest ono błyszczące, świetne z pozoru, a tym samym blaskiem zechce odziać ciebie, niby okuć w ciasny pancerz blaszki pozłoconéj.
„Ale nie ufaj zbyt połyskom, dziecię moje, i nie oddawaj im całego serca twego. Wejdź w życie z myślą, że zabawy i zbieranie hołdów nie są celem, dla którego żyć ma kobieta. Odurzą cię one i upoją z razu, ale staraj się co prędzéj o wytrzeźwienie. Strzeż się utonięcia we fraszkach. Nie zapominaj, że po-za tém bawiącém się i błyszczącém kołem, które cię otoczy, jest świat rozleglejszy. Na świecie tym ludzie pracują pługiem, piórem, myślą podniesioną wysoko, ręką czynną a nigdy nie usypiającą; na świecie tym jest wiele boleści, ale i radości wysokich, i są wielkie cnoty, rozsiane z rzadka, lecz przyświecające ziemi, jak szeroko rozpalone pochodnie. W ten-to świat jak najczęściéj posyłaj ducha twego i szanuj wszystko, co z niego pochodzi, a przyjdzie chwila, w któréj zapragniesz znaléźć w nim miejsce dla siebie.
„Kiedy ci przyjdzie to pragnienie, ja będę przy tobie, aby ci powiedziéć, jak i kędy iść ma droga twoja. Tymczasem strzeż pilnie młodego serca twego i myśli twéj wpół dziecięcéj jeszcze, aby ich nie rozproszyć na pył błyszczący, z którego podstawy życia wykuć nie podobna. Mam nadzieję, że gdy wrócę do kraju, znajdę cię zdrową na ciele i duszy, i będę mógł przelać w twego ducha zasady i przekonania, których sam przez całe życie byłem wiernym wyznawcą.”
Długi list mego ojca brzmiał cały w podobnym tonie. Gdym go odczytała, pierzchły z przed mych oczu błyskotliwe obrazy, wywołane pismem méj matki, i już nie fala marzeń mię kołysała, ale nieznane dotąd myśli porywały w światy nieznane. Zamiast sali balowéj, ujrzałam wyobraźnią przestrzeń szeroką pustą z razu, ale która stopniowo zapełniała się rojem ludzi, to pług ciągnących po glebie rodzinnego kraju, to siedzących nad księgą z pochylonemi czołami, to tułających się w łzach i boleści po różnych stronach ziemi, to modlących się po Świątyniach, lub przy domowych ogniskach pędzących życie w pokoju i miłości.
Nie byłże to ów świat pracy, myśli, cierpień i szlachetnych radości, o którym pisał mi mój ojciec?
Tak, ten-to świat pokazały mi myśli moje, połączone z jego myślami.
Do świata tego mocno uderzyło moje serce.
A oweż salony, karety, liberye, sale balowe, ów sąsiad młody, który w gotyckim swym pałacyku oczekiwał mego do domu matki przybycia, zawczasu wycierając chusteczką szkiełko swego pince-nez? Czyliż to wszystko całkiem zniknęło mi z przed oczu? Nie; niby rój latających iskierek, migotały przede mną błyskotki, ale nie mogły zasłonić potężnego obrazu, na którym, wielkiemi wymalowane zarysami, zobaczyłam ludzkość, kraj mój ojczysty, nieszczęśliwych i pracujących spółbraci, a wpośród tego wszystkiego miejsce niezajęte, na którém ja miałam stanąć, aby pracować, cierpiéć, modlić się i cieszyć wraz z innymi.
Dwa obrazy stały przede mną: jeden błyskotny i powiewny, drugi smętny i surową owiany powagą.
Piérwszy był światem mojéj matki, drugi światem mego ojca.
Dlaczego pomiędzy światami, w których zamknęło się każde z rodziców moich, tak wielka zachodziła różnica? Dla czego każde z nich, kochając mię zarówno, w tak różny sposób objawiało miłość swoję i tak odmienne drogi pragnęło gotować przede mną? Dla czego wreszcie ja, co posiadałam i ojca, i matkę, miałam przy jednym i przy drugiéj przebywać tylko z kolei, po roku, wedle umowy, jaką oni między sobą zawarli, aby dzielić się moją obecnością, chociaż sercem mojém podzielić się nie mogli, bo ono zarówno do nich obojga należało?
Czemuż, gdy wejdę w świat mojéj matki, będę zmuszoną oddalić się od świata mego ojca, a może i całkiem utracić go z oczu? A jeśli przestrogi i pojęcia ojcowskie głęboko w sercu wyryję i wedle nich kierować mém życiem zechcę, toć już usunę od siebie czarę z napojem blasku i wesela, podawaną mi przez kochającą matki méj rękę?
Smutek zaciężył mi na sercu, opuściłam głowę w zadumie, a wywołane wspomnieniami o rodzicach stanęły mi przed pamięcią dziecięce lata moje.

IV.

Piérwszym widokiem, który uderzył oczy moje, budzące się do pojęcia zewnętrznego świata, były pełne ludzi i turkotu ulice wielkiego miasta. Urodziłam się w ludnym i wspaniałym grodzie, w obszerném mieszkaniu moich rodziców, którego okna wychodziły na jednę z pryncypalnych grodu tego ulic.
Matkę moję pamiętam bardzo piękną. Miała twarz białą przy kruczych włosach i wyniosłą, pełną dumy, postawę. Na wysokiém czole mego ojca leżała także duma i pewna surowość, którą jednak łagodził wyraz ust, pełnych dobroci.
Byli więc oboje młodzi i piękni, mieli we mnie jedyne dziecię, które kochali bardzo, a jednak ciemna jakaś chmura wisiała nad domem naszym, nie usunięta nawet gwarem gości, nieustannie zapełniających mieszkanie. Owszem, zdawało się, że właśnie z łona gwaru tych ustawicznych zabaw chmura wypływała.
Ojciec mój ukazywał się w salonach rzadko, a gdy wracał do swego gabinetu, wydawał się smutnym i zmęczonym; matka sama jedna najczęściéj przyjmowała gości, a gdy się rozeszli, widywałam ją często płaczącą. Niepamiętam, abym widziała kiedy rodziców moich długo rozmawiających z sobą. Pokoje ich nawet położone były na dwóch odległych od siebie końcach mieszkania, a ja, przebiegając często z jednych do drugich, zdawałam się być jedyną łączącą je nicią. Pamiętam, że, szybko biegnąc z pokojów matki do pokojów ojca, gniewałam się na długi szereg salonów, które przebywać musiałam, myśląc, że one-to dzielą rodziców moich tak, iż ich nigdy razem widziéć nie mogę. W dziecięcéj naiwności zastanawiałam się nad tém, dla czego ludzie budują sobie tak rozległe mieszkania, aby ci, co je zamieszkują, wiecznie rozdzieleni żyć musieli, i z dziecięcym gniewem uderzałam drobną stopą posadzkę salonów, wyobrażając sobie, że karzę je za rozdział, jaki tworzą one pomiędzy rodzicami memi. Późniejsze doświadczenie przekonało mię, że dziecinny gniew mój miał słuszne podstawy, lubom ich wtedy nie rozumiała jeszcze. Tak, salony te w istocie dzieliły tych, których kochałam...
Jak sięgnę pamięcią, miałam zawsze obok siebie poczciwą moję Binię, w białym czepcu i okularach, a oprócz niéj bonę Niemkę; późniéj zaś nieco, Francuzkę. Pamiętam, że sercem lgnęłam do Bini, lubo karciła i gderała na mnie nieraz, a obojętną czułam się względem bon, chociaż pochlebiały mi i dogadzały. Bo téż Binia umiała mi opowiadać dziwnie piękne powieści, które głęboko wnikały w mój umysł i wyobraźnią i budziły do piérwszych życia marzeń i zachwytów. Codziennie prawie, o zmroku, w ustronnym pokoiku staréj piastunki mojéj, siadałam u kolan jéj na nizkim stołeczku, a ona opowiadała mi. Binia umiała téż na pamięć śliczne wiersze, legendy i gadki ludu naszego, poetyczne a rzewne. Uczyłam się ich od niéj; wiała z nich na mnie dziwna tęsknica, któréj często rozproszyć nie mogły ani szczebiotania bon, opowiadających mi cuda o obcych krajach, ani ładna sukienka, w którą strojono mię przed wieczorem dla pokazania mię w salonach méj matki, napełnionych gośćmi, ani pochwały tych gości, głośno zachwycających się moją twarzyczką i figurką i przepowiadających, że będę bardzo piękną, gdy dorosnę. Niekiedy pochwały te unosiły mię w siódme niebo, budząc wcześnie w piersi méj rozkosz, z zadowolenia miłości własnéj płynącą. Ale nieraz, gdy towarzystwo bawiło się wesoło, siadywałam w kąciku salonu i myślałam sobie o królowéj Jadwidze, lub mężnym Żółkiewskim, albo powtarzałam w myśli którą z opowieści ludowych, prawiących o sierotach biednych i o Aniołach Stróżach, które, z rozkazu Bożego nad głowami sierot tych wciąż wzlatują. Niekiedy także Binia dawała mi moralne nauki.
— Próżnujesz dziś, Waciu — mówiła — idź i zajmij się czémkolwiek. Ucz się, czytaj lub szyj co dla lalki; każdy człowiek zawsze coś robić powinien.
— A cóż robi mama? — pytałam Bini.
Zakłopotanie malowało się na twarzy mojéj piastunki, ale obecna rozmowie bona cudzoziemka podchwytywała prędko:
— Mama nic robić nie potrzebuje, bo jest bogatą panią.
— A co robi mój ojciec? — zwracałam się z nowém pytaniem do Bini.
Tym razem Binia nie była w kłopocie z odpowiedzią.
— Ojciec twój, Waciu — odpowiadała — zasiada codziennie na wysokiém krześle, które się katedrą nazywa, i tego, co sam umié, uczy kilkuset dorosłych już młodych ludzi. — Zastanawiałam się kilka chwil nad słowami Bini, a w umyśle moim tworzył się ze słów tych obraz, w którym wyobrażałam sobie mego ojca, siedzącego na tronie i przemawiającego do tłumu poddanych swoich, którzy go otaczali. Teraz rozumiem, że ojciec mój zasiadał na tronie królestwa nauk, a słuchacze jego byli podwładnymi jego ducha.
— Powiedz mi, Biniu — pytałam jeszcze — jeżeli mama jest bogatą, to i ojciec bogatym musi być także. Dlaczegoż mama nic nie robi, a ojciec jedzie tam codzień zasiadać na téj, jak mówisz, katedrze i nauczać innych tego, co sam umié?
Tu Binia była znowu w kłopocie.
— Bo widzisz, moje dziecko — mówiła, jąkając się — mama twoja jest światową damą, a ojciec uczonym naturalistą.
— Co to jest naturalista? — pytałam zdziwiona.
— Ja ci tego dokładnie wytłómaczyć nie potrafię — odpowiadała Binia — wiem tylko, że naturalista jest to człowiek, który wié, jak wzrasta każda trawka na ziemi i jakiemi drogami chodzą po niebie gwiazdy niezliczone; dlaczego kwiaty zapach wydają, robak pełza nizko, ptak wysoko lata, a człowiek czuje i myśli.
Znowu zastanawiałam się długo nad słowami Bini, a mała moja główka rady sobie z niemi dać nie mogła.
— Myślałam, że o tém wszystkiém wié tylko jeden Bóg, królujący nad gwiazdami — czyniłam w końcu uwagę. Binia odpowiadała:
— To téż człowiek, który, jak twój ojciec, zamyka się codziennie w cichym gabinecie i noce długie przepędza z książkami i myślami swemi, uczy się Boga rozumiéć.
Dziecięcy umysł mój uginał się pod wielkością orzeczenia Bini, a postać ojca przybierała w moich oczach olbrzymie rozmiary. Wyobrażałam go sobie siedzącym na tronie, który Binia nazywała katedrą, pośród mnóztwa ludzi, co słuchali jego mowy; albo w ciszy gabinetu swego uczącego się rozumiéć Boga, królującego nad gwiazdami.
Do gabinetu tego zbliżałam się często z przyśpieszoném biciem serca, uchylałam drzwi cichutko i wsuwałam się na palcach do pokoju, który miał dla mnie coś uroczystego.
Tam, pomiędzy ścianami, od góry do dołu zastawionemi mnóztwem książek, stało obszerne biuro, a na niém piętrzyły się rękopisma, rozkładały się karty geograficzne, stały globusy i różne niezrozumiałe dla mnie przyrządy, a o których wiem teraz, że były mikroskopami, retortami i t. p. naukowemi narzędziami.
Ojciec mój nie spostrzegał czasem mego wejścia, zajęty książką lub pisaniem. Wtedy wdrapywałam się na fotel, stojący w kącie pokoju, i przyglądałam się ciekawie otaczającym mię przedmiotom; raz usnęłam, tak siedząc,i obudziłam się w objęciu ojca, który zdjął mię z fotelu, posadził u siebie na kolanach i zapytał łagodnie:
— Pocoś tu przyszła, mała?
— Chciałam, ojcze, zobaczyć, jak uczysz się rozumiéć Boga — odpowiedziałam.
— Co ty prawisz, dziecko? — zaśmiał się ojciec, ale ja się nie śmiałam, bo pokój jego nastrajał mię poważnie.
— Binia mówiła mi — rzekłam — że ty, ojcze, Boga rozumiész.
Uśmiechnął się ojciec i odpowiedział, całując mię w czoło:
— Każdy człowiek, który pracuje, rozumié myśl Bożą. — Innym razem siedziałam sobie według zwyczaju mego na fotelu, stojącym w kątku pokoju, a ojciec, nie zważając na moję obecność, czytał pilnie w jakiéjś książce. Potém wstał, wydobył z szafy kilka jakichś słoiczków i buteleczek, ustawił na stole nieznany mi przyrząd, i długo a powoli wlewał i wsypywał coś do niego ze słoiczków i buteleczek. Przypatrywałam się ciekawie téj robocie, gdy nagle trysnęły z przyrządu iskry, po nich zapalił się żółtawy płomyczek o sinych brzeżkach, które zwiększały się coraz, aż z przyrządu buchnął szeroki, szafirowy płomień, a zarazem przyrząd zaczął huczéć, szumiéć i pryskać iskrami na wszystkie strony.
Z razu przelękłam się i zeskoczyłam z fotelu, zbierając się do ucieczki, ale gdym zobaczyła, że ojciec mój spokojnie siada naprzeciw płomienia i uważnie przypatrywać się mu zaczyna, usiadłam znowu na mojém miejscu, zdjęta wielką ciekawością.
Było to już przy schyłku dnia, pół-zmrok zapełniał pokój. Światło szafirowego płomienia padło prosto na twarz mego ojca, a rysy jego, obleczone sinawym kolorytem, odskakiwały od wpółciemnego tła pokoju z wyrazistością i nieruchomością pięknéj rzeźby. Szczyt płomienia śpiczastym językiem kołysał się w różne strony, tworząc na przeciwległéj ścianie migocącą grę świateł i cieniów. Nigdy nie widziałam ojca tak pięknym i majestatycznym, jak wtedy.
Po czarnych jego włosach przemykały sinawe odbłyski, niby fosforyczne, z płonącego płomienia wychodzące nici; czoło jego sfałdowało się nieco pod wpływem głębokiego namysłu, usta poruszały się cichym szeptem, a w źrenicach, wpatrzonych w przyrząd, nurtowała myśl, niezrozumiała wtedy dla mnie, ale tak potężna, że po ciele mojém przebiegły dreszcze wzruszenia i poczułam ochotę upaść na kolana. Nie wiem, jak długo trwał obraz ten, od którego nie mogłam oczu oderwać; powoli płomień zmniejszał się, w przyrządzie szum ustawał, parę razy jeszcze kilkadziesiąt iskier trysnęło i rozprysło się w powietrzu, aż nakoniec buchnęły kłęby dymu i niby obłokiem owionęły postać i twarz mego ojca. Powstał i wyprostowany wyciągnął rękę ku zgasłemu ognisku; na podniesioném czole jego spoczął wyraz tryumfu, a oczy zapałały śród cieniu ogniem wielkiéj radości.
Przysunęłam się po cichu i wzięłam go za rękę. Zbudził się z zamyślenia, ale się nie rozgniewał.
— Więc byłaś tu? — zapytał, schylając się nade mną.
— Ojcze — odpowiedziałam — tyś przed chwilą z Bogiem rozmawiał?
Wziął mię w objęcia i przytulił do piersi.
— Tak, dziecko — rzekł — w téj chwili Bóg odsłonił przede mną jednę z tajemnic swoich.
Nieprędko potém dowiedziałam się, że dnia tego ojciec mój zrobił ważne chemiczne odkrycie.
Jakże różnym od gabinetu mego ojca był budoar méj matki. Pod ścianą, orzuconą złoconemi kwiatami obicia, stała tam rzeźbiona toaleta z mnóztwem szuflad i szufladek i z wielkiém zwierciadłem. Po stolikach i stoliczkach stały cacka różne: kryształowe kubeczki, porcelanowe figurki, flakony z perfumami, bombonierki, koszyczki misternie wyrabiane.
Na stole przed kanapą leżały rozrzucone wkoło mapy, dzienniki mód, z których ja wybierałam najpiękniejsze malowane figurki; według ich wzorów szyłam suknie dla lalek, a potém wspaniałomyślnie darowywałam je Bini, która wyklejała niemi sobie parawan. Trzy razy na dzień matka moja siadywała przed toaletą i zmieniała ubranie. Lubiłam przypatrywać się, jak służąca umiejętną ręką rozplatała połyskliwe jéj włosy, które były tak długie, że po krawędzi taboretu zwieszały się aż na ziemię. Ale najwyższéj już doświadczałam przyjemności, gdy matka moja otwierała szuflady toalety i wydobywała z nich wstążki, koronki i różne pudełeczka. Wyciągałam wtedy na przód ciekawą głowę i ze szczególną uwagą zaglądałam w ostatnie. Były tam w złoto oprawne kamienie, zielone, ponsowe, błękitne i białe, o tęczowych połyskach.
— Jak się nazywa ten kamień? — pytałam moję matkę, pokazując broszę, zawartą w jedném z pudełek.
— To szmaragd — odpowiadała mi matka.
— A ten w bransolecie?
— To rubin.
— A te, które składają to kolie?
— To są turkusy.
— A ten w pierścionku?
— Brylant.
— Jak się nazywa ta materya? — pytałam innym razem, wskazując suknią, którą wkładała na siebie moja matka.
— Atłas — odpowiadano mi.
— A tamta, którą wczoraj mama miała na sobie?
— Tamta była mora.
Mając lat siedm, znałam po imieniu wszystkie drogie kamienie i materye.
— Jak wyrosnę, będę nosiła takie same — mawiałam do matki, a ona, śmiejąc się i żartując, przypinała mi u szyi brylantową broszę, wkładała w uszy ciężkie szmaragdy i całą moję figurkę owijała, jak w pieluchy, wielką chustką z pajęczéj koronki. Wtedy wskakiwałam na krzesło, stojące przed toaletą, stawałam na niém i z upodobaniem patrzałam, jak błyskały i migotały na mnie klejnoty kosztowne, i jak w malowniczych fałdach biała koronka do stóp mi spływała.
— A jak Wacia piękną będzie, gdy, dorosłszy, ustroi się już na dobre w to wszystko! — mawiały mi wtedy bony i służące.
— A jeśli do tego będzie jeszcze i rozumną — odzywał się pomiędzy niemi niekiedy głos mojéj Bini.
Lubo budoar mojéj matki zajmował mię nieskończenie i bawił zawierającemi się w nim przedmiotami, gdy tylko wiedziałam, że ojciec mój jest u siebie, biegłam do jego gabinetu, wsuwałam się na palcach i cichutko siadywałam w moim kąciku. Tam patrząc na twarz mego ojca i wodząc oczyma po tytułach książek, ustawionych przy ścianach, zapominałam o klejnotach i koronkach, jakie mię zajmowały w budoarze méj matki, a młodą duszyczkę moję nawskroś przejmowała uroczysta cisza pokoju, w którym, wedle wyobraźni mojéj i słów Bini, ojciec mój rozmawiał z Bogiem, królującym nad gwiazdami.
Te-to może chwile, w gabinecie ojcowskim spędzone, sprawiły, że potém, gdy wesołe grono koleżanek moich huczało wkoło mnie zabawą i swawolą, ja siadywałam niekiedy sama jedna w ciemnym jakim kąciku, nieokreśloną ogarnięta tęsknicą; tym-to chwilom może, winna byłam mój poryw do nauk i coraz nowe budzące się w méj głowie pytania, wiodące mię do zastanawiania się nad wszystkiém, co mię otaczało.
A również może z chwil, przepędzonych w budoarze mojéj matki, wyniknęły owe w przededniu opuszczenia pensyi, marzenia moje o sali balowéj i radość, jaką czułam na myśl o oczekujących mię blaskach i świetnościach.
Tak, niezawodnie, atmosfera, w któréj człowiek spędza dzieciństwo swe, niewidomym strumieniem przenika całą przyszłość jego. Piérwsze wrażenia życia wsiąkają w umysł i serce, tworząc szereg wpływów, najdłuższemi niezwalczonych latami.

V.

Uwaga ta przerwała wątek wspomnień moich. Pomyślałam o tém, że dzieciństwo moje owiane było dwiema, całkiem sprzecznemi ze sobą, atmosferami: tą, w jakiéj pogrążony był mój ojciec, i tą, jaka otaczała moję matkę. I pomyślałam jeszcze, że dwa te wpływy aż dotąd pozostały we mnie niestarte, że przed chwilą jeszcze wpatrywałam się w świat mojéj matki i w świat mego ojca, a oba pociągały mię jednakowo, lubo wiedziałam, że z natury swojéj pogodzić się i dać się razem posiąść nie mogą. Jam pragnęła jednego i drugiego; ani jednego, ani drugiego wyrzec-bym się nie chciała. Cóż więc nastąpi? jaki wybór uczynię? jaką się stanę? Czy nauczę się, jak ojciec mój, w godzinach pracy rozumiéć myśl Bożą? czy, jak matka, przez życie całe zostanę zapatrzona w kameleonowe oblicze świata?
Doświadczyłam przeczucia walki: dwoistość przeznaczenia mego objawiła się mnie w dwoistości nastroju duszy mojéj. Zamyślonemi oczyma popatrzyłam w dogasający ogień i w myśli mojéj nawiązałam znowu nić wspomnień, czerpanych z ubiegłego dzieciństwa.

VI.

Miałam lat dziewięć, gdy nadeszły wypadki, które stanowczy wpływ wywarły na moje życie i ukochanych moich.
W domu naszym miało być wieczorem liczne zebranie. W budoarze mojéj matki paliły się na toalecie dwa kandelabry; szuflady, pełne kosztowności, były otwarte; na kanapie rozłożono suknią z białego atłasu, ozdobioną srebrnym haftem. Sukni téj przypatrywałam się z zachwyceniem, spoglądając téż niekiedy na zwinne ręce służącéj, która w misterne pukle i zwoje układała włosy mojéj matki, przed toaletą siedzącéj.
W przyległym pokoju posłyszałam kroki mego ojca. Rzuciłam się do drzwi, ale, otworzywszy je, stanęłam na progu jak wryta: ojciec mój chodził po rzęsiście oświetlonym salonie, w czarném balowém ubraniu; ręce miał skrzyżowane na piersi, brwi zsunięte, a na czole chmurę posępną. Nigdy, ani piérwéj, ani potém, nie widziałam go tak smutnym, czy tak rozgniewanym. Dotąd jeszcze zdaje mi się, że smutek i gniew był w jego fizyognomii, a nawet oba te uczucia toczyły z sobą walkę widoczną. Zabiegłam mu drogę i, według mego zwyczaju, objęłam go drobnemi rękoma. Jakże byłam zdziwioną, gdy ojciec mój, zamiast przemówić do mnie, jak zwykle bywało, usunął mię zlekka od siebie i znowu zaczął, jak wprzódy, szybko przebiegać salon. Zostałam na miejscu, spuściłam głowę i łzy zakręciły mi się w oczach. Ojciec rzucił na mnie spojrzenie, a widząc mą osmuconą postawę, wziął mię za rękę, pociągnął pod jeden z kinkietów, płonących przy ścianie, i długo wpatrywał się we mnie. Byłam już ustrojoną, jak wypadało dla pokazania się licznym gościom. Miałam na sobie białą sukienkę, upstrzoną mnóztwem kolorowych kokardek i włosy, zaczesane wysoko à la Pompadour: ojciec mój oprowadził wzrokiem po całém ubraniu mojém, popatrzył w moje oczy podniesione ku jego twarzy i rzekł z cicha:
— Jakże ustrojona! tak wcześnie już przywyka... biednę dziecię!
Przesunął ręką po czole, a w oczach jego piérwszy raz w życiu zobaczyłam łzę, która wnet pod powieką zniknęła. Krzyknęłam i chciałam rzucić się mu na szyję, ale odwrócił się i wyszedł z pokoju.
Smutna i ze zwieszoną głową wróciłam do budoaru. Matka moja stała przed toaletą, już ubrana w atłasową, srebrem haftowaną, suknią; na włosach jéj leżał zielony wieniec à la Norma, migocący mnóztwem srebrnych i kryształowych błyskotek, naśladujących spadające krople rosy. Służąca spinała fermoar od kilku sznurów pereł, które spływały po obnażonych ramionach. W stroju tym matka moja była bardzo piękną. Patrzyła na postać swą, odbitą w wielkiém zwierciedle, oczy jéj błyszczały niemniéj jak brylanty w fermoarze, a usta otwierały się nieco z uśmiechem zadowolenia.
Nie wiem już, jaki zwrot nagły uczyniły myśli w dziecinnéj mojéj głowie, ale chmura, pokrywająca czoło mego ojca i łza, którą dostrzegłam w jego oku, stanęły przede mną obok radością błyszczącego spojrzenia i uśmiechu mojéj matki.
— Czegóż taką zamyśloną masz minkę? — spytała matka, głaszcząc mię po twarzy.
— Ojciec dziś taki czegoś smutny — odpowiedziałam, czując sama, że w głosie moim drżała żałość.
Widoczny rumieniec oblał na te słowa twarz mojéj matki, odwróciła się ode mnie i rzekła:
— Niech Wacia idzie teraz do panny Zelii, albo do Bini i pozostanie przy nich, póki jéj do salonu nie zawołają.
Odeszłam i smutna przytuliłam głowę do piersi mojéj dobréj piastunki, z wielkiém niebezpieczeństwem dla mojéj fryzury à la Pompadour. Ale nie myślałam wtedy o fryzurze, bo przede mną stała wciąż łza, dojrzana w oku ojca, a obok niéj igrający na twarzy matki uśmiech. Nie mogłam tych dwóch zjawisk pogodzić w mojéj głowie; myśl moja pracowała nad rozwiązaniem pytania: dlaczego mój ojciec smutny, gdy matka wesoła? Dlaczego oczy matki błyszczały radością, gdy wzrok ojca zamglił się łzą? Pytanie to prześladowało mię i wtedy, gdy przyzwano mię do salonu, gdy zobaczyłam mnóztwo strojnych pań i panów, gdy goście nosili mię prawie na rękach, nazywając mię „śliczną dzieciną” i napełniając mi ręce karmelkami.
Pomiędzy bawiącym się tłumem szukałam wzrokiem mego ojca i widziałam go, jak uprzejmie i wesoło na pozór rozmawiał z gośćmi. Ale chmura, ciążąca mu wprzód na czole, przeszła do oczu, które bywały chwilami zamyślone i bardziéj surowe, niż zwykle.
Matka moja tańczyła wiele, najwięcéj z jakimś wysmukłym panem o jasnych włosach, którego tytułowano księciem i który często zwracał się ku mnie, obsypując mię pochwałami i przysmakami.
Gdy późno po północy panna Zelia poprowadziła mię do mego sypialnego pokoiku, przytykającego do budoaru, byłam tak odurzoną gwarem, muzyką i myślami, które, jak spłoszone ptaki, trzepotały po mojéj głowie, że długo zasnąć nie mogłam i słyszałam, jak w salonach przycichał gwar ubywających gości, orkiestra coraz rzadszemi odzywała się akordami, powozy, zabierające towarzystwo, turkotały w bramie domu i odjeżdżały, milknąc w oddalonych ulicach, aż nareszcie słychać było samo stąpanie lokajów, gaszących światła w salonach; otworzyły się drzwi od budoaru i posłyszałam szelest atłasowéj sukni, ciągnącéj się po kobiercu. Po tym szeleście nastąpił inny: były to stąpania mężczyzny, wchodzącego do budoaru; poznałam w nich kroki mego ojca.
Nagle przed oczyma memi stanął znowu uśmiech, z jakim moja matka przeglądała się w zwierciedle przed rozpoczęciem balu, i łza, jaką widziałam w oku ojca, gdy patrzył na mnie. Wydało mi się, że za ścianą, która dzieliła pokój mój z budoarem, ta sama łza krzyżować się musi z tym samym uśmiechem. Poczułam instynktowy niepokój, podniosłam się nieco na łóżku, i śród ciszy, która mię otaczała, usłyszałam głos mego ojca, mówiący:
— Matyldo, nie dzwoń na służące twoje; chcę rozmówić się z tobą sam na sam, stanowczo i ostatecznie. — Nigdy nie słyszałam u mego ojca głosu podobnego, jak ten, którym wymówił te wyrazy. Brzmiał on spokojnie, ale zarazem tak uroczyście, że aż drżenie przebiegło po mojém ciele.
Odpowiedź matki mojéj cicha była i słów jéj nie dosłyszałam; potém ojciec mój mówił znowu, ale z mowy jego nic więcéj pochwycić nie mogłam, jak kilka razy powtórzone moje imię i oderwane wyrazy: zły przykład, płochość, trzeba, aby się to już skończyło. Ostatnie słowa ojciec wypowiedział głośniéj i wyraźnie posłyszałam, jak mówił:
— Gorzko żałuję słabości, jaką w piérwszych dniach naszego pożycia powodowałem się względem ciebie. Ale... kochałem cię.
Odpowiedzią na to był lekki wykrzyk mojéj matki, a szelest jéj sukni oznajmił, że żywo powstała z siedzenia.
— Kochałeś mię! — zawołała tak głośno i wyraźnie, że każde słowo dosłyszéć mogłam. — Dlaczego więc przez miłość dla mnie nie uczyniłeś tego, o co cię tyle razy bezskutecznie błagałam? Dlaczego nie porzuciłeś zawodu swego, który przed ślubem naszym stał między nami jako zapora, którą bezrozumnie złamałam i zdeptałam, nie wiedząc sama, co czynię. Wszak wiész, że zostałam żoną twoją wbrew woli całéj mojéj rodziny, która w połączeniu się naszém widziała mezalians! Dlaczegóż późniéj, przez miłość dla mnie, nie chciałeś porzucić tych książek, co nas wiecznie dzieliły, i tego zarobkowania na chleb, które mi wstyd przynosi? Wszak posiadam dość znaczny majątek, abyś mógł przy nim obejść się bez pracy!
Ojciec długo nie odpowiadał.
— Porzucić mój zawód? — zaczął po chwili stłumionym głosem — kobieto! czy ty rozumiész sama to, o czém mówisz? Czy ty znasz to niezmierne zamiłowanie nauki, które mnie całego przenika? Czyś myślała o tém, jakie obowiązki ciążą na mężczyznie, który wié, co to honor? nie chce żyć z cudzego mienia, a pragnie być użytecznym obywatelem swego kraju? Mówisz mi o swoim majątku!... alboż go potrzebuję? Oddaj go komu, a w zamian bądź mi żoną nie tylko z imienia!
— Jak ja ci mogę być żoną, tak jak tego pragniesz, kiedy ty mię nie pojmujesz! — zawołała moja matka ze łzami w głosie.
— A ty czy mię pojęłaś? — odparł z uniesieniem ojciec i mówił daléj a długo, ale głos jego tak opadał i podnosił się z kolei, takie w nim były głębokie wibracye boleści, zawodu, tłumionego gniewu, że serce moje bardzo mocno uderzać zaczęło, ukryłam twarz w dłonie i ani jednego więcéj nie dosłyszałam słowa.
Potém głosy rodziców moich mieszały się i plątały z sobą z dziwną mieszaniną skargi, wyrzutu, żalów; dosłyszałam parę łkań mojéj matki, potém dwa jakieś wyrazy, stanowczo wymówione przez ojca, i cisza zupełna zaległa budoar. Słyszałam tylko uderzenia własnego serca i za drzwiami budoaru szmer jakiś, niby ciężkie oddychanie dwojga piersi.
— Wybieraj! — ozwał się nakoniec stanowczy głos mego ojca. — Znowu było milczenie, które zdawało się bardzo długiém.
— Wybieram piérwsze! — odpowiedziała w końcu matka moja, mocno zmienionym głosem.
Posłyszałam ciężkie westchnienie mego ojca.
— Stanowczo? — zapytał po chwili.
— Stanowczo — odpowiedziała matka.
Kroki mego ojca zwróciły się ku drzwiom od salonów. Posłyszałam jednak, że zatrzymał się przy drzwiach.
— Matyldo! — wyrzekł — namyśl się!
Nie było odpowiedzi.
— Gdybyś wybrała drugie, gdybyś chciała ze swojéj na moję wejść drogę, przebaczył-bym ci wszystko — przejmująco, łagodnie a smutno, zabrzmiał głos mego ojca.
— Przebaczenia nie potrzebuję; drogi nasze na zawsze rozchodzą się odtąd! — zawołała moja matka.
— Na zawsze! — powtórzył ojciec — wielkie wyrzekłaś słowa i obyś tego nigdy nie żałowała!
Otworzyły się potém i zamknęły z cicha drzwi od salonów. Ojciec mój wyszedł z budoaru.
Anim dokładnie słyszała rozmowę rodziców moich, anim znaczenia jéj zrozumiéć w zupełności nie mogła, a jednak przejęła mię całą trwoga nieopowiedziana, ściśnięte serce uderzało w piersi coraz mocniéj, w uszach brzmiały nieustannie ostatnie słowa mego ojca: „obyś tego nigdy nie żałowała”.
Zdaje mi się, że miejsca, w których odgrywają się dramata serc ludzkich, są tak nawskróś przeniknięte tragicznych uczuć atmosferą, że ogarnia ona znajdujące się w nich te nawet istoty, które i wyobrażenia nie mają, czém jest dramat.
Mnie owiała całą tajemnicza atmosfera, płynąca z niepojętéj dla mnie rozmowy rodziców moich, w małéj główce mojéj działy się dziwne rzeczy. Dziś jestem pewna, że w chwili owéj miałam uroczyste acz nieme objawienie, krążącego koło mnie i wiszącego nad domem naszym, nieszczęścia.
Zerwałam się z posłania i, narzuciwszy szlafroczek, nagiemi stopy przybiegłam do drzwi budoaru i uchyliłam je pocichu. Nie śmiałam wejść; nie wiem, jaka trwoga powstrzymywała mię; przykucnęłam tylko na progu i przez szpary zajrzałam do wnętrza pokoju.
Na toalecie paliło się jeszcze kilkanaście świec w srebrnych kandelabrach. W głębi budoaru na nizkiéj sofie w pół leżała moja matka w balowém swém ubraniu, tylko włosy jéj, ze wszelkich pęt uwolnione, w bezładnych a obfitych pasmach opływały stan i nagie ramiona. Twarz miała mocno zrumienioną, oczy nieruchomo utkwione w ziemię, drżącemi rękoma rozrywała na drobne kawałki zdjęty z głowy wieniec, rzucając sobie pod stopy szczątki pięknego stroju. Szarpnięty snać przed chwilą rozpaczną lub gniewną ręką naszyjnik z pereł rozerwał się, a mleczne perły kilku wązkiemi strumieniami zsuwały się po sukni i z cichym szmerem spadały na posadzkę, rozsypując się na różne strony. W twarzy i postawie mojéj matki było tyle przygnębienia i gorączkowego niepokoju, tyle boleści i gniewu zarazem, że zaczęłam drżéć całém ciałem; trudno mi było utrzymać się na nogach, i powoli, opierając się o sprzęty, zaledwie zdołałam wrócić do mego łóżeczka.
Tu porwał mię płacz spazmatyczny; łzy jak groch sypały się z moich oczu. Nie wiem, jak długo płakałam, ale gdy podniosłam głowę, zobaczyłam przez szparę od drzwi, że ciemno już było w budoarze. To uspokoiło mię nieco. W istocie, nic a nic nie rozumiałam tego, co się wokoło mnie działo, a czułam tylko, że było to coś niezwykłego a groźnego.
Stopniowo zmęczenie zaczęło mię ogarniać, oczy zamykały się, w myśli pół uśpionéj błąkały się bezładnie różne pytania, obrazy, twarze. Myślałam: dla czego mój ojciec miał dziś łzę w oku? i tuż przy pytaniu tém stanęła piramida cukrowa, którą lokaje umieszczali na stole do wieczerzy. Dla czego matka moja porwała swój naszyjnik z pereł? — pomyślałam, i zdawało mi się, jak perełki cichutko jedna po drugiéj na posadzkę spadają. Nagle wsunęła mi się pod powieki jasno-włosa głowa księcia, który mi najwięcéj dawał cukierków, a potém ręka jego, trzymająca wachlarz mojéj matki. Obraz księcia zasłoniła mi twarz Bini w okularach, otoczona szeroką listwą od czepca. Po chwili na jéj miejscu zamajaczyła przede mną czaszka Żółkiewskiego, o któréj znalezieniu na Cecorskiém polu dnia tego opowiadała mi Binia, nareszcie ostatni ze wszystkich objawił się mnie długi i czerwony nos panny Zelii, a na nim wypisana cała odmiana czasu teraźniejszego, trybu oznajmującego francuzkiego słowa donner. Na ten widok raz jeszcze otworzyłam pół uśpione oczy, bo przypomniałam sobie, że nazajutrz miałam przed panną Zelią wydawać lekcyą gramatyki francuzkiéj. Myśl ta zaniepokoiła mię trochę. Zamknęłam znowu powieki, ciężkie jak ołów, i sennemi usty zaczęłam wymieniać końcówki czterech form francuzkiego słowa. Piérwsze na er, szeptałam, drugi na ir, trzecia na oir, czwarta na re. Na ostatniéj końcówce usnęłam.
Nazajutrz, budząc się, posłyszałam w całym domu ruch niezwykły. Zerwałam się i ubrałam na prędce. Z wypadków dnia wczorajszego mało mi zostało w pamięci, czułam tylko wielkie zmęczenie i oczy mię bolały od płaczu. Na samym wstępie spotkała mię panna Zelia z twarzą rozzłoszczoną i nosem czerwieńszym jeszcze, niż zwykle, i z gniewem zawołała do mnie, że nie będę już z nią miała lekcyi, gdyż jest odprawioną. Przytém zaczęła głośno wyrzekać, że odprawiono ją przed umówionym terminem.
— Nie masz pani powodu do uskarżania się, bo zapłacono ci trzy razy więcéj, niż należało — z przekąsem odpowiedziała jéj najstarsza panna służąca, zajęta wydobywaniem z szuflad rzeczy mojéj matki i pakowaniem ich do tłomoczków.
— Co to robisz, Marychno? — spytałam.
— Układam rzeczy pani do podróży — rzekła.
— Alboż mama dokąd wyjeżdża?
— Wyjeżdża jutro na wieś.
Zakręciło mi się po głowie pytanie, czy ja pojadę z mamą, i pobiegłam z niém do Bini. Ale Binia, przeciwko swemu zwyczajowi, była bardzo milcząca i tylko bardzo często wycierała okulary, które dnia tego wilgotniały jakoś co chwila. Na pytania, jakie jéj zadawałam, odpowiadała jednostajném: — Nie wiem, moje dziecko! — Gdzie spojrzałam, wszędzie panował ruch niezwykły; służące biegały, znosząc zewsząd suknie, futra, bieliznę i różne drobnostki; lokaje brząkali srebrem stołowém, układając je także w kufry; szuflady od toalety mojéj matki wysunięte były jak długie i całkiem wypróżnione; przez okno od garderoby zobaczyłam na dziedzińcu wyciągniętą z wozowni karetę, którą ze wszech stron oglądali rzemieślnicy, niby wypatrując, czy niéma w niéj czego do naprawienia przed daleką podróżą.
Tułałam się po domu, jak zbłąkana owieczka. Nikt do mnie nie mówił i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Cała służba wyraźnie głowy traciła z pośpiechu. Binia szyła pod oknem tak pilnie, jak nigdy, i tylko co moment wycierała okulary.
Matka moja była dnia tego tak blada, jak nie widziałam jéj nigdy przed tém; siedziała na kanapie w jednym z salonów, z czołem opartém na dłoni, z oczyma spuszczonemi na suknią, nieruchoma jak posąg pośród otaczającéj ją wrzawy i bieganiny. Zbliżałam się do niéj kilka razy, ale głaskała mię tylko łagodnie po głowie i zapadała w zadumę. Za każdym razem jak lokaj oznajmiał jaką wizytę, odpowiadała: nie przyjmuję! Przyjęła tylko wczorajszego księcia o jasnych włosach. W czasie jego odwiedzin wypadkiem wbiegłam do salonu. Książę siedział naprzeciw mojéj matki w pozie pełnéj uszanowania, ale na twarzy miał wyraz, który-bym dziś nazwała rozpromienieniem i rozmarzeniem zarazem. Trzymał oczy, utkwione stale w moję matkę, która siedziała przed nim blada bardzo, chłodna i milcząca, jak wprzódy. Książę bawił krótko. Ojciec mój cały dzień nie był w domu, wypatrywałam go przez okno i nad wieczór zobaczyłam, jak wchodził w bramę domu. Pobiegłam wnet do jego gabinetu, aby go powitać, ale po raz piérwszy znalazłam drzwi zamknięte na klucz.
Wieczorem ruch w mieszkaniu ustał zupełnie, ale w salonach nie zapalano jak zwykle świateł. Matka moja siedziała w budoarze przy lampie i miała przed sobą otwartą książkę.
Cicha i nieśmiała, jak ptaszek spłoszony, siedziałam w kątku pokoju, patrzyłam na nią i widziałam wyraźnie, że nie czytała, a od czasu do czasu wielkie krople łez kapały zwolna z oczu jéj na karty książki.
Bardzo wcześnie Binia odmówiła ze mną pacierz wieczorny i ułożyła mię do snu. Kiedy pomagała mi zdejmować suknią, osunęły się wypadkiem jéj okulary i zobaczyłam, że miała oczy nabrzękłe od płaczu. Usnęłam prędko, znużona wrażeniami i przeszłą niespaną nocą.
Obudził mię szelest sukni jedwabnéj. Otworzyłam oczy i, w półzmroku zaledwie wschodzącego dnia, zobaczyłam stojącą przy mojém łóżku moję matkę. Była w okryciu i kapeluszu. Z pod okrycia widać było wiszącą u paska torebkę podróżną. Nie zdołałam jeszcze całkiem otrzeźwić się ze snu, gdy matka moja pochwyciła mię na ręce, przycisnęła mocno do piersi i pocałunkami okryła mi twarz i głowę. Czułam, pierś jéj podnosiła się płaczem tłumionym. Chciałam coś powiedziéć, o coś zapytać, ale wzruszona, przestraszona, rozżalona, na żadne słowo zdobyć się nie mogłam. Matka moja złożyła mię znowu na łóżku, raz jeszcze przylgnęła ustami do mego czoła długo, długo — i wyszła prędko z pokoju. W kilka minut potém posłyszałam turkot wyjeżdżającéj z dziedzińca bramą karety, jeszcze w parę minut kareta wytoczyła się na ulicę, odgłos kół ucichł w oddali i umilkł zupełnie, do pokoju mego weszła Binia. Zeskoczyłam z łóżka i rzuciłam się na jéj piersi.
— Biniu! gdzie mama pojechała? — zawołałam, z trudnością wstrzymując się od płaczu.
— Na wieś, do majątku swego — odpowiedziała.
— Na długo?
Binia milczała chwilę, potém szepnęła po cichu:
— Na zawsze.
Jak piorunem raził mię ten wyraz.
— Na zawsze! — krzyknęłam — a czemuż mnie z sobą nie wzięła?
— Bo Wacię ojciec na pensyą odwiezie — wyjąkała Binia z trudnością.
Upadłam na łóżko, zanosząc się od płaczu.
Gdy podniosłam głowę, ojciec mój siedział przy mnie, zamyślony ale łagodny. Wziął obie moje ręce i rzekł głosem, który słodyczą swą przeniknął mię i uspokoił:
— Nie obawiaj się niczego, Waciu. Ja opiekuję się tobą i nic ci się złego nie stanie. Pensya nie jest rzeczą tak straszną, jak sobie wyobrażasz. Znajdziesz tam wiele towarzyszek miłych i wesołych, które cię będą kochały, i będziesz uczyła się wielu pięknych rzeczy, aby wzrosnąć na kobietę dobrą i rozumną. Zresztą Binia zostanie tam przy tobie.
Łagodne słowa ojca, pocałunek, jaki, mówiąc je, złożył na mém czole, wreszcie pewność, że nie rozłączę się z Binią, uspokoiły mię nieco. Ubrałam się żwawo, z cichemi łzami zmówiłam pacierz poranny i spokojnie patrzyłam, jak piastunka moja układała w paki suknie moje i książki. Na sercu mojém leżał jednak ciągle ciężar niewymowny... tęskno mi było do matki...
Po południu jechałam z ojcem w powozie przez ulice W... a przed wieczorem byłam przyjętą jako uczennica do najlepszéj pensyi krajowéj.
Dnia tego wieczorem, gdy nowe towarzyszki moje usnęły i cisza zaległa salę sypialną, Binia siedziała na pensyonarskiém łóżeczku mojém, a ja, obejmując jéj szyję i tuląc się do jéj piersi, pytałam cicho: dlaczego matka moja odjechała tak nagle? czemu ojciec mój taki smutny i zamyślony? dlaczego nie pozostałam w rodzicielskim domu, ale oddano mię na pensyą, gdzie mi tak chłodno jakoś, tak obco?
Binia z czułością przytuliła mię do siebie i szepnęła na ucho:
— Biedne dziecię! rodzice twoi rozstali się!
Nie zrozumiałam znaczenia wyrazu tego. Łamałam sobie nad nim głowę do późnéj nocy. Myślałam jeszcze nad nim cały dzień następny i dziwiło mię bardzo, że Binia wytłómaczyć mi go nie chciała.
Dopiéro, gdy w parę dni potém ojciec mój przyszedł mię odwiedzić, wytłómaczenie wyrazu przez Binię wymówionego znalazłam w zmarszczce, która sfałdowała gładkie wprzódy jego czoło, i w boleści pełném spojrzeniu, jakiém patrzył na mnie. W zmienionéj twarzy mego ojca wyczytałam, że wyraz ten znaczył: — nieszczęście.


VII.

Tu urwała się w myśli mojéj nitka wspomnień i nie chciałam nawiązywać jéj daléj. Smutna byłam bardzo; odjęłam dłonie od oczu i spojrzałam w ogień. Zagasł już prawie, a tylko żar płonących jeszcze węgli osuszał dwie łzy, płynące po mojéj twarzy.
Obejrzałam się i zobaczyłam w kącie pokoju Binię, która siedziała z brodą wspartą na dłoni i przypatrywała mi się z uwagą.
— Nie śpisz jeszcze, Biniu? — zapytałam.
— Nie — odrzekła — czytałam w twarzy twojéj.
Zbliżyłam się do niéj i wzięłam ją za rękę.
— I cóż — spytałam — wyczytałaś w méj twarzy?
— Dobrą wróżbę — odparła.
— A zkądżeś tę dobrą wróżbę zaczerpnęła?
— Z łez, które stoczyły się po twych policzkach!
— Z łez — zawołałam — Biniu moja, co mówisz? alboż łzy dobrą wróżbę stanowić kiedy mogą?
Popatrzyła na mnie długo i rzekła z powagą:
— Kiedy widziałam, że w przeddzień wyjścia twego w świat marzyłaś o balach i błyskotkach, byłam niespokojna o ciebie i zmartwiona, ale gdy zamyśliłaś się i łzy popłynęły ci po twarzy, podziękowałam Bogu, że w stanowczéj porze twego życia dał ci chwilę rozwagi i smutku. Bo, dziecię moje, życie nie jest balem wesołym, a kto je sobie wyobraża takiém, zawieść się musi. Dobrze więc, że przygotowałaś się do niego zadumą i łzą.
Umilkła, a mną smutne owładnęło wrażenie.
— Myślałam o rodzicach moich — wyrzekłam cicho — i o tém, dlaczego rozeszły się ich drogi? dla czego każde z nich w osobnym zamieszkuje świecie, i który z ich światów moim stanie się światem?
— Myśl o tém jak najczęściéj — powiedziała Binia — z historyi rodziców twoich, jeśli ją zdołasz zrozumiéć, wielka dla ciebie wypłynie nauka.

VIII.

Deszcz mocny uderzał z dźwiękiem po szybach okien, późne popółnocne godziny głosiły zegary, a jam ani myślała iść do spoczynku.
Nagle lampa mi zagasła. Świtało.
Zbliżyłam się do okna i uchyliłam roletę. Brzask dzienny szarawo rozświecał pomieszane dachy i gzemsy domówstw rozlicznych ulic; nad rzeką, płynącą u stóp góry, na któréj stały gmachy zakładu, unosiła się mgła popielata. Za rzeką bielał szeroki pas drogi, którą za kilka godzin przebywać miałam, uroczysta cisza zwieszała się nad uśpioném jeszcze miastem.
Po chwili naprzeciw mnie zróżowiał brzeżek horyzontu, popielata mgła, unosząca się nad wodą, pierzchnęła, i jednocześnie w spokojnych falach rzeki zaiskrzyły się piérwsze promienie wschodzącego słońca.
Pomyślałam sobie, że jak w téj chwili słońce wstępuje dla ziemi, tak dla mnie dziś wschodzi jutrzenka rozpoczynającego się życia.
I któż mi powié, że dzień o ranku pogodnym w południe zmąconym nie będzie burzą lub słotą?
Kiedy blaski słoneczne upadły na okna domówstw, a rzeka, całkiem już otrząśnięta ze swéj nocnéj szaty, płynęła spokojną pozłacaną wstęgą, ja klęczałam u okna i prosiłam Boga, królującego nad gwiazdami, aby pobłogosławił wstęp mój w świat nieznany i odsłonił przede mną drogi, jakiemi wstępować winnam.

IX.

I oplotły mię ramionami towarzyszki drogie, poczułam na méj twarzy łzy ich pożegnania, zamknęły się za mną wrota, za któremi przebyłam lat tyle i stary sługa mojéj matki na ręku prawie zaniósł mię do karety, w któréj obok mnie usiadła Binia.
Zabrzmiała trąbka pocztowa, koła potoczyły się szybko, za szybami karety przemknęły ulice rodzinnego miasta, rzeka zniknęła mi z oczu. Unoszona bystrym biegiem sześciu koni, uleciałam białym szlakiem drogi w świat, w dal, ku rodzinnym stronom méj matki.
Koleje żelazne nie łączyły jeszcze wówczas różnych a odległych stron kraju; podróż nasza, lubo pośpieszna, trwała dwie doby i, pomimo zajmującego widoku okolic, jakie przebywałam, czułam już pewne znużenie, gdy Binia, wychyliwszy głowę z karety, milcząc, ukazała mi rozległy dwór, położony między malowniczemi wzgórzami.
Zrozumiałam jéj giest milczący, serce uderzyło mi silném wzruszeniem, byłam już tylko o kilka staj od domu mojéj matki.
Blado-złota tarcza marcowego słońca oświetlała obszerny dziedziniec, na który przez wysoką bramę wjazdową wtoczyła się kareta.
Na wzniesionym ganku murowanego domu stała moja matka. Zanim służący zdołał zstąpić z kozła, otworzyłam sama drzwiczki powozu, przeskoczyłam przez Binię i upadłam w otwarte ku mnie jéj ramiona.






ŚWIAT MOJÉJ MATKI.
„Niezbyt to świat przestronny. Względnie nawet do kuli ziemskiéj, która takie ma swe granice, świat ten jest tylko małą cząsteczką. Ma on wprawdzie w sobie wiele dobrego, należy do niego wielu ludzi dobrych i uczciwych; zajmuje pewne wskazane sobie miejsce: ale z drugiéj strony to znowu w nim złe, że jest to świat, tak otulony w brylanty i bawełnę, że nie słyszy ani ruchu innych większych światów, ani widzi, jak one krążą około słońca. Jest to świat uśpiony i wzrasta słabowito z powodu braku powietrza.“
(Dickens „Pustkowie“).


I.

Przez szerokie okno, zdobne w ciężkie firanki, wnikało południowe słońce wiosenne i oświetlało wiejskie mieszkanie, przez które prowadziła mię matka moja, trzymając za rękę. Przebyłyśmy naprzód trzy niewielkie pokoje bawialne, przybrane ze smakiem i komfortem, salę do tańca, w któréj kilkadziesiąt par swobodnie obracać się mogło w mazurze, salę jadalną z wielkim pośrodku stołem, mogącym zmieścić kilkadziesiąt nakryć, i zatrzymałyśmy się w budoarze mojéj matki. Na widok tego pokoju, dziecinne lata moje żywo mi stanęły w pamięci.
Był on zupełnie podobnym do tego, w jakim między rodzicami memi odbywała się owa scena rozłączenia, która niestarte niczém wrażenie zostawiła w mym umyśle. Takie same nizkie i miękkie meble stały pod ścianami, takiemi samemi cackami i gracikami zastawione były stoliki i konsole, taż sama między oknami stała toaleta, i wydało mi się, że w głębi zamkniętych jéj szuflad widzę te same różnobarwne kamienie, które niegdyś stanowiły przedmiot zachwytu dla mych dziecinnych oczu. Za oknami widać było obszerny ogród o starożytnych alejach i kilku ogrodników, pracujących nad kwiatowemi klombami, wijącemi się w przeróżne gzygzaki, pod wysoko wzniesionym gankiem.
Przyzwyczajona od lat wielu do jednostajnych nagich sal pensyonarskich, monotonnemi zastawionych ławkami, poczułam się olśniona pełném smaku, barw i błyskotek otoczeniem, w jakiém się znalazłam. Powiało na mnie tchnienie ciągłego gwaru i zabaw, jakiém owiane było dzieciństwo moje; zdawało mi się, że za ścianami salonów, przez które przechodziłam, brzmi wrzawa ostatniego balu, na którym, w przeddzień odjazdu mego na pensyą, znajdowała się malutka wówczas moja osóbka. Dziwnym zwrotem wyobraźni, przy wspomnieniu o téj pamiętnéj dla mnie zabawie, zamajaczyła przed memi oczyma wysmukła postać i jasno-włosa głowa owego księcia, z którym matka moja tańczyła najwięcéj, a którego powierzchowność utkwiła w mojéj pamięci z zadziwiającą dokładnością. Uśmiechnęłam się z saméj siebie, ale jednocześnie podniosłam oczy na matkę i wzrok mój upadł na dwie zmarszczki, które między brwiami podłużną linią przerzynały aż do połowy gładkie zresztą i wyniosłe jéj czoło.
Szybka jak błyskawica myśl przemknęła mi przez głowę, że te bruzdy na czole mojéj matki, cierpieniem jakiémś zapewne wyryte, miały może związek z ową męzką postacią, która przypłynęła ku mnie ze wspomnień odległych... Stałyśmy obie na środku budoaru i patrzyłyśmy wzajem na siebie w milczeniu. W oczach matki mojéj była czułość macierzyńska, połączona z ciekawością kobiety, która innéj, a młodszéj od siebie, przypatruje się kobiecie. Jestem pewna, że w moim wzroku musiało być uwielbienie.
Jakże piękną jeszcze była matka moja! Utraciła już wprawdzie dawną szczupłość i powiewność kształtów, ale wysoka postać jéj tém więcéj jeszcze miała majestatycznéj wyniosłości i dumy. Czarne jak heban, ogromne jéj włosy, obfitemi warkoczami ciążyły z tyłu głowy i ani jednéj jeszcze nie było między niemi srebrnéj niteczki. Matowa i delikatna jéj cera nic nie straciła na swéj świeżości, usta tylko nieco bledszy miały koloryt, a dwie fałdy, które rysowały czoło, nie tylko nie szpeciły twarzy, ale dodawały jéj pewnego uroku powagi i zamyślenia. Ubrana była w ciemną suknią z grubéj materyi, takaż sama mantyla okrywała jéj kibić malowniczemi fałdami.
Matka moja musiała spostrzedz zachwycenie, z jakiém się jéj przypatrywałam, uśmiechnęła się, pogłaskała mię po twarzy i zaprowadziła do przeznaczonych dla mnie pokojów. Śliczne to były pokoiki! jeden gabinet okrągły, pełen zwierciadeł, kwiatów i świecidełek, z meblami, pokrytemi paliowym atłasem; drugi sypialny, cały zielony, z alkową w głębi w któréj stało łóżko; trzeci bieluchny, czyściuchny dla mojéj Bini, która obok mnie sypiać miała. Zachwycenie moje było niezmierne. Skakałam i klaskałam w ręce, jak dziecko, biegając od sprzętu do sprzętu, od cacka do cacka, od jednéj rośliny wazonowéj do drugiéj; dotykałam się wszystkiego, wszystko z różnych stron oglądałam, słowem, radość moja ze ślicznego, a mego wyłącznego mieszkania, nie miała granic.
Matka moja przerwała te pensyonarskie uniesienia słowami:
— Teraz zostawiam cię u siebie. Oto masz taśmę od dzwonka, przeprowadzonego do pokoju twojéj panny służącéj; zadzwoń na nią i powiedz jéj, aby ci pokazała twoję garderobę, zamkniętą w szafach i komodach, ustawionych w pokoju Balbiny. Wybierz sobie suknią, jaką zechcesz, byle tylko, naturalnie, nie z wieczorowych, których tam także jest kilka, i odmień toaletę. Każ się także uczesać. Suknia twoja zszyfonowana w podróży i koafiura także w wielkim nieładzie. Mamy dopiéro południe i dziś jeszcze przybyć może ktoś z gości. Kobieta dobrego tonu powinna zawsze tak być ubraną pomiędzy swemi czterema ścianami, aby w każdéj chwili módz się całemu światu pokazać. — Rzekłszy to, matka moja raz jeszcze pocałowała mię w czoło i opuściła pokój, a ja z pośpiechem pociągnęłam za taśmę od dzwonka.

II.

I znowu płynęłam z rozpiętemi żaglami na łodzi zachwycenia. Zwinna i szczebiotliwa garderobiana z Warszawy otwierała przede mną szafy i komody, a ja, siedząc pośrodku pokoju na dywanie, znalazłam się istnie zakopana w stosie sukien, okryć i różnych toaletowych fraszek, które kazałam służącéj podawać sobie i rozkładałam wokoło. W godzinę potém, świeżo uczesana i ubrana, stałam sama jedna w gabinecie przed lustrem, spuszczającém się aż do posadzki. Przede mną stała w zwierciadlanéj szybie siedmnastoletnia dziewczyna, w błękitnéj sukni, średniego wzrostu, cienka w pasie i o spadzistych ramionach. Główkę miała małą, okrągłą, pokrytą lasem kasztanowatych włosów, modnie teraz uczesanych. Pod tą modną fryzurą było czoło, w regularny owal wykrojone, pod niém para podługowatych, szafirowych oczu z długiemi rzęsami; między oczyma mieścił się nosek, wcale nieładny, bo za duży i za szeroki dla reszty rysów, ale za to poniżéj kwitła buzia, ponsowa, jak odłam korala. Policzki nie były ani różowe, ani blade, miały białą przezroczystość porcelany, osypanéj brzoskwiniowym puszkiem.
Uśmiechnęłam się do dziewczyny, stojącéj w lustrze.
Oddała mi uśmiech, pokazując białe ząbki.
— Ładna jesteś — szepnęłam do niéj.
— Ładna jesteś! — odszepnęła.
Wyprostowałam się i podniosłam głowę tak wysoko, jak ją zwykła była nosić moja matka. Dziewczyna w lustrze uczyniła to samo.
— Będziesz tak piękną, jak twoja matka! — rzekłam do niéj.
— Jak twoja matka! — powtórzyła.
— Będą cię ludzie uwielbiać! — wymówiłam.
— Będą cię ludzie uwielbiać! — odpowiedziała.
— I starać się o twoję rączkę!...
Tu zaśmiałam się głośno i długo. Na myśl przyszedł mi ów konkurent mój in spe, o którym pisała mi matka, a którego inaczéj wyobrazić sobie nie mogłam, jak wycierającego chusteczką szkiełko od pince-nez. Przedstawiłam sobie, że stoi on przede mną, ujęłam delikatnie obiema rękoma suknią i, robiąc dyg głęboki, rzekłam:
— Dzień dobry panu! a! bardzo przepraszam! bon jour monsieur! zapomniałam, że na wielkim świecie piérwszy wyraz rozmowy nie wymawia się nigdy po polsku. Mówiono mi o tém, ale widzisz pan, jestem świeżo wyemancypowaną pensyonarką, niewprawną jeszcze w zwyczaje światowe. Otóż — bon jour monsieur! proszę skończyć już raz przecieranie swego szkiełka i włożyć je na nos. O tak! dobrze! c’est parfait! teraz proszę patrzéć na mnie! dygam panu po raz drugi; czy prawda, że dygam zgrabnie? Dawała mi lekcye panna D., najsławniejsza tancerka. Zachwycony pan jesteś moim dygiem i całą moją osóbką, nie prawdaż? proszę tylko nie bardzo patrzéć na mój nosek, bo jest niezgrabny! Masz pan zamiar starać się o moję rączkę? bardzo dobrze! przypatrzę się i ja panu, i jeśli mi się podobasz... no... to nie wiem..., a jeśli się nie podobasz, dostaniesz harbuza! cha, cha, cha!... po francuzku harbuz nazywa się citrouille, po angielsku english melon, cha, cha, cha!
W czasie tego monologu śmiech mię zdjął długi i serdeczny, dziewczyna w lustrze zanosiła się także od śmiechu. Nagle umilkłam i spoważniałam. Wzrok mój upadł wypadkiem na papier, leżący u stóp moich na posadzce, a w oczy rzuciły się wyraźném pismem nakreślone słowa: „Nie ufaj zbyt połyskom, dziecię moje, i nie oddawaj im całego serca twego!” Był to list mego ojca, który wypadł mi z kieszonki podróżnego szlafroczka. Podjęłam go z poszanowaniem i machinalnie prawie czytałam daléj: „Wejdź w życie z myślą, że zabawy i zbieranie hołdów nie jest celem, dla którego żyć powinna kobieta. Odurzą cię one i upoją z razu, ale staraj się coprędzéj o wytrzeźwienie. Strzeż się utonięcia we fraszkach. Po-za tém błyszczącém kołem, które cię otoczy, staraj się dojrzéć świat najrozleglejszy, świat pracy, myśli, uczuć wielkich...”
Opuściłam ręce i zamyśliłam się głęboko. Zdawało mi się, że z papieru, który trzymałam w ręku wychodził głos poważny, surowy nieledwie, głos z innego jakiegoś świata, niż ten do którego weszłam, który mię już na samym wstępie upoił. Głos ten przychodził do mnie od ojca, ze stron dalekich, z dalekich krain, po których on wędrował... Rzewnie zaczęło mi się robić około serca, zapomniałam o dziewczynie, która w lustrze śmiała się przed chwilą tak swawolnie, i pismo ojca do ust poniosłam.
W téj chwili zawołano mnie do matki.

III.

Przy obiedzie matka moja rozmawiała ze mną po francuzku i po angielsku naprzemian, a wstając od stołu, rzekła do mnie:
— Bardzo się cieszę z tego, że posiadasz wprawę mówienia dwoma językami, które są powszechnie używane po salonach. Chciałam się o tém przekonać i wyszłaś z próby zwycięzko.
Tu pogłaskała mię po głowie z zadowoleniem.
— Umiem jeszcze mówić po niemiecku — rzekłam, ucieszona pochwałą matki.
— O niemiecki język mniejsza — odpowiedziała — potrzebny on tylko w razie podróżowania, a i to niekoniecznie, bo z francuzkim i angielskim cały świat objechać można. — Zdziwiły mię nieco te słowa, bo na pensyi powiadała mi często jedna z nauczycielek naszych, że znajomość niemieckiego języka jest prawie niezbędną dla każdego, kto chce kształcić swój umysł.
Podzieliłam się tą uwagą z moją matką.
— Nauczycielka wasza — rzekła — miała słuszność, jeśli to, co mówiła, stosowała do mężczyzn; kobiety zaś nie mają potrzeby ślęczéć nad naukami, chyba jeśli się kształcą na guwernantki.
Słowa te dały mi wiele do myślenia.
— Moja mamo — zawołałam po długim namyśle — nie rozumiem dobrze tego, coś mi powiedziała. Jeśli dla mężczyzny nauka jest rzeczą potrzebną, dla czegóż-by dla kobiety nie miała być równie taką?
Uśmiechnęła się moja matka.
— I mężczyźni nie potrzebują głębszéj nauki... a ci tylko jéj się oddają, którzy zmuszeni są za jéj pomocą zarabiać sobie na kawałek chleba, jak np. doktorowie, prawnicy, urzędnicy i tym podobnych zawodów ludzie.
— Więc bogaci mężczyźni wcale się nie uczą? — zawołałam.
— I owszem — odpowiedziała mi matka — uczą się języków obcych, muzyki, tańca i przyzwoitéj w towarzystwie maniery.
Języków, muzyki, tańca! pomyślałam, a więc tego samego, czego i ja się uczyłam! Miałam wielką ochotę zapytać moję matkę, czy ów sąsiad z gotyckim pałacykiem i piękném nazwiskiem, o którym mi pisała, niczego się więcéj nie uczył? Bo w takim razie musi on być zupełnie takim samym, jak ja, a więc nic w nim niéma ciekawego, bo przecie dobrze znam moję własną osobę. Żeby to on wiele, wiele umiał i wiele, wiele widział na świecie i mnóztwo nowych ciekawych rzeczy umiał mi powiedziéć, to-by się mnie bardzo spodobał. Ależ znowu, ponieważ jest bogatym i nie potrzebuje zarabiać sobie na kawałek chleba, musiał uczyć się tylko języków, muzyki, tańca i maniery. A może téż ta maniera jest przymiotem wielce zajmującym? Nie uczyłam się wprawdzie maniery... a zobaczymy!
Rozmyślania te przerwała moja matka, mówiąc mi, abym usiadła do fortepianu. Poskoczyłam do moich pokojów i przyniosłam nuty, przywiezione z sobą z pensyi. Na pensyi uczył mię muzyki jeden z ludzi, którzy poczucie artystyczne, jakie sami noszą w piersi, umieją zaszczepić w dusze tych, których wprowadzają w krainę sztuki. Nauczyciel mój pojmował sztukę w wysokiém jéj znaczeniu i mnie tak ją pojmować nauczył. Sama zresztą czułam nieraz przy grze te drgnienia tajemnicze, które są świadectwem iskry wewnętrznéj, noszącéj nazwę talentu. Na pensyi, gdy tylko miałam czas wolny od nauk, grywałam godzinami całemi, nie mogąc oderwać się od fortepianu. Koleżanki moje i nauczycielki nazywały mię artystką pensyi. Najwięcéj miałam zamiłowania w niemieckiéj muzyce. Z pomocą nauczyciela mego, od którego zamiłowanie to przejęłam, studyowałam wyłącznie prawie Beethovena, Haydna, Mozarta. Regularne ich passaże, poważne akordy, słodki rytm melodyi, który wypływał z powodzi nagromadzonych tonów, niby coraz nowa, wyłaniająca się z cieni, tajemnica, miały dla mnie urok niewymowny. Gdy palce moje wywoływały je z klawiszów, przed oczyma rozwijały się całe szeregi obrazów poetycznych, wielkich; a choć potém obrazy te znikały nieraz bezpowrotnie, zostawał mi po nich w głowie jakiś szlak gwieździstych myśli, niby mleczna droga na nocném niebie. I teraz więc wybrałam jednę z ulubionych moich sonat i od niéj zaczęłam mój popis muzyczny. Grałam dość długo, a gdy uderzyłam ostatnie akordy sonaty, matka moja zbliżyła się do fortepianu.
— Doskonale wykonałaś tę sonatę — rzekła — szkoda tylko, że podobne rzeczy są zbyt poważne i rzadko się komu podobają.
— Moja droga mamo — odpowiedziałam — ponieważ podobają się one tobie i mnie, czegóż więcéj potrzeba?
— Nie powiedziałam tego, że najbardziéj lubię ten rodzaj muzyki — rzekła znów matka — przekładam włoską, w któréj śpiewność jest wyraźniejsza, i francuzką, która posiada więcéj życia. Ale o to, jaki jest mój gust w tym względzie, mniejsza. Jestem twoją matką i nie potrzebujesz popisywać się przede mną. Co innego zaś z obcymi ludźmi, którzy ciekawi będą poznać twój talent. Do ich-to upodobań i skali artystycznéj zastosować się w twéj grze powinnaś, inaczéj okrzyczą cię za nieumiejętną w muzyce, co będzie z wielką twoją szkodą, bo każda dobrze wychowana panna ładnie grać powinna.
Gdy matka moja to mówiła, mnie przyszły na myśl słowa nauczyciela mego o tém, że sztuka uszlachetnia człowieka, wlewając w umysł jego żywioł piękna; przypomniałam sobie owe szlaki gwieździstych myśli, które zostawiały mi po sobie melodye mistrzów, i odezwałam się po chwili namysłu:
— Przykro-by mi zapewne było, gdyby ludzie zganili grę moję, bo bardzo lubię być chwaloną; jednakże zostały-by mi zawsze te miłe myśli, jakie mi przychodzą do głowy za każdym razem, gdy gram ulubionych moich kompozytorów.
— Moja droga — odrzekła mi matka — muzyka stanowi zapewne przyjemne przepędzenie czasu w samotności i środek rozrywki w nudach, ale są to tylko uboczne cele, dla których młode panny grać się uczą. Głównym zaś celem umiejętności grania jest możność przyjemnego zabawienia towarzystwa, w jakiém znajduje się młoda osoba.
— W takim więc razie — odrzekłam — muzyka jest cackiem, przeznaczoném do bawienia uszu ludzi, jak naprzykład ten kotek porcelanowy, który stoi na etażerce, ma bawić ich oczy.
— Między muzyką i porcelanowym kotkiem niepodobna zrobić porównania — odpowiedziała z uśmiechem matka — kotek jest nieżywy i żadnego na nikim zrobić nie może wrażenia, wtedy, gdy piękną muzyką młoda osoba daje dowód, że jest starannie wychowaną.
Ostatnie słowa szczególniéj uderzyły mój umysł. Dla czego mianowicie muzyka ma być cechą starannego wychowania? Czemu nie jest nią również znajomość rysunku, historyi, arytmetyki i t. d.? Zadawszy sobie w myśli te pytania, rzekłam:
— Moja mamo, ponieważ umiejętność grania ma za jedyny cel bawić ludzi i świadczyć przed nimi o staranném wychowaniu młodéj osoby, dla czegoż w tych samych celach nie uczą nas skakać przez sznur, albo kulki przewracać po podłodze? Toby tak samo i bawiło, i stanowić mogło cechę dobrego wychowania, gdyby ludzie zgodzili się na to zapatrywać w ten sposób, a nauka przychodziła-by nam wszystkim z większą łatwością.
Rozśmieszona tą uwagą, która mi nie wiedziéć zkąd przyszła do głowy, zaśmiałam się serdecznie. Moja matka uśmiechnęła się także, ale prędko spoważniała i rzekła z odrobiną niezadowolenia:
— Uważam, Waciu, że masz wielką skłonność do analizowania wszystkiego i do łamania swojéj młodéj główki nad każdym przedmiotem, o którym rozmawiasz. Otóż staraj się tego pozbyć, bo gdy ludzie skłonność tę w tobie spostrzegą, nazwą cię pedantką i panną emancypowaną.
Zmartwiło mię to piérwsze spostrzeżenie, jakie matka moja uczyniła na moję niekorzyść. Pocałowałam ją w obie ręce i rzekłam:
— Myślałam dotąd, moja mamo, i mówiono mi tak na pensyi, że dobrze jest zastanawiać się nad wszystkiém i wszystko starać się zrozumiéć.
— Tak — przerwała mi matka łagodnie, głaszcząc moje włosy — dobre to jest i pożyteczne, ale tylko dla mężczyzn, dla tych istot uprzywilejowanych, którzy wszędzie w życiu między ludźmi we własnych myślach mają prawo być samymi sobą. My kobiety takiego prawa nie mamy. Każda z nas, wchodząc w świat, znajduje kodex, według którego artykułów ma postępować, a kodexem tym są: zwyczaje. Rządzą one już naprzód jéj wychowaniem, a potém, jeśli się niemi choć na jotę rozminie, otwiera się przed nią inna księga praw, która się kodexem karnym nazywa. Ten kodex karny, to sądy, obmowy i potępienie świata, z którego uświęconym regulaminem kobieta rozminąć się ośmieliła. Niech cię Bóg broni, abyś się z tą karną księgą spotkać miała. Wiem ja, co ona znaczy i lękam się jéj dla ciebie śmiertelnie.
Gdy matka moja to mówiła, dwie fałdy, rysujące jéj piękne czoło, stały się głębszemi i smutek zagrał w oczach. Objęłam ją i przytuliłam się do niéj, czując, że przygarnia mię do siebie z miłością.
— Moja mamo — szepnęłam po chwili — czyliż niéma na świecie kobiet, które-by probowały zniszczyć ten brzydki kodex, co nie pozwala im ani myśléć, ani postępować według własnego rozumu i serca, ale wedle przyjętych praw, których one same nie pisały przecie?
— Bywają takie kobiety, które w części, albo zupełnie probują się rozmijać z kodexem światowych zwyczajów, jeśli te nie zgadzają się z ich przekonaniami — mówiła moja matka — ale są to nieszczęśliwe istoty, których naśladować nie należy. Jeśli są one ubogie, giną przez to marnie najczęściéj, bo świat wyrzeka się ich, jak nieposłusznych sobie dzieci; jeśli są bogate, cofają się prędko z niebezpiecznéj drogi, wracają na utarte szlaki, a raz na nie wróciwszy, przyjmują za swoje to, co im z razu obce naturą swoją było i wyrzekają się siebie samych, aby nie ściągnąć na swe głowy srogich wyroków karnego kodexu. — To rzekłszy, powstała moja matka i, pocałowawszy mię w głowę, opuściła pokój. Zostałam sama i długo siedziałam zamyślona.
Niewyraźne jakieś światła przebiegały mi przez głowę. A więc, myślałam, mówię obcemi językami i umiem grać dla popisu przed ludźmi? Nie wolno mi zastanawiać się nad tém, co mój umysł uderza; bo ludzie nie lubią tego w kobiecie? Czyliż wszystko, co jest we mnie, na mnie i koło mnie, ma istniéć tylko dla ludzi, dla ich zabawy, pochwały, lub dla uniknięcia ich nagany? Więc jestem cała własnością ludzi i tego kodexu prawnego, który się nazywa: zwyczaje? A cóż będzie własnością moją i tych, których kocham? Czyliż nie mam grywać ulubionych moich sonat dla tego, że ich większość ludzi nie rozumié? Czyż niemiecki język niepotrzebnym mi jest, skoro nim nie rozmawiają w salonach? Mamże odpędzać od siebie uwagi i myśli, które mi przychodzą do głowy, choć-by one były najbardziéj mię zajmujące, dla tego, że nie jest w zwyczaju, aby kobieta myślała, zastanawiała się w ten sposób? Nie, zawołałam w myśli, może to i dobrze, może tak być i powinno, ale ja tego nie rozumiem!
A matka moja czy rozumié sama tę naukę, jaką mi dała przed chwilą? — zapytałam znowu siebie i przypomniałam smutny ton jéj głosu, gdy wymawiała ostatnie owe słowa, owo powiększenie się fałd na jéj czole i żal tajony, co przez chwilę zamigotał w jéj oczach.
Tak, myślałam, matka moja rozumié to, co dla mnie jest tajemnicą.
I przemknęła mi myśl, że na dnie téj tajemnicy leży coś bardzo smutnego.
I doświadczyłam przeczucia, że świat mojéj matki nie jest tak bezchmurnie wesołym, jak go sobie wyobrażałam.

IV.

Gdy takim oddawałam się myślom, nagle zaturkotały pod gankiem koła, a turkotowi temu zawtórowało przyśpieszone bicie mego serca.
Ktoś przyjechał, piérwszy gość, którego ujrzéć miałam w domu méj matki. Piérwsza osoba z jéj świata, która mnie miała zobaczyć. Trwoga mię zdjęła. A tu jeszcze matki mojéj niéma w bawialnym pokoju. Tuż, tuż gość wejdzie, jakże się ukłonię, jakie piérwsze słowo wymówię? Zerwałam się z krzesła na równe nogi. Ucieknę, pomyślałam, i frunęłam przez pokój.
Niestety! u wejścia do drugiego pokoju musiałam stanąć na progu, jak wryta: bulion od portyery zaplątał się w szerokiéj białéj frendzli, którą oszyta była moja błękitna suknia. Pochyliłam się i drżącemi rękoma zaczęłam rozplątywać frendzlę. Ale nie łatwa była z nią sprawa. Jedwab okręcił się i zamiast rozwikłać go, jeszcze gorzéj plątałam.
W przyległym pokoju posłyszałam męzkie stąpanie. Czułam, że rumieńce uderzają mi do twarzy. Otóż, myślałam, zamiast polepszyć, pogorszyłam moje położenie. Będę musiała powitać gościa, nie mogąc ruszyć się od progu! Targnęłam raz jeszcze i zrobiłam to tak silnie, że uwikłanie mojéj odzieży jeszcze się wzmocniło. Do pokoju wszedł młody mężczyzna.
W stanowczéj chwili wróciła mi odwaga. Wyprostowałam się rezolutnie, o ile pozwalała mi na to przymocowana do portyery suknia, i ozwałam się:
— Bardzo przepraszam pana, że nie mogę ani kroku postąpić na powitanie, ale frendzla od sukni splątała mi się z portyerą.
Mówiłam to prawie z płaczem, tak upokarzało mię śmieszne, jak mi się zdawało, moje położenie.
Młody człowiek z uśmiechem podszedł do mnie i rzekł:
— Wszak to zapewne kuzynkę Wacławę widzę?
— Tak — odpowiedziałam.
— Jestem Franciszek W. — wymówił z ukłonem i podał mi rękę.
— Kuzynek Franuś! — zawołałam — odzyskując zupełnie śmiałość; — o! jakże się to stało, że nie poznałam kuzynka!
— Trudno to kogoś poznać, jeśli się go widziało dwunastoletnim malcem, a spotyka na nowo dorosłym człowiekiem. I jabym kuzynki może nie poznał, gdybym nie wiedział, że ją tu znajdę.
— O, niechże mi kuzynek pomoże wyplątać się z uwięzi, bo doprawdy poruszyć się nie mogę!
— Najchętniéj to uczynię — odpowiedział kuzynek, i przyklęknąwszy na jedno kolano, zaczął mocować się z poplątanemi nićmi jedwabiu.
— Ależ, jak widzę, kuzynka w formalną popadłaś niewolę! — wymówił z uśmiechem.
Wyraz niewola przypomniał mi przed chwilą rozmowę moję z matką i wywołane nią moje rozmyślania. Spoważniałam nagle i wyrzekłam bardzo seryo:
— Rozplącz coprędzéj moje frendzle, kuzynku, bo znieść nie mogę niewoli.
Kuzynek, który ciągle klęczał na jedném kolanie, podniósł nagle głowę i prosto w twarz mi popatrzył.
— A jednak — rzekł, uchylając się znowu nad splątaną frendzlą — kuzynka często spotkasz się w świecie z niewolą.
Kiedy kuzynek patrzył na mnie, piérwszy raz spostrzegłam, że ma błękitne oczy z bardzo miłym wyrazem, a gdy wymawiał ostatnie słowa, zdało mi się, że głos jego był trochę smutny.
W téj chwili z sąsiedniego pokoju weszła moja matka: spostrzegłszy mię stojącą nieruchomie i kuzynka klęczącego, zatrzymała się na progu zdziwiona.
— Co to jest? — spytała — Franusiu; w jakiéj-że romantycznéj znajduję cię postawie?
Wyrzekła to ze śmiechem, ale zdawało mi się, że śmiech ten był nieco przymuszony. Kuzyn, który właśnie co uwolnił moję suknią, częścią porwawszy, częścią rozplątawszy jedwab’, w którym utkwił nieszczęsny bulion, zerwał się śpiesznie i, z wielkiém uszanowaniem powitawszy moję matkę, opowiedział jéj historyą całego zdarzenia. Wysłuchawszy go z uśmiechem, matka moja rzekła do mnie:
— Jest to dla Waci mała nauczka, że panna dorosła, która przestała już być pensyonarką i nosi długie suknie, powinna na każdym kroku być bardzo uważną i ostrożną. — Z tonu, jakim matka moja to mówiła i ze spojrzenia, jakie rzuciła na mnie, poznałam, że wyrazy jéj nie były tak proste, jak się zdawało, ale miały podwójne jakieś znaczenie.
Kuzyn zajął się rozmową z moją matką i przestał zwracać na mnie uwagę. Ośmielona tém, przypatrywałam się mu ciekawie.
Przed wyjazdem na pensyą widywałam go małym chłopaczkiem, gdy go do rodziców moich przywoziły w odwiedziny dwie ciotki mojéj matki a jego dalekie krewne, które, jak mi mówiono, miały go na opiece. Jakże się od téj pory odmienił. Z małego chłopaczka, trochę niezgrabnego i wiecznie rozczochranego, stał się wcale przystojnym młodym człowiekiem. Już wtedy, kiedy, klęcząc przede mną, spełniał wielkie dzieło rozplątywania mojéj frendzli, uważałam, że miał błękitne oczy z miłym wyrazem; teraz zobaczyłam jeszcze światło-płowe gęste włosy, odrzucone w tył nad czołem niezbyt wysokiém, ale białém i pogodném. Rysy miał ściągłe, delikatnością przypominające twarz kobiecą i małe jasne wąsiki.
Podano herbatę, przy któréj kuzynek rzekł do mojéj matki:
— Ciotka Hortensya i ciotka Ludgarda przysłały mię tu z oświadczeniem, iż pragną co prędzéj zobaczyć kuzynkę Wacławę.
Wiedziałam, że mówił o krewnych swych, które go wychowały, a były rodzonemi ciotkami mojéj matki.
Matka moja odpowiedziała:
— Jak tylko Wacia opatrzy się trochę w domu, natychmiast pojedziemy do Rodowa i zaprezentuję ją ciotkom. Czy pamiętasz babki twoje, Waciu? — zwróciła się do mnie z zapytaniem.
Odpowiedziałam, że pamiętam tylko długie szeleszczące ogony ich sukien i białe koronkowe ich czepce.
Uśmiechnęła się na to moja matka.
— Ciotki moje — rzekła — lubo są już w podeszłym wieku, pilnie dotąd strzegą wszystkich zwyczajów światowych. Zobaczysz w nich prawdziwe wzory dam wielkiego świata, które do późnych lat zachowały w ubiorze, układzie i obejściu się dystynkcyą wyższych towarzystw. A jakże tam idzie gospodarstwo w Rodowie? — zwróciła się z zapytaniem do kuzynka Franusia.
Kuzynek zarumienił się trochę.
— Doprawdy... nie wiem — odpowiedział z zakłopotaniem.
— Przecież jesteś niby zarządcą gospodarstwa ciotek? — zaśmiała się moja matka.
— Przyznam się kuzynce — odpowiedział zawsze z pewném zakłopotaniem się Franuś — nie mam szczególnego zamiłowania w gospodarstwie. Potém ciotka Hortensya sama się miesza bardzo do rządów, a mnie pozostaje tylko spełnić niekiedy jéj polecenia.
Gdy to mówił, spostrzegłam, że po twarzy jego przemknął się wyraz smutku.
Po herbacie matka moja wyszła z salonu, a kuzynek przysunął się do mnie.
— Czy pamięta kuzynka — rzekł — jak to, gdy przyjeżdżałem z ciotkami do jéj rodziców, uczyliśmy się razem przez sznur skakać, a kuzynka śmiała się ze mnie, że niezgrabnie skakałem...
— O, pamiętam! — odpowiedziałam — a kuzyn pamiętasz, jak rozbiłeś piłką lustro w mamy pokoju?
— O! pamiętam, ciotka Hortensya kazała mi wtedy klęczeć za karę, a kuzynka tak mię żałowałaś, że aż zanosiłaś się od płaczu...
— O! pamiętam, pamiętam! i potém ojciec na pocieszenie nas przywiózł nam z miasta książkę z obrazkami.
— W któréj była powiastka o jakimś grzecznym Franusiu, a kuzynka mówiłaś, że to ja jestem taki grzeczny...
— Spodziewam się, że kuzynek i teraz jest grzeczny...
— Do usług kuzyneczki.
Ostatnie słowa wymówił z bardzo zgrabnym ukłonem.
— A ileż-to już lat upłynęło od tego czasu, jak kuzynek przyjeżdżałeś do nas?
— O, wiele, wiele! kuzynka nie miałaś wtedy więcej, jak lat ośm.
— A kuzyn ile lat miał wtedy?
— Dwanaście.
— Więc kuzyn o cztery lata ode mnie starszy?
— Tak.
— Więc teraz ma rok dwudziesty drugi...
— Dwudziesty drugi.
— A ja siedmnaście lat skończyłam miesiąc temu.
— Tośmy to oboje starzy!
— Okropnie!
— Co widzę? kuzynka masz już siwe włosy!
— Kuzynek pełno zmarszczek na czole!
I śmieliśmy się długo, głośno, wcale nie po staremu.
— Ależ kuzynek tak się odmienił... — zaczęłam znowu rozmowę.
— A kuzynka wcale nie — przerwał Franuś — jak była, tak i jest prześliczną.
Musiałam zarumienić się po uszy, bo poczułam na twarzy straszne gorąco. Męczyłam w palcach moję nieszczęśliwą frendzlę i nie mogłam oczu podnieść na kuzynka, tak byłam zmieszana jego komplementem.
Gdy nareszcie wzrok podniosłam, zobaczyłam, że patrzył na mnie ciągle, a błękitne jego oczy były błękitniejsze niż wprzódy.
Podobałam się mu! — mignęła mi myśl przez głowę i piérwszy raz w życiu poczułam przyjemność, jaką myśl taka sprawia. Była ona tak żywą, że aż mi serce żywiéj uderzać zaczęło. W téj chwili weszła do pokoju moja matka i powiedziała, że ponieważ muszę być zmęczona podróżą, powinnam już udać się na spoczynek. Miałam wielką ochotę zostać jeszcze trochę z nią i z kuzynkiem i oświadczyłam, że nie czuję się wcale zmęczoną.
— Co mi tam prawisz — łagodnie odpowiedziała matka — wiem ja, że takie, jak ty, nowicyuszki w świecie, nigdy spać nie chcą. Pomimo to, zbyt długiego czuwania strzedz się należy, bo źle wpływa na piękność cery. Idź więc, idź i odpocznij po tak dalekiéj drodze!
Niechętnie powstałam, aby być matce posłuszną i widziałam, jak kuzynek aż do drzwi przeprowadził mię wzrokiem.
W gabinecie moim paliły się świece i przy toalecie stała, oczekując mię, panna służąca.
— Jaką suknią mam panience przygotować na jutro? — spytała.
Nad rozstrzygnięciem téj kwestyi myślałam długie dwie minuty, ale, niestety, nie mogłam ogarnąć pamięcią kolorów i form wszystkich sukien, jakie były w mém posiadaniu. Służąca szafy znowu pootwierała przede mną, a ja, po półgodzinném wahaniu się, wybrałam na jutro blado-liliową suknią, ozdobioną czarnemi koronkami. W kwadrans potém leżałam już w mięciuchném łóżeczku, zasłaném haftowaną bielizną, a przy mnie stała moja Binia, która, jak zwykle, przyszła mię pożegnać przed nocą. Alabastrowa lampka z przyćmioném światłem paliła się na kominku i łagodnie oświetlała zielony sypialny pokoik. Zgrabne sofki i fotele wychyliły się z cienia, po stolikach błyskały złocone kubeczki i flakony, zielona firanka w miękkich fałdach zasłaniała do połowy otwór alkowy, w któréj stało łóżko, napełniając ją dziwnie przyjemną ciszą i półświatłem.
— Jakiż śliczny ten mój pokoik! to raik prawdziwy! — rzekłam do Bini.
— Daj Boże — odpowiedziała — aby ci w nim dobrze i spokojnie było.
— Ja nie chcę, Biniu, aby było spokojnie! — zawołałam ze śmiechem. — Przeciwnie, chcę, aby u mamy bywało wiele, wiele gości, ażebym się wszystkim podobała, aby mię wszyscy chwalili, aby mama co najprędzéj wydała u siebie tańcującą zabawę i abym piérwszego mazura tańczyła z kuzynkiem Franusiem! — Binia nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się i znacząco pokiwała głową. Ucałowałam ją w oba policzki; a gdy odeszła, zaczęłam rozmyślać nad tym piérwszym dniem, co mi upłynął w domu matki. Jakże szczęśliwa jestem, że mam tak dobrą, śliczną, miłą matkę! pomyślałam i przy téj myśli zaczęły mi się zamykać do snu powieki, a przed rozmarzonym wzrokiem przesuwały się piękne pokoje domu naszego, szafy pełne sukien, cacka toaletowe, pomiędzy któremi zamigotały parę razy błękitne oczy kuzynka. Błogość nieokreślona ogarnęła mię całą, serce uderzało mi w piersi zwolna, rozkosznie... poduszki, na których spoczywała moja głowa, były tak miękkie... alkowa taka cicha... wpółoświetlona... wpółciemna... Zamknęłam zupełnie oczy i zdawało mi się, że firanka, przysłaniająca alkowę, kołysze się powoli, fałdy jéj pochylają się ku sobie, z cichym szmerem coś szepcą do siebie, niby te drzewa, co na polach dotykają się szczytami, wietrzykiem poruszane. Coraz mgliściéj, coraz niewyraźniéj snuły się przed mym wzrokiem obrazy, w dzień widziane, coraz ciszéj, coraz tajemniczéj szeptała nade mną firanka...
Nagle otworzyłam uśpione już oczy i usiadłam na łóżku. Wyraźnie, wyraźnie posłyszałam, jak ktoś obok mnie wymówił: „nie ufaj zbyt połyskom, dziecię moje, i nie oddawaj im całego serca twego!”
Obejrzałam się wokoło z instynktową trwogą i naturalnie nikogo nie zobaczyłam. Na stoliczku tylko przy łóżku leżał list mego ojca, który wyjęłam z kieszonki od sukni i tam położyłam. Oparłam twarz na ręku i zamyśliłam się. Wtedy na pamięć przyszedł mi ojciec mój. Dlaczego nie jest on tutaj z nami? myślałam. Wyobraziłam go sobie w krajach dalekich, cudzych, i łzę poczułam w oku.

V.

Piérwsze dwa tygodnie pobytu mego w domu matki przemknęły, jak sen, szybko i rozkosznie. Wszystko było dla mnie tak nowe, tak zajmujące; byłam zupełną panią mego czasu, moich sukien, moich śliczniuchnych pokoików i mego, posłusznego każdemu skinieniu, kuzynka. Bawił on u nas całe dwa tygodnie, z czego niezmiernie byłam zadowolona. Trudno-by było o zręczniejszego, grzeczniejszego i potulniejszego chłopaka. Codziennie z rana spotykał mię z bukietem hyacyntów i narcyzów, które zaczynały już kwitnąć w ogrodzie, i oddawał mi go na „dzieńdobry”. Po całych dniach przechadzaliśmy się po domu i ogrodzie.
Ja mu opowiadałam o pensyi i o towarzyszkach moich, on mi różne prawił rzeczy o sąsiedztwie, którego jeszcze nie znałam; przypominaliśmy sobie wzajemnie czas, spędzony w dzieciństwie, a śmiech nasz wesoły rozlegał się po salonach.
Nie mogłam nie spostrzedz, że czynię na kuzynku bardzo miłe wrażenie. Często, podnosząc wzrok, spotykałam się z jego oczyma, które tkwiły w mojéj twarzy i bywały wtedy bardzo błękitne. Niekiedy także, gdy patrzyłam na niego, spuszczał nagle oczy i leciuchny rumieniec przesuwał się mu po czole. Raz matka moja zaczęła grać walca i powiedziała nam, abyśmy tańczyli, bo chce zobaczyć, jak téż ja tańczę. Kuzynek objął mię i puściliśmy się wkoło salonu; zrobiliśmy krąg jeden, drugi, trzeci, w głowie mi się kręciło, tchu brakło w piersi, a kuzynek tańczył jeszcze i mnie za sobą pociągał. Dosyć! — szepnęłam — nie mogę oddychać. — Dosyć, dzieci! — wołała moja matka, ale Franuś nic nie słyszał. W końcu matka moja musiała urwać muzykę, a ja bez tchu upadłam na sofę. W parę minut potém kuzynek pocałował mię w rękę i rzekł cichutko:
— Przebacz, kuzynko, że nie posłuchałem cię, gdyś mi mówiła, aby zaprzestać walca. Straciłem pamięć wszystkiego... był-bym tak z chęcią na koniec świata zabiegł...
— Tobyś się dopiéro zmęczył, kuzynku! — odpowiedziałam, śmiejąc się, ale serce biło mi bardzo mocno, nie wiem, czy od walca, czy od słów Franusia.
Jednego dnia przechodziliśmy w ogrodzie około młodéj brzózki, białą korą okrytéj.
— Ile razy spojrzę na tę białą brzózkę — rzekł kuzyn — tyle razy myślę, że drzewa i ludzie miewają niekiedy między sobą podobieństwa!
— I do kogoż ta brzózka podobna? — spytałam.
— Do pewnéj kuzyneczki mojéj, któréj na imię Wacława.
— Jakto?
— Taka sama cieniuchna i wysmukła, a młode jéj listeczki, co zaledwie się rozpuszczają, to jak naiwne i poetyczne rozmowy kuzynki!
Zaśmiałam się i obejrzałam dokoła siebie:
— A ty, kuzynku — rzekłam, chcąc porównaniem za porównanie odpłacić — podobny jesteś do tego gładkiego wysokiego dęba, co tam nad stawem stoi...
Franuś zarumienił się nagle.
— Czy kuzynka żartuje ze mnie? — zapytał mię, a ton jego był taki jakiś dziwny, że aż się przelękłam, czy go nie obraziłam.
— Wcale nie! — zawołałam — ale jeśli młodą, jak ja, osóbkę, można przyrównać do brzózki, dla czegożby słusznie mężczyzna do dębu przyrównanym być nie mógł?
— Dąb, to godło siły!... — wymówił po chwili kuzyn, i spuścił nagle oczy, a po twarzy jego rozlał się przejmujący smutek. Nie wiedziałam, co mam o tém myśléć, podałam mu rękę i rzekłam:
— Przebacz, kuzynku, jeśli ci mimowoli przykrość sprawiłam! — Pocałował mię w rękę i odpowiedział:
— Nie to, kuzyneczko, porównaniem swém przypomniałaś mi tylko to, co mi zawsze najmocniéj dolega...
Widząc, że nie chce mi nic więcéj powiedziéć, nie pytałam daléj i wkrótce wyszła mi z myśli ta rozmowa, a kuzynek rozweselił się i nad wieczór porównywał mię znowu z jakimś kwiatem: białą różą, podobno, czy konwalią, już dobrze nie pamiętam.
Pewnego dnia włożyłam tę samę błękitną suknią z białą frendzlą, którą miałam na sobie zaraz po przyjeździe i przechadzałam się z kuzynkiem około klombów, niedaleko ganku. Naraz spostrzegłam, że oczy kuzynka spoczywały upornie na mojéj frendzli.
— Co się kuzynek tak przypatruje memu ubraniu? — spytałam.
— Ubranie to przypomina mi najpiękniejszą chwilę mego życia — odpowiedział.
Instynktowo spuściłam oczy i poczułam przyśpieszone bicie serca.
— I jakąż-to chwilę tak piękną przypomina kuzynkowi moja suknia? — spytałam,zwyciężając wzruszenie.
— Tę, w któréj piérwszy raz ujrzałem cię, kuzynko — odpowiedział.
Zmieszałam się jeszcze bardziéj, ale uczyniłam wysilenie i zażartowałam:
— A więc takich chwil kuzynek masz teraz pełno, bo ciągle na mnie patrzysz!
— Ale od tamtéj zaczęło się dla mnie nowe życie — odrzekł kuzyn i utkwił we mnie oczy, które w téj chwili stały się bardzo błękitnemi.
Nie mogłam ani sekundy dłużéj znieść jego spojrzenia, odwróciłam się żywo i poskoczyłam ku gankowi. Gdy stanęłam na piérwszym stopniu balkonu, obejrzałam się i zobaczyłam Franusia, stojącego nieruchomie między klombami, ze spuszczoną głową i wzrokiem, utkwionym w ziemię. Miał minę tak zasmuconą, że żal mi się go zrobiło bardzo... wróciłam zwolna pomiędzy klomby i stanęłam przy nim.
— Kuzynku — rzekłam — czy rozgniewałeś się na mnie za to, że cię tak prędko odbiegłam?
— Ja-bym się miał gniewać na kuzynkę? — zawołał — ja-bym za kuzynkę moje życie oddał.
W głosie jego było tyle szczerości i prawdy, a w oczach taki migotał smutek, że aż przycisnęłam dłoń do serca, aby mi z piersi nie wyskoczyło. Pochyliłam się i zerwałam biały narcyz, a oddając go kuzynkowi, rzekłam:
— Weź ode mnie ten kwiatek, kuzynku, a ile razy na niego spojrzysz, pomyśl, że mam dla ciebie wielką... wielką przyjaźń. — Mówiąc te słowa, czułam, że rumienię się silnie, zdjął mię wstyd jakiś niezmierny i tym razem na dobre już uciekłam z ogrodu, a w mgnieniu oka znalazłam się już w moim pokoju. Rzuciłam się na sofkę, zakryłam oczy rękoma i ogarnęło mię nieznane dotąd uczucie. On mię pokochał! szeptało mi coś do ucha, a szept ten przechodził do serca i zrodził w niém ciche pytanie: a ja czy kocham go?
Porwałam się nagle i usiadłam na sofce z oczyma, wlepionemi w przestrzeń. W przestrzeni téj zawieszony w powietrzu stał przede mną kuzynek, a obok niego wymarzona przeze mnie postać jednego z bohaterów powieści, o którym na pensyi jeszcze czytałam, a który tak silne zrobił na mnie wrażenie, że śniłam o nim przez dwie noce z rzędu. Patrzyłam na obydwóch i robiłam porównanie... po kwadransie pokazało się, że Franuś nie był wcale podobnym do mego ulubionego bohatera. Tamten był brunet, a on miał płowe włosy, tamten podróżował po całym świecie, a w podróżach swych walczył z dzikiemi narodami i zwyciężał lwów pustyni, a Franuś, nie wiem, czy kiedykolwiek wyjeżdżał ze swych stron rodzinnych; tamten nie tylko był bardzo czułym dla swéj bohdanki narzeczonym, ale jeszcze wielce uczonym, odważnym i sławnym człowiekiem. A Franuś czy był uczonym, odważnym? nie wiedziałam i ta-to może niewiadomość włożyła w moje usta następny cichutki monolog, wypowiedziany pod sekretem dziewczynie w błękitnéj sukni, która stała w lustrze przede mną i poprawiała sobie włosy, rozrzucone śród uprzedniego rozmyślania. Nie, nie kocham go, ale go bardzo, bardzo lubię! Takie ma ładne błękitne oczy, taki jest dobry, a taki smutny bywa czasami! Dla czego on taki smutny bywa? o bardzo go lubię! a jeśli on taki sam uczony i odważny, jak tamten w powieści, no, to może... może...
Nie miałam czasu dokończyć mego monologu, bo zawołano mię na herbatę.
Weszłam do salonu z niezwykłym na twarzy rumieńcem i dobrą godzinę nie miałam odwagi spojrzéć na kuzynka.
Milczałam, byłam jak złapana, a ile razy spojrzałam na matkę, widziałam, że patrzyła na mnie z większą niż zwykle uwagą.
Wieczór mniéj wesoło przeszedł, niż zawsze. Matka moja przerzucała dzienniki i była bardzo zamyśloną; Franuś milczał i nie zbliżał się do mnie; grałam trochę na fortepianie, ale muzyka mi nie szła, palce niezgrabnie jakoś plątały się po klawiszach, a wywoływane niemi tony nie zostawiały po sobie dawnych gwieździstych szlaków myśli. Wcześniéj niż zawsze odeszłam do moich pokojów; w sercu czułam niespokój, po głowie majaczyły splątane myśli, nie mogąc dobić się ładu ni ciągu... Rozbierałam się powoli, nie odpowiadałam służącéj, która mię zapytywała o strój jutrzejszy, a gdy tylko zostałam sam na sam z Binią, wzięłam ją za rękę i spytałam:
— Powiedz mi, Biniu, jak ci się podoba kuzynek Franuś? — Popatrzyła na mnie z uwagą i odpowiedziała:
— Znam go od dziecka, dobry z niego chłopiec zapewne, ale źle bardzo, że przyzwyczaił się do próżniactwa i, choć jest dorosłym człowiekiem, nie ma dotąd żadnego stałego zajęcia. — Słowa te sprawiły mi przykrość. Były one niby oskarżeniem, rzuconém na dobrego kuzynka.
— A zkąd-że wiész o tém, że Franuś niczém się nie zajmuje? — spytałam.
— Bo znam cały sposób jego życia. Wychowały go dwie stare a bogate krewne i źle go wychowały. A teraz siedzi u nich na łasce, jak stary jaki lub niedołęga.
Poczułam jeszcze większą przykrość i przestałam wypytywać Binią o kuzynka. Pocałowałam ją tylko na dobranoc w milczeniu, a gdy odeszła, długo myślałam nad jéj słowami. Nie, nie wierzyłam temu, co mi powiedziała o kuzynku. Musiała być źle uwiadomioną, bo czyliż możebném było, aby taki dorodny, miły, dowcipny, młody człowiek, jak Franuś, był próżniakiem i żył na czyjéjś łasce!
Usnęłam, myśląc wciąż o kuzynku, porównywając go z moim ulubionym powieściowym bohaterem.





VI.

Obudził mię turkot kół na dziedzińcu. Pociągnęłam taśmę od dzwonka, a gdy służąca weszła, spytałam, czyby to kto przyjechał.
— Nie — odpowiedziała — to owszem pan Franciszek odjechał.
Poczułam w sercu jakby nagłe ukłucie szpilką. Taki mię żal ogarnął, że schowałam się do alkowy, z bojaźni, aby sługa nie dojrzała łez, które mi się zakręciły w oczach. Wczoraj przecie nie mówił mi, że odjeżdża, myślałam; żeby się był choć pożegnał! a może go czém obraziłam? Mój Boże! musiał odjeżdżać bardzo smutny. Nie wiedziałam dobrze, dla czego-by koniecznie miał być smutnym, odjeżdżając; przeczuwałam tylko, że żal mu było mię opuszczać. Gdy tak rozmyślałam, siedząc na łóżku, weszła do alkowy Binia.
— Czy nie wiész, Biniu — spytałam — dla czego kuzynek Franuś tak niespodzianie dziś odjechał?
— I owszem — odpowiedziała — nad rankiem otrzymał list od swych ciotek, rozkazujący natychmiast do nich wracać. — Na wyrazie rozkazujący, Binia położyła szczególny nacisk.
— O mój Boże! — zawołałam — czyż-by téż nie mógł o kilka godzin opóźnić wyjazdu, aby się pożegnać z mamą i ze mną!
Binia pokiwała głową znacząco.
— Jak się jest u kogo na łasce — wyrzekła zwolna — to się traci prawo rozporządzania choćby jedną godziną swego życia!
Znowu brzydki wyraz: na łasce, wpadł mi w ucho i zaćmił sobą miły obraz kuzynka. Straciłam zupełnie humor. Ubierałam się tak niedbale, że aż mi to przyganiała służąca, a gdy wyszłam z mego pokoju i znalazłam matkę przy rannéj herbacie, o mało się nie rozpłakałam, spojrzawszy na niezajęte miejsce przy stole, na którém zwykle z powitalnym bukietem siadywał Franuś. Powściągnęłam jednak, jak mogłam, przykre wzruszenie, bo zobaczyłam oczy mojéj matki utkwione we mnie z baczną uwagą. Gdy usiadłam przy niéj, wzięła mię za rękę i rzekła z łagodnością, ale zarazem bardzo poważnie:
— Czy pamiętasz, Waciu, że piérwszego dnia twego tu pobytu, gdyś to zaplątała swoję frendzlę z bulionem portyery, mówiłam ci, że panna, która nie jest już pensyonarką i nosi długie suknie, powinna być na każdym kroku bardzo ostrożną i uważną?
Odpowiedziałam, że pamiętam to bardzo dobrze, ale nie dorozumiewałam się jeszcze wcale, do czego stosują się te słowa.
— Chcę ci więc teraz powiedziéć — ciągnęła matka — że w życiu daleko gorsza może się stać plątanina, niż zaczepienie frendzli, jeśli młoda osoba nieuważnie postępuje z młodym mężczyzną.
Zaczynałam domyślać się, o co idzie, ale jeszcze nie pojmowałam w zupełności słów matki.
— Chcę tu mówić o twojém postępowaniu z kuzynem Franusiem — mówiła daléj; — zanadto się z nim spoufaliłaś. Widziałam wczoraj przez okno, jak w ogrodzie dałaś mu narcyza. To nie dobrze. Młoda panna nie powinna nigdy postępować w ten sposób z młodym człowiekiem, który dla niéj partyi do maryażu stanowić nie może. Franuś dobry jest chłopak, to prawda, i sama go bardzo lubię, ale nie ma żadnego funduszu, a zatém odpowiedniéj pozycyi w świecie; nie może więc ani pomyśléć o ożenieniu się z panną posażną i tak, jak ty, starannie wychowaną. Ludzie, widząc między wami zbyt poufne stosunki, mogli-by jeszcze przypuścić, żeś się nim zajęła, a przez to odstręczyła-byś od siebie dobre partye, które ci się zdarzyć mogą.
Słuchałam mowy mojéj matki z wielkiém zdziwieniem i nieokreślonym jakimś bólem w sercu. Dziwiło mię twierdzenie, że Franuś ani pomyśléć nie może o ożenieniu się z panną posażną i dobrze wychowaną dlatego tylko, że jest ubogim. Wewnętrzny głos mówił mi, że było to niesprawiedliwém. Cóż on winien temu, że mu los nie dał bogactwa? A gdyby pokochał taką pannę, o jakiéj mówiła moja matka, czyżby się miał rozstać z nią i cierpiéć dlatego tylko, że nie posiadał funduszu? Przecież tyle razy czytałam w powieściach, że ubodzy młodzi ludzie pracą zdobywali bogactwa i żenili się potém z temi, dla których uderzyły ich serca! Obok téj myśli przypomniałam sobie słowa Bini, że Franuś był próżniakiem i żył na łasce bogatych krewnych, a przypomnienie to właśnie zabolało mię. Zabolały mię jeszcze słowa matki o dobrych partyach, które-bym mogła odstręczyć od siebie zbyt poufałém obejściem się z kuzynkiem. Więc miałam zadawać kłam moim chęciom i poczuciom, zapierać się przyjaźni, jaką czułam dla dobrego kuzyna, dlatego tylko, aby nie zrazić kogoś tam do ożenienia się ze mną? Głęboko mię ta myśl upokorzyła. Czyliż mi tak koniecznie potrzebne te dobre partye? Dla czegoż kuzynek nie może się nazywać dobrą partyą? Czyliż tylko bogaty człowiek dobrą partyą nazwać się może?
Obudziłam się z zamyślenia i zwróciłam się do matki z pytaniem:
— Moja mamo, co właściwie nazywa się w świecie dobrą partyą?
Zdawała się zdziwioną tém zapytaniem, które nagle inny zwrot nadawało rozmowie.
— Dobrą partyą — odpowiedziała — nazywa się maryaż, który daje młodéj osobie stosowne do jéj urodzenia i wychowania stanowisko w świecie.
— A cóż to jest stanowisko w świecie? — ponowiłam pytanie.
— Jest to położenie społeczne, oparte na urodzeniu, i majątkowe, płynące z posiadanego funduszu.
— Więc, ażeby mężczyzna mógł stanowić dobrą partyą, musi posiadać piękne nazwisko i znaczny majątek?
— Niezawodnie — odrzekła moja matka.
— A jeśli przy nazwisku i majątku — rozumowałam daléj — ma on zyzowate oczy, albo nie ma wcale nosa, albo jest garbaty czy kulawy, albo ma złe serce, albo nic nie umié, czy pomimo to zawsze stanowi on dobrą partyą?
Matka moja wyraźnie zmieszała się i długo nie odpowiadała, nakoniec rzekła:
— Niéma tu mowy ani o zyzowatych oczach, ani o braku nosa, ani o garbie, ani o złém sercu; są to wszystko rzeczy bardzo wyjątkowe. To tylko pewna, że brak odpowiedniego stanowiska w świecie jest największą, stanowczą przeszkodą, jaka stoi między ubogim mężczyzną a panną posażną i dobrze urodzoną. Dla tego téż nie chciała-bym, aby ludzie widzieli zbytnią twą przyjaźń dla Franusia, bo samo nawet przypuszczenie, że się nim zajmujesz, rzuciło-by na ciebie śmieszność i mogło-by cię skompromitować.
To rzekłszy, moja matka pocałowała mię w czoło i, zamieniwszy jeszcze kilka słów o potocznych rzeczach, wyszła z pokoju.
I znowu wystąpił mi przed oczy wyraz: ludzie! Była to więc ta sama historya niestosowności dla kobiety zbytniego rozumowania, która mię tak zajmowała w piérwszym dniu po przybyciu. Szło tu jednak o rzecz bardziéj dla mnie na dobie dotkliwą. Przyjaźń moja dla Franusia, którą mu tak seryo przyrzekłam, przy oddawaniu narcyza, miała paść ofiarą ze względu na ludzi! Czułam, że jeśli w tym razie pójdę za wskazówkami, jakie podawała mi moja matka, i okażę się obojętną dla biednego kuzyna, popełnię niesprawiedliwość. Przypomniałam sobie smutek, jaki w nim parę razy spostrzegłam, a to przypomnienie wzmogło moję eteryczną i bezwiedną sympatyą dla niego. Wyszłam do ogrodu i całą godzinę, chodząc po aleach, myślałam o Franusiu. Stopniowo coraz więcéj zaczynałam znajdować podobieństwa między nim, a moim ulubionym bohaterem z powieści.

VII.

Znowu minęło parę tygodni, przepędziłam je w ciągłych marzeniach. Nic nie robiłam. Budziłam się późno, przepędzałam przy toalecie długich parę godzin, bo panna służąca moja, chcąc się popisać z korzyścią, jaką odniosła z lekcyi, wziętych od najlepszego w Warszawie fryzyera, codzień inną a bardziéj skomplikowaną urządzała mi koafiurę. Raz splatała włosy moje w warkocze i okręcała mi je wkoło głowy, tworząc w ten sposób nad czołem wysoki dyadem; innym razem nielitościwie zakręcała je w papiloty, a potém przypiekała rozpaloném żelazkiem, z czego tworzyły się długie i gęste jak las angielskie loki; to znowu urządzała z tyłu głowy tak misterne pukle, iż wydawały się wielką kokardą, z szerokiéj ułożoną wstęgi. Zajmowały mię te zmiany niezmiernie, z niezmąconą cierpliwością siadywałam całemi godzinami przed lustrem, ze sztywnie wyprostowaną głową, aby najlżejszém poruszeniem nie zepsuć lub nie utrudnić dzieła, które się nade mną dokonywało. Czasem nudziło mię to nieruchome siedzenie i natenczas patrzyłam w lustro, poddając dla rozrywki twarz moję najściślejszemu rozbiorowi. Niekiedy uśmiechałam się do mego obrazu w zwierciedle, bo za nim spostrzegałam błękitne oczy Franusia, które wyraźnie mówiły mi, że jestem ładna.
Późno po południu wychodziłam po skończonéj toalecie do salonów i przepędzałam parę godzin z moją matką na pogadankach, które toczyły się zawsze prawie około stroju, sąsiedztwa, którego jeszcze nie znałam, i różnych zwyczajów światowych. Następnie cały prawie dzień przepędzałam w ogrodzie, gdzie zaczynało być z wiosną bardzo pięknie.
Był to ogród starożytny i obszerny: dzielił się na dwie części, z których jednę przerzynały cieniste sklepione aleje; druga, w angielskim rodzaju, pełna była gajów, trawników, altanek, ścieżek krętych i sztucznych grot z mchu i kamieni. Zapoznałam się z ogrodnikiem Niemcem, który uszczęśliwiony był, że mógł rozmówić się ze mną swoim rodzinnym językiem i, wziąwszy na to pozwolenie od matki, kazałam mu pod moją dyrekcyą urządzić parę altan i mnóztwo klombów o fantastycznych kształtach, do których wzory czerpałam z własnéj wyobraźni. Bawiły mię bardzo te roboty, a szczególniéj możność rozkazywania komuś, któréj używałam po raz piérwszy w życiu, ale nierównie więcéj jeszcze zajęta byłam własnemi marzeniami, które roiły się w méj głowie z mnogością młodych pszczółek, unoszących się nad kwiecistą łąką.
Pomiędzy temi marzeniami najwyraźniejsze majaczyły trzy postacie: kuzynka Franusia, owego ulubionego bohatera z powieści i młodego sąsiada z Gotyckiego pałacyku, którego obraz najrozmaiciéj przedstawiał się méj wyobraźni. Kuzynek jednak otrzymał najczęściéj zwycięztwo nad owymi dwoma rywalami. Zaraz po owéj rozmowie, jaką miałam o nim z moją matką, poczułam dla niego żywszą niż wprzódy sympatyą. Zdradzała się ona spółczuciem dla biednego chłopca, względem którego nie wolno mi nawet było okazywać przyjaźni bez narażenia się na śmieszność i obmowy. Nazajutrz myślałam o nim więcéj, na trzeci dzień jeszcze więcéj, a czwartego dnia zatęskniłam za nim bardzo. Piątego dnia chodziłam nad wieczór po lipowéj alei; zmrok zapadł i gwiazdy występowały na niebo jedna po drugiéj. Powietrze ciepłe napełniała woń wiosennych kwiatów, które obficie kwitły na klombach: w gajach brzozowych parę razy ozwał się słowik i wietrzyk łagodny cicho zaszeleścił w gałęziach lip. Pomyślałam o kuzynku i serce zaczęło mi uderzać w piersi mocno; zapragnęłam, aby był przy mnie; wymarzone postacie bohatera powieściowego i możnego sąsiada rozwiały się jak mgła, a wysoko między gwiazdami zaświeciły nade mną błękitne oczy Franusia i patrzyły na mnie smutnie a z uwielbieniem.
Kiedy wróciłam do salonu, matka moja spojrzała na mnie przy świetle lampy i rzekła:
— Nie dobrze jest, że tak późno przechadzasz się po ogrodzie; chłód wieczorny może ci szkodzić. Uważam, że oczy masz trochę zaczerwienione... od zimna zapewne.
Matka moja, która była trochę cierpiącą i cały dzień nie wychodziła z pokoju, nie wiedziała o tém, że w ogrodzie było bardzo ciepło, a oczy moje zaczerwieniły się nie od zimna, ale od dwóch łez, które mi spadły na jedwabną sukienkę, gdy, wchodząc na ganek domu, pozostawiłam za sobą cienistą aleę z zamkniętą w jéj cieniach postacią kuzynka i świecącemi nad nią jego wymownemi oczyma.
Nazajutrz od samego już ranka, gdzie się tylko obróciłam, wkoło mnie błąkała się twarz Franusia; głos jego słyszałam w szumie gajów brzozowych, oczy jego spuszczały się ku mnie na promieniach słońca. Gdy usypiałam, wydawało mi się, jak piérwszego wieczora, że firanki, przysłaniające alkowę, szeptały niewyraźnie jego imię. Usnęłam i w śnie widziałam zwieszone nad sobą niebo wieczorne, a na niém między złotemi gwiazdami dwie gwiazdy błękitnych oczu... Obudziłam się, położyłam rękę na sercu i nieśmiało, bardzo nieśmiało, zapytałam: czyliż-bym go kochała?
Biała lampka paliła się na kominku, a przyćmione jéj światło tak drżąco i niepewnie migotało po ścianach pokoju, jak drżąco i niepewnie migotały w méj głowie myśli, gdy siliłam się dać odpowiedź na własne pytanie.

VIII.

Pewnego dnia, zaledwieśmy z matką powstały od obiadu, który jadałyśmy o szóstéj po południu, rozległo się za bramą podwójne uderzenie z bata i na dziedziniec wtoczyła się ciężka kareta z sześciu końmi.
Spojrzałyśmy pośpiesznie w okno.
— To pani S. z córkami przyjechała! — rzekła moja matka.
Słyszałam już była od matki i Franusia o téj naszéj sąsiadce; ciekawa byłam ją poznać, a przy tém ucieszyłam się, widząc wysiadające z powozu dwie młode panny.
Matka moja uprzejmie podbiegła ku drzwiom, które lokaj na oścież otworzył, i ujęła ręce wchodzącéj sąsiadki. Była to czterdziesto-letnia przeszło kobieta, wysoka, otyła, ubrana w suknią aksamitną i kapelusz o strusich piórach, z pewnym wyrazem dumy na ustach i złośliwości w oczach. Za nią weszły dwie jéj córki, alem zrazu mało na nie zwróciła uwagi, bo, stojąc na stronie, przypatrywałam się powitaniom mojéj matki z przybyłą. Ściskały się serdecznie za ręce.
— Bonjour, bonjour chère M-me Mathilde — mówiła pani S. — tak-em się za panią stęskniła, ma toute bonne! ma toute aimable!
— Oh, merci, merci! — odpowiedziała moja matka, ściskając ciągle ręce pani S. — wybierałam się w tych dniach do pani, bo nigdy nie mam dosyć jèj miłego towarzystwa!
— Dobra jesteś o tyle, o ile piękna, nieoceniona pani Matyldo! — z nowém przymileniem wyrzekła pani S.
— Zawsze nie tyle dobra i miła, jak pani — odpowiedziała moja matka.
W ciągu téj arcy grzecznéj i czułéj rozmowy, słyszałam jakiś fałszywy ton, brzmiący w głosie mojéj matki, i pochwytywałam złośliwe błyski oczu pani S. Byłam pewną, że obie te panie mówiły nieprawdę i zdziwiłam się.
— Córka moja, Wacława — wymówiła moja matka, prezentując mię sąsiadce.
Pani S. orzuciła moję osobę takiém spojrzeniem, iż byłam pewna, że w tém mgnieniu oka porachowała wszystkie włosy na mojéj głowie i guziczki przy sukni, potém wyciągnęła do mnie rękę i rzekła:
— Bonjour, mademoiselle! oto są moje córki: panna Emilia i panna Zenona. Spodziewam się, że poznacie się z sobą bliżéj i poprzyjaźnicie.
Obie panny podały mi ręce i wtedy dopiéro uważniéj na nie spojrzałam. Były to młode dziewczęta w moim wieku, lub mało starsze ode mnie, ni ładne, ni brzydkie, białe, różowe z zadartemi noskami, wyprostowane, sztywne, bardzo modnie i kosztownie ubrane. Matka moja i pani S. usiadły na kanapie, ja i dwie panny na fotelach i zaczęła się rozmowa.
Z razu przecież ja i panny S. tworzyłyśmy milczącą trójkę; czułam, że wypadało mi rozpocząć z niemi rozmowę, ale nie wiedziałam od czego zacząć. Wybawiła mię z kłopotu panna Zenona, odzywając się:
— Pani długo była na pensyi?
— Ośm lat — odpowiedziałam.
— I zupełnie już pani pensyą ukończyła?
— Zupełnie.
— Jakże się pani wieś podoba?
Odpowiedziałam, że znajduję ją zachwycającą i na tém skończył się dyalog piérwszy.
Panny S. spuściły oczy i siedziały nieruchome.
Sama nie wiedziałam, jak mam dalszą zawiązać rozmowę i siedziałam, jak na rozpalonych węglach.
— A panie stale zamieszkują na wsi? — odważyłam się zapytać.
— O tak — odpowiedziały obie razem i na tém się skończył dyalog drugi.
Matka moja rzuciła na mnie wymowne spojrzenie; zrozumiałam, że mówiło mi ono, abym była rozmowniejszą. Ale o czém tu mówić z osobami, które piérwszy raz w życiu widzę, a które siedzą na krzesłach, wyprostowane jak szpileczki, i oczy trzymają utkwione w falbankach swoich sukien?
— Jakże panie czas przepędzają? — ozwałam się w końcu.
— Niezupełnie dobrze — odpowiedziała panna Emilia.
— Doprawdy — zawołałam ze zdziwieniem — a mnie tak przyjemnie czas przechodzi!
— Nic dziwnego; pani dopiéro wróciłaś z pensyi i wszystko dla niéj jest nowością — odezwała się panna Zenona.
— Toby znaczyło — rzekłam z uśmiechem — że po pewnym upływie czasu, to, co dziś dla mnie miłém, stanie się nudném i niezajmującém?
— Niezawodnie — odparła Zenona — a prędko to nastąpi, bo mało pani znajdziesz tu rozmaitości. Chociaż zabawy bywają u nas bardzo częste, to jednak towarzystwo widujemy zawsze jednostajne.
— A więc — rzekłam rezolutnie po chwili namysłu — gdy nie będę mogła bawić się, zacznę pracować.
Obie panny podniosły zdziwione oczy i popatrzyły na mnie ciekawie. Zdało mi się, że w oczach starszéj, Emilii, wzbudzone memi słowami, błysnęło żywe zajęcie.
— Waciu? — ozwała się w téj chwili moja matka — może zaprosisz panie do ogrodu i pokażesz im klomby, twoim smakiem urządzone.
Powstałyśmy i za chwilę byłyśmy już w ogrodzie. Zaledwie przestąpiłyśmy próg salonu i znalazłyśmy się na świeżém powietrzu, w towarzyszkach moich nagła zaszła zmiana. Podniosły spuszczone powieki, rozjaśniły twarze i piérwszy raz swobodnie na mnie spojrzały.
— Jaka pani szczęśliwa! — zawołała z nich jedna — nie oswoiłaś się jeszcze z tém, co nas oddawna przestało już bawić! My tak wiecznie nudzimy się w domu!
— Zdaje mi się — odrzekłam ze zdziwieniem — że panie wcale nie jesteście starsze ode mnie?
— Ja mam lat ośmnaście, a siostra moja Emilia dziewiętnaście, ale od trzech lat obie uważane jesteśmy za dorosłe panny. Z początku bawiło nas wszystko: suknie, zabawy, grzeczności nam robione; ale teraz tak przywykłyśmy do tego wszystkiego, że nas to wcale nie zajmuje.
— Po całych dniach siedzimy w domu z założonemi rękoma — podjęła Emilia — i jak zbawienia czekamy gości, a gdy nie przyjadą, umieramy z nudów i same nie wiemy co robić z godzinami, które wloką się długie jak miesiące.
Przykre wrażenie czyniły na mnie te wyznania; czyżby i ze mną miało być z czasem tak samo? — pomyślałam.
— Mówiłaś pani przed chwilą — ozwała się Emilia — że, gdy się znudzisz, będziesz pracować. I ja myślałam już kilka razy o tém, żeby się wziąć do czego, toby może czas prędzéj przechodził. Ale kiedyż niéma do czego wziąć się. Gospodarstwem zajmuje się ochmistrzyni i panna apteczkowa; suknie szyją nam krawcy i modniarki; książek w całym domu innych niéma, prócz romansów francuzkich, których nam otwarcie czytać nie wolno. Do muzyki nie mamy obie najmniejszéj zdolności, a jednak gramy po parę godzin na dzień, aby tylko módz pokazać ludziom, że grać umiemy. I cóż tu robić? Wprawdzie nalewamy z kolei herbatę, wyszywamy na kanwie w krosienkach i haftujemy kołnierzyki; ale to wszystko niezajmujące i nie posiada nawet wyraźnego celu. Kołnierzyki naprzykład nosimy zawsze kupowane po sklepach, gdyż są ładniejsze, a te, które same haftujemy, walają się po szufladach. I co tu robić? proszę!
— A jakżebyś pani pracowała? — zagadnęła mię Zenona.
Zmieszałam się bardzo, bo pojęcia moje o pracy były czysto teoretyczne, przelotne tylko i sama nie wiedziałam z razu jak odpowiedziéć na zapytanie. Po chwili jednak namysłu odpowiedziałam z determinacyą:
— Nauczyła-bym się szyć suknie i szyła-bym je sobie sama; odebrała-bym od panny apteczkowéj kluczyki i wydawała-bym ze śpiżarni; wyszukała-bym ze dwoje ubogich dzieci i uczyła-bym je czytać.
Towarzyszki moje popatrzyły na mnie ze zdziwieniem i zdawały się zastanawiać nad tém, co powiedziałam. Ja także zamyśliłam się głęboko i wszystkie trzy, zwolna i ze spuszczonemi głowami, postępowałyśmy wzdłuż lipowéj alei.
W końcu, dręczona tłumem myśli, ozwałam się:
— Widzę, żeście panie, mimo małéj różnicy wieku, daleko więcéj ode mnie świadome życia i obyczajów, jakim ludzie ulegają na świecie. Ja zaś z natury méj jestem ciekawą, nie bierzcie-ż mi więc za złe, że was osypuję pytaniami, i powiedzcie mi jeszcze, co ma uczynić panna, któréj nudno i ciasno w granicach cudzą wolą zakreślonych, a która dla zwyczaju przestąpić ich nie może?
— Wyjść za mąż — odpowiedziała zupełnie seryo Zenona.
— Jakto! — zawołałam — wyjść za mąż dlatego tylko, aby przestać się nudzić?
— Ażeby być swobodną — dokończyła młoda panna S.
Zdziwiła mnie ta odpowiedź niewymownie; Emilia wzięła mię za rękę.
— Pani jesteś tak szczerą, tak otwartą, od razu widać to z twojéj twarzy. Jestem także pewna, że masz bardzo dobre serce, widać to z twoich oczu. Bądźmy przyjaciółkami, pokochałam cię od piérwszego spojrzenia!
Pocałowała więc mię w twarz serdecznie.
— I ja także poczułam dla pani żywą sympatyą — rzekła Zenona. — Jesteś tak jakoś niepodobna jeszcze do nas!
Ostatnie słowa wymówiła z dziwną intonacyą w głosie.
Uścisnęłyśmy się wzajemnie.
— Mówmy sobie po imieniu — rzekła Emilia.
— Dobrze, Emilko! — zawołałam uradowana.
W uścisku dwóch sióstr, jakim mię obdarzyły, poczułam dobroć i serdeczne ciepło i tém więcéj żałowałam je, że się tak srodze nudziły i że spostrzegłam kilka razy w ich twarzach przeglądający smutek.
Wracałyśmy z przechadzki dobrze już poprzyjaźnione, ale, gdy tylko przestąpiłyśmy próg salonu w obu siostrach znowu nagła zaszła zmiana. Zesztywniały, ochłodły i, ze spuszczonemi powiekami, jak wprzódy, wyprostowane, usiadły na fotelach. Matka moja z niezmierną uprzejmością częstowała panią S. i obie panie bezprzestannie zamieniały między sobą czułości i komplementa. Obok tego uważałam, że matka moja kilka razy zatrzymywała wzrok swój na obu pannach S., a potém przeniosła go na mnie i w oczach jéj błysnęło zadowolenie.
Pani S. również przenosiła wzrok ze mnie na swoje córki, ale w spojrzeniu jéj coraz żywsza malowała się złośliwość, a na czole gromadziły się chmury, które daremnie rozpędzić chciała przymuszonéj uprzejmości uśmiechem.
Zastanowiłam się nad tą grą fizyognomii dwóch pań i zrozumiałam ją. Matka moja znajdowała mię ładniejszą od panien S. i cieszyła się; to samo spostrzeżenie w tłumiony ale widzialny gniew wprawiało ich matkę. Dlaczegóż więc te panie, rywalizujące z sobą i nie lubiące się widocznie, objawiały tyle wzajemnéj czułości i ugrzecznienia?
Postanowiłam zapytać o to matkę po wyjeździe gości. Po herbacie matka moja poprosiła panny S. aby coś zagrały. Emilia usiadła przy fortepianie i furioso zagrała jakąś wojenną fanfarę. Gra jéj była wyraźnie wymęczona, bez czucia i pojęcia sztuki, nie było w niéj umiejętności ni talentu. Powstała od fortepianu z twarzą zaczerwienioną, jak burak. Wyglądała, jak tylko co zdjęta z łoża tortur.
Pani S. wycedziła prośbę, abym z kolei i ja zagrała. Miałam już powstać i spełnić jéj żądanie, gdy nagle myśl mi przyszła, że nie dobrze będzie, jeśli we własnym domu grą daleko lepszą i umiejętniejszą upokorzę niedołężną muzykę Emilii. Nie wiem zresztą dlaczego, ale zdawało mi się, że ona sama obawiała się tego i z pewnym niepokojem przenosiła wzrok swój ze swéj matki na mnie. Za nic w świecie nie chciała-bym wyrządzić jéj przykrości i naprędce wymówiłam się przed panią S. bólem ręki. Emilia spojrzała na moje ręce, które wyglądały zupełnie zdrowo, a potém długo popatrzyła na mnie. Spotkałam się z tém jéj spojrzeniem i wydało mi się, że była w niém czułość i wdzięczność. W oczach zaś pani S. błysnął wielki tryumf. Sądzę, że owéj chwili była pewną, iż albo wcale grać nie umiem, albo gram niedołężniéj jeszcze od jéj córki. Wkrótce pani S. powstała z kanapy, żegnając się z moją matką. I znowu posypał się z obu stron grad komplementów, czułości, upewnień najszczerszéj przyjaźni i sympatyi, a temu wszystkiemu towarzyszyły złośliwe spojrzenia pani S. i dwuznaczny uśmiech mojéj matki. Zdawało-by się, że w tych dwóch osobach, ściskających sobie ręce i rozczulających się wzajemnie, były cztery osoby. Dwie kochały się nad życie, a dwie niecierpiały się z całego serca. Panny S. w obliczu swéj matki pożegnały się ze mną z wymierzoną i wyważoną etykietalną czułością, ale gdy odwróciła się, Emilia objęła mię ramieniem i serdecznie pocałowała w usta kilka razy. I znowu w jednéj osobie pokazały się mi dwie osoby. Jedna była sztywna i wyrachowana salonowa panna, druga dobra, ciepła i serdeczna dziewczyna.
Matka moja patrzyła przez okno, dopóki kareta nie zniknęła za bramą, potém rzuciła się na kanapę jakby po wielkiém zmęczeniu, i wyrzekła z szerokiém ziewnięciem:
— A cóż za nieznośna, nudna i napuszona osoba, ta pani S.!
Patrzyłam na nią zdziwiona i zmartwiona zarazem, lubo sama nie wiedziałam, jaki był powód przykrości, którą poczuwałam. Matka moja mniéj jakoś piękną, niż zwykle, wydawała mi się w téj chwili. Instynktowy wstręt czułam dla jéj dwulicowości, którą w niéj spostrzegłam. Usiadłam przy niéj i ozwałam się nieśmiało:
— Moja mamo, wytłómacz mi pewną rzecz, któréj nie rozumiem.
— Cóż takiego? — zapytała, otaczając mię czule ramieniem.
Ośmielona jéj pieszczotą, mówiłam daléj:
— Powiedz mi, dla czego okazywałaś tyle serdecznéj czułości dla pani S. i mówiłaś jéj tak wiele miłych rzeczy, skoro jéj nie lubisz, a towarzystwo jéj znajdujesz przykrém i uciążliwém?
Matka moja uśmiechnęła się.
— Moje dziecko — rzekła — pani S. zajmuje w świecie taką pozycyą, że, chcąc nie chcąc, trzeba być dla niéj czułą i uprzedzającą.
— Więc czułość twoja, moja mamo, zwracała się do pozycyi pani S., nie do jéj osoby?
— Naturalnie.
— Więc to pozycya pani S., a nie ona sama, siedziała tu na téj kanapie, jadła konfitury i słuchała komplementów, jakie jéj mówiłaś?
Zaśmiała się moja matka i żartobliwie uderzyła mię po twarzy.
— Naturalnie, moje dziecko — odrzekła — bo i któż chciał-by męczyć się nieznośną obecnością, pani S., gdyby nie posiadała w świecie takiéj, jaką posiada, pozycyi!
— A więc — spytałam jeszcze — gdyby pozycya jéj była jeszcze dwa razy wyższą, miała-byś, mamo, obowiązek być dla niéj dwa razy grzeczniejszą.
— Tak-by nakazywał zwyczaj, moja droga.
— Jaki to, moja mamo, nierozsądny i niesprawiedliwy zwyczaj! — zawołałam prawie z oburzeniem.
Moja matka długo na mnie patrzyła.
— I cóż cię w nim tak razi? — zapytała po chwili.
— Udawanie, kłamstwo, niesprawiedliwość — odrzekłam żywo. — Boć skoro grzeczność nasza i czułość ma w objawach stosować się do pozycyi tych, którym je okazujemy, to już choć-byśmy, nie wiem jak, żywe mieli uczucie względem nieposiadających takiéj pozycyi, musieli-byśmy znajdować się z nimi obojętnie. A jeżeli osoba, niżéj położona w świecie, tysiąc razy lepszą jest od téj, która wyżéj od niéj stoi? A jeśli ta, która stoi wyżéj, jest nam niesympatyczną, więc mimo to mamy dla piérwszéj chłód, dla drugiéj czułość objawiać, kłamać i nie oddawać ludziom słuszności na pozór, gdy ją przecie w sercach naszych uznajemy? Nie, moja matko, ja chyba do tego zwyczaju nigdy zastosować się nie potrafię!
Gdy to mówiłam, matka moja uważnie mi w twarz patrzyła. Dwie fałdy na jéj czole stały się znów głębszemi i znowu smutek zagrał w oczach.
— Szkoda mi ciebie — wyrzekła z cicha — tyś dla lepszego świata stworzona! Gdy pożyjesz dłużéj, powiędną te śliczne kwiatki, których teraz masz pełne serce. Posłuchaj! każda prawie z nas wchodzi w świat z takim wonnym bukietem naiwnych uczuć i idealnych wyobrażeń. Ale potém listek po listku opada z bukietu i więdnie, aż zostaje nam w końcu pęk nagich łodyg, któremi po utracie kwiatów pocieszać się musimy. Twoje naiwne i instynktowe pojęcie o prawości w stosunkach z ludźmi, to jeden z kwiatów, składających twój świeży jeszcze bukiet; moja czułość dla pozycyi pani S. to łodyga, która mi po takim samym kwiecie została.
— I cóż to było, co zdmuchnęło listki z twego kwiatka, mamo, a pozostawiło ci w ręku nagą łodygę? — spytałam, tuląc się do niéj.
— Życie i jego konieczności... świat i jego zwyczaje... — odpowiedziała zwolna i, pocałowawszy mię w czoło, odeszła.
Życie! świat! ależ ja myślałam, że one właśnie dadzą mi najpiękniejsze kwiaty, a nie odbiorą mi tych, które już posiadała! — Życie! świat!... oneż-to nauczyły moję matkę uśmiechać się z czułością do tych, których nie lubi? Oneż-to wyryły te dwie zmarszczki na jéj piękném czole, a w oczy jéj wrzuciły smętne iskry, które w nich migotały niekiedy? Jakaż więc tajemnicza a smutna potęga leży w tych dwóch wyrazach, które oczom młodéj, niedoświadczonéj dziewczyny przedstawiają symbole i obietnice nieopisanych piękności, niewyczerpanych radości? Życie i świat! te zaczarowane zamczyska, piętrzące się w wyobraźni młodéj, cudów nieznanych pełne, te krainy o tajemniczych, niedoścignionych okiem przestrzeniach, w których młode serce śni raj pierwotny ludzkości, byłyż-by podobne do tych Sfinxów starożytnych, o których mi mówiono, że zdaleka wędrówce biorą je za bóztwa, a gdy się zbliżą, widzą... potwory?
Z głową niespokojnych pytań pełną, odeszłam do mego pokoju. Tam, zanim usnęłam, białe światło lampy rysowało przede mną po ścianach drżące kielichy lilii śnieżnych, które chwiały się pod tchnieniem czegoś niewidzialnego i listek po listku traciły stopniowo ze swojéj wspaniałéj, srebrzystéj korony. W pół senném marzeniu, widziałam posadzkę zasłaną kwiatami, które w moich oczach więdły i umierały, a mnie żal zdejmował za niemi wielki... podnosiłam w górę oczy i zdawało mi się, że widzę nad sobą niebo wieczorne, a rozsiane po niém gwiazdy złote bladły, nikły, umierały tak, jak owe kwiaty rozsiane po ziemi...
Smutno mi było.

IX.

Kiedym się zbudziła, zobaczyłam stojącą przy mnie moję matkę z listem w ręku.
— Wstawaj, śpioszku — rzekła, całując mię w czoło — zadzwoń na twoję garderobianę i ubierz się żwawo. Otrzymałam od moich ciotek list bardzo naglący, abyśmy dziś jeszcze przyjechały do Rodowa. Po wczesném więc śniadaniu wyjedziemy.
Zerwałam się na równe nogi; ani mi już w myśli postały wczorajsze rozmyślania i sen, który był ich następstwem.
Miałyśmy jechać do Rodowa, a więc tam, gdzie był kuzynek Franuś! Zobaczę go więc po trzech tygodniach niewidzenia! Serce uderzało mi radośnie. Matka moja, powiedziawszy mi jeszcze, abym wzięła z sobą stosowny zapas ubiorów, bo zabawimy w Rodowie tydzień lub dłużéj, wyszła, a ja coprędzéj uchyliłam sztory. Strumienie światła wpłynęły do pokoju przez okna, wychodzące na ogród.
Dzień był prześliczny; młode listki, operlone rosą, złociły się od słońca, roje ptaków świergotały w bzowych i jaśminowych zaroślach. Podniosłam w górę oczy i zobaczyłam błękitne sklepienie bez żadnéj chmurki, a na niém słońce poranne, z którego wychodziły snopy światłości olśniewającéj. Od tego słońca, od tego nieba, od tego świergotu ptaków, od téj zieleni, brylantami rosy błyszczącéj, wpłynęła w pierś moję pogoda niezmącona; szczęście jakieś, radość, poryw do życia ogarnęły mię całą, krew szybko krążyła w moich żyłach, bijąc w twarz rumieńcami.
Otworzyłam okno i, pełną piersią chłonąc w siebie wonne powietrze, zawołałam, składając ręce: — O jakże pięknym jest świat, jak radośném jest życie!
Na klombach kwitły jeszcze białe narcyzy; przypomniały mi one żywo Franusia. Za godzin kilka zobaczę go, pomyślałam i poskoczyłam do taśmy od dzwonka; kiedy służąca weszła, siedziałam już przed toaletą, orzucona penioarem, z rozpuszczonemi włosami.
— Zosiu! — rzekłam do niéj — uczesz mię dziś, jak umiész najpiękniéj i tak, jak mi najwięcéj do twarzy.
— Uczeszę panienkę w angielskie loki — odrzekła; a po godzinie kasztanowate włosy moje kręcącemi strumieniami opływały mi ramiona. Zosia przepięła je lekko w górze złotą przepaską i przyniosła mi długą powłoczystą suknią z białego kaszmiru.
Gdy w tym stroju stanęłam przed moją matką, popatrzyła na mnie z widoczném zadowoleniem i rzekła żartobliwie:
— Ani chybi, że zawrócisz głowę temu biednemu Franusiowi. Proszę cię, postępuj z nim uważnie, bo to dobry chłopiec, i żałowała-bym go, gdyby naprawdę tobą się zajął. Mógł-by przez to ucierpiéć, a i ciebie ludzie-by ogadali.
Po wczesném śniadaniu zajechała leciuchna czterokonna karetka i bryczka, mająca zabrać pannę służącą z pakunkami. Byłam tak uradowana podróżą i tak zajętą wyborem kapelusza, rękawiczek, okrycia i parasolki, że zapomniałam pożegnać się z moją Binią. Na ganku dopiéro przypomniałam sobie o tém, ale nie było już czasu do poprawienia mego błędu, bo matka moja siedziała już w karecie. Wskoczyłam do powozu i, spuściwszy szybę, spojrzałam na okno pokoju mojéj piastunki. Oczy moje spotkały się z jéj wzrokiem. Patrzyła na mnie przez okno łagodnie, ale i smutnie. Posłałam jéj ręką pocałunek, odpowiedziała mi takim samym gestem, a mnie większy jeszcze żal i wstyd przejął. Powóz ruszył z miejsca, a ja pomyślałam, czyliż-by moje przywiązanie do Bini było także jednym z tych kwiatów, z których świat i życie mają listki odmuchać, zostawiając mi po nim nagą łodygę.
Drobny ten na pozór wypadek zmącił moję poranną radość, nie mogłam pozbyć się wyrzutu sumienia i zapomniéć smutnego wyrazu twarzy, z jakim Binia patrzyła na mnie odjeżdżającą od niéj bez pożegnania.

X.

Kareta szybko się toczyła, za oknami przesuwała się bardzo malownicza okolica, urozmaicona mnóztwem, jakby w ramy ujętych, obrazów. Patrzyłam całą mocą wzroku i zachwycałam się; matka moja siedziała w głębi karety nieruchoma i zamyślona.
— Jakaż cudowna okolica! — zawołałam w końcu, uniesiona zachwytem, — jak te piękne obrazki szybko zmieniają się i niby w panoramie następują jeden po drugim! Tylko co było wzgórze, a tu już równina z ciemniejącym w oddali lasem, po niéj następuje cmentarz, tak rzewnie ocieniony zwisłemi gałęźmi brzóz płaczących, a tam znowu szarzeje kościołek wiejski, albo na wzgórzu rozłożona wioska roi się pracującym ludem i kłęby ozłoconego słońcem dymu posyła pod błękitne sklepienie!
Matka moja uśmiechała się poważnym uśmiechem i po chwili odrzekła:
— Tak samo dzieje się i w życiu ludzkiém. Człowiek idzie przez świat i coraz w innych znajduje się miejscach, i coraz nowe napotyka obrazy, a pragnie, aby one były ciągle coraz piękniejsze i świetniejsze. Jak nas w téj chwili dzielna czwórka koni, tak człowieka los jego unosi daléj a daléj, a on nigdzie zatrzymać się nie chce, bo śni mu się o najcudowniejszém miejscu, do którego pędzi go wyobraźnia. Aż najczęściéj staje się tak, że zamiast do tego wyśnionego najcudowniejszego miejsca, człowiek przybywa na pustą piaszczystą wydmę, na któréj zatrzymuje się wóz jego przeznaczeń i kończy się droga, tak pięknych a rozmaitych pełna obrazów.
Gdy matka moja to mówiła, uważałam, że fałdy, rysujące jéj czoło, zagłębiły się nieco. Wyraźnie smutna jakaś myśl podyktowała jéj te słowa. Myślałam przez chwilę, potém rzekłam:
— Moja mamo! zdaje mi się, że każdy z takich przez świat wędrowców najlepiéj-by uczynił, gdyby raz stanowczo wybrał sobie jedno z pięknych miejsc, które przebywa, i na niém zatrzymał wóz swoich przeznaczeń. Posiadał-by, zamiast wydmy, albo wzgórze, opromienione słońcem, albo dolinę, ocienioną drzewami i ochłodzoną wodami strumienia.
Matka moja uważnie na mnie spojrzała. Zdawało mi się, że podejrzewała moje słowa o myśl ukrytą.
— Na wzgórzu może być za gorąco, w dolinie za chłodno — odrzekła zwolna; — człowiek nie chce się pogodzić z małemi dolegliwościami, które tam napotyka, idzie daléj, aby znaléźć sobie miejsce, do raju podobne, a wtedy, zamiast raju, znajduje najczęściéj pustynią piaszczystą, na któréj i skwar słoneczny dopieka, i wichry ostre wieją. Pragnął-by może wrócić, ale już bywa... za późno!
Patrzyłam z uwagą na twarz mojéj matki, gdy to mówiła. Fałdy na jéj czole stały się jeszcze głębszemi, a w oczach zagrał smutek. Spuściła powieki i znowu stała się milczącą i nieruchomą.
Tłum myśli mię opanował.
Spojrzałam na moję matkę: była bardzo piękna w swoim płaszczu z czarnego aksamitu i z ciemném piórem, które ocieniało jéj czoło. Nie, nie jest jeszcze zapóźno! — zawołałam w duchu i jak błyskawica przemknęła mi się przez głowę myśl: dla czegóż-by rodzice moi nie mieli pogodzić się i połączyć z sobą na nowo?
Na myśl tę serce poskoczyło mi w piersi radośnie.
W téj chwili matka moja zwróciła się do mnie i rzekła:
— Niestosowną do podróży zrobiłaś koafiurę, Waciu; wiatr ci włosy rozwiewa i przyjedziesz do domu ciotek rozczochrana.
Spadłam z obłoków. Smutek całkiem zniknął z jéj oczu, fałdy wygładziły się na czole, uśmiechała się do mnie pogodnie i niedbale poprawiała mi rozwiane wiatrem angielskie loki.
— Nie — pomyślałam — matka moja nie do siebie stosowała wyrzeczone przed chwilą słowa. Niéma w niéj żalu za miejscem, które u boku ojca mego opuściła dobrowolnie!
Westchnęłam i zasunęłam się w głąb’ karety. Migocące za oknami powozu krajobrazy przestały mię zajmować; myślą pobiegłam w kraje dalekie, kędy samotny, szeroką ode mnie przegrodzony przestrzenią, po szczytach gór Alpejskich i po falujących szybach oceanu wędrując, uczył się mój ojciec rozumiéć Boga.

XI.

Wjechałyśmy na dość wysoką górę, a z niéj roztoczył się przed nami widok prześliczny. Wysunęłam głowę przez okno i patrzyłam.
W środku doliny, którą zewsząd otaczały wzgórza różnych kształtów i wielkości, stał dwór starożytny, obszerny, widocznie bogaty, bo kosztownemi otoczony sztachetami, z rozległym parkiem, którego zieloność stała za murowanym domem, jak nieruchoma wysoka ściana. Z za parku, na najwyższém ze wszystkich wzgórzu, widniał dość duży, murowany kościół; z innéj strony wązka bystra rzeka wypływała z jakiéjś niby pomiędzy dwiema górami rozpadliny i śród ciemnych jodeł, rozrzuconych po jéj brzegach, wielkim pędem w kilku zwrotach okręcała się po dolinie.
— Cudowne miejsce! — zawołałam.
— To Rodów! — odpowiedziała mi matka.
Więc babki moje cioteczne w tak piękném mieszkają miejscu! jakże dziwnie wydawać się muszą ich szelesczące ogony u sukien przy szmerze téj rzeki, i czepce, o krochmalnych koronkach, przy tych szczytach wzgórz zielonych! Uśmiechnęłam się do téj mojéj myśli. Na sercu znowu mi było pogodnie i radośnie. Pomyślałam sobie, że już tak blizko znajduję się kuzynka Franusia! Kareta zjeżdżała z góry prędko, coraz prędzéj, a serce moje uderzało mocno, coraz mocniéj. Tuż, tuż staniemy przed gankiem. Jak téż to Franuś wybiegnie na nasze powitanie, portyerę otworzy, rękę mi poda z radością w błękitnych oczach! Jakie téż będzie piérwsze słowo, którém do mnie przemówi i co mu odpowiem? A babki? babki? toć nie widziały mię od lat dziewięciu? Jak znajdą mię teraz, jak się im spodobam?
Stanęliśmy przed gankiem. Zamiast Franusia, w drzwiach domu ukazał się wysoki i brodaty lokaj w czarnéj liberyi ze srebrnemi galonami i, uroczyście zstąpiwszy ze wschodów, otworzył portyerę karety.
Kuzynka nie było.
Wbiegłam za matką moją na ganek i zapuściłam wzrok niecierpliwy w głąb’ obszernego i ozdobnego przedpokoju.
I tam kuzynka nie było.
Weszłyśmy do sali jadalnéj z ciemnemi ścianami, długiéj, jakby przepaścistéj; obiegłam wzrokiem wszystkie jéj kąty.
I tu kuzynka nie było.
Miałam takie poczucie, jakby mi taflę lodu przyłożono do serca. Znalazłam się w wielkim salonie, bardziéj długim niż szerokim, który, przez tę nieprawidłowość form, wyglądał nakształt olbrzymiéj szuflady. Salon ten przerzynał dom w całéj jego szerokości, miał więc okna przeciwlegle do siebie położone i tak ocienione drzewami, że śród dnia był pogrążony w pół zmroku. Ciężkie firanki z ponsowego aksamitu, oszyte ciężką złotą frendzlą, opadały na szyby, bardziéj jeszcze tamując drogę dziennemu światłu. Szczególne umeblowanie salonu od razu uderzyło moje oczy. Pod każdą z dwóch ścian podłużnych stało po dwie jednostajne kanapy, pod temi czterema kanapami były rozesłane cztery zupełnie jednostajne dywany, a na dywanach, stało po sześć foteli, w zupełnie jednostajnym ustawionych porządku. Pomiędzy temi fotelami stały jednostajne stoliki, dźwigające cztery jednostajne lampy. Resztę przestrzeni, znajdującéj się pod ścianami, zajmowały krzesła rzędem ustawione. Ściany miały staroświeckie obicie błękitne, w złote gwiazdy; od sufitu spuszczał się ciężki żyrandol.
Tchu mi zabrakło w piersi, gdy weszłam do tego półciemnego salonu. Byłam pewna, że ktoś mię włożył w szufladę i zasunął do komody. Obiegłam jednak salon szybkiém wejrzeniem. Kuzynka w nim nie było.
W przyległym pokoju dał się słyszéć szelest dwóch ciężkich sukien jedwabnych, rozchyliła się portyera i babki moje stanęły w progu.
Jakkolwiek duszno mi się zrobiło, przestępując próg salonu moich babek, nie mogłam oprzéć się artystycznemu wrażeniu obrazka, który się mi przedstawił. W ramach, utworzonych z ponsowéj o złotych frendzlach firanki, stały dwie stare kobiety jednostajnego wzrostu, wysokie, szczupłe, wyprostowane, w długich sukniach z ciężkiéj czarnéj materyi i takich samych mantylkach, zdobnych w szerokie, czarne koronki. Na tych poważnych, sztywnych nieco postaciach, były dwie głowy z blademi, ściągłemi twarzami, o delikatnych rysach, z czołami pooranemi mnóztwem zmarszczek, z blademi, dumnemi ustami, z zupełnie prawie białemi włosami, które w regularnych lokach opadały na skronie z pod czepców z prawdziwych białych koronek. Takież same białe koronki, w kształcie szerokich kołnierzy, otaczały ich szyje i spadały na ręce białe, delikatne, o długich, cienkich palcach. Stanęły w progu obiedwie i parę sekund patrzyły na nas, nie ruszając się z miejsca. Matka moja wzięła mię za rękę i żywo postąpiła na przód. Z wdziękiem, właściwym sobie, pocałowała w ramię obie swe ciotki, a potém wskazując na mnie, poleciła mnie ich sercu i łasce.
Utkwiły we mnie piwne i, mimo wieku, piękne jeszcze oczy, i podały mi do pocałowania białe swe ręce.
Po dopełnieniu téj ceremonii, babki moje usiadły na jednéj z czterech jednostajnych kanap, matce mojéj i mnie wskazując gestem miejsca na fotelach. Tak uderzyły mię postacie moich babek, że, przypatrując się im, nie słyszałam rozmowy, jaką prowadziła z niemi moja matka. Wiedziałam o tém, że jedna z nich była od lat wielu wdową, a druga nigdy zamężną nie była; że jednéj z nich było na imię Hortensya, drugiéj Ludgarda. Ale na piérwszy rzut oka były tak do siebie podobne, a przytém tak jednostajnie ubrane, że zakłopotała mię myśl, jak je na przyszłość rozróżniać będę.
Na szczęście spostrzegłam, że u jednéj z nich wysuwały się z każdéj strony czepca po trzy siwe loki, u drugiéj po cztery. Chodziło więc tylko o to, jak było na imię jednéj, a jak drugiéj. Ale pomyślałam, cóż będzie, jeśli którego dnia, którakolwiek z moich babek, odmieni liczbę swych loków? Nie rozróżniłabym już ich wtedy z pewnością. Zaczęłam się tedy bacznie przypatrywać, czy innéj jakiéj nie odkryję między niemi różnicy. I odkryłam, a nawet wielką i uderzającą.
Twarze moich babek, podobne do siebie rysami, różniły się niezmiernie wyrazem. Jedna z nich była dumna, zimna, z wązkiemi, pogardliwemi ustami i surowym przenikliwym, a twardym wzrokiem; drugą, przeciwnie, cechowała łagodność w połączeniu, z przyrosłym jakby do twarzy smutkiem, a pomimo sztywnéj postaci i podniesionego czoła, rozlewał się po niéj wyraz nieokreślonego jakiegoś moralnego przygnębienia. Piérwsza prowadziła rozmowę i wydawała się prawdziwą panią a władczynią wszystkiego, co ją otaczało, druga odzywała się rzadko i patrzyła przed siebie mało ruchomemi i myślącemi, ale dobremi i miękkiemi, oczyma. Uczułam się pociągniętą do drugiéj.
Zwróciłam uwagę na rozmowę matki mojéj z babkami, w nadziei, że coś o Franusiu mówić będą. Rozmawiały o pogodzie, drodze, wczorajszéj wizycie u nas pani S., a o nim nie było ani wzmianki. Siedziałam jak na mękach. Błękitne oczy kuzynka błąkały się wciąż przede mną, po ścianach między złotemi gwiazdami obicia, i taki mię żal ogarnął, że w ciszy mego serca, w saméj najdalszéj głębi mojéj myśli, szepnęłam sobie: doprawdy! chyba ja jego kocham!
W téj saméj chwili, jedna z moich babek, ta, która mówiła mało, a miała łagodne oczy i usta, wyciągnęła rękę i poruszyła srebrny dzwonek, stojący na stole. W drzwiach od jadalnéj sali stanął lokaj.
— Poprosić pana Franciszka! — rzekła moja babka.
Na te słowa poczułam silne ukłucie w sercu, a zarazem chęć do rzucenia się babce na szyję, ale zaledwie spojrzałam na jéj sztywną, surową suknią i biały czepiec, popęd ten ustał, a tylko czułam, że rumienię się po uszy. Szczęściem nikt na mnie nie patrzył, ja zaś patrzyłam na drzwi od jadalnéj sali, któremi byłam pewna, że nadejdzie Franuś. Po kilku minutach usłyszałam w istocie śpieszny chód jego i upragniony mój kuzynek wszedł do salonu.
Wydało mi się, że razem z jego wejściem świetléj i ciepléj zrobiło się w ogromnéj szufladzie. Lód spadł mi z serca i piérwszy raz od wejścia mego tutaj odetchnęłam swobodnemi piersiami.
Zaledwie jednak rzuciłam okiem na kuzynka, który, aby dojść do nas, musiał przebyć szufladę w całéj jéj długości, zdziwiłam się bardzo. Postępował krokiem nie tak swobodnym, jak zwykle; przeciwnie, cała jego postać nacechowana była przymusem i zmieszaniem. Na twarzy jego, zamiast zwykłéj otwartości i pogody, zobaczyłam ten sam przymus i zmieszanie. Od samych drzwi patrzył tylko na moje babki, a na mnie, widziałam, że rzucił tylko w progu przelotne wejrzenie. Wprawdzie widziałam, że przy wejrzeniu tém oczy jego błysnęły tak, że przy nich pogasły złote gwiazdy obicia, ale za to potém straciły nagle swą świetną barwę i stały się niepewne jakieś, niby zalęknione. Czemu on na mnie nie patrzy? — myślałam sobie, gdy Franuś zbliżał się do kanapy. Na to-żem tak ślicznie się uczesała i wyglądała go tak niecierpliwie? Kuzynek pocałował z kolei w rękę obie ciotki swe i moję matkę, a mnie skłonił się tylko ze spuszczonemi oczyma.
Ubodło to mię znowu; u nas zawsze mi rękę do uścisku podawał i to kilka razy na dzień, jak się ku temu najmniejsza wydarzała sposobność. Czy obrażony na mnie? ale za cóż? Czy nie chce już być ze mną w przyjaźni? pomyślałam znowu. Tymczasem kuzynek stanął za jednym z foteli, obie ręce oparł o poręcz i miał minę człowieka, który nie śmie usiąść.
— Usiądź, Franusiu! — rzekła moja babka z łagodniejszemi oczyma.
Usiadł, ale na samym brzeżku fotelu, z ciągle jednostajnie nieśmiałą miną. Coraz więcéj byłam zdziwiona. Gdzież podział się pewny siebie i pełen zręcznych ruchów układ mego kuzyna? Spojrzałam na moję matkę i zobaczyłam, że patrzyła na Franusia pełném dobroci spojrzeniem, w którém malowało się pewne współczucie.
— Jakżeś przebył podróż od nas do Rodowa? — spytała, jakby chcąc go wciągnąć w rozmowę.
— O, dziękuję cioci! bez żadnego złego wypadku — odparł Franuś i umilkł znowu, a oczy trzymał stale utkwione w dzwonek, stojący na stole.
Gdzież się podziała jego rozmowność i dowcip w odpowiedziach? przemknęła mi się myśl i znowu popatrzyłam na kuzyna, którego postawa przypominała mi bojaźliwe pensyonarki przy examinach, i wydawał mi się prawie brzydkim. Przytém zdjęła mię jakaś litość nad nim. W istocie miał minę prawdziwie wzywającą miłosierdzia.
Babki nie zwracały wcale uwagi na Franusia i zaczęły znowu rozmawiać z moją ukochaną matką. Po chwili spostrzegłam, że oczy jego oderwały się od dzwonka, przeszły na lampę, z lampy na ścianę, ze ściany na wysoką poręcz fotelu, na którym ja siedziałam, i po odbyciu téj podróży naokoło świata, zatrzymały się w miejscu, do którego dążyły, t. j. na mojéj twarzy. Jednocześnie stały się znowu bardzo błękitne, jakiemi widywałam je zawsze.
Pochwyciłam tę chwilę i odezwałam się:
— Jakże pięknie położony jest Rodów! — i mówiłam daléj o moim zachwycie nad piękną doliną, którą przy wjeździe oglądałam ze wzgórza. Im więcéj mówiłam, tém więcéj pogodniały oczy Franusia, zniknęło uprzednie jego zmieszanie, nie spuszczał ze mnie wzroku i uśmiech zaczął igrać na jego ustach.
Gdy skończyłam mówić, rzekł:
— O, jak kuzynka umiész odczuwać piękność natury! Jak żywemi skreśliłaś słowami krajobrazy, otaczające Rodów! Są one w istocie prześliczne. Ja, co się tu wychowałem, znam każdy kątek okolicy, jak rodzinne miejsce. Lubię o wschodzie dnia wchodzić na wzgórze i patrzéć, jak piérwsze promienie słońca przeglądają się w błękitnéj rzece, albo szeroko spozierać na ciemny bór sosnowy, pomiędzy którym...
Nagle urwał, bo usłyszał głos jednéj ze swoich babek, zwrócony do niego.
— Franusiu — mówiła — idź do pokoju mego i przynieś mi koszyk z robotą.
Twarz jego z ożywionéj i pełnéj zapału, jaką była, gdy mówił do mnie, stała się znowu nieśmiałą i zmieszaną.
Zerwał się na równe nogi, poskoczył i zniknął za portyerą.
Po kilku sekundach przyniósł srebrny koszyk, pełen białéj bawełny, postawił go przed ciotką i usiadł znowu na brzeżku fotelu.
Babka moja uchyliła nieco koronkowe mankiety, które jéj opadały na ręce i, prowadząc daléj rozmowę z moją matką, zaczęła wydobywać z koszyczka robotę, która składała się z milionowych drobnych cząsteczek. Były to tak zwane frywolitki, to jest gwiazdeczki, kółeczka, gzygzaczki, pajączki, wyrabiane za pomocą specyalnych mikroskopijnych narzędzi z najcieńszéj bawełny, jaka exystuje na tym świecie. Cienkiemi palcami białych swoich rąk rozwijając powoli jeden z kłębków, babka moja poraz piérwszy zwróciła się do mnie:
— A Wacia czy lubi robótki? — spytała.
Uderzył mię ton jéj mowy oschły i wyniosły. Wprawdzie niewielką byłam amatorką ręcznych robót i powiedziałam to, bo nie widziałam powodu, dla czego-bym nieprawdę mówić miała. Babka moja utkwiła we mnie swoje piwne dumne uczy i rzekła:
— To bardzo źle; panna dobrze wychowana powinna zajmować się robótkami, wyszywaniem na kanwie, haftem.
Babka moja zwróciła się do mojéj matki i mówiła daléj:
— Powinnaś, Matyldo, przyzwyczajać Wacię do ręcznych robót; postaw w jéj pokoju krosienka z napiętą kanwą i każ pannie służącéj przerysować dla niéj z żurnalu deseń na kołnierzyk.
— Przyznam się kochanéj cioci — odpowiedziała moja matka z uśmiechem — że sama nigdy nie byłam amatorką robót ręcznych i nie widzę, na co-by one były tak konieczne.
— Jakto? — przerwała babka — to nadaje kontenans młodéj osobie, w czasie naprzykład wizyty jakiego młodego człowieka. Jakże z nim będzie rozmawiała, skoro nie znajdzie punktu oparcia dla swoich oczu?
Tak mię zdziwiły te słowa, że odważyłam się nieśmiało wymówić:
— Kochana babuniu, dla czegóż-by młoda osoba nie miała patrzéć na tego, z kim rozmawia?
Babka ze zdziwieniem spojrzała na mnie, a w téjże chwili kłębuszek bawełny z rąk jéj wypadł i potoczył się pod kanapę. Drobny ten wypadek odebrał mi możność posłyszenia odpowiedzi babki, bo Franuś poskoczył z niezmierną żywością i upadł na kolana przed kanapą, dla wydobycia ztamtąd kłębuszka.
Gdy kłębuszek został już wydobyty z pod kanapy, babka wzięła mikroskopijne szczypczyki, mikroskopijne kółeczka i, owijając bawełną setnego numeru, prowadziła daléj przerwaną rozmowę:
— Otóż mówiłyśmy o robotach. Nieprzyzwoitém jest, aby dobrze wychowana panna siedziała w salonie z założonemi rękoma i mieszała się do rozmowy starszych, albo głośno wypowiadała swoje zdania. Najpiękniejszą ozdobą młodéj osoby jest skromność, a dlatego, aby módz zachować skromne ułożenie, konieczną jest w jéj ręku ręczna robótka. Takim jest zwyczaj, przyjęty w świecie, a ze zwyczajem nikomu rozmijać się nie wolno.
Ostatnie wyrazy babka moja wymówiła jeszcze oschlejszym, niż zwykle, tonem. W głosie jéj zabrzmiał twardy despotyzm. Cała ta rozmowa przykre na mnie sprawiała wrażenie. Matka moja, która patrzyła na mnie, musiała to spostrzedz, bo zaczęła mówić o czém inném. Ja zwróciłam się znowu do Franusia.
— Czy kuzynek wyjeżdżał w tych dniach w sąsiedztwo? — spytałam.
— O, nie — odpowiedział — ja rzadko wyjeżdżam w sąsiedztwo. Ciocia Hortensya jest wielką amatorką koni i z niechęcią widzi, gdy ich kto do podróży używa. Wychodziłem tylko parę razy na polowanie.
— Czy kuzynek znajdujesz w polowaniu tak szczególną przyjemność?
— W samém polowaniu, to jest w strzelaniu do zwierza, niewielką znajduję przyjemność, ale jest to przynajmniéj jakie takie zabicie czasu. Zresztą, gdzież można znaléźć milszą samotność, jak...
Znowu urwał nagle, bo druga babka przemówiła do niego:
— Franusiu, idź do mego pokoju i przynieś mi mój koszyk z robotą.
Porwał się z miejsca z takim samym, jak piérwszą razą, pośpiechem, poskoczył i przyniósł koszyczek, zupełnie podobny do piérwéj przyniesionego, z tą różnicą, że nie bawełną, ale włóczką był napełniony. Zaledwie jednak babka moja miała czas wydobyć z niego wielkie włóczkowe, wyrabiane szydełkiem kwadraty, gdy we drzwiach stanął galonowany lokaj z serwetą na ramieniu i uroczystym głosem wymówił:
— Podano do stołu.

XII.

Obiad był długi, sztywny, ceremonialny; dwaj lokaje na palcach chodzili około stołu, roznosząc półmiski; matka moja z właściwą sobie wprawą i dowcipem podtrzymywała rozmowę; ja w milczeniu siedziałam naprzeciw Franusia, który milczał także.
Po obiedzie, ceremonialnym porządkiem wróciłyśmy do salonu, babki moje i matka znowu zasiadły na kanapie, a ja z Franusiam zaczęłam chodzić po salonie.
— Powiédz mi, kuzynku — rzekłam półgłosem — jak na imię téj babci mojéj, która ma po trzy loczki z każdéj strony czépca, a jak téj, która ich ma po cztery?
Franuś, mijając kanapę, nieśmiałe wejrzenie rzucił na koafiury swych ciotek i rzekł:
— Piérwszéj jest imię Hortensya, drugiéj Ludgarda.
— Któraż jest wdową, a która panną?
— Ciotka Hortensya owdowiała przed trzydziestu blizko laty.
— Zdaje mi się — rzekłam — że babka Ludgarda musi być daleko lepszą od swéj siostry.
— Dlaczego kuzynce tak się zdaje?
— Bo ma łagodniejszy wyraz twarzy i mniéj mówi o posłuszeństwie dla zwyczajów.
Franuś uśmiechnął się. Zdawało mi się, że w tym jego uśmiechu zabłąkała się kropelka goryczy.
— Obie są bardzo dobre — odpowiedział.
Podobała mi się ta jego odpowiedź, z którą nie mogłam jednak się zgodzić. Babka Hortensya wcale mię nie pociągała do siebie, a frywolitki, które wyrabiała z wielką uwagą, poruszając swemi cienkiemi palcami, wprawiały mię w rodzaj osłupienia, graniczącego z przerażeniem. Wolałam już o wiele kwadraty babki Ludgardy.
Mimochodem spojrzałam w okno. Słońce zachodziło prześlicznie i różowemi promieńmi zaścielało aleę ze starych jodeł, ciągnącą się od ganku wzdłuż ogrodu. Posłyszałam świergot ptastwa i cichy szmer listków w gęstwinie, utworzonéj pod oknem z akacyi i jaśminu.
— Kuzynku, prowadź mię do ogrodu — zawołałam.
Na twarzy Franusia odmalowało się przerażenie.
— To niepodobna — odrzekł półgłosem — ciotki wzięły-by za złe, jeśli-byśmy sam na sam poszli do ogrodu.
Rozśmiałam się prawie głośno.
— Ależ to być nie może! — zawołałam — tak ci się tylko zdaje, kuzynku; bo i cóżby w tém złego było?
To mówiąc, zbliżyłam się do stołu, przy którym siedziały babki i, wziąwszy rękawiczki, zaczęłam je wkładać na ręce.
— Dlaczego-to Wacia wkłada rękawiczki? — spytała babka Hortensya — podnosząc oczy od frywolitków.
— Pójdę do ogrodu, moja babciu — odpowiedziałam.
Znowu utkwiła we mnie z bacznością swoje piwne oczy.
— Dobrze wychowana panna nigdy nie oddala się od starszych osób — wyrzekła z oschłą uroczystością. — Gdy my pójdziemy do ogrodu, natenczas i ty z nami pójdziesz.
Byłam zdumiona i zmieszana.
— Kochana babciu — rzekłam — w ogrodzie tak pięknie, mam wielką, ochotę przejść się...
— Ochota powinna ustąpić tam, gdzie idzie o zachowanie zwyczaju — odrzekła babka.
Znowu ubódł mię ten wyraz: zwyczaj, a ukłucie to poczułam silniéj, niż kiedy.
— Kochana babciu — ozwałam się — doprawdy nie rozumiem tego zwyczaju, który wzbrania mi przechadzać się po ogrodzie, i nie pojmuję, dlaczego miałabym się do niego stosować.
Z rąk babki Hortensyi znowu wypadł kłębuszek i potoczył się na ziemię, a kuzynek znowu rzucił się na kolana przed kanapą, aby go podnieść. Ale tym razem babka nie zwróciła już uwagi na tę dywersyą i rzekła do mnie:
— Uważam, że Wacia lubi rezonować. Otóż dobrze wychowana panna rezonować nie powinna, ale ślepo wierzyć w to, co mówią jéj starsze osoby i nie łamać sobie głowy nad zrozumieniem zwyczajów, które świat już raz uznał za dobre.
I znowu powiadano mi, że nie powinnam rezonować, to jest myśléć!
Poczułam w sobie bunt ducha, odrzuciłam ręką w tył moje loki, podniosłam głowę, miałam już na ustach wyraz nowéj protestacyi, gdy powstrzymało mię spojrzenie mojéj matki. Nic nie rzekłam, tylko obejrzałam się na kuzynka. Stał za mną ze spuszczonemi oczyma, z obwisłemi rękoma, jak student, któremu pan profesor burę daje. Dziwnie, strasznie nie podobał mi się w téj postaci. Zdawało mi się, że powinien coś był odpowiedziéć babce, że powinien był wymówić to słowo protestacyi, które zamarło na moich ustach, powstrzymane ze względu na matkę; że powinien był słowem wywalczyć dla mnie swobodę przejścia się po ogrodzie. Patrzyłam na jego nieśmiało spuszczone powieki i pochylone czoło i czułam, jak w sercu mojém, chwiejący się już przez dzień cały, opadał jeden z listków, składających kwiatek mojéj dla niego sympatyi. Rozpoczęliśmy znowu we dwoje naszę monotonną przechadzkę po salonie. Zaczęłam opowiadać Franusiowi o wizycie u nas pani S. i jéj córek.
— Jakże się kuzynce podobały te panie? — zapytał.
— Matka wcale mi się nie podobała — odrzekłam — a córki wydały mi się sympatycznemi, mianowicie starsza, Emilia.
— Tak — odpowiedział Franuś — panna Emilia ma bardzo dobre serce.
— Zkąd o tém wiész, kuzynku.
— Była ona raz na pewnym wieczorze — mówił — gdzie znajdowało się mnóztwo bogatych i bardzo pożądanych młodych ludzi; między nich wmieszał się pewien chłopak ubogi, mało znający towarzystwo, w jakiém się znalazł. Nikt do niego nie mówił, nikt się nim nie zajmował, stał w kącie, gdy inni bawili się wesoło, i rozmyślał nad smutném swém położeniem w świecie. Otoż panna Emilia piérwsza przemówiła do niego, wyprowadziła z kąta, wciągnęła do zabawy i tak się nim przez cały wieczór zajmowała, że ubogi młody człowiek poczuł dla niéj wdzięczność serdeczną.
Kuzynek mówił to ze spuszczonemi oczyma i parę razy głos mu zadrżał. Byłam pewna, że owym ubogim młodym człowiekiem, czującym wdzięczność dla panny Emilii, był on sam.
Kwiatek mojéj sympatyi dla kuzynka, choć był już utracił jeden ze swych listków, poruszył się jednak żywo i natchnął mię temi słowami:
— A może téż panna Emilia nie samém dobrém sercem była powodowana, postępując tak z tym młodym człowiekiem?
— A czém-że by inném powodować się mogła? — zapytał.
— Może miała dla niego żywszą niż dla innych sympatyą? — rzekłam żartobliwie.
Rumieniec wytrysnął na twarz Franusia. Podniósł na mnie oczy, które były w téj chwili bardzo wymowne i zwolna zapytał:
— Czy kuzynka naprawdę przypuszcza, że bogata panna może miéć żywszą sympatyą dla ubogiego człowieka?
Ukłuło mię to pytanie i ton, jakim wymówił je kuzynek, a w którym znowu drżała kropla goryczy. Podniosłam głowę i miałam odpowiedziéć twierdząco, gdy nagle...
Franuś jednym skokiem przesadził salon i stanął przed kanapą. Skok ten spowodowany był kiwnięciem palca babci Hortensyi, mającém znaczyć: „zbliż się”. Widząc go, stojącego już przed sobą, babka Hortensya rzekła:
— Franusiu! każesz natychmiast założyć sobie do wózka i pojedziesz mi do miasteczka po bawełnę.
Nie chciałam wierzyć swoim uszom, wlepiłam wzrok w twarz kuzyna i dojrzałam, że zbladł i zarumienił się jednocześnie.
— Proszę cioci — wyjąkał — może-by Ignacy pojechał, albo Jan...
Piwne oczy babki surowo w nim utkwiły.
— Wiész o tém — odpowiedziała — że nikt mi nie umié tak dobrze wybrać bawełny, jak ty. Kłębuszki już się kończą i nie będę mogła jutro rano kontynuować roboty. Przytém Jan i Ignacy potrzebni są w domu.
Franuś ze spuszczonemi oczyma pocałował w rękę z kolei ciotki swe i moję matkę, przede mną skłonił się i wyszedł.
Prowadziłam za nim oczyma ze ściśniętém sercem. Litość mię zdjęła nad nim, ale czułam, wyraźnie czułam, że w sercu mojém zachwiał się drugi listek kwiatka mojéj dla niego sympatyi.

XIII.

W dwóch szufladach, to jest w salonie i sali jadalnéj, pozapalano lampy. Obie babki siedziały nieruchomie na kanapie; jedna z nich wprawnie ruszała palcami, robiąc frywolitki, druga błyskała szydełkiem. Matka moja przerzucała album i z obojętną, ani wesołą, ani téż znudzoną twarzą, prowadziła rozmowę. O, jakże mi było duszno i ciasno w tym wielkim salonie, o ścianach zasianych złotemi gwiazdami! Jak pragnęłam wybiedz po za te ściany, odetchnąć świeżém powietrzem, posłyszéć szum tych starych jodeł, co czerniały za oknami, spojrzéć w niebo wieczorne i zobaczyć gwiazdy, prawdziwe gwiazdy boże, ruchome, migocące, nie te martwe, zimne, sztywne, które ręka ludzka poprzyklejała do ścian, niby na urągowisko świetnym dyamentom nocy!
Na dziedzińcu posłyszałam turkot wózka. To zapewne Franuś odjeżdżał, aby nazajutrz dostawić babce kłębuszek bawełny do frywolitków. Dla tego kłębuszka był zmuszony mnie opuścić, dla tego kłębuszka już mnie dziś nie zobaczy... o, biedny Franuś, którego przeznaczeniem jest przynosić kłębuszki z pokojów ciotek, wydostawać je z pod kanapy, jeździć po nie choćby o północy! Ale dlaczego takiém jest jego przeznaczenie? Zajęta témi myślami, wyszłam do sali jadalnéj i zobaczyłam... fortepian. Rzuciłam się ku niemu, tak, jak się rzuca w objęcia dobrego przyjaciela, spotkanego na ziemi wygnania. Uderzyłam w klawisze, odpowiedziały mi dźwięcznie i przeciągle, bo wysoki sufit sali wyborny dawał rezonans tonom. Przebiegłam klawiaturę szybkim passażem i zaczęłam rozmawiać z fortepianem. A naprzód opowiedziałam mu minorowemi akordami, że spotkał mię zawód wielki... straszny... Wyjeżdżałam z domu prześlicznym porankiem i myślałam, że cały dzień będę chodziła z kuzynkiem po obszernym ogrodzie moich babek, pod słońcem wiosenném, pod sklepieniem jodeł ciemno-zielonych, że pójdę potém z kuzynkiem w dolinę, na wzgórze; będziem razem rwali fijołki, których tam tyle, i będziem śmiać się, rozmawiać, patrzéć na siebie, aż wieczór zabłyśnie złotemi gwiazdami, na które razem oczy podniesiem, a ja wtedy opowiem kuzynkowi, że daleko na świecie kędyś mam ojca, co rozumié Boga, królującego tam w górze!... O takim dniu marzyłam, wyjeżdżając z domu. I otóż, co mnie spotkało? Kuzynka, który panował w tych marzeniach moich, nie znalazłam; na jego miejscu był kto inny!
Tamtego wyobrażałam sobie wesołym, dowcipnym, zręcznym, pewnym siebie; tego zobaczyłam zmieszanym, niezgrabnym, pokornym. Tamten zrywał mi fijołki na wzgórzu, ten wydobywał kłębuszki z pod kanapy; tamten zabił podobno węża, który chciał mię ukąsić, gdy zrywałam kwiaty, ten drżał na skinienie palca babki Hortensyi! Gdzież więc był kuzynek moich marzeń? Nie znalazłam go. A na domiar zawodu, zamknięto mię na klucz zwyczaju w jakiéjś ogromnéj szufladzie, do któréj w dzień nie dochodziło słońce, a któréj wieczorem przyświecały u ścian gwiazdy papierowe, wyglądające, jak trupy tych, co świecą na niebie!...
Tak opowiadałam fortepianowi nieszczęście dnia tego, gdy pod palcami memi minorowe tony zaczęły w majorowe przechodzić, i posłyszałam pytająco brzmiący akord: — dlaczego kuzynek całkiem inny jest w Rodowie, niż po-za nim? Dlaczego kuzynek, w obecności swych ciotek, wydaje się taki zmieszany, pokorny, nie po męzku uniżony?... Długo palce moje plątały się po klawiszach, uderzały tony, półtony, oktawy, trele, a odpowiedzi wydobyć z fortepianu nie mogły. Nagle na ostatnim krańcu klawiatury, w najwyższéj oktawie wiolinu jęknęły tercye żałośne, krzykliwe i przypomniały mi pokorny, płaczliwy, uniżony krzyk żebraka, wołającego na ulicy z dłonią, wyciągniętą: chleba! chleba! chleba!... Jednocześnie w środkowej oktawie klawiatury zabrzmiał akord posępny, a w nim posłyszałam wyraz, który niedawno tak raził mię w ustach Bini: na łasce!... Ręce moje zsunęły się z klawiszów, z kwiatka mojéj dla kuzynka sympatyi odpadł drugi listek.

XIV.

Kiedy umilkł fortepian, posłyszałam rozmowę, jaką prowadziły w salonie babki moje i matka. Ponieważ mówiły, nie starając się wcale stłumić swego głosu, wszystko wyraźnie usłyszéć mogłam.
— Zapewne, Matyldo, postarasz się wydać za mąż Wacię przez ten rok, w którym ma ona pozostać u ciebie — mówiła babka Hortensya.
— O, wydaj ją za mąż, koniecznie wydaj! — dodała babka Ludgarda.
— Młodać to ona jeszcze! — zwolna wymówiła matka.
— Tak — zaczęła znowu babka Hortensya — ale pamiętaj o tém, że gdy wróci do ojca, stosownéj partyi nie znajdzie dla siebie między tymi uczonymi wyrobnikami, którzy go otaczają.
— To prawda — cicho szepnęła moja matka.
— A pamiętaj jeszcze i o tém — mówiła daléj babka — że jeśli niezamężną odeślesz ją do ojca, narazisz przez to dziecko twoje na zrobienie takiego samego maryażu, jaki ciebie zgubił...
— O, moja ciociu! nie mów o tém, proszę cię — zawołała matka zmienionym głosem.
— Po co Hortensya wspomina to, o czém Matylda mówić nie może bez przykrego wzruszenia — z wyrzutem rzekła babka Ludgarda.
— Mój Boże! — oschle odpowiedziała piérwsza — i cóż powiedziałam innego, jak to, co mówiłam jeszcze przed ślubem Matyldy? Byłam zawsze tego zdania, że robi mezalians, wychodząc za uczonego wyrobnika, a czas pokazał, że miałam słuszność...
— Ciociu — przerwała moja matka, głosem, który drżał trochę.
Babka Hortensya nie dała jéj mówić daléj. Podniosła nieco głos i mówiła oschléj jeszcze i wyniośléj, niż wprzódy:
— Kiedy wychodziłaś za mąż, Matyldo, byłaś w tym wieku, w jakim jest dziś twoja córka; rozkochałaś się w człowieku, który imię wysmażył sobie w retortach, a chleb zdobywał, bakałarząc w uniwersytecie i rozlewając po papierze rzeki atramentu. Rozkochałaś się w nim i poszłaś za niego, bo nie miałaś rodziców, którzy-by ci tego zamążpójścia wzbronić mieli. Ale przypominasz sobie, że ja, jako najbliższa opiekunka twoja, mówiłam, zawsze, iż ten maryaż nie przyniesie ci szczęścia. Najlepiéj jest, jeśli ludzie łączą się z podobnym sobie, a my, które rodem, majątkiem, wychowaniem stoimy na wysokich szczeblach społeczeństwa, powinnyśmy w naszéj klasie mężów sobie wybierać.
— A jeśli w téj klasie nie znajdzie się odpowiedniéj partyi? — zapytała przeciągle babka Ludgarda.
— W takim razie nie należy wcale wychodzić za mąż — odpowiedziała siostra jéj z twardym despotyzmem w głosie.
Wydało mi się, że posłyszałam westchnienie babki Ludgardy. Kilka sekund było milczenie, aż matka moja ozwała się:
— Najgorętszém życzeniem mojém jest, aby Wacia wyszła za mąż w moim domu i w przeciągu tego jeszcze roku, to jest zanim odjedzie do ojca. Oprócz bowiem tego, że tam trudno będzie znaléźć stosowną partyą, zaczynam być coraz niespokojniejszą o mój stan majątkowy i chciała-bym, aby ona miała zabezpieczoną przyszłość wtedy, gdy może...
Nie dokończyła; głos jéj znowu zadrżał przy ostatnich wyrazach.
— Zdaje mi się — zaczęła znowu babka Hortensya — że nie możesz zaprzeczyć, iż człowiek, którego oddawna przeznaczyłam na męża Wacławie, jest pod względem rodu najlepszą dla niéj partyą... Wiész, o kim mówię...
— Niezawodnie — odpowiedziała moja matka — to téż nic nie mam do zarzucenia panu Agenorowi, i byleby wzajemnie podobali się sobie...
Nie słuchałam daléj. Puściłam ręce po klawiszach i znowu rozmawiałam z fortepianem. Pytałam go: dlaczego babka moja z takim przekąsem mówiła o moim ojcu? dlaczego mojéj matki głos zadrżał przy wspomnieniu o nim? Czemu babka Ludgarda miała taki smutny ton mowy? Dlaczego koniecznie chciano mię wydać za mąż w tym roku? Fortepian różne dawał mi odpowiedzi, a w nich nieprzerwanie a dźwięcznie brzmiało imię — Agenor.
Wymówiłam to imię półgłosem, a przed wyobraźnią moją, stanął znowu nieznany sąsiad gotyckiego pałacyku i, patrząc na mnie, wycierał chusteczką szkiełka swego pince-nez. „Agenor!” — powtórzyłam raz jeszcze półgłosem; imię to podobało mi się bardzo.
Biedny Franuś, stał może w owéj chwili przed żydówką w ryżéj peruce i kupował od niéj kłębuszek bawełny!...

XV.

Dano mi na sypialnią pokój osobny, w którego sąsiedztwie umieszczono moję garderobianę, Zosię.
Pokój ten był, jak inne wprzódy widziane, więcéj długi, niż szeroki. W ogóle całe wnętrze domu moich babek miało tę szczególność, że wydawało się komodą, a raczéj misterném biurkiem, pełném szuflad ogromnych, mniejszych i najmniejszych.
Sypialna moja szufladka ostawiona była staroświeckiemi krzesłami o wysokich rzeźbionych poręczach; takie same szerokie staroświeckie rzeźbione łóżko, zasłane batystem i jedwabiem, czekało na moje przyjęcie. Gdy weszłam do tego pokoju, jeszcze większą, niż przedtém, czułam duszność; odprawiłam prędko Zosię, narzuciłam na siebie lekki penioar i otworzyłam okno.
— O! mamże was przecie, gwiazdeczki śliczne, co tak mile mrugacie na szafirowém sklepieniu! — zawołałam w myśli. — Mam cię, szmerze jodeł starych! mam cię, powiewie wiatru letniego, ciepły, orzeźwiający!... Nie puszczano mię do was, zamknięto mię w komodzie na klucz zwyczaju, który wzbrania dobrze wychowanéj pannie przechadzać się po ogrodzie bez towarzystwa starszych osób; ale oto teraz otworzyłam moję szufladkę i widzę was, jodły czarne, czuję cię, powiewie wietrzyka, kocham was, gwiazdeczki!...
Zniknęły mi z pamięci babki, Hortensya i Ludgarda, zapomniałam o frywolitkach i kwadratach, przestałam nawet myśléć o kuzynku, dźwięczne imię Agenor nie brzmiało już w moich uszach. Przechyliłam głowę na dłoń, tak, aby oko w oko módz patrzéć gwiazdom, ścigałam uchem szmer drzew ogrodowych, wietrzyk łagodny rozwiewał mi włosy i pieszczotliwie muskał po twarzy...

XVI.

Nazajutrz rano, gdy weszłam do salonu, babka Hortensya robiła już frywolitki, a nowy kłębuszek bawełny, który rozwijała, dał mi poznać, że Franuś był już z powrotem z miasteczka. Zaraz po przywitaniu, babka Ludgarda dała mi do robienia jeden ze swoich włóczkowych kwadratów, a matka moja wzięła do ręki książkę i w głos czytać zaczęła. Był to jakiś romans francuzki; zajął mię trochę z razu, ale potém całą myśl moję kłopotało pytanie: dlaczego kuzynek Franuś nie przychodzi nam powiedziéć „dzień dobry”? — Czyliż-by mu było wzbronioném wchodzić do salonów bez pozwolenia babek! — pomyślałam. — Ależ to okropnie! Jakież jest stanowisko jego w tym domu?
Dopiéro, gdy oznajmiono podane śniadanie, babka Ludgarda wyrzekła do lokaja:
— Poprosić pana Franciszka.
Sądzę, że gdyby nie było tam babki Ludgardy, Franuś nie byłby wcale wezwany do towarzystwa, bo babka Hortensya zdawała się wcale nie wiedziéć o jego w domu pobycie. Naturalnie z zaczęciem śniadania nie czekano jego przyjścia. Siedziałyśmy już u stołu, gdy Franuś wszedł i po przywitaniu zajął miejsce w milczeniu. Przypatrywałam się mu nieznacznie. Był bardzo blady, powieki miał nieco zarumienione i na twarzy wyraz przygnębienia. Zamiast, jak zwykle bywało, szukać mego wzroku, zdawał się go unikać, trzymając oczy spuszczone na talerz. Uwagi te moje były przerwane zwróconą do mnie mową babki Hortensyi:
— Waciu — rzekła, patrząc na mnie bystro swemi piwnemi oczyma — dlaczego opiérasz się o krzesło? Dobrze wychowana panna powinna zawsze prosto się trzymać.
Wyprostowałam się machinalnie, ale uwaga babki mocno mnie zażenowała.
Franuś nieśmiało, bardzo nieśmiało, podniósł na mnie oczy. W téj chwili zaszczebiotała u okna para kanarków w klatce, któréj wczoraj nie spostrzegłam. Babka Hortensya skrzywiła się i wyciągnęła z kieszeni batystową chustkę.
— Nieznośne ptaki! — rzekła — Franusiu, zakryj klatkę chustką, aby przestały głuszyć nas swojém szczebiotaniem.
Kuzyn zerwał się z krzesła, aby spełnić ten rozkaz, ale babka Ludgarda żywo się poruszyła.
— Nie zakrywaj im klatki! nie odbieraj im światła! niech sobie szczebiocą! — zawołała.
Franuś stał na środku sali z chustką w ręku, zawieszony pomiędzy dwoma sprzecznemi rozkazami swych ciotek.
— Zakryj klatkę! — wyrzekła babka Hortensya z twardym despotyzmem w głosie.
— Zanieś ją do mego pokoju — wymówiła jéj siostra.
Kuzyn stanął na krześle, zdjął klatkę z okna i wyniósł ją z sali. Uważałam, że usta babki Ludgardy drżały przez kilka sekund; chciała coś powiedziéć, ale spojrzała na siostrę i zamilkła. Babka Hortensya obojętnie tymczasem krajała kotlet na talerzu. Zrozumiałam wtedy, że stosunek dwóch sióstr nie był tak patryarchalnym, jak się wydawało. Potwierdziło mię w tém mniemaniu spojrzenie, rzucone na babkę Ludgardę. Złożyła ona nóż i widelec, przestała jeść i smutnie spoglądała na miejsce, gdzie wisiała wprzódy klatka z ulubionemi snać jéj kanarkami.
— Dziwna rzecz! — pomyślałam sobie — wszystkie osoby, któro spotkałam dotąd w świecie mojéj matki, mają jakby dwie twarze, jednę zwyczajną, wesołą, drugą smutną. Matka moja, kuzyn, panny S., babka Ludgarda, wszyscy oni miewali chwile, w których wydawali się smutni, a jednak czegoż im brakło? Mieszkali w takich pięknych pokojach, nosili ładne stroje, zasiadali do stołów z obfitemi zastawami, a jednak bywali smutni?
Więc w atmosferze tego świata, w który wstąpiłam, jest coś, co niewidzialnie rani serca ludzkie? Czyliż i ja będę miała także z czasem dwie twarze: jednę z uśmiechem, drugą z chmurą?
Po śniadaniu, gdyśmy przeszli do bawialnego salonu, spostrzegłam wyraźnie we Franusiu wielką chęć zbliżenia się do mnie, połączoną z pewną nieśmiałością. Dzień był pochmurny, dżdżysty i w salonie zmrok prawie zupełny panował. Usiadłam tedy z szydełkiem i z kwadratem babki Ludgardy pod oknem, z czego zapewne korzystając, kuzynek, przysiadł się do mnie. Uważałam jednak, że wprzódy krążył koło mnie parę minut i z pod oka rzucał nieśmiałe spojrzenia na babkę Hortensyą.
— Kuzynek jakiś nie swój dzisiaj — zagadnęłam go, widząc, że nie może się zebrać na rozpoczęcie rozmowy.
— Owszem, kuzynko — odpowiedział półgłosem — ja zawsze jestem taki... tutaj.
Siedzieliśmy tak oddaleni od reszty towarzystwa, że nikt posłyszéć nie mógł naszéj rozmowy.
— Dlaczegóż tutaj kuzynek inny jest, niż gdzieindziéj? — spytałam ciekawie.
Kilkanaście sekund upłynęło od mego zapytania, Franuś nie odpowiadał. Podniosłam oczy od roboty, żałując, żem mu to pytanie zadała. Wzrok kuzynka był wlepiony w ziemię, czoło nachmurzone. Chciałam zmienić przedmiot rozmowy i obejrzałam się wkoło. Salon, dziwnie posępnie wyglądał. Środek jego tonął w zupełnym prawie cieniu, a tylko dwa jego końce rozświetlone nieco były szarawém światłem, wnikającém przez okno.
— Czy znajdujesz, kuzynku — rzekłam — że salon ten jest bardzo posępny?
— Bywają pewne położenia ludzkie jeszcze posępniejsze — odpowiedział.
Postanowiłam koniecznie wprowadzić rozmowę na tor weselszy.
— Opowiedz mi, kuzynku — ozwałam się najswobodniejszym, jak mogłam tonem — czém się zajmujesz, co robisz po całych dniach w Rodowie?
— Nic — krótko odpowiedział Franuś.
— Jakto nic? — powtórzyłam z przykrém wrażeniem.
— Tak, nic. Wstaję późno, piję kawę, chodzę na spacer z laseczką i papierosem, jem obiad, śpię po obiedzie, czytam nędzne francuzkie romansidła, a potém idę spać. Czasem wychodzę na polowanie z fuzyjką, albo wyjeżdżam w sąsiedztwo...
Podniosłam twarz i oko w oko na niego spojrzałam.
Na kwiatku mojéj dla niego sympatyi znowu zachwiało się parę listków.
— Powiedz-że mi, kuzynku — wymówiłam — dla czego to tak jest?
— Co?
— Że kuzyn nic nie robisz?
— A cóż kuzynka chcesz, abym robił?
— No tak, coś przecie...
— Łatwo to powiedziéć, ale wszystko zależy od stanowiska, w jakiém się człowiek znajduje.
— To prawda, ale dlaczegoż kuzyn znajduje się w takiém położeniu?
— Opowiem o tém kuzynce późniéj, kiedyś... nie teraz...
— Czemuż nie teraz?
Franuś znowu nie odpowiadał. Podniosłam oczy, i zobaczyłam, że twarz ukrył w dłoniach.
— Kuzynku! co tobie? — zawołałam.
— O mój Boże! — wyszeptał — odsłaniając twarz bladą i powleczoną wyrazem cierpienia — gdybyś kuzynka wiedziała, co się ze mną od wczoraj dzieje, gdybyś mogła zajrzéć w moje serce, pożałowała-byś mnie!...
W istocie żałowałam go z całéj duszy, bo widziałam, że cierpiał, ale... owe listki, co się były przed chwilą zachwiały na kwiatku mojéj dla niego sympatyi, oderwały się całkiem i uleciały za innemi. Franuś wydał się mnie w téj chwili dziwnie słabym, dzieckiem prawie... skarga, która wyszła z ust jego, zwiększyła moje ku niemu współczucie, ale zmniejszyła sympatyą. Przytém przypomniałam sobie słowa Bini, że Franuś niczém się nie zajmuje i jest próżniakiem. Słowa te on sam potwierdził, a dziwna rzecz, ja, co sama od przybycia do domu matki nic nie robiłam i nie myślałam nawet, aby to źle było z méj strony, tego samego nie mogłam znieść we Franusiu, w mężczyźnie. Przyszedł mi natychmiast na myśl mój ulubiony bohater powieściowy. O! tamten nietylko pił kawę, spał i jadł obiad — pomyślałam — tamten walczył z dzikiemi narodami i zabijał lwy na pustyni!
Franuś siedział ciągle ze zwieszoną głową, smutny, zmieszany, onieśmielony, nie wiem czy pytaniami memi czy własnemi danemi mnie odpowiedziami. Widziałam, że cierpi i żałowałam go z duszy. Chciałam mu na pocieszenie coś miłego i wesołego powiedziéć, gdy z drugiego końca salonu matka moja zawołała mię do siebie. Głos jéj, gdy wymawiała moje imię, brzmiał tak łagodnie i czule, że porwałam się jak strzała, szybko przeskoczyłam salon i, przyklęknąwszy przed nią, spytałam:
— Czego chcesz, mamuńciu?
— Chcę, abyś bliżéj nas siedziała — rzekła, gładząc moje włosy.
— Waciu — ozwała się babka Hortensya, podnosząc oczy od frywolitków — muszę ci powiedziéć dwie rzeczy. Oto naprzód, że panna dobrze wychowana nie powinna tak długo rozmawiać sam na sam z młodym człowiekiem, jak ty przed chwilą czyniłaś to z Franusiem; następnie, że nie przystoi, aby panna dobrze wychowana, biegała i podskakiwała, jak prosta jaka wiejska dziewczyna. Panna dobrze wychowana powinna zawsze iść zwolna, trzymając się prosto, z powagą i dystynkcyą.
Powstałam od kolan matki, usiadłam na fotelu i, robiąc kwadrat babki Ludgardy, myślałam: — mój Boże! ileż-to rzeczy nie wolno robić pannie dobrze wychowanéj? Nie wolno jéj objawiać swego zdania, rozmawiać sam na sam z młodym człowiekiem, patrzéć na niego, chodzić bez starszych na przechadzkę, opierać się plecami o poręcz krzesła, biegać, podskakiwać, mój Boże! a cóż jest pozwolone pannie dobrze wychowanéj?
Czyż-by tylko robić frywolitki i kwadraty?
W téj chwili matka moja ozwała się:
— Zagraj, Waciu!
— O, grać jeszcze jéj wolno! — pomyślałam i chciałam poskoczyć do fortepianu, ale przypomniałam sobie przestrogę babki Hortensyi i przeszłam przez salon zwolna, krokiem poważnym i dystyngowanym, jak przystoi dobrze wychowanéj pannie.

XVII.

Następny dzień zszedł, jak dwa poprzedzające. Robiłam włóczkowe kwadraty dla babki Ludgardy, słuchałam głośnego czytania mojéj matki, grałam i przechadzałam się po salonie z Franusiem, rozmawiając z nim o rzeczach powszednich, zwyczajnych, bo widziałam, że w Rodowie nie było sposobu rozmawiać z nim o czém inném. Zresztą strzegłam się długich z nim rozmów sam na sam, głównie dlatego, iż widziałam, że się one nie podobają mojéj matce. Na dworze było ciągle dżdżysto i pochmurno, salon wyglądał jak szuflada, zamknięta na dwa spusty, a my, jak spoczywające na jéj dnie suknie i czepki.
Zaczynałam już tęsknić za powrotem do domu i myślałam tylko o tém, jakby było dobrze, gdyby kuzynek pojechał z nami. Szeptały mi do ucha to życzenie ostatnie listki, które trzymały się jeszcze na kwiatku mojéj życzliwości dla Franusia. Tęsknota ta jednak za powrotem do domu minęła mię od razu, gdy przy obiedzie babka Hortensya ozwała się do mojéj matki:
— Będziemy miały jutro wiele gości, Matyldo.
— I kogoż ciocie spodziewają się na jutro? — zapytała obojętnie moja matka.
— Naprzód, jak zwykle w niedzielę, po nabożeństwie przyjedzie do nas Proboszcz i Rudolf z żoną i córką.
Przy wzmiance o panu Rudolfie i jego rodzinie, fałdy na czole mojéj matki zagłębiły się nieco. Babka mówiła daléj:
— Oprócz tego pan Agenor W., spotkawszy nas przeszłéj niedzieli przed kościołem, bardzo grzecznie oświadczył, iż za tydzień nie omieszka nam złożyć swego uszanowania.
Fałdy na czole mojéj matki zniknęły prawie całkiem. Mimowolne przelotne spojrzenie rzuciła na mnie. Ja poczułam rumieniec na twarzy. Dotąd nie wiem, dlaczego zarumieniłam się wtedy na wspomnienie o nieznanym człowieku. Był to zapewne skutek dosłyszanéj przed wczoraj rozmowy.
Wieść ta o jutrzejszych gościach rozweseliła mię. Po obiedzie, zapomniawszy zupełnie o przestrogach babki Hortensyi, zaczęłam wiele mówić, śmiać się i figlować z kuzynkiem. Raz okręciłam mu wkoło ręki włóczkę od kwadratu babki Ludgardy, drugi raz zagrodziłam mu drogę fotelem, gdy przechodził przez salon. Spostrzegłam wprawdzie parę razy utkwione we mnie surowe oczy babki Hortensyi, ale tak się czułam wesołą, tak wreszcie zmęczyły mię trzy dni, spędzone na robieniu kwadratów i dystyngowaném chodzeniu po salonie, że nie mogłam się powstrzymać od swawoli. Widziałam zresztą, że matka mi jéj nie przygania, bo patrzyła na mnie z uśmiechem i była w wybornym humorze. Wybiegłam do sali jadalnéj, Franuś wszedł tam za mną. Zdawało się, że wesołość moja rozpromieniała go i dodała mu śmiałości. Stał się trochę podobniejszy do tego kuzynka, którego poznałam w domu mojéj matki. Oczy jego znowu rozjaśniały, czoło rozpogodziło się. Gdy zobaczyłam go takim, pozostałe listki na kwiatku mojéj życzliwości dla niego zaczęły się poruszać i szeptać mi do ucha miłe o kuzynku rzeczy.
Wzięłam go poufale pod rękę i zaczęliśmy chodzić szybko w koło wielkiego stołu, postawionego na środku sali.
Przechadzka ta nasza przypomniała mi jednę z chwil, które w dzieciństwie spędziłam razem z Franusiem.
— Czy pamięta kuzynek — rzekłam — jak to, będąc jeszcze dziećmi, bawiliśmy się w chowanego? Ja chowałam się a kuzynek mnie szukał i nawzajem.
— Pamiętam, pamiętam! — zawołał ze śmiechem kuzynek.
— I cóż nam przeszkadza ponowić teraz tę zabawę? — rzekłam, zatrzymując się na środku sali.
— Nic — odpowiedział kuzynek — tylko...
— Tylko co?
— Ciotka Hortensya...
— I cóż ciotka Hortensya?
— Mogło-by to się jéj niepodobać.
— Dlaczego? i cóż w téj grze złego być może. Ot idź kuzynku do salonu, a ja tymczasem schowam się gdzie w téj sali. Jak będzie wszystko gotowe zawołam: już! i przyjdziesz mię szukać: czy dobrze?
Kuzynkowi pomysł ten widocznie się spodobał.
— Dobrze — odpowiedział ze śmiechem i wybiegł do salonu.
Obejrzałam się po wszystkich kątach sali. Gdzieby tu najlepiéj schować się? — pomyślałam. Wzrok mój padł na wielki staroświecki komin, bardzo elegancki, z lustrem wprawioném w górze i z ekranem, który zasłaniał jego otwór. Doskonale! — pomyślałam, schowam się w kominku, oto kuzynek porządnie się naszuka, póki mię znajdzie! Odsunęłam trochę ekran, wcisnęłam się za niego, a wlazłszy w kominek i przykucnąwszy, zgarnęłam, jak mogłam najlepiéj fałdy mojéj sukni, aby się nie wysuwały za ekran i zawołałam z całéj siły: już!... Zarazem posłyszałam śpieszne kroki kuzynka, który wszedł do sali i zaczął szukać mię w całkiem innéj stronie, niż byłam. — Ależ wybornie schowała się kuzynka! — mówił, zaglądając pod szeslong — no proszę: przecie znam tę salę, jak mój własny pokój a nie wiem, gdzieby tu kuzynka być mogła!
Dusiłam się od śmiechu i miałam już odsunąć ekran, wyskoczyć z kominka i zawołać oto jestem! gdy na progu od salonu posłyszałam surowy i twardy głos babki Hortensyi:
— Co to jest? gdzie Wacia!
Dreszcz przebiegł mi po ciele. Głos babki Hortensyi grobowe na mnie wywarł wrażenie. Nie ruszałam się jednak z miejsca, bo wzięłam sobie za punkt honoru pokazać, że się jéj nie lękam. Ale posłyszałam głos mojéj matki pełen niezadowolenia:
— Franusiu — mówiła — czegoś się tak zdetonował? gdzie jest Wacia?
Nie chcąc sprowadzać na kuzynka dalszego gradu zapytań, a przytém zakłopotana mojém ukryciem, odsunęłam ekran i nakształt złodziejów spuszczających się przez kominy, wyskoczyłam na środek sali. Jedwabna moja suknia była pomięta i koafiura rozrzucona.
Stanęłam oko w oko przed babką Hortensyą, któréj srogie piwne oczy wpiły się w twarz moję:
— Proszę! — ozwała się oschłym swoim tonem — panna dobrze wychowana chowa się w kominy i każe młodym ludziom szukać siebie po wszystkich kątach! To bardzo niepięknie, Waciu! podobne gry przystoją pensyonarkom, albo prostym dziewczętom, ale nie pannom dorosłym i dobrze, jak ty, wychowanym.
— Moja ciociu... — ozwała się matka i z twarzy jéj widziałam, że chciała mię tłómaczyć, ale babka Hortensya przerwała:
— Już to, Matyldo, uważam ciągle, że córce twojéj braknie téj dystynkcyi i skromności układu, jakie odznaczać powinny pannę dobrze wychowaną. Jesteś dla niéj zbyt pobłażliwą, moja droga, rozmijasz się ze zwyczajem, który każe, aby matki nie spuszczały z oka swych córek i nie przebaczały im najmniejszego rozminięcia się z konwenansem.
Dotknął mię do żywego ten wyrzut, zrobiony mojéj matce.
Podniosłam głowę i rzekłam rezolutnie:
— Moja babciu, jeżeli to, co uczyniłam było złem, lubo ja tego takiém nie znajduję, dziękuję ci za twą przestrogę, ale ręczę ci, że moja mama nic a nic temu nie winna...
Obie babki odwróciły się wyprostowane, jak zwykle, i wyszły do salonu, matka poszła za niemi, czule wprzódy spojrzawszy na mnie. Ja zaś obejrzałam się na Franusia. Stał po środku sali ze zwieszoną głową, z obwisłemi rękoma i znowu miał minę pensyonarki, która się lęka śmiertelnie, aby nie dostała bury od guwernantki. Czegoż się tak przeląkł? dlaczego nie przemówił ani słowa dla uniewinnienia mego, gdy mię oskarżono? czemuż teraz nie zbliży się i nie przemówi do mnie, aby zatrzéć w méj pamięci wrażenie niemiłego wypadku? Nie! on drżący i zmieszany stoi, jak posąg studenta, nie umiejącego na pamięć swéj lekcyi, i dziękuje może w duchu Bogu, że bura babki Hortensyi na moję, nie na jego spadła głowę.
Patrzyłam na niego kilkanaście sekund... potém odwróciłam się i odeszłam. Kwiatek mojéj życzliwości dla niego nie miał już ani jednego listka.

XVIII.

Przyszłam do mojéj sypialni bardzo smutna: zdawało mi się ciągle, że widzę przed sobą ów bukiet mój świeżych uczuć, o jakim-to mówiła mi matka moja, a w tym bukiecie jednego kwiatka już niebyło, pozostała mi po nim naga łodyga. Im więcéj przypatrywałam się téj łodydze, tém lepiéj widziałam, że nie była ona tak ogołoconą, jak mi się z razu wydała. Zamiast owych listków eterycznéj życzliwości dla kuzynka i poetycznych o nim marzeń, które z niéj opadły, rozwijało się szczere dla niego współczucie, przyjaźń pokrewieństwa i gorąca chęć zajrzenia bliżéj w to poczciwe serce, które tak mało zdawało się miéć siły, i jeśli to było w mojéj możności, przyniesienia mu pomocy i pociechy. Zgarnęłam pamięcią wszystkie chwile niewinnych wzruszeń, jakich doświadczyłam, rozmawiając z kuzynkiem i patrząc na jego błękitne oczy, wszystkie chwile marzeń moich o nim w alkowie, przy drżącém świetle białéj lampy, wszystkie chwile tęsknoty za nim, gdy odjechał z domu méj matki, a ja dumałam o nim w cienistych alejach mego ogrodu. Zgarnęłam pamięcią wszystkie te chwile, razem z opadłemi listkami kwiatka sympatyi, i pogrzebałam je w głębi serca. Była to piérwsza mogiła, która się w mém sercu podniosła... zadumałam się nad nią smętnie i pomyślałam: czy wiele jeszcze takich mogił powstanie nad kwiatami z mego bukietu?...
Długo, długo w noc myślałam o Franusiu, o jego dziwném położeniu, którego jeszcze dobrze zrozumiéć nie mogłam, o jego niezrozumiałéj do mnie nieśmiałości i pokorze; czułam, że musi być bardzo nieszczęśliwy i tak się nad nim litowałam, żem zapomniała nawet o jutrzejszéj wizycie nieznanego pana Agenora i o tém, że nazajutrz miałam poznać wiele nowych osób.

XIX.

Na godzinę przed południem, przed ganek domu zajechała kareta moich babek; wielka, staroświecka, nie tak leciuchna i milutka, jak nasza, ale kosztowniejsza i cała błyszcząca od srebrnych ozdób. Ciągnęło ją sześć karych koni, strojnych w rzymskie szory, na koźle siedział wąsaty, olbrzymiéj postawy woźnica, w czarnéj ze srebrem liberyi. Podobnież uliberyowany lokaj stał przy portyerze, z kapeluszem w ręku, drugi siedział na krześle za karetą umieszczoném. Podobał mi się ten ekwipaż. Był on wprawdzie ciężki, ale miał w sobie zarazem coś poważnego i prawdziwie pańskiego. Babki moje i matka wyszły na ganek w sukniach z długiemi szelesczącemi ogonami i w czarnych aksamitnych płaszczykach; ja miałam na sobie blado-różową jedwabną suknią, takiż kapelusik i leciuchny płaszczyk z białego kaszmiru, podbity różową materyą.
Porwane szybkim kłusem rosłych koni, w mgnieniu oka przebyłyśmy część malowniczéj doliny i wjechałyśmy na wzgórze, na którém stał piękny murowany kościół, którego kollatorkami były moje babki. Przed kościołem stało mnóztwo powozów, męzkich karyolek, bryczek i wozów, tłum różnorodny zalegał cmentarz. Wysiadając, widziałam, że wszystkie głowy zwróciły się ku wspaniałemu naszemu ekwipażowi. Babki moje poszły na przód, wyprostowane i z wyniosłemi czołami, jak zwykle. Ja z matką postępowałam za niemi. Suknie nasze sunęły się po trawie z szelestem, za nami postępował sążnisty lokaj, dźwigający nasze książki do nabożeństwa; ludzie w siermięgach, patrząc na nas, otwierali szeroko usta i zrywali co prędzéj z głów czapki; mężczyźni w czarnych surdutach, z głębokiém uszanowaniem uchylali kapeluszów; damy pięknie ubrane, z parasolkami w ręku, z uśmiechem pełnym uprzejmości skłaniały głowami. Babki moje i matka odpowiadały tym wszystkim powitaniom lekkiemi ukłonami, a ja, nie znająca nikogo, szłam, czując, że się rumienię pod tém mnóztwem spojrzeń, ale zarazem nieznane dotąd, przyjemne uczucie mię ogarniało. Piérwszy raz widziałam, jak na pozory dostatku i wytworności ogólna zwraca się uwaga, jak ogólne otacza je uszanowanie. Piérwszy raz miałam przebłysk pojęcia, czém jest ta pozycya społeczna, o któréj tyle słyszałam i dla któréj młode panny robią dobre partye, wychodząc za mąż za ludzi bogatych...
W kościele przed wielkim ołtarzem lokaje rozesłali dywany, postawili na nich cztery krzesła i podali nam książki do nabożeństwa. Usiadłyśmy, a jednocześnie proboszcz, wyraźnie oczekujący na nas z rozpoczęciem nabożeństwa, w kościelnych szatach wyszedł z zakrystyi. Po kościele rozlały się poważne tony organów, ksiądz śpiewał u stopni ołtarza, rozlegały się dzwonki znaczące momenta odprawiającéj się ofiary, ale ja nie modliłam się... tak, nie modliłam się wcale. Z drugiéj strony balustrady, za którą siedziałyśmy, stał cały rząd mężczyzn, sąsiadów naszych zapewne. Nie wiedziałam, czy byli oni starzy, czy młodzi, bo raz tylko rzuciłam wkoło okiem, a potém nie śmiałam już wzroku oderwać od książki, bo spostrzegłam, że wszystkie ich spojrzenia utkwione są we mnie. Kilkanaście pań, siedzących wkoło nas w ławkach i na krzesłach, nieustannie téż spoglądały na mnie i szeptały potém między sobą. Poczułam, że jestem punktem, na który zwraca się ogólna uwaga. Przyjemne, lubo z pewném zmieszaniem połączone uczucie, którego doświadczyłam, przechodząc przez cmentarz, zwiększyło się we mnie, w serce zaczęła mi wstępować pycha, nieznana dotąd, głowę napełniły jakieś dymy, pomiędzy któremi daremnie siliłam się odszukać ducha modlitwy. Zapomniałam, że stoję w obliczu Boga, pamiętałam tylko o tém, że byłam przedstawioną przed oblicznością ludzi. Czytałam w książce modlitwę i nie rozumiałam jéj, myślałam o tém, czy téż fałdy mojéj sukni dobrze się układają, ale nie śmiałam obejrzéć się, aby na nie spojrzéć.
I gdzież się podziało to gorące, ciche natchnienie, z jakiém po nocy bezsennéj, owego pamiętnego dla mnie ranka, klęczałam przed oknem mego pensyonarskiego pokoiku i, patrząc na słońce, które wschodziło, tak rzewnie, tak ciepło modliłam się do Boga, królującego nad gwiazdami?
Gdzież się podziało to natchnienie méj duszy? Czy pochłonęły je owe połyski, przed któremi w liście swoim ostrzegał mię mój ojciec? Czy straciłam je dla tego, że nie miałam godzin pracy, w których-bym się uczyła pojmować myśl Bożą?
Pytania te przyszły mi do głowy w chwili, gdy lud cały upadł na kolana, a kościół zabrzmiał tysiącem piersi śpiewanym hymnem do Boga wszechpotężnego.
Strach i smutek mię przejął. Podniosłam wzrok i zobaczyłam kuzynka Franusia, który naprzeciw nas stał we drzwiach od zakrystyi, blady, smutny, zamyślonemi oczyma wpatrzony w ołtarz, tak, jak gdyby pytał o coś Boga, jak-by go prosił o co.
Na widok ten, upadłam na kolana i kilka minut serdecznie modliłam się za biednego mego kuzyna.
Powrót nasz z kościoła bardziéj jeszcze był tryumfalny, niż uprzednie przejście przez cmentarz. Mnóztwo osób nas otoczyło z ukłonami, powitaniami. Matka moja trzymała mię za rękę i prezentowała witającym ją paniom; panowie podchodzili do mnie, przedstawiali jedni drugich, kilkadziesiąt nazwisk zabrzmiało mi w uszach, oczyma spotykałam się z mnóztwem spojrzeń, obiegających mię od stóp do głowy, czułam, że rumieniłam się i bladłam na przemian; ale serce moje coraz przyjemniejsze ogarniało uczucie, a w głowie zwiększały się owe dymy, co w kościele zasłoniły przede mną oblicze Boga. Słyszałam, jak kilka osób winszowało mojéj matce tak uroczéj córki...
Gdy nareszcie wsiadłyśmy do powozu i kareta zwolna potoczyła się ze wzgórza, długo widziałam, jak ekwipaż nasz ścigany był oczyma tłumów. Jadące przed nami włościańskie wozy z pośpiechem ustępowały nam z drogi, mijający nas panowie w angielskich powozikach, kłaniali się nizko kapeluszami, woźnica tryumfalnie palnął parę razy z bata. Słowa mego ojca „nie ufaj zbyt połyskom” daleko, daleko były wówczas ode mnie.
O kilka stai od kościoła babka Ludgarda ozwała się:
— Pan Agenor nie był dzisiaj w kościele.
— Prezes mi mówił — odpowiedziała jéj siostra — że pan Agenor dowiedział się od niego o pobycie u nas Matyldy i niezawodnie dziś nas odwiedzi.
Matka moja uśmiechnęła się i rozjaśnioném okiem popatrzyła na mnie.

XX.

W jadalnéj szufladzie moich babek gwarniéj i ludniéj, niż zwykle, odbywał się obiad. Naprzeciw mojéj matki siedziała pani Rudolfowa, ja miałam obok siebie córkę jéj i męża, a naprzeciw miejscowego proboszcza. Franuś, jak zawsze, usiadł na szarym końcu. Z wielką ciekawością przypatrywałam się nowym znajomym, a którzy zarazem zostawali z nami w dość blizkim stopniu pokrewieństwa, bo zalecono mi, abym pana Rudolfa nazywała wujem, żonę jego wujenką, a córkę kuzynką. Pan Rudolf był pięćdziesięcioletnim człowiekiem, średniego wzrostu, gęstych, szpakowatych włosów, twarzy, która musiała być kiedyś bardzo piękną. Na wysokiém jego czole rysowało się mnóztwo zmarszczek, wielkie oczy, zagłębione, były bez blasku, koloru ich ani wyrazu dojrzéć nie mogłam, bo rzadko podnosił powieki. To ciągłe spuszczanie oczu, jak téż pewne wgięcie ust i pochylenie głowy na piersi, rzucało na całą jego osobę piętno pewnego przygnębienia moralnego, graniczącego z upokorzeniem i boleścią. Odzywał się rzadko, a gdy to czynił, głos jego był stłumiony i dźwięczały w nim jakieś tony, których znaczenia nie rozumiałam dobrze, ale które porównywałam do ech przebrzmiałéj kędyś burzy. Miał zwyczaj odgarniać sobie często włosy z nad czoła, a zarazem przesuwał rękę po oczach, jak człowiek zmęczony. Gdy przypatrzyłam się mu dobrze, poczułam dlań nieokreśloną życzliwość i pomyślałam sobie: otóż znowu jeden smutny człowiek!...
Pani Rudolfowa miała wręcz odmienną, niż jéj mąż, powierzchowność. Mogła mieć lat czterdzieści lub więcéj, ale była jeszcze dość przystojną. Czarne jéj włosy, starannie uczesane, pod białym stroikiem ze wstążek i tiulu, otaczały okrągłą twarz o śniadéj cerze i regularnych rysach. Coś przykrego było jednak w jéj twarzy. Czarne i zanadto trochę otwarte, oczy, były niesłychanie ruchliwe i biegające, a za każdém poruszeniem wymykały się z nich jakieś ostre, żółtawe błyski. Mówiła bardzo wiele i śmiała się często, a w śmiechu otwierała dumne i wydęte nieco wargi, tak, że pokazywały się z za nich dwa rzędy białych, drobnych i ostrych zębów. Nie wiem dlaczego, ale za każdym razem, gdy pokazywały się te zęby, zdawało mi się, że wujenka serdeczną czuła ochotę ukąsić niemi kogoś. Może tak było dlatego, iż białość ich odbijała rażąco od śniadéj cery i czarnych włosów i oczu. Najwięcéj jednak zajęcia wzbudziła we mnie córka ich, Rozalia, a moja u stołu sąsiadka. Była-to dwudziestokilkoletnia panna, wzrostem przenosząca mię o pół głowy, lubo i ja do rzędu nizkich zaliczać się nie mogłam. Szczupła w pasie, szeroko rozwinięta w ramionach, posiadała-by postać wyniosłą i nakazującą, gdyby nie dobrowolne, jakby umyślne a ciągłe opuszczanie głowy na piersi. Głowa ta za małą trochę była, stosownie do wysokości wzrostu, ale niedostatek ten nagradzało bogactwo włosów kruczéj czarności, w kilku grubych warkoczach, opadających na szyję i ramiona, a z pogardliwém jakby zaniedbaniem odrzuconych w tył nad czołem śniadém, gładkiém, o regularnych zarysach. Oczy Rozalii były wielkie, ściągłe i czarne, ozdobione długiemi rzęsami, rzucającemi na delikatne i śniade jéj policzki tém gęstsze cienie, że powieki najczęściéj były spuszczone. Za to brwi jéj, wązkie i gęste, podnosiły się nad oczyma w harde łuki, a nos prosty, kształtny, miał dumne, ruchome i rozdęte nieco nozdrza. Nad ponsowemi wypukłemi wargami porastał drobny, czarny puszek, a na lewym policzku czerniała niewielka naturalna plamka. Z tą energiczną i nieco namiętną pięknością rysów kuzynki dziwną sprzeczność stanowił wyraz jéj twarzy. Była w nim jakby sztuczna jakaś pokora, słodycz, a przytém marmurowy spokój, wydający się chwilami przezroczystą maską, z pod któréj oczy ciskały iskrami, wargi zaginały się pogardliwie, brwi dumnie się podnosiły, a cała twarz nabierała ruchliwości prawie burzliwéj. Było-to jednak tylko oka-mgnienie, błyskawice szybko niknące pod maską, a na ich miejsce ukazywało się znowu czoło gładkie, jak odłam marmuru, oczy pokornie spuszczone, wargi słodko uśmiechnięte i tylko długie rzęsy nie przestawały rzucać na policzki ruchomych cieni, niby obrazy chmurnych myśli, snujących się po jéj pięknéj głowie, niby mary, wyszłe z łona burz, grzmiących w piersi...
Wszystkie te uwagi czyniłam, rozmawiając u stołu z kuzynką. Rozmowa nasza toczyła się czas jakiś o rzeczach obojętnych, gdy sąsiadka moja, po raz piérwszy od chwili, w któréj usiadłyśmy obok siebie, podniosła na mnie oczy i z wyrazem niezmiernéj słodyczy w głosie rzekła:
— Jeżeli ci to, kuzynko, nie uczyni przykrości, nazywaj mię po imieniu.
— I dlaczegoż miało-by mi to przykrość sprawić? — odrzekłam serdecznie — przecie jesteśmy krewne i powinnyśmy być z sobą w przyjaźni?
— Tak — odpowiedziała Rozalia — ale widzisz, między tobą a mną tak wielka istnieje różnica, że zaledwie ośmieliłam się prosić cię o to.
Gdy to mówiła, głos jéj brzmiał pokornie, a powieki, opuszczając się, rzuciły na policzki ruchome, posępne cienie.
— Różnica? — zawołałam zdziwiona — co téż mówisz, Róziu! jakaż między nami istnieje różnica?
— Taka — odpowiedziała tym samym pokornym głosem —jaka zachodzi zawsze między bogatą panną, jak ty, a ubogą, jak ja, dziewczyną...
Powieki jéj głębiéj jeszcze opuściły się na oczy, po policzkach liczniejsze zadrgały cienie, ale zarazem, w dziwną sprzeczność, brwi podniosły się i bardziéj harde zakreśliły łuki. Patrzyłam na nią zdziwiona, nie wiedząc, co mam jéj odpowiedziéć, gdy podniosła na mnie znowu oczy pełne słodyczy i rzekła:
— Przebacz, kuzynko, że śmiałam cię prosić, abyś mię nazywała po imieniu, ale, widzisz, to ułatwi między nami rozmowę, a ja-bym tak chciała zasłużyć na twoję przyjaźń...
Zasłużyć na moję przyjaźń? nie wierzyłam moim uszom. Przecież była o wiele starszą ode mnie; ja to więc raczéj powinnam była, jako dziecko jeszcze prawie, skarbić sobie jéj przyjaźń. Przyszło mi na myśl, że starsza kuzynka żartuje sobie ze mnie. Spojrzałam na nią z wyrzutem i rzekłam:
— Kochana Róziu! dlaczego chcesz mi sprawiać przykrość podobnemi żartami? przecie ja to właśnie...
Nie skończyłam, bo podniosła na mnie oczy, pełne pokornego przerażenia i zawołała:
— Żartami? O, kuzynko! czyż-bym śmiała żartować z ciebie! Ja, uboga dziewczyna, żartować z bogatéj panny! Jak to widać, że jesteś nieświadoma spraw tego świata i nie wiész, że z biednych tylko ludzi pozwalają sobie żartować, a z bogatych nikt nie żartuje nigdy!...
Przy tych słowach zaśmiała się prawie głośno, a mnie przykro się zrobiło niezmiernie.
— Kuzynko — rzekłam seryo — nie rozumiem cię wcale i zaręczam, żem nigdy dotąd nie myślała o tém, czy jestem albo będę bogatą...
— O, nie gniewaj się na mnie, Waciu! Przepraszam cię, kuzynko, po sto razy przepraszam! nie chciałam nic złego powiedziéć. Chciałam tylko nadmienić, że wielka różnica zachodzi między twoją suknią a moją, między twoją złotą broszą a moim sznurkiem prostych korali!
Gdy to wyrzekła, oczy jéj błysnęły zielonawo, jak u kota, ale usta z większą jeszcze uśmiechnęły się słodyczą.
Byłam zdziwiona, zasmucona i zaciekawiona, ale zarazem przyszła mi chęć odwetu. Po pewnéj pauzie rzekłam:
— Jeszcze większa różnica, kuzynko, zachodzi między twoją twarzą a moją.
— Co chcesz przez to powiedziéć, śliczna kuzynko? — spytała słodko — ale przy wyrazie „śliczna”, wargi jéj drgnęły i po policzkach cienie od rzęs zamigotały żywiéj.
— To, że jesteś daleko piękniejszą w swoim prostym czarnym stroju, niż ja w mojéj pięknej sukience — odrzekłam.
Złożyła ręce z wyrazem wdzięczności i, nieśmiało podnosząc na mnie oczy, zawołała:
— O, jakżeś dobra, Waciu! jak nieocenione masz serce, że przyznajesz piękność ubogiéj dziewczynie! Mój Boże! jakże cię kocham, jak cię uwielbiam, kuzynko, za to, że raczyłaś zwrócić uwagę na twarz moję! I któż kiedy spostrzega piękność w ubogiéj dziewczynie? Choćby była najcudowniéj piękną, zawsze będzie tylko nieoszlifowanym i bez oprawy dyamentem; bogata panna to co innego, może być sobie szarą i suchą jak krzemień, ale ma oprawę ze złota i brylantów!...
Zaśmiała się znowu ostro, jak wprzódy, i rzuciła na mnie takie spojrzenie, jak gdyby chciała powiedziéć, że ja-to jestem tym szarym krzemieniem, oprawionym w brylanty. Wnet jednak spuściła oczy, głowę pochyliła na piersi i była znowu marmurowo spokojna, tylko słodki a pokorny uśmiech błądził po jéj hardych, energicznych ustach. Zebrałam myśli i po chwili milczenia rzekłam:
— Zdaje mi się, kuzynko, że nie tak twarze, jak serca ludzkie różną posiadają wartość. Jedno z nich może być dyamentem, inne krzemieniem.
Podniosła na mnie łagodnie oczy i spytała:
— Czy doprawdy sądzisz, Waciu, że serce ubogiéj dziewczyny musi być koniecznie szare jak krzemień, a bogatéj panny świetne jak dyament? Powiédz mi, proszę, czy tak istotnie sądzisz? jestem z góry pewną, że masz słuszność. Przecie tak świetnie jesteś wychowaną!
Rozmowa ta stawała się dla mnie coraz przykrzejszą. Czułam, że pokorna koteczka zapuszcza we mnie pazurki, a nie pojmowałam, dlaczego-by to czyniła.
— Kochana Róziu — odpowiedziałam — jestem pewna, że we wszystkiém, co się odnosi do znajomości ludzi i świata, posiadasz bardziéj wyrobione zdanie, niż ja, która zaledwie w świat wstąpiłam.
— Dlaczego tak sądzisz? — spytała, nie podnosząc na mnie oczu.
— Bo jesteś starszą ode mnie — odrzekłam krótko.
Ledwie dostrzegalny rumieniec przemknął po jéj policzkach, zwróciła na mnie oczy, pełne słodyczy i nieśmiałości, i z takim samym, jak piérwéj, spokojem spytała:
— Czy naprawdę, kuzynko, jesteś tego zdania, że panna w moim wieku powinna już nazwać się starą panną? O! powiedz mi, proszę, jestem pewną, że zdanie twoje będzie słuszne.
Zabrakło mi cierpliwości. Ażeby przerwać rozmowę, zwróciłam się do lokaja z prośbą o podanie wody. Kuzynka zdawała się nie zważać na to, że nie otrzymała odpowiedzi i z niewzruszonym spokojem układała w fałdy leżącą na jéj kolanach serwetę.
W téj chwili babka Hortensya, rozmawiająca dotąd z panią Rudolfową i moją matką, zwróciła się do księdza, który siedział naprzeciw mnie, a którego fizyognomia wydawała mi się bardzo sympatyczną i myślącą.
— Księże Hilary — rzekła — racz nam powiedziéć, co się dzieje z sąsiadem naszym, hrabią Witoldem?
— Hrabia Witold — odpowiedział ksiądz Hilary — mieszka ciągle w swoim starożytnym modrzewiowym dworze i daje z siebie okolicznym mieszkańcom piękny przykład zacności i pracy.
— I niepojętego dziwactwa — podjęła pani Rudolfowa, ukazując w śmiechu swoje białe zęby.
Babka Hortensya uśmiechnęła się i skinęła potwierdzająco. Proboszcz zaprotestował żywo:
— I w czém postępowanie hrabiego Witolda pani dobrodziejka znajdujesz dziwaczném? — zapytał.
Tu babka Hortensya podniosła głowę.
— Z wielu względów należy mu się nazwa dziwaka — wyrzekła zwykłym sobie stanowczym tonem. — A naprzód mam mu za złe, że brata się z każdym piérwszym lepszym, nie pomnąc na wysokość swego rodu... następnie, czyliż można nazwać rzeczą stosowną, aby człowiek jego wieku i pochodzenia zakopał się w gospodarstwie, niby prosty lub ubogi szlachetka, i zaniedbywał towarzystwa równych sobie ludzi...
— Hrabia Witold — przerwał kapłan — mierzy wartość ludzi wedle rozumu i sumienia, a nie wedle światowych uprzedzeń... co zaś do zakopywania się w gospodarstwie, to wszystkim nam wiadomo, że hrabia Witold otrzymał po rodzicach majątki, obarczone ogromnemi długami, i musiał nadludzkie prawie czynić wysilenie, aby dziedzictwo przodków zachować od ostatecznéj ruiny, a historyczne swe nazwisko ustrzedz od zarzutu nieuczciwości.
Rozmowa ta żywe wzbudziła we mnie zajęcie. Piérwszy-to raz słyszałam o hrabi Witoldzie, ale nazwisko jego było jedném z tych, które uroczo i poetycznie, jak legendy dawnych czasów, brzmiało w owych opowieściach Bini, co przed laty, gdy małém jeszcze byłam dziecięciem, unosiły mię zachwyceniem i smutkiem naprzemian.
— Hrabia Witold — ciągnął daléj ksiądz — jest człowiekiem pracy i zasad, a nie blasku i przesądów. Wszyscy wiedzą, że nigdzie w prowincyi całéj gospodarstwo rolne nie stanęło tak wysoko, jak w jego dobrach; nigdzie niéma tak obfitéj i otwartéj dla wszystkich biblioteki, jak w jego domu; nigdzie oko znawcy nie spocznie na tak pięknych dziełach sztuki, jak te, które przyozdabiają jego ściany. Ubogi znajduje u niego pracę i przytułek, opuszczone dziecko oświatę, smutnego gotów w każdéj chwili pocieszyć, upadającemu rękę podać, występnemu przebaczyć. Hrabia Witold, pani, jest chrześcijaninem w prawdziwém znaczeniu tego wyrazu, a przytém zacnym i użytecznym obywatelem kraju. — Ksiądz mówił to z zapałem; znać było, że miał cześć głęboką dla człowieka, o którym się tak wyrażał, bo myśląca twarz jego ożywiła się, poważne oczy zabłyszczały. Połykałam jego słowa; wprawiły mię one w zachwycenie. Nagła myśl przemknęła mi przez głowę: Ten człowiek, o którym słyszę, inny jest jakiś, niż ci wszyscy, których widuję! To też z największém zdziwieniem posłyszałam babkę Hortensyą mówiącą:
— Mimo tych wszystkich cnót, jakie mu przypisujesz, księże Hilary, bez wahania zamknęła-bym hrabiego Witolda do domu obłąkanych...
Głos jéj, gdy to mówiła, był twardy i despotyczny; miała mówić daléj, ale pan Rudolf po-raz piérwszy w czasie rozmowy podniósł głowę i, patrząc na babkę swemi siwemi blademi oczyma, rzekł:
— A ja-bym rygle i zamki połamał, aby go uwolnić.
Babka Hortensya wlepiła w niego surowe spojrzenie:
— I dlaczegoż to? — spytała twardo.
— Bo hrabia Witold podał mi rękę wtedy, gdy nikt mi jéj podać już nie chciał... — zaczął pan Rudolf, a w głosie jego dźwięczały te tony dziwne, głębokie, które były podobne do ech burzy przebrzmiałéj.
— Rudolfie! — przerwała mu żona — proszę cię, przestań...
— On, młodzieniec, ledwie wyrosły z dziecka — ciągnął pan Rudolf, nie uważając na przerwę — podźwignął z rozpaczy mnie, dojrzałego człowieka...
— Ojcze! — przerwała Rozalia, składając ręce pokornie — czy sądzisz, że powinieneś opowiadać tu tę historyą? czy doprawdy tak sądzisz? Bo jeśli jesteś innego zdania, dlaczegoż ją chcesz opowiadać?
Postawa i twarz kuzynki były pokorne, ale głos, jakim przemawiała do ojca, dźwięczał ostro; nozdrza jéj rozdęły się i brwi zakreśliły harde łuki.
Pan Rudolf przesunął dłoń po czole i oczach, jak człowiek zmęczony, i umilkł. Babka Hortensya znowu głos zabrała:
— Nienawidzę ludzi, którzy, jak hrabia Witold, zapominają o wysokości swego pochodzenia i na każdym kroku rozmijają się z przyjętemi zwyczajami. Powtarzam: nienawidzę takich ludzi!
— O, i ja pogardzam takimi ludźmi! — zawołała pani Rudolfowa.
— A ja szanuję takich ludzi i hrabiego Witolda uwielbiam — ozwał się znowu pan Rudolf.
— Rudolfie! —zawołała jego żona — jak możesz zaprzeczać cioci Hortensyi?...
— Hrabia Witold — ciągnął, nie zważając na nią, pan Rudolf — ma silny umysł i zacne serce, którém kocha nieszczęśliwych, a pobłaża występnym...
— Ojcze! — przerwała Rozalia, tak samo, jak piérwéj, składając ręce — ojcze! czy sądzisz, że babcia Hortensya może się mylić? a jeżeli tak nie sądzisz, dlaczego jéj zaprzeczasz?
Pan Rudolf znowu przeciągnął dłoń po czole i oczach i zamilkł.
Wyraźnie spostrzegłam, że człowiek ten był cały pod władzą żony swéj i córki, a mianowicie ostatniéj. Jakiś dramat bolesny brzmiał w jego głosie, malował się w zapadłych, pozbawionych blasku, oczach i na wyniosłém znać niegdyś czole, które teraz, mnóztwem bruzd poorane, pochylało się z przygnębieniem pod ostrém spojrzeniem dwóch kobiet.
Obiad się skończył i roznoszono kryształowe kubeczki z ciepłą wodą do płukania ust. W téj saméj chwili na dziedzińcu zaturkotały koła.
— Kto to przyjechał? — zapytała babka Hortensya lokaja, który spojrzał w okno.
— Pan Agenor W., — była odpowiedź.
Ręka moja, w któréj trzymałam kubeczek z wodą, zadrżała.
Byłam pewna, że się rumienię, ale, nie chcąc pokazać mego zmieszania, podniosłam oczy i, szukając dla nich punktu oparcia, spojrzałam na Rozalią.
Głęboki rumieniec pokrył twarz jéj śniadą i spływał aż na szyję, ale w mgnieniu oka zastąpiła go wielka bladość, po któréj błąkały się i drżały cienie, utworzone przez rzęsy i warkocze. Zdziwiła mię trochę ta zmiana w twarzy kuzynki, ale nie zastanawiałam się nad jéj powodem.
Nieznany hr. Witold, o którym myślałam przed chwilą, zniknął całkiem z méj pamięci; pamiętałam tylko o tém, że o kilka kroków ode mnie jest już ów sąsiad młody, którego obraz, wymarzony tyle razy, snuł się w méj wyobraźni.
Babki jednocześnie się podniosły, na to hasło powstali wszyscy, lokaje usunęli krzesła i na oścież otworzyli drzwi przed nami. Pośrodku bawialnego salonu, wprowadzony tam bocznemi drzwiami, stał wysoki i smukły mężczyzna, i batystową chusteczką wycierał szkiełko wiszącego u szyi pince-nez...

XXI.

Jakże dźwięcznie zabrzmiało w mém uchu imię Agenor, wymówione przez jednę z mych babek, która mi go przedstawiła! Jakże długiém spojrzeniem spoczęły na mnie jego wielkie, ciemnosiwe oczy, tak mądre, tak przenikliwe i dowcipne zarazem, patrzące z pod wypukłych, podłużnie wykrojonych, powiek! Blady był tą wykwintną arystokratyczną bladością, która świadczy o życiu, spędzoném w bezczynnym spoczynku i w burzliwém miotaniu się na przemian; włosy miał ciemne, w gęstych zwojach spadające na czoło, niezbyt wysokie, ale szlachetnych linii, i takież faworyty, po angielsku rozdzielone. Pod małym wąsikiem, wedle najświeższéj mody zakręconym w dwa długie rożki, ponsowiały usta, o cienkich, delikatnych wargach i takim samym mądrym i dowcipnym uśmiechu, jakim był wyraz spojrzenia. Gdy podawał mi białą, wykwintną, o długich palcach rękę, tęczowym połyskiem błysnął przede mną wielki brylant jedynego, jaki nosił, pierścionka. Skłonił się i, nie spuszczając ze mnie wzroku, wymówił:
— Nie powiem pani, że z jéj przybyciem horyzont naszéj okolicy nową przyozdabia się gwiazdą; nie powiem także, iż jéj zjawienia się między nami oczekiwaliśmy, jak miłośnicy kwiatów oczekują o wschodzie dnia rozkwitu lilii białéj; nie powiem pani tego wszystkiego, lubo-bym mówił szczerą prawdę, gdyż posądzić byś mię pani mogła o używanie próżnych komplementów i oklepanych frazesów. Ale nie mogę powstrzymać się od wyrażenia, że ci, którzy oczekiwali gwiazdy, zobaczą słońce, a ci, co wyglądali rozkwitu pięknéj lecz pospolitéj lilii, ujrzą pojawioną między nami wspaniałą ozdobę dalekich krain.
Wymówił to tonem łatwym, lekkim, nawpół żartobliwym, nawpół głębokim. Głos jego miał brzmienie czyste, pełne odcieni i modulacyi, niby z doskonałą mechaniką instrument, z którego mistrzowska ręka wywołuje kameleonową grę tonów. Byłam onieśmielona, a zarazem przejęta niewypowiedzianém i niepojętém dla mnie saméj wzruszeniem. Daremnie siliłam się na odpowiedź; usta mi drżały i w głowie myśli wikłały się, tak, jak długie loki moje, które plątałam bezwiednie w palcach, nie mogąc od nich wzroku oderwać.
Ze stanu tego wyprowadziło mię poczucie bólu. Ręka stojącéj obok mnie Rozalii tak silnie zaciężyła na mojém ramieniu, że aż mię zabolało. Zarazem podniosła ona wzrok na pana Agenora, i patrząc mu prosto w twarz z pod swoich długich rzęs o tajemniczych cieniach, zapytała słodkim i nieśmiałym głosem:
— Więc pan znajdujesz, że, do przybycia tu mojéj kuzynki, na horyzoncie naszym nie było ani jednéj gwiazdy, a w okolicy ani jednego pięknie rozkwitłego kwiatu? Czy doprawdy pan tak znajdujesz? O! powiedz, że tak myślisz; przyniesie mi to niezmierną radość! Ja tak kocham kuzynkę Wacławę! tak pragnę, aby ją wszyscy uwielbiali!
Dziwnym był uśmiech pana Agenora, jakim odpowiedział kuzynce Rozalii, a dziwniejsze jeszcze spojrzenie, jakie na nią rzucił. Wydało mi się, że w piérwszym było trochę cierpienia, a w drugim błysnął wyrzut i gniew szybko stłumiony. Była to tylko jedna sekunda, potém skłonił się przed nią i wyrzekł:
— Kiedy astronom przygląda się niebieskiemu przestworzu i spostrzega nową gwiazdę piérwszéj wielkości, zjawiającą się pomiędzy innemi, raduje się, ale jednak nie zapomina o tych, które widział piérwéj i które stanowiły z dawna rozkosze jego oczu i myśli. A czyliż miłośnik hortykultury pogardzi wspaniałą centyfolią, co mu wczoraj pod oknem rozkwitła, dlatego, że dziś obok niéj zjawiła się śnieżna towarzyszka jéj — lilia?
Mówił to zwykłym sobie głosem, w którym lekkość salonowa łączyła się z głębokością tonów, zda się z samego dna piersi płynących. Spojrzałam na niego i na Rozalią: patrzyli na siebie przez parę sekund dziwnie... dziwnie... nic a nic nie pojmowałam, coby znaczył wyraz, jaki miały wtedy ich oczy, ale instynktowo poczułam przykrość. Opuściłam ramię Rozalii i usiadłam obok mojéj matki.

XXII.

Gdyby nie obecność pana Agenora, dziwnie zaprawdę wygłądało-by kółko osób, które zasiadło wkoło jednéj z czterech jednostajnych kanap, zajętéj, jak zwykle, przez dwie moje babki. Było to niby zebranie familijne, wszyscyśmy tam byli spokrewnieni z sobą bliżéj lub daléj, słychać było same imiona babek, ciotek, wujów, kuzynek i kuzynów. A jednak lodowy chłód zdawał się ścinać wszystkie serca, a z serc wydostawał się na usta i twarze. Babka Hortensya zajęta była zwyczajną swą świąteczną robotą, to jest rozplątywaniem i zwijaniem na kłębuszki moteczków bawełny, z któréj w dnie powszednie wyrabiała frywolitki. Pani Rudolfowa siedziała obok niéj i, co chwila pokazując w uśmiechu swoje białe zęby, z rodzajem uniżonego pośpiechu, pomagała jéj rozplątywać cieniuchne nici, podnosiła z ziemi upadłe kłębuszki, podsuwała jéj pod nogi stołeczek, poprawiała poduszkę za plecami. Babka Hortensya z wyraźném zadowoleniem przyjmowała te wszystkie przysługi ugrzecznionéj kuzynki, i rzucała na nią bardzo przyjazne spojrzenia, które sprzeczały się rażąco z surowym i zimnym wyrazem jéj oczu.
Zasunięta w przeciwny róg kanapy, milcząca jak najczęściéj i z głową opadłą na piersi, siedziała babka Ludgarda, a o bok niéj siedząca, matka moja, postawą swą i wyrazem twarzy zdawała się umyślnie dostrajać do jak najzupełniejszego kontrastu z panią Rudolfową. Im więcéj ta ostatnia była uniżoną, tém dumniejszą i bardziéj sztywną stawała się moja matka; im więcéj było w niéj pochlebstwa i biernego zgadzania się z każdém poruszeniem i słowem babki Hortensyi, tém więcéj moja matka zamykała się w sobie i owijała się wyrazem hardéj dumy i godności. Daléj jeszcze pan Rudolf, zatopiony w głąb’ fotelu, milczał i albo trzymał oczy utkwione w posadzkę, albo patrzył niemi przed siebie, jak człowiek, którego myśli odbiegają od obecności w daleki jakiś punkt czasu czy przestrzeni. Kuzynek Franuś trzymał się z daleka, z miną, jak zwykle było w Rodowie, nieśmiałą; kuzynka Rozalia usiadła tak, aby skąpe światło, rozświetlające nawpół salon, jak najmniéj na twarz jéj padało i na amarantowém tle jéj fotelu widać było tylko kibić jéj kształtną, wyprostowaną i pokornie spuszczające się, śniade, marmurowe, spokojne czoło.
Pomiędzy temi wszystkiemi osobami zdawały się uwijać niewidzialne jakieś duchy tajemnych rywalizacyi, pokrytych przezroczystą powłoczką światowéj grzeczności, niechęci, graniczących z nienawiścią, a chowających się pod płaszczyk salonowéj etykiety, rozlicznych dolegliwości, starannie zamkniętych w piersi, których koniuszczki wyglądały raz po raz przez oczy, lub wypływały na chmurach, przesuwających się po czołach, w mgnieniu oka spędzanych pamięcią na przyzwoitość. Pokrewne imiona, któremi obdarzały się wzajemnie te wszystkie osoby, nie wychodziły z ich ust ciepło i serdecznie, ale wyglądały raczéj, jak etykietalne tytuły, dawane w imię zwyczaju i posłuszeństwa ślepego raz przyjętéj formie mówienia. Nie wiem już, jaki wrodzony instynkt badania i zaglądania w głąb’ wszystkiego, co mię otaczało, dał mi spostrzedz te wszystkie cechy towarzystwa, w jakiém byłam. Widziałam wyraźnie, że pani Rudolfowa, dla przyczyn, o których nie wiedziałam jeszcze wtedy, pochlebiała babce Hortensyi i grała przed nią kłamaną jakąś rolę; że matka moja zimną i dumną swą postawą protestowała przeciwko téj uniżoności i pokorze; że babka Ludgarda była zatopioną w smutnych jakichś myślach, które widocznie biegły w przeszłość; że pan Rudolf, obok żony i córki, istot, które miały mu być najbliższe, czuł się samotnym i nieszczęśliwym; że w cieniach mknących po twarzy Rozalii i w pokorze jéj postawy, a marmurowym spokoju czoła, leżała tajemnica jakaś dziwna; że kuzynek Franuś czuł się upokorzonym i nie na swojém miejscu; że, słowem: że żadna z tych osób nie była sobą; że każda z nich nosiła w piersi inne uczucia, niż te, które objawiały się w twarzy i słowach; że nie było między niemi ani dwóch serc, spojonych szczerą sympatyą lub przyjaźnią; że wszystkie one zebrały się tutaj, nie przez pociąg i wzajemne upodobanie w sobie, ale w imię niepojętego wówczas dla mnie interesu, albo posłuszeństwa zimnéj, despotycznéj etykiecie.
W przeciągu kilku minut spostrzegłam to wszystko, dojrzałam nawet rzeczy, których znaczenia nie rozumiałam jeszcze; niemniéj jednak, od tego chłodu, od tego przymusu, od téj dwulicowości osób mię otaczających, i na moje serce spadł przymus i ciężar. Siedziałam obok mojéj matki, zmieszana, zdziwiona własnemi uwagami; a, pamiętna na przestrogi babki Hortensyi i owiana atmosferą, jaką oddychałam, czułam sama, że byłam wyprostowana i sztywna bardziéj może jeszcze, niż to jest wymaganém od dobrze wychowanéj panny.
I powtarzam: dziwnie-byśmy tam wyglądali wszyscy, gdyby nie obecność pośród nas pana Agenora. Świetna i błyszcząca jego indywidualność rozjaśniała sobą pół-zmrok posępnego salonu. Skry, sypiące się z siwych jego oczu, rzucały blask na zimne czoła i sztywne postacie otaczających; głos jego, pełen modulacyi i zgięć przedziwnych, przywodził na pamięć w téj chłodnéj i ciemnéj szufladzie wiosnę, świat szeroki, ogrody pełne kwiatów i gaje brzozowe, szumiące śpiewem ptasząt.
Mowa jego była tak samo mądra i dowcipna, jak uśmiech ust i wyraz oczu. Pełno w niéj było niespodzianych zwrotów, błysków poetycznych, odbijających przy lekko wyrzucanych sarkazmach, jak promienie słońca przy sztucznych iskrach fajerwerku. Wysoka i smukła jego postać posągowych nabierała kształtów, gdy powstawał i opierał się o wysoką poręcz fotelu, a sam nawet ruch jego, którym, snać ze zwyczaju, wydobywał często chusteczkę i przecierał nią szkiełko od lornetki, jakże był wdzięcznym i pełnym dystyngowanego zaniedbania!
Piérwszy-to raz w życiu widziałam światowego mężczyznę w całém znaczeniu tego wyrazu; piérwszy raz w życiu uderzył mię w oczy ten przymiot, iskrzący się i jak ognie sztuczne mieniący się barwami tęczy. Widziałam blask, iskry, barwy, falowanie głosu i kształtów, miękkie i artystyczne, na wzór posągowych draperyi i... byłam zachwyconą.
Spojrzałam na kuzynka Franusia i, widząc jego zmieszaną postawę i smutny wyraz ust milczących, nie mogłam pojąć, jakim sposobem myśl o nim zajęła kilka tygodni mego życia. Błękitne jego oczy wydały mi się blade i bez życia, przy żywych, pełnych dowcipu i blasku źrenicach pana Agenora; on sam dziwnie mały, niezręczny, niepokaźny, przy świetnéj, wysokiéj, śmiałéj jego postaci.
Gdy, po godzinie rozmowy, babka Hortensya zaproponowała przechadzkę i wszyscy wyszliśmy do ogrodu, gdy różowe promienie zachodzącego słońca padły na twarz pana Agenora i bladość jego ożywiły ruchomą grą świateł, uznałam, że w piękności, dowcipie, powabie, przechodzi on o wiele bohatera powieści, o którym na pensyi śniłam dwie noce z rzędu. Kuzynek Franuś na daleki bardzo plan cofnął się w pamięci mojéj, a pan Agenor nie miał już w wyobraźni mojéj rywala.
Stałam się mówną, ożywioną, czułam, że byłam dowcipną, słowa potokiem cisnęły mi się do ust, majowe powietrze, owiewając twarz moję rozkosznie, sprowadzało na policzki rumieńce, w oczy wsypywało iskry.
Widziałam, że matka moja ściga mię pełnemi macierzyńskiéj radości oczyma, że nawet babka Hortensya mniéj surowo na mnie spogląda, że za to pani Rudolfowa, coraz częściéj pokazuje swe białe zęby, a przy spojrzeniu na mnie pana Rudolfa czoło jego mniéj chmurném się staje.
Widziałam to wszystko i po raz piérwszy zapragnęłam wzmódz sprawione na otaczających wrażenie. Pozwoliłam jednemu z moich loków, aby mi opadł na czoło i wązkiemi nićmi wił się po twarzy płonącéj; stąpałam tak, aby moja różowa sukienka płynęła za mną malowniczą falą, usta otworzyłam pół-uśmiechem, bo widziałam już w lustrze, że w takim razie były one najpiękniejszemi.
Szłam wsparta na ramieniu Rozalii; obok mnie postępował pan Agenor, prowadząc rozmowę, złożoną z urywanych frazesów, sypiących się jak grad iskier, i pół-uśmiechów, migocących po twarzy. Przechodziliśmy około pysznie rozkwitłego krzaku róż białych. Byłam tak pewna siebie, takie poczucie swobody i panowania mnie ogarniało, że, zerwawszy dwie róże, jednę z nich przypięłam do czarnych koronek, zdobiących mój stanik, drugą zaś ośmieliłam się podać panu Agenorowi z uśmiechem, mówiąc:
— Ze słów, któremi mnie pan powitałeś, wnoszę, że lubisz kwiaty. Daję więc panu tę różę, jako mój kwiat ulubiony.
Przypiął sobie różę do klapy ubrania i odpowiedział z ukłonem:
— Uszczęśliwiasz mię pani! — potém dodał półgłosem:
— W istocie, dzień ten do najszczęśliwszych mego życia policzę.
Ręka Rozalii znowu dziwnie ciężko zawisła na mojém ramieniu. Milcząca dotąd, podniosła oczy i ze zwykłym sobie, pełnym słodyczy uśmiechem, wymówiła:
— Czy doprawdy nie miałeś pan dni szczęśliwszych, niż dzisiejszy? czy doprawdy nie miałeś pan dni takich? O, powiedz mi pan! jeśli tak jest, będę bardzo uradowana, bo i w mojéj pamięci dzień dzisiejszy głęboko się zapisze...
Nie wiem, co odpowiedział jéj pan Agenor, bo wzrok mój padł na kuzynka Franusia, który szedł o kilka kroków od nas i dziwnemi oczyma patrzył na białą różę, tkwiącą przy klapie surduta pana Agenora. Był taki blady i taki jakiś smutny, że zdjęła mię litość i przez kilka sekund popatrzyłam na niego.
Jakby przyzwany tém mojém spojrzeniem, zbliżył się, a w czasie, gdy pan Agenor rozmawiał z Rozalią, szepnął mi z cicha:
— Dziś właśnie mija cztery tygodnie... jak o téj saméj porze, przy zachodzie słońca, dałaś mi, kuzynko, biały narcyz...
— A więc? — spytałam, nie podnosząc oczu na Franusia, bo sama nie wiedziałam czemu, ale przypomnienie to jego sprawiało mi przykrość.
— Nic, kuzynko — odpowiedział — myślałem tylko, że w życiu ludzkiém szczęśliwe chwile prędko mkną, bardzo prędko... a potém...
— A potém co? — spytałam — z coraz przykrzejszém poczuciem.
— A potém człowiek budzi się ze snu miłego i widzi, że na miejscu, na którém go sen postawił, stoi kto inny...
— Kuzynku! — zawołałam z urazą i żalem.
— O, przebacz! jeślim cię obraził, więcéj nigdy nie uczynię tego! — wymówił z cicha, głosem, w którym łzy drżały, i wszedłszy w boczną aleję, zniknął mi z oczu. Ścigałam go długo wzrokiem, serce moje podzieliło się na dwa uczucia. Żałowałam kuzynka i bolałam nad tém, że sprawiłam mu przykrość; ale z drugiéj strony tajemną rozkosz czułam na myśl, że jest serce, którém władam dowoli, które przeze mnie, dla mnie boleje; że jestem tak potężną, iż mogę jedném słowem pogrążyć kogoś w najwyższą radość lub smutek... Kiedy spojrzałam potém na Rozalią i pana Agenora, rozmowa przerwana już była między niemi.
Na twarzy Rozalii harde łuki brwi więcéj niż kiedy sprzeczały się ze spuszczonemi powiekami: pan Agenor piérwszy raz od przybycia do Rodowa zamyślił się, patrzył przed siebie nieruchomemi oczyma, a na gładkiém jego czole zarysowała się przykra jakaś zmarszczka, w któréj, jak mi się wydało, ból walczył z szyderstwem...




XXIII.

Wieczorem pan Agenor opowiadał nam cudowne rzeczy o licznych podróżach, jakie odbywał. Mieszkał długo w Paryżu i Wiedniu, był w Londynie, Rzymie i Madrycie, żeglował po oceanie Atlantyckim i Spokojnym, walczył z Francuzami przeciwko Beduinom i uczestniczył w polowaniu na lwy w Algierze. Opowiadania te jego były istną panoramą: rozliczne obrazy migotały w nich, niby czarodziejską wywołane różdżką, następowały po sobie, błyszczały, roiły się i znikały, pozostawiając słuchaczy olśnionych i złudzonych prawdziwością kolorytu i wydatnością form. Słuchając go, widziałam z kolei bulwary Paryzkie, oświetlone śród nocy milionami słońc gazowych, bale wielkiego świata, którym przewodniczyli monarchowie o dyplomatycznie zimnych czołach i milczących ustach, i monarchinie w sukniach, osypanych dyamentami; nieskończone przestworzy oceanów, to gładkie, jak szyby szkła zielonkowatego, to napiętrzone ruchomemi skałami bałwanów, to w noc miesięczną, iskrzące się srebrną pianą fosforycznego światła. Przed oczyma memi rozkładały się pustynie piasczyste, skwarném rozpalone słońcem, z ciągnącemi się długiemi karawanami objuczonych wielbłądów; obozy wojowników, brzmiące rycerską pieśnią Francuzów; białe płaszcze Beduinów, mknące między gwiaździstemi cieniami tropikalnéj nocy; fantastyczne stroje i ciemne twarze afrykańskich myśliwców, z bronią na ramieniu, z wytężonym wzrokiem rozpalonych oczu, oczekujących pojawienia się wspaniało-grzywego króla zwierząt, którego ryk brzmiał od granic pustyni, niby przeciągły huk piorunowego grzmotu.
Nie wiem, jakie uczucie, jakie natchnienie porywało pana Agenora; zdawał się improwizować. Śmiech i łzy, burze i pogoda, pustynie i gwary, zdawały się być w ruchoméj grze fizyognomii i w energii lub miękkości ruchów, któremi tak samo władał, jak głosem. Nigdy ani jednego tonu nie użył fałszywie, harmonia myśli z dźwiękiem i ruchem była tam zupełną. Całe audytoryum zostało zdobyte. Słyszałam, jak w przestankach rozmowy obecni zamieniali pomiędzy sobą uwagi:
— C’est un vrai gentilhomme! — szepnęła babka Hortensya do pani Rudolfowéj.
— To człowiek najdystyngowańszy, jakiego znam! — odpowiedziała wujenka, pokazując białe zęby.
Matka moja przenosiła wzrok z twarzy pana Agenora na moję, a w oczach jéj czytałam, że gdyby oczy te mogły wysnuć tajemnicze nici, wiążące na zawsze z sobą ludzi dwoje, wysnuła-by je choćby kosztem życia swego i związała-by niemi mnie z wymownym i pięknym człowiekiem.
Pan Rudolf rozmawiał półgłosem z proboszczem, Rozalia milczała i czoło miała marmurowo spokojne, jak zwykle, tylko pierś jéj falowała przyśpieszonym oddechem, nozdrza rozdęły się, wargi sponsowiały tak, że krew zdawała się z nich tryskać. Nie podniosła jednak powiek ani razu i ani razu nie spojrzała na pana Agenora. Porównałam ją w owéj chwili do posągu, przedstawiającego spokój i pokorę, którego wnętrze rozpierał niecierpliwy, kipiący, rwący się do wybuchu płomień. A ja? ja byłam olśniona, ogłuszona, upojona, w głowie czułam szum i zawrót; miałam takie poczucie, jakby mię porywał czarnoksiężnik jaki i na rozpostartém skrzydle unosił w kraje podniebne. Gwałtownie zarumieniłam się, ale nie radość, tylko trwoga ścisnęła mi serce...
W połowie wieczora nagle babka Hortensya, rozweselona jak nigdy, ozwała się:
— Jeśli państwo zechcecie przyjąć podobną propozycyą od dwóch poważnych matron, nie mogących zbyt wesołéj dostarczyć wam zabawy, to zapraszamy was wszystkich na kilkodniowy pobyt w Rodowie.
Na ten wniosek całe towarzystwo się poruszyło. Pani Rudolfowa podniosła do ust rękę babki Hortensyi i, jąkając się, wyrzekła, że nie spodziewała się tak długiego pobytu w Rodowie i nie wzięła z sobą potrzebnych rzeczy.
— Franuś każe sobie jutro założyć parę koni i przywiezie wam wszystko, czego będziecie potrzebowali — odrzekła babka, zwracając się do Franusia, który przez cały wieczór siedział w kątku milczący.
— Życzenie cioci jest dla mnie świętym rozkazem! — zawołała pani Rudolfowa, z nową uniżonością całując ręce mojéj babki.
Ale pan Rudolf podniósł na nią swoje blade, zmęczone oczy.
— Zofio — rzekł — nie możem pozwolić na to, ażeby pan Franciszek utrudzał się dla nas...
— Rudolfie — przerwała mu żona — ciocia Hortensya tego sobie życzy...
— Ależ sam pojechać mogę... — zaczął jeszcze pan Rudolf.
— Ojcze! — przerwała mu znowu Rozalia, składając ręce, głosem pokory pełnym — ojcze, wszak sam przyznajesz, że każde słowo babki Hortensyi świętém być dla nas powinno? nie prawdaż? a jeśli to sam przyznajesz, dlaczego sprzeciwiasz się jéj woli?
Pan Rudolf przesunął dłoń po czole i oczach i umilkł.
Z żywą niecierpliwością oczekiwałam odpowiedzi mojéj matki na projekt babki Hortensyi, ale jakże się zdziwiłam, gdy posłyszałam, że była odmowną. Tłómaczyła się, że wyjechała z domu na parę dni tylko, że ma mnóztwo wizyt do oddania ze mną w sąsiedztwie i t. d. Dziwiłam się tém bardziéj, że wiedziałam, iż pierwotnym projektem mojéj matki było przepędzić w Rodowie tydzień lub więcéj.
Byłaż to nowa protestacya przeciw uniżonemu zgodzeniu się z wolą babki pani Rudolfowéj? Albo może... duma macierzyńska, niepozwalająca wyjawiać tajemnéj chęci widzenia mię długo z panem Agenorem? Dotąd zdaje mi się, że i jedno, i drugie było powodem opozycyi mojéj matki, która zresztą nie była zbyt silną i została przełamaną kilku łagodnemi słowami prośby, wymówionéj przez babkę Ludgardę. Matka moja pocałowała ją w rękę i wyrzekła:
— Zostanę, moja ciociu! — Tym gestem i słowem widocznie chciała dać poznać, że nie na prośby-to babki Hortensyi, ale jéj siostry, zostaje w Rodowie. Babka Hortensya zacisnęła nieco swe wązkie usta, a surowe jéj oczy surowszemi jeszcze się stały. Pani Rudolfowa zaś pokazała w uśmiechu całe dwa rzędy białych zębów i słodkim a żartobliwym głosem rzekła:
— Gdybym była na twojém miejscu, najdroższa ciociu, gniewała-bym się na kuzynkę Matyldę: wszak to na prośbę cioci Ludgardy nie na twoję, zgodziła się pozostać.
Fałdy na czole mojéj matki zagłębiły się; zimno spojrzała na panią Rudolfową i zwolna odrzekła:
— Ciotki moje wiedzą dobrze, jak szczerze i bezinteresownie kocham i poważam je obie.
Trudno opisać intonacyą głosu mojéj matki, gdy to mówiła. Był on bez zarzutu grzeczny, ale chłodny jak lód, ostry jak stal wyostrzona. Śniadość pani Rudolfowéj zniknęła pod krwistym rumieńcem, ale córka jéj zwróciła się do mojéj matki i, zwyczajnym sobie gestem składając ręce, zawołała ze słodyczą:
— O, ciociu kochana! czy można kogo kochać interesownie? Powiedz mi, proszę, czyliż to jest możebném? Co do mnie, nie przypuszczam, aby można było interesownie kochać. Gdybym znała kogo, ktoby tak kochał, gardziła-bym nim!
I przy tych słowach, skierowanych do mojéj matki, zaledwie dostrzegalne, szybkie, ale błyskawiczne spojrzenie rzuciła na pana Agenora.
Dziwna rzecz! pan Agenor zarumienił się lekko... Ale ze zręcznością wytrawnego światowca, w téj saméj chwili skłonił się przed moją babką i wyrzekł z wytworną grzecznością:
— Co do mnie, mam przekonanie, że ktokolwiek dobrowolnie wyrzeka się chwil przyjemnych, jest podobnym samobójcy. Z wdzięcznością zatém przyjmuję zaproszenie łaskawych pań i zostanę tu póty, póki mię same ztąd nie wypędzicie.

XXIV.

Nazajutrz, gdy słońce, prześlicznie świecąc na niebie, przez gałęzie jodeł i ciężkie firanki, zasłaniające okna, przedarło się aż do bawialnego salonu, babka Hortensya zaproponowała towarzystwu przejażdżkę do jednego ze swych folwarków, pięknie i malowniczo, jak mówiła, położonego śród lasu. Z radością przyjęliśmy wszyscy wniosek a pan Agenor oświadczył, że wraz z kuzynem Franusiem będzie nam towarzyszył konno.
— Jeżeli babcia pozwoli — nieśmiało i pokornie ozwała się Rozalia — ja także konno pojadę.
— Nie mam nic przeciwko temu — odpowiedziała babka — nie uważam za rzecz nieprzyzwoitą, aby młoda osoba jeździła konno; od dawna czyniły to damy najwyższych rodów, a nawet rozrywka ta jest tradycyjnym zwyczajem, z dawnych pozostałym wieków w domach arystokratycznych. Nie lubię tylko, jeśli dobrze wychowana panna po Donkiszotowsku włóczy się sama jedna konno po polach i drogach...
— Pani znajduje, że powinna miéć ona zawsze za sobą swego Szanso-Pansza — ozwał się pan Rudolf, podnosząc swe blade oczy, ożywione tym razem słabym błyskiem ironii.
— Rudolfie! — szepnęła jego żona...
— Co do mnie — ciągnął daléj — znajdowałbym, że konna przejażdżka najmilsza jest wtedy właśnie, gdy się odbywa samotnie...
— Ojcze! — przerwała Rozalia — wszak wiész o tém, że babka Hortensya nigdy się nie myli? nie prawdaż, że wiész o tém?
— Rozalio! — odpowiedział pan Rudolf — w którym budził się jakby opór jakiś i wola — Rozalio! wszak wiész o tém, że dotąd jednego tylko Boga ludzie uważają za nieomylnego...
Matka moja przerwała tę przykrą rozmowę, odzywając się:
— Co do mnie, jeździłam kiedyś konno i, stosując się do zwyczaju, nigdy w istocie nie odbywałam przejażdżek samotnie; ale znajduję, że towarzystwo w takich razach wtedy tylko może być miłém, gdy jest dobrane i urozmaicone.
— O, droga Matyldo! — przerwała wujenka, pokazując wszystkie zęby — to wiadomo, że przedewszystkiém lubisz rozmaitość...
Fałdy na czole mojéj matki zagłębiły się i zaszły słabym rumieńcem.
— Każdy ma swe wyłączne upodobania — odrzekła zwolna i zimno — są osoby, które lubią przedewszystkiém bardzo jednostajny dźwięk i blask...
Wyrazy te miały snać tajemnicze jakieś znaczenie dla pani Rudolfowéj, bo śniadość jéj zniknęła znowu pod krwistą barwą rumieńca.
— I jakiż-to naprzykład dźwięk lub blask? — spytała ze słodyczą, najeżoną kolcami.
— Różne bywają dźwięki i blaski — tak samo, jak piérwéj, odrzekła moja matka — może być blask słońca i blask złota, dźwięk muzyki i dźwięk monety...
— Ciociu najdroższa! — zawołała Rozalia, składając ręce — czyż jest na świecie ktokolwiek, coby przekładał blask złota nad blask słońca i dźwięk monety nad muzykę? O! czyż jest ktokolwiek na świecie? a jeśli i jest, to już go chyba takim ten świat uczynił, na którym dukaty — to gwiazdy, piękność nadające, i wschody, po których wstąpić można do przybytku szczęścia...
Zaśmiała się, a na czole pana Agenora znowu zjawiła się tajemnicza przykra zmarszczka. Po obiedzie, na parę godzin przed zachodem słońca, zajechały przed ganek powozy odkryte i masztalerz ze stangretami trzymał za uzdy trzy piękne wierzchowce, które w stajniach moich babek stały do rozporządzenia gości.
Rozalia wyszła na ganek, wsparta na ramieniu pana Agenora, który ją prowadził, ubrana w czarną amazonkę, z piórem powiewającém na kapelusiku. Wyglądała bardzo pięknie, rumieniec krasił śniade jéj policzki, uśmiech błądził po ponsowych wargach.
Pan Agenor podawał jéj strzemię; wydało mi się, że długo i mocno oparła się o jego ramię, potém lekko wskoczyła na konia.
Panowie siedli téż na koń, a ja z babką Hortensyą, moją matką i panią Rudolfową, wsiadłam do powozu. Babka Ludgarda dnia tego nie wychodziła wcale ze swego pokoju i mówiono, że jest trochę słabą, a pan Rudolf wyszedł na oddaloną samotną przechadzkę i jeszcze nie wrócił.
Dopóki przebywaliśmy malowniczą dolinę, jeźdźcy trzymali się w blizkości powozu. Pan Agenor bardzo pięknie siedział na koniu; znać było, że przywykł był kierować najdzikszemi rumakami, bo od niechcenia trzymał w ręku cugle i kiedy-niekiedy tylko zwracał uwagę na bieg swego wierzchowca, a ciągle prawie patrzył na mnie i prowadził z nami, zwykłą sobie, łatwą i błyszczącą rozmowę. Rozalii postać wyprostowała się i głowa podniosła; uważałam, że im dłużéj jechała, im więcéj rozszerzały się przed nami malownicze widoki doliny, tém częściéj oczy jéj podnosiły się do góry, zdawały się szukać czegoś po niebie, a pierś falowała szybko i po milczącéj twarzy przemykał taki wyraz, jak gdyby z jéj wnętrza wydobywały się na jaw coraz nowe cienie i, spotykając się z blaskami dnia słonecznego, kłóciły się i walczyły z niemi. Franuś jechał z drugiéj strony portyery, rzadko odzywając się, jak zwykle. Nie mogłam jednak nie spostrzedz, że dobrze jeździł konno i dzielnie władał swoim parskającym i kapryśnym karoszem.
Skończyła się szeroka biała droga, która przerzynała dolinę, i wjechaliśmy w las, w którym wysokie i gęste sosny tworzyły szumiącą kolumnadę z dwóch stron drogi, wązkiéj i najeżonéj korzeniami drzew, z ziemi wystającemi. Na drodze téj jeźdźcy nie mogli postępować równolegle z powozem. Franuś pozostał z tyłu, a pan Agenor i Rozalia pojechali przodem. Z razu, odwrócona do nich plecami, słyszałam równy tentent ich koni, stąpających miarowo po twardéj drodze, ale po chwili tentent ten przybrał pośpieszniejsze tempo, oddalił się i nakoniec nie słyszałam go już wcale.
Podniosłam się nieco na siedzeniu i obejrzałam za siebie. Para jeźdźców oddaliła się znacznie od powozu i znikała już prawie w zakręcie drogi: zobaczyłam tylko kształtną postać pana Agenora, mknącą szybko między drzewami, a blizko, bardzo blizko koło jego czoła powiało pióro Rozalii tak, jakby ona schylała się ku niemu i coś mu szeptała. Nie wiem, czemu przykro mi się zrobiło; żałowałam, że nie umiałam jeszcze dosiąść konia, ale nie miałam czasu długo zastanawiać się nad tą myślą, bo posłyszałam zwrócony do mnie głos babki Hortensyi:
— Dlaczego oglądasz się, Waciu? panna dobrze wychowana nie powinna nigdy oglądać się za nikim.
— Mianowicie, jeśli tym kimś jest tak przyjemny młody człowiek, jak pan Agenor — dodała wujenka.
Przestałam patrzéć za siebie, a spojrzałam na moję matkę: ścigała także oczyma niknącą parę, a na czole jéj była chmura. Jechałyśmy lasem wiorst parę, a gdy powóz zatrzymał się przed szwajcarskim domkiem, zbudowanym w folwarku babki Hortensyi, przed gankiem stały dwa spienione wierzchowce, a na ganku siedzieli obok siebie pan Agenor i Rozalia. Kuzynka była snać bardzo zmęczona, bo oddychała prędko, a twarz jéj pokrywał szkarłatny rumieniec; pan Agenor przeciwnie, bledszy był jeszcze, niż zwykle, tylko po bladości téj błąkały się jakieś plamki czarne. Spostrzegłam, że oboje na prawéj ręce nie mieli rękawiczek; kiedy wchodziłam po wschodach na wysoki ganek szwajcarskiego domku, Rozalia zbiegła ku mnie i pochwyciła obie ręce moje. Oczy jéj przytém błysnęły tak, że aż się zlękłam prawie.
— Jakże żałuję cię, droga kuzynko — zawołała, — że nie umiész jeździć konno! wierz mi, że to wielka, wielka przyjemność.
— O, bardzo temu wierzę — odpowiedziałam — czując sama, że w głosie moim ostry dźwięk zabrzmiał.
— O, ty się pewno będziesz obawiała jeździć konno — ciągnęła Rozalia, ściskając ciągle moje ręce i wpijając we mnie spojrzenie o przeszywającym nawskroś blasku. — Jesteś delikatna, drobna; twoja postać nie wydała-by się nawet dobrze na koniu; płeć masz białą i przezroczystą, mogła-byś się opalić, a tak jesteś szczęśliwą, jak każda bogata panna. Musisz się więc śmiertelnie obawiać niebezpieczeństwa, bo konna jazda niebezpieczną być może. Jeżdżąc konno, mogła-byś spaść z konia i uderzyć się swoją piękną główką o jaki brzydki, twardy kamień przydrożny, albo złamać tę rączkę delikatną i białą! O! ty, kuzynko, obawiała-byś się śmiertelnie jeździć konno.
Uwolniłam ręce z jéj uścisku i odpowiedziałam:
— Przeciwnie, kuzynko, śmiertelnie obrażoną jestem tém, że posądziłaś mię o tchórzowstwo.
Potém zbliżyłam się do mojéj matki i, całując ją w rękę, rzekłam:
— Moja mamo, pozwól proszę, abym nauczyła się konnéj jazdy.
— I owszem, Waciu — odpowiedziała — tylko, że w Rodowie niéma dla ciebie ani amazonki, ani wierzchowca.
— Ostatnim ja będę mógł służyć pani — pochwycił z pośpiechem pan Agenor; — mam u siebie konia, wybornie ujeżdżonego pod damskie siodło, i jeśli pani pozwolisz, sprowadzę go jutro do Rodowa.
— W takim razie rzecz będzie ułatwioną — rzekła moja matka — bo Wacia ma w domu amazonkę, którą przygotowałam dla niéj, poślę po nią także...
Ucałowałam ręce matki, podziękowałam panu Agenorowi i postanowioném zostało, że od jutra będę uczyła się konnéj jazdy. Rozalia zwróciła się do pana Agenora.
— Czy sądzisz pan — wyrzekła — że kuzynce Wacławie do twarzy będzie konna jazda? Czy tylko nie jest za szczupłą i za delikatną, aby mogła władać koniem? Powiedz pan, czy nie tak sądzisz?
Pan Agenor uśmiechnął się grzecznie i odpowiedział:
— W oczach panny Wacławy czytam, że, pomimo szczupłości swych kształtów, posiada siłę, zdolną do kierowania nietylko rozhukanym rumakiem...
— Ale i kim jeszcze? — podchwyciła Rozalia.
— Ale jeszcze i rozhukaném sercem człowieka — dokończył pan Agenor.
— O, jakże wdzięczna panu jestem, że tak piękne rzeczy czytasz w oczach kuzynki Wacławy! — zawołała Rozalia. — Ja tak ją kocham, że z całéj duszy pragnęła-bym, aby miała sposobność wypróbowania swéj siły na rozhukaném jakiém sercu...
— Dziękuję ci za to życzenie, kuzynko — odpowiedziałam — ale przelewam je całkiem na ciebie, bo, co do mnie, lubię nadewszystko serca spokojne...
— Tak przezroczyste, jak kropla rosy, tak ciche, jak niebo poranne, nie prawdaż? a może jeszcze tak skromne, jak fijołek, kryjący się w trawce, i tak rzewne, jak słowik, śpiewający przy blasku księżyca! O, kuzynko! jakąż poetyczną masz duszę! jakże cię kocham! Ale cóż się stanie z pięknością salonów, dla których przeznaczoną jesteś, i z rozhukaném sercem, które dla ciebie jest przeznaczone?
— W salonach umieszczę ciebie, Róziu, na tronie amarantowym, bo kolor ten przypada ci do twarzy: rozhukane zaś serce złożę w twoję rączkę, która dziś umié tak dzielnie władać rozhukanym wierzchowcem śród gęstwiny leśnéj.
Rozalia spuściła pokornie powieki, uśmiechnęła się słodko i, zbliżywszy się do mnie, objęła czule moję kibić.
— Dziękuję ci, mój aniołeczku — wyrzekła i na policzku moim wycisnęła pocałunek. — Przytém oczy jéj błysnęły tak, że aż zlękłam się prawie.




XXV.

Gdyby mię teraz kto zapytał: czy w owych dniach, spędzonych w Rodowie, byłam szczęśliwą, lub używałam? nie potrafiła-bym odpowiedziéć. Dnie te dotychczas rysują się w méj wyobraźni, niby pas jaskrawy, przeszłość moję przerzynający, a na pasie tym widzę włóczące się cienie, albo płomieniste plamy. Wydaje mi się, jakoby cienie te płynęły z pokornie zuchwałych, gołębio-przepaścistych oczu kuzynki Rozalii, a plamy ogniste powstawały z iskier, jakiemi ciskały oczy pana Agenora, gdy na mnie patrzył, i z téj pół namiętnéj, pół bolesnéj, pół szyderskiéj zmarszczki, która mu rysowała czoło, gdy czasem przez zapomnienie, lub niby opanowany siłą, któréj zwyciężyć nie mógł, zapatrzył się na Rozalią; czułam obok siebie tajemnicze tchnienie jakichś uczuć, do dramatu posuniętych, ale jakiemi uczucia te były? nie mogłam odgadnąć. Czułam, że między mną a Rozalią, tak jak między moją i jéj matką, istniała głucha niechęć; ale kędy było niechęci téj źródło, mogłażem się domyślić wtedy, gdym była jeszcze dzieckiem, nieznającém mrocznych spraw świata, kryjących się przed jawnością w głębinach poranionych, lub żółci i jadu pełnych piersi ludzkich. Wiem tylko, że gdyby nie obecność śród nas pana Agenora, była-bym prawdziwie nieszczęśliwą; tak mię mroziła babka Hortensya, przerażała pani Rudolfowa i kłuła czułością Rozalia. Ale... pan Agenor tam był i bądź co bądź, widziałam wyraźnie, jasno, że ja tu byłam punktem, na którym najczęściéj spoczywały spojrzenia jego, celem, do którego zmierzał jego dowcip, osobą, dla któréj miał on najwyszukańsze grzeczności i owe salonowe półsłówka, posiadające słodycz blamanżu lub kremu, lotną a uderzającą woń perfumy Jockéj-klub. Moje podniebienie świeżéj ex-pensyonarki nie było jeszcze oswojone z deserowemi przysmakami, a zmysł powonienia z wonią salonowych pachnideł; to téż słodycz grzecznych słówek pana Agenora smakowała mi, a płynąca od nich atmosfera rozmarzenia uderzała do głowy. Tak... do głowy tylko, bo serce spokojnie biło w méj piersi. Nie było w niém nawet téj mglistéj i niewyraźnéj tkliwości, jaką czułam dla kuzynka Franusia, w porze moich o nim marzeń. Ale za to w głowie powstawał coraz większy szum i zamęt, a z zamętu tego coraz piękniejszym owinięta kolorytem wyłaniała się postać młodego sąsiada.
W ogóle miałam takie poczucie, jakbym żyła przez sen, i sama nie wiedziałam dobrze, czy pragnęłam lub obawiałam się przebudzenia? Kto wié? może-bym i wdzięczna była temu, kto-by mię wyrwał z tego pół-mrocznego, pół-jaskrawego marzenia, a postawił na jedném ze wzgórz prześlicznych, które otaczały dolinę, pod niebem błękitném, śród spokojnéj pól atmosfery. Na wzgórza te rzucałam niekiedy przez okna tęskne spojrzenia i zdawało mi się, że była-bym zdrowsza jakoś i rzeźwiejsza, gdybym choć raz na szczyt którego z nich wbiegła, sama jedna, jak ptak swobodna, gdybym skąpała się w potokach słonecznych promieni, których tam było tak obficie, i pełną piersią odetchnęła tém powietrzem, jakie Stwórca rozlewa po świecie, w porze kwitnięcia lilii i śpiewów skowronka. Ale jeśli dobrze wychowanéj pannie nie wypada, bez towarzystwa starszych osób, przechadzać się po ogrodzie, jakże i myśléć mogła-by ona o samotnych, po oddalonych wzgórzach przechadzkach. A jednak, tam właśnie była natura świeża, jędrna, mocy pełna, natura, co siłę daje atlecie i głębokość mędrcowi, co ducha poety pod niebo niesie i podtrzymuje w trudach spracowane ręce rolnika. Ale atleta, mędrzec, poeta, rolnik, to byli wszystko ludzie z innego świata. W naszym świecie pięknością była bladość twarzy i wiotkość kształtów; mądrością dowcip, wyrastający na woskowanych posadzkach; poezyą — ostre i drażniące tchnienie tajemniczych niechęci, miłości i rywalizacyi. Ja miałam twarz bez rumieńca i kształty wiotkie; pan Agenor powtarzał mi nieraz, żem była dowcipną; upojenie z tajonych wrażeń płynące zaczynało mię przenikać; miałam więc wszystko, co mi było potrzebném, i nie potrzebowałam szukać orzeźwiającego i siłodawczego wpływu natury. Byłam dobrze wychowaną panną, światem więc moim miał być salon, w którym babka Hortensya wyrabiała frywolitki, słońcem — fajerwerk palący się obok mnie w oczach i w głosie pana Agenora, atmosferą, jaką oddychałam — woń, ulatująca z jego grzecznych słówek.
I codzień inne mieliśmy rozrywki i zabawy: to konne przejażdżki w towarzystwie starszych pań, jadących powozem; to podwieczorki pod cieniem starych ogrodowych jodeł; to muzykę fortepianu z towarzyszeniem wioli, którą pan Agenor władał po mistrzowsku; to nareszcie i najczęściéj grę słów, palących się jak fajerwerki i jak one rozpadających się na rój drobnych iskier, z których żadna nie czyniła pożaru, lecz wszystkie padały na wyobraźnią i, płonąc, zwolna owijały ją różowemi dymami tak, że coraz trudniéj było z po-za nich dojrzéć prawdziwego koloru wszechrzeczy.
Chłonęłam wszystko głową; skronie zaczynały mi pulsować mocno, jak u osoby oczadziałéj zbytkiem węglanego kwasu; umysł mój nurzał się w rozlanéj koło mnie perfumie Jockéj-klub, a serce... coraz słabiéj biło.
Raz, po przez sztachety ogrodu, daleko na polu, zobaczyłam krzak dzikiéj róży; kwiaty ponsowe rumieniły się życiem świeżém a gorącém, ptaki polne przelatywały i siadały na nich, całując je miłośnie dziobkami, w gałęziach krzaka szeleściał orzeźwiający wietrzyk. Długo przypatrywałam się dzikiéj róży i pozazdrościłam jéj samotności, słońca i rozłogów pól, na których kwitła.
Tego samego dnia oglądałam obszerną cieplarnią moich babek i w myśli porównałam siebie do pelargonii, która tam rozkwitała, piękna, ale nikła, o barwie bladéj, stłumionéj zbytkiem węglanego kwasu, jakim poiło ją sztuczne ciepło, rozniecane ręką troskliwych ogrodników, w kunsztownie ku temu zbudowanych piecach.

XXVI.

Pewnego wieczora, gdy siedzieliśmy wszyscy w koło jednéj z czterech jednostajnych kanap, pan Agenor zaproponował grę, zasadzającą się na tém, że jedna z osób, należących do towarzystwa, miała zadawać pytanie, na które wszystkie inne odpowiadały z kolei. Była to jedna z gier towarzyskich, zwanych myślącemi.
Babka Hortensya, mimo surowości i wyniosłości swojéj, posiadała wielką umiejętność zajmowania gości, a szczególniéj od przyjazdu pana Agenora stała się wielce uprzejmą. Zadała więc piérwsze dowcipne jakieś pytanie, na które odpowiedzieliśmy wszyscy po kolei; towarzystwo ożywiło się, na zimnych twarzach wykwitły uśmiechy. Gdy przyszła na Rozalią koléj pytania, podniosła oczy, powiodła niemi wkoło i, na mgnienie oka zatrzymując je na twarzy pana Agenora, wyrzekła zwolna:
— Na jakiém miejscu téj ziemi wyrasta najpiękniejszy kwiat szczęścia?
— U stóp ołtarza — odpowiedziała babka Hortensya.
— U stóp twoich, najdroższa ciociu — podchwyciła wujenka.
— W sercu małéj dziewczynki, która bawi się świeżo podarowaną sobie lalką — smutnie wyrzekła babka Ludgarda.
— W sercu matki, cieszącéj się szczęściem swego dziecka — wymówiła moja matka.
— W pełnéj szkatule — na własne pytanie odrzekła Rozalia i zaśmiała się właściwym sobie pokornie-metalicznym śmiechem.
— Wśród szerokich pól, pod słońcem pomiędzy ptakami polnemi — rzekłam, przypominając sobie dziką różę, widzianą w południe.
— W szafirowych oczach pięknéj dziewicy — wymówił pan Agenor, bardzo wyraźnie patrząc na mnie.
— Na dnie mogiły — ozwał się pan Rudolf.
— W poczuciu osobistéj swobody — ostatni powiedział Franuś.
— Teraz na pana koléj — zawołała Rozalia, zwracając się do pana Agenora.
— Tak, pani — odpowiedział — i tworząc dalszy ciąg pytania, któreś pani zadała, zapytam: co najczęściéj przeszkadza ludziom do zerwania owego najpiękniejszego kwiatu szczęścia?
— Porywy własnéj wyobraźni — odpowiedziała moja matka, gdy przyszła na nią koléj.
— Poryw namiętności, nad którym człowiek zapanować nie umié — wyrzekł po niéj pan Rudolf.
— Słabość charakteru — powiedział Franuś.
— Zwyczaje — odrzekłam ze śmiechem, wspominając o moich rozmyślaniach nad zwyczajami.
— Długi — wymówiła zwolna i dobitnie Rozalia, podnosząc oczy i z nieopisanym wyrazem topiąc je w twarzy pana Agenora.
— Długi! zkąd-że ci myśl o nich przyszła do głowy, Róziu? — zawołałam zdziwiona.
— O, kuzynko! — odpowiedziała — nie masz pojęcia o téj śmiertelnéj chorobie, która się tak nazywa. Ona to jest przyczyną wielu samobójstw moralnych i fizycznych, podkopuje najpiękniejsze exystencye i do niéj można zastosować ten wiersz poety: „robak się lęgnie i w pięknym kwiecie”.
— Panna Rozalia mówi, jak bankier, blizki bankructwa, albo zrujnowany obywatel, nie mający pieniędzy na opłacenie podatków! — zaśmiał się pan Agenor, przymuszonym, jak mi się zdawało, śmiechem.
— O, panie! — zawołała Rozalia — wszak różne bywają bankructwa i ruiny, nie prawdaż? A czyliż komukolwiek nie może zabraknąć siły moralnéj do zapłacenia życiu podatku, podatku cierpień, regularnie dotąd wypłacanego?
Pan Agenor przecierał chusteczką szkiełko lornetki i dziwnie się uśmiechał.
— Teraz, moi państwo — wyrzekł — ponieważ ukończyliśmy koléj pytań i odpowiedzi, pozwólcie, abym wam opowiedział pewne oryginalne zdarzenie, którego byłem świadkiem, w czasie, gdym polował na lwy w Algierze.
— O, chętnie będziemy słuchali opowiadania pańskiego! — zawołała Rozalia — tém bardziéj, że polowania na lwy, żeglowania po morzach, przechadzki po bulwarach paryzkich i tym podobne rozrywki i przyjemności życia, mają związek ścisły z tém, o czém mówiliśmy dopiéro?
— Z czém-że to, Róziu? — spytałam, nic a nic jéj nie pojmując.
— Z długami — odpowiedziała spokojnie.
Pan Agenor zdawał się nie słyszéć téj odpowiedzi, i ze zwyczajną sobie werwą, zaczął opowiadać jakiś oryginalny rys krajów, w których przebywał.
Po raz piérwszy nie słuchałam go. Pytałam siebie: coby znaczyły docinki Rozalii o długach, rzucone w oczy panu Agenorowi? Miałżeby on wiele długów? A jeśli tak było, dlaczego tak żywo dotykało to kuzynę? dlaczego nie było to dla niéj równie obojętném, jak dla mnie. Długi? ani wiedziałam jaką-by ważność wyraz ten posiadał? ktoś komuś pożyczył pieniędzy i ktoś komuś je oddać powinien; oto i całe wyobrażenie, jakie sobie o tym wyrazie tworzyłam. Byłoż się czém zajmować? Alboż pan Agenor stawał się mniéj miłym, dowcipnym, pięknym, ponieważ miał długi? Czyliż-by w wyższym stopniu posiadał te zalety, gdyby ich nie miał? Że osoba pana Agenora obchodziła Rozalią, tego nie mogłam nie widziéć, ale w czém mogły obchodzić ją jego długi?
W godzinę potém babka Hortensya skinęła na Rozalią, aby szła za nią, i zaprowadziła ją do swego pokoju. Około drzwi tego pokoju przechodziłam potém wypadkiem i usłyszałam twardy a nakazujący głos babki Hortensyi i połączonych z nim parę łkań, jak mi się zdawało, wyszłych z piersi Rozalii. Żal mi się zrobiło kuzynki; myślałam, że babka zbyt ostro ją napomina za jakie rozminięcie się ze zwyczajem. Postanowiłam, gdy wróci do salonu, okazać jéj więcéj, niż wprzódy, sympatyi i współczucia, ale nie mogłam dopełnić tego postanowienia; bo Rozalia nie pokazała się już w salonie tego wieczora. Nazajutrz, gdy spotkałyśmy się z rana przy stole herbatnim, rzuciła na mnie takie spojrzenie, że odpadła mi wszelka ochota okazywania jéj przyjaźni i spółczucia.




XXVII.

Aby przejść z mojéj sypialni do salonu, musiałam za każdą razą mijać drzwi pokoju babki Ludgardy; bywały one często otwarte, a wtedy zbliżałam się do progu, pytałam o pozwolenie wejścia i otrzymawszy je, wbiegałam, aby ucałować rękę babki, która wzbudzała we mnie tyle sympatyi, ile siostra jéj obawy i chłodu.
Pokój babki Ludgardy wpół ocieniony był zielonemi roletami, napełniały go staroświeckie krzesła, z wysokiemi, toczonemi z orzecha, poręczami. Obok łóżka na ścianie wisiał wielki, czarny krzyż z Chrystusem ze słoniowéj kości, a na aksamitnéj poduszce klęcznika znaczne były dwie głębokie wklęsłości, utworzone snać długiemi nocnemi modły mojéj babki. Dębowa posadzka w czarne i żółte kwadraty i leżąca na klęczniku wielka Biblia, w oprawie z czarnego aksamitu o srebrnych ozdobach, dodawały powagi i posępności pokojowi temu. Był w nim jednak jeden punkt światły i śpiewający. U jednego z okien uchylona była połowa rolety, a na jéj miejscu wiło się kilka gałęzi bluszczowych, obejmujących splotami klatkę, w któréj szczebiotały dwa kanarki. Naprzeciw téj klatki siadywała zwykle moja babka na swojém krześle o wysokiéj poręczy, z czarno oprawną Biblią na kolanach; ale oczy jéj nie spoczywały na wyrazach Pisma Ś-go, lecz najczęściéj utkwione były w dwoje ptasząt świergocących, trzepoczących się w swéj klatce, lub w kawałek błękitnego nieba, które, wydobywając się z za ciemnych jodeł, rosnących za oknami, migotało za szybą, niby na pociechę ptaszynom, zamkniętym w niewoli.
Stawałam nieraz na progu i kilka minut przypatrywałam się twarzy mojéj babki, bladéj, rysującéj się na tle szarego pokoju, z łagodnemi oczyma, utkwionemi w niebo i w ptaki, z rękoma złożonemi nieruchomie na srebrnéj klamrze świętéj księgi. Na czole jéj, pomiędzy licznemi zmarszczkami, błąkały się wtedy oddalonych wspomnień błyski, a na bladych ustach wisiał, blady także, zamyślony uśmiech.
Pytałam siebie nieraz, o czém myślała, siedząc tak długiemi godzinami, babka moja? Czy to błękitne niebo mówiło jéj o lepszém życiu, niż to, które przebyła na ziemi, a które poorało zmarszczkami jéj czoło i smutny wyraz złożyło na ustach, niby przebytych cierpień pieczęć? Czy widok śpiewających i kochających się ptaków przywodził jéj na pamięć na zawsze znikłe promienne chwile przeszłości? Czy może w téj klatce, owiniętéj bluszczem i ozdobionéj kilku kwiatami, wdziała obraz niewoli, przystrojonéj światowemi połyski, w jakiéj zapewne spłynęło jéj życie? Raz, gdy tak stałam na progu, patrzyłam na moję babkę i myślą zadawałam sobie te pytania; niby przeczuwając obecność moję, odwróciła się, spojrzała na mnie i z łagodnym uśmiechem wyciągnęła do mnie rękę. Poskoczyłam i, przyklęknąwszy przed nią, pocałowałam ją w kolano. Miękką dłonią podniosła ku sobie moję głowę i długo mi w twarz patrzyła. Oczy jéj spoczywały na mnie z dobrocią i zamyśleniem, przez które, jak zwykle bywało u niéj, przebijał się smutek. Ogarnęło mię rzewne ku niéj przywiązanie, a przy tém wzrok jéj ośmielił mię.
— Babciu — rzekłam — powiedz mi, proszę, o czém myślisz, patrząc na tę klatkę z ptakami i na kawałek tego nieba, co przez szybę do twego pokoju zagląda?
Kilka sekund nie odpowiadała, potém przesunęła z pieszczotą dłoń po mojéj twarzy, oczy jéj znowu w klatce utkwiły i zwolna wyrzekła:
— Ptaki, zamknięte w kunsztownie urobionéj i kwiatami zdobnéj klatce, śpiewające do nieba i swobody, które widzą z dala, to, moje dziecko, obraz naszego życia.
— Jakto, babciu, naszego? — spytałam, nie rozumiejąc w całéj rozciągłości myśli jéj wyrazów.
Milczała chwilę, potém patrząc ciągle na klatkę i niebo, mówiła jakby do siebie:
— I ja niegdyś, tak jak ty, byłam młodą... jak ty, urodziłam się w sferze po za któréj granice wyjść mi nie pozwoliły zwyczaje... pragnęłam nieraz przekroczyć te granice, rozejrzéć się po świecie szerokim, znaléźć gdzieindziéj to, czego obok siebie znaléźć nie mogłam... nie pozwolono mi czynić tego... młodość mi przeszła, jak tym ptakom w klatce... śpiewałam z tęsknotą do nieba i miłości, których w klatce mojéj nie było... postarzałam... życie przebyłam sama jedna... wiecznie zależna... nikt mię nigdy nie kochał. — Umilkła i blade usta jéj drżały, szepcąc coś, modlitwę, czy skargę jakąś.
Żal mię zdjął wielki; objęłam ją ramionami i, przyciskając się do jéj piersi, zawołałam:
— Babciu droga! ja cię kocham!
Drżącemi dłońmi objęła moję głowę.
— Dobre jesteś dziecię! — wyrzekła. — Ty i matka twoja nie podobne jesteście do tych istot, co pochlebiają bogactwu przez nadzieję otrzymania go w spadku...
Urwała, jakby lękając się więcéj powiedziéć, i patrząc mi w oczy, spytała nagle:
— Jak ci się podoba pan Agenor?
Czułam dla niéj ufność i przywiązanie, odpowiedziałam więc bez namysłu:
— Bardzo, moja babciu!
Skinęła głową parę razy, ale nie zrozumiałam dobrze, co ten gest znaczył: smutek, namysł, czy powątpiewanie?
— Ostrożnie, dziecko moje, ostrożnie! — wyrzekła zwolna, a gdy patrzyłam na nią zdziwiona, mówiła daléj:
— Jak ja niegdyś, tak ty teraz, nie masz prawa rozejrzéć się po szerokim świecie; musisz przyjmować to, co w ciasném kółku twojém za najlepsze uznasz... jeśli nie weźmiesz tego, co ci dają, zostaniesz, jak ja, sama jedna, i nikt cię nigdy kochać nie będzie... niech cię Bóg od tego obroni... Kobieta, która nigdy kochaną nie była, tęsknotę niesie z sobą do grobu, a nad brzegiem mogiły jeszcze z pamięci jéj wydobędą się mary lat minionych i duszy jéj utrudnią przejście na łono Boga... O, wyjdź za mąż, wyjdź za mąż koniecznie, abyś nie została na całe życie jedna... i abyś była kochaną... Ale ostrożnie! dziecko, ostrożnie!...
Przy tych wyrazach wzrok babki Ludgardy sposępniał, a drżące jéj dłonie ogarniały moję głowę, jakby pragnęły ją od niebezpieczeństwa jakiego uchronić. Obawa zdjęła mię nieokreślona.
— Babciu! — zawołałam — czy słowa swoje do pana Agenora stosujesz?
Obejrzała się trwożnie, jakby się obawiała, aby ktokolwiek nie usłyszał tego, co mi chciała powiedziéć, potém pochyliła się tak, że aż siwe włosy jéj, uwolnione od czepca, opadły na moje czoło, i pół-głosem wyrzekła:
— Nie wierz temu, co błyszczy, a szukaj serca... szukaj serca, bo jeśli go nie znajdziesz, nieszczęśliwą będziesz! Patrz przedewszystkiém, abyś była kochana: nieszczęście kobiecie, która kochaną nie jest! Szukaj serca! patrz na serce! a jeśli go nie znajdziesz, odrzuć daleko od siebie błyszczącą brzękawkę. Za rok odjedziesz do swego ojca... tam jest świat szeroki... tam pozwolą ci obejrzéć się, patrzéć i wybierać. Wyjdź za mąż! wyjdź koniecznie za mąż, abyś, jak ja, nie pozostała jedna i abyś była kochaną... ale ostrożnie! ostrożnie!
Gdy, pochylona nade mną, z wyrazem niemal boleści na twarzy, kończyła wymawiać te słowa, w przyległym pokoju dał się słyszéć głos babki Hortensyi, zbliżającéj się w towarzystwie pani Rudolfowéj.
Babka Ludgarda przycisnęła usta do mego czoła i z lekka usunęła mię od siebie.
— Odejdź! — szepnęła — babcia Hortensya nie chce, aby mię kochał ktokolwiek... aby kto przede mną tak klęczał, jak ty przed chwilą... Babcia Hortensya jest bogatą, bardzo bogatą... ja nic prawie nie posiadam, ona może ci przyszłość świetną zapewnić... nie trzeba, aby się rozgniewała na ciebie.
Otworzyła Biblią i, niby przestając zwracać na mnie uwagę, smutnemi oczyma wpatrzyła się w wiersze pocieszającéj księgi.
Wyszłam z pokoju babki Ludgardy, bardzo wzruszona; oparłam się o piérwszą konsolę, która była na mojéj drodze, spojrzałam w lustro i zobaczyłam, że byłam bledsza, niż zwykle. Zakryłam oczy dłonią i myślałam.
Straszne-bo téż rzeczy zamigotały przede mną z za słów babki, niby z za ażurowéj zasłony złowrogie jakieś widma. Wyrazy: ostrożnie! ostrożnie! brzmiały mi wciąż w uszach. Przed czém-że strzedz się miałam? Jakie groziło mi niebezpieczeństwo? Szukaj serca! mówiła mi babka; ależ i ja instynktowo i niewyraźnie, niemniéj jednak silnie poczuwałam potrzebę znalezienia tego serca, które-by z mojém w jeden takt uderzyło. Ileż boleści było w mowie babki, gdy mówiła, że kobieta, która nigdy nie czuła się kochaną, tęsknotę niesie do grobu, a nad brzegiem mogiły jeszcze z pamięci jéj wyjdą mary, co duszy utrudnią przejście na łono Boga. O, tak! trzeba koniecznie, aby mię ktoś ukochał bardzo, silnie, nad wszystko; aby stał się dla mnie światem całym, a ja-bym mu za świat cały starczyła! Ale... mój Boże! czy serce takie, czy miłość taką znajdę w klatce, z któréj mi wyleciéć nie wolno, aby wznieść się pod samo niebo i z pod niego orlim wzrokiem potoczyć po ziemi, i widziéć wielu, i wybrać... Może kiedyś, po mnogich latach upłynionych, z siwemi włosami i pooraném czołem, usiądę, jak babka Ludgarda, sama jedna i przez nikogo nie kochana, naprzeciw okna o migocącym kawałku błękitnego nieba, i patrzéć będę, jak w klatce zamknięte trzepocą się ptaszki, i z pamięci mojéj szeregiem wyjdą mary tęsknot a żalów, i duszę mą, do lepszego rwącą się życia, zatrzymają pomiędzy niebem a ziemią, na skrzydłach nie przepłakanych nigdy boleści? Biedna babka Ludgarda! Jak żywo usunęła mię od siebie, usłyszawszy głos swojéj zimnéj, despotycznéj siostry! Co znaczyły jéj słowa: Babka Hortensya jest bardzo, bardzo bogatą, może ci świetną przyszłość zapewnić... ja nic prawie nie posiadam. Nie trzeba, aby się rozgniewała na ciebie; ona nie lubi widziéć, że mię kocha ktokolwiek!
W istocie słyszałam już była wprzódy, że Rodów z przyległościami i znaczne jeszcze kapitały były wyłączną własnością babki Hortensyi, która je otrzymała po zmarłym mężu i któremi rozporządzać za życia i po śmierci miała zupełne prawo; i słyszałam także, że babka Ludgarda mieszkała z siostrą, żyjąc prawie z jéj funduszu, bo sama posiadała bardzo mało znaczący kapitalik, ale dotąd nie zastanawiałam się nigdy nad tą różnicą fortuny dwóch moich babek. Miałaż-by ona teraz podawać mi klucz do odgadnięcia niepojętéj dotąd dla mnie uniżoności pani Rudolfowéj względem babki Hortensyi, a stosunkowo jakby upośledzonego położenia w domu babki Ludgardy. Mój Boże! mogłaż być na świecie dość nizka istota, która-by chciwym wzrokiem ścigała w przyszłości chwilę czyjegoś skonu, w tém przewidywaniu, że pochlebstwami i fałszywemi objawami miłości zdobędzie sobie bogactwo, mające wypaść z ręki śmierci zesztywniałéj? Nie, młoda dusza moja w podobną nikczemność uwierzyć nie mogła! Zmęczone długiém życiem serce babki Ludgardy w zbyt ciemnéj barwie świat ten jéj ukazywało. Myliła się; a gdy ostrzegała mię przed błyszczącemi powabami młodego sąsiada, myliła się także. Mogłoż złe lub zepsute serce ukrywać się pod tak piękną, świetną powłoką? Nie! Stwórca nie zadaje kłamu sobie samemu. To, co utworzył piękném, co oblał światłością, płynącą wprost od oblicza Jego, musi być piękném aż do dna. Mogąż piękne, ognia i rozumu pełne, oczy człowieka, kłamać, gdy obiecują miłość wielką i tryskającym z nich płomieniem mówią o uwielbieniu, pierś zapełniającém? Możeż szlachetność kształtów kryć nikczemność ducha? Głos, przypominający wiosnę i wszystkie jéj rozkosze, być echem zwodniczém, wychodzącém z piersi, w któréj rozsiadła się martwa zima? Nie! to być nie mogło; babka Ludgarda źle zrozumiała świat i ludzi, albo ja źle zrozumiałam jéj słowa.
Mój Boże! mój Boże! a gdyby tak było? Gdyby istniały rzeczywiście na ziemi nikczemne istoty, zaprzedające uśmiechy, pocałunki, godność swą i uczciwość, za garść spodziewanego w przyszłości złota? Gdyby oczy, i usta, i głos pana Agenora, były kłamliwemi echami, zwodniczemi połyskami, przed któremi, trzeba ostrzegać młode, niedoświadczone, jak moje serce?
O! gdyby tak było, ten świat mojéj matki, ten świat, o którym śniłam tak uroczo... byłby... Nie dokończyłam mojéj myśli, bo posłyszałam zbliżający się do mnie chód męzki. Odjęłam ręce od oczu. Przede mną stał pan Agenor i patrzył na mnie swemi ciemno-szaremi oczyma, na których dnie w téj chwili ćmił się wyraz wzruszenia.
— Pani tak smutna i zamyślona! — wyrzekł swoim głębokim głosem, o mistrzowskich modulacyach tonów.
Podniosłam na niego wzrok i odrzekłam:
— W téj chwili bawiłam się sama z sobą w tę grę, jaka wczoraj zajmowała nas wszystkich. Zadawałam sobie różne pytania i w umyśle moim szukałam na nie odpowiedzi.
— I umysł pani odpowiedzi téj dostarczył? — zapytał pan Agenor.
— Nie zupełnie — odrzekłam z uśmiechem — umysł mój jest jeszcze słabą dzieciną i na wiele zapytań odpowiedziéć nie umié.
— Wezwij pani mój do pomocy; może w połączeniu powiedzą pani to, o czém chcesz wiedziéć.
Popatrzyłam na niego długo i tak mi się jakoś rzewnie zrobiło, że aż poczułam, że oczy mi zachodzą łzami. Po chwili wyrzekłam:
— Wzywam umysł pana, aby mi odpowiedział: czy młode ptaszę, przez szczelinę swojéj klatki na błękitne niebo i szerokie pola patrzące, może być kiedy szczęśliwe? Dlaczego są na ziemi klatki i zamknięte w nich ptaszęta? Czy to, co piękném jest napozór, może być brzydkie w gruncie? Czy wyraz oczu, dźwięk głosu i słowa, głosem tym wymawiane, bywają kiedy przeciwne temu, co dzieje się w sercu człowieka?
Umilkłam, a pan Agenor patrzył na mnie długo, nie odpowiadając. Zdawało mi się, że usta jego zadrżały trochę, a na czoło powoli, powoli wypływać poczęła ta zmarszczka przykra, w któréj zdawało się gnieździć mnóztwo tajemnic. W końcu uśmiechnął się dziwnie, spojrzał mi prosto w oczy i wyrzekł zwolna:
— Umysł mój nie odpowié pani na pytania, które mi zadałaś. Myślałaś pani o nich tylko pięć minut, a twarz twoja zbladła; cóż będzie, jeśli nad niemi dłużéj myśléć będziesz? Radzę pani, abyś nie zastanawiała się zbyt długo nad pytaniami temi.
— Jakże można żyć — zawołałam — nie szukając odpowiedzi na pytania, jakie nam własna myśl zadaje? Wszak w odpowiedziach tych leży prawda, a któż prawdy ujrzéć nie pragnie?
— Prawda! — powtórzył pan Agenor, zamyślonym wzrokiem patrząc przed siebie — są ludzie na ziemi, którzy spędzają życie w jéj poszukiwaniu, ale ci ludzie nie do naszego świata należą. Ludzie ci siadują długiemi godzinami, z czołem podpartém dłonią i myślą, albo po całych nocach czytają książki, w których mędrcy świat wyłożyli, albo borykają się z losem przeciwnym i odnajdują prawdę w boleściach wielkich, czy tam w gonitwach za tém, co zwą ideą.. my tego wszystkiego nie czynimy...
— A cóż czynimy? — zapytałam.
— Każdy z nas — mówił daléj pan Agenor — w najwcześniejszéj młodości miewa parę rycerskich zapałów i sielankowych marzeń o prawdzie. W owéj porze, gdyby była po temu sposobność, każdy z nas przywdziać gotów-by w jéj obronie pancerz stalowy i rzucić rękawicę, choćby samemu zmartwychwstałemu Goliatowi. Ale pora ta trwa krótko. Przychodzi doświadczenie życia, znajomość świata i jego powabów; stalowy pancerz opada z ciała, sielankowe marzenia z głowy wychodzą i z piersi, razem z wydychanym kwasem węglowym; a my poznajemy, że w świecie, w którym nas los postawił, poszukiwanie prawdy nie jest zadaniem życia.
— A wtedy czegoż szukamy? — spytałam jeszcze.
— Wesela, rozkoszy, szczęścia, wszystkiego słowem, co miłe; — odpowiedział pan Agenor i, nagle zmieniając ton, jakim mówił, pokazał mi przez okno stojące przed gankiem cztery osiodłane wierzchowce i rzekł wesoło:
— Oto naprzykład i w téj chwili, pani stałaś tu zamyślona, smutna, bawiąc się sama z sobą w grę niebezpieczną poszukiwania prawdy; a tam stoją, do przejażdżki gotowe, osiodłane konie, i mogą natychmiast unieść nas w zachwycającém towarzystwie na zachwycające wzgórza, kędy nad nami będzie świeciło zachwycające słońce, a wkoło nas zaszumią zachwycające jodły.
Zaśmiał się wesoło i ode mnie smutne a poważne pierzchnęły myśli. Uśmiechnęła się ku mnie przejażdżka konna, ruch, ożywiona rozmowa z panem Agenorem, a gdy, włożywszy amazonkę i kapelusik z piórkiem, po kilku chwilach wychodziłam na ganek, byłam już zupełnie wesoła i przywiązane do mojéj twarzy oczy pana Agenora wyraźnie mi mówiły, że śród zachwycających wzgórz, zachwycającego słońca i zachwycających jodeł, ja-to dla niego byłam najbardziéj zachwycającą.
Rozalia stała jeszcze na ganku, gdy siadałam na konia, a pan Agenor podawał mi strzemię.

XXVIII.

Białéj kartce papieru, na któréj kreślę te wyrazy, przyznaję się pod wielkim sekretem, że z razu ogromnie lękałam się czarnéj Błyskawicy pół-tureckiéj rasy, którą przywiódł na moje usługi do Rodowa masztalerz pana Agenora. Było to zwierzę wybornie ujeżdżone i łagodne, jak dziecię, niemniéj jednak, gdy piérwszy raz posadzono mię na jéj grzbiet osiodłany, miałam takie poczucie, jakbym co chwila spadała na ziemię i zdawało mi się, że Błyskawica tuż — tuż odwróci ku mnie swoję zgrabną dumną główkę o białéj strzałce na czole, i poźre mię do połowy, lub co najmniéj odkąsi rękę. Jeśli jednak te obawy wstrząsały mną do głębi, to najmniejszy ich objaw ani razu nie wyszedł na zewnątrz. Lękać się bezmyślnego zwierzęcia wydawało mi się rzeczą upokarzającą i niegodną wyższéj ludzkiéj natury; zresztą błyszczące oczy Rozalii tkwiły na mnie z wyrazem ciekawości i badania, i pan Agenor tam był i patrzył także, więc wolała-bym zostać choćby pożartą lub zabitą przez Błyskawicę, niż pokazać im, że doświadczam najlżejszéj obawy. Gdy więc po raz piérwszy cugle z rąk masztalerza przeszły do moich, i wobec całego towarzystwa, stojącego na ganku, sama jedna powolnym stępem objeżdżałam dokoła obszerny dziedziniec, serce uderzało mi silnie, ale uśmiechałam się; w piersi mi coś drżało, ale głowę podniosłam śmiało, i ręką, któréj niezmiernym wysiłkiem woli poskramiałam drżenie, nadałam pewność i śmiałość, gładziłam długą grzywę pięknego stworzenia, które, jakby wdzięczne i radośne, pieszczotliwie pod mém dotknięciem opuszczało główkę i stąpało równo, niby lękając się silniejszém uderzeniem kopyta o ziemię przestraszyć swą niedoświadczoną Amazonkę. Gdy tak okrążywszy dziedziniec, z głową podniesioną, z uśmiechem na twarzy i ręką niedbale pieszczącą grzywę mego wierzchowca, podjechałam pod ganek, jednogłośne rozległo się brawo. Pan Agenor wołał głośno, że posiadam rycerską odwagę, i że gdyby mi tylko na dłoni postawiono sokoła, mogła-bym pozować przed malarzem do obrazu średniowiecznéj księżniczki; w przywiązanych do mnie błękitnych oczach Franusia czytałam wyraźnie uznanie, że prześlicznie wyglądam na koniu, a Rozalia klasnęła w ręce i wołała, że cieszy się wielce, iż jestem odważną, i że nie może się zdarzyć wypadek, abym spadła z konia i rozbiła moję śliczną głowę o jakiś brzydki kamień przydrożny. Sowicie zostałam wynagrodzona za zwycięztwo, otrzymane nad własną lękliwością, powszechnemi pochwałami i tém, żem już jéj więcéj nie doświadczała. Jak żołnierz, który drży ze strachu przy piérwszym kul poświście, a potém, zasmakowawszy w dzikiéj muzyce wojen, z rycerską odwagą nadstawia piersi na niebezpieczne ciosy, tak ja, raz ducha mego podbiwszy pod panowanie woli, nie zadrżałam ni razu, i owszem, szczególną w konnéj jeździe poczęłam znajdować przyjemność. Z Błyskawicą poprzyjaźniłam się ściśle, zrozumiałyśmy wzajemnie swe usposobienia, szlachetne zwierzę dawało się jak dziecię powodować, nietylko dłonią moją, ale i głosem; a ja, po każdéj odbytéj przejażdżce, pieściłam czule jéj karczek wygięty, główkę dumną i grzywę falującą, i własną ręką podawałam jéj pęki przyniesionéj przez stangreta różowéj koniczyny. Gdy więc po owéj pamiętnéj rozmowie z babką Ludgardą i panem Agenorem, puszczaliśmy się we czworo na przejażdżkę po dolinie, byłam już wprawną i odważną Amazonką, umiałam rozróżnić stępa, kłusa i galopa, zażywać Błyskawicę w rozmaity sposób, a nawat doświadczałam dziecinnych pochopów do przesadzania rowów, lub probowania sił moich i mego wierzchowca w gonitwie do celu z pięknym i rosłym siwkiem pana Agenora. Stępem przebyliśmy dziedziniec, minęliśmy wspaniałą bramę wjazdową, i po chwili mała kalwakata nasza postępowała środkiem doliny, otoczonéj wzgórzami i przerzniętéj wązką rzeczką. Jechałam pomiędzy Rozalią i Franusiem, pan Agenor kłusował obok kuzynki, ale nie spuszczał prawie oka ze mnie.
Powietrze, ruch, piękność natury, ożywiona rozmowa i tajemne poczucie, że byłam punktem, na którym spoczywały z uwielbieniem dwie pary oczu obecnych tam mężczyzn, wprawiły mię w humor wesoły, nieledwie swawolny.
Zdala od babki Hortensyi i jéj bawialnéj szuflady, pozwoliłam sobie zaśmiać się głośno parę razy, wciągnęłam w rozmowę Franusia, powiedziałam, że znajduję, iż dobrze wygląda na koniu, przez co rozweseliłam go, i jechaliśmy, wesoło rozmawiając i śmiejąc się we troje.
Tak, we troje, bo Rozalia uparcie milczała. Przemówiłam do niéj parę razy, odpowiedziała monosylabami, a oczy stale miała utkwione w grzywę mego konia, kiedy niekiedy tylko podnosząc je ku obłokom z takim wyrazem, jakby czegoś szukała po niebie. Dziwne to spoglądanie jéj w niebo spostrzegałam za każdą razą, gdy znajdowała się na otwartém powietrzu. Rzecby można, że wtedy obłoki przemawiały do niéj jakimś jéj tylko zrozumiałym językiem, że gdy miała oczy spuszczone, słuchała ich, a gdy je podnosiła, pytała je o coś. Sądzę, że dla tych, którzy w owéj chwili na nas patrzyli, musiałyśmy obie szczególniejsze przedstawiać sprzeciwieństwo. Moja powierzchowność, uczucie moje, wyobraźnia, myśli, rozmowa, były podobne do wiosny, tylko co na świat zstępującéj, słonecznéj, śpiewającéj, pełnéj nadziei, radośnéj, kiedy niekiedy tylko zaćmionéj obłoczkiem, niosącym zaledwie przypomnienie odległych, za krańcami horyzontu jeszcze kryjących się, chmur. Rozalia przypominała sobą cichy skwar dnia letniego, napełniony elektrycznością burz, wiszących czarnemi chmurami i od czasu do czasu przerywających niebo żółtym blaskiem błyskawic. Porównanie to musiał czynić pan Agenor, gdy z niéj na mnie przenosił oczy, a snać miło mu było odetchnąć wiośnianą atmosferą, bo gdy patrzył na mnie, twarz jego nabierała wyrazu pogody, a oczy mówiły mi wyraźnie, że uwielbia wiosnę, świeżość jéj, śmiech i swobodę. Im więcéj i wyraźniéj przemawiały w ten sposób oczy pana Agenora, tém posępniejsze cienie zsuwały się na twarz Rozalii, a zarazem tém pokorniéj spuszczała ona głowę i tém słodszy uśmiech na jéj ustach osiadał.
Nagle, w chwili, gdy uniesiona żywością rozmowy roześmiałam się długo i głośno, spojrzała na mnie i ozwała się po raz piérwszy:
— Kuzynko! jakże powolnego i spokojnego masz wierzchowca!
— W istocie — odrzekłam — Błyskawica jest nieocenioną, głos mój nawet rozumie.
— I któż-by mógł być nieposłusznym głosowi pani! — ozwał się pan Agenor.
— Daleko-by ci przyjemniéj było, kuzynko, gdybyś jechała na bystrzejszym koniu — ciągnęła Rozalia.
— Błyskawica jest pełném ognia i bystrości zwierzęciem, a staje się łagodną i spokojną pod wpływem ręki panny Wacławy — odparł znowu pan Agenor.
— Wszechmocna to ręka! — zawołała Rozalia — ale pragnęła-bym bardzo zobaczyć w Błyskawicy ten ogień, o którym pan mówisz, a w ręku kuzynki tę siłę, jaką pan jéj przyznajesz!
To mówiąc, zaśmiała się zwykłym sobie śmiechem, podniosła rękę, szpicruta jéj świsnęła w powietrzu i nagłém uderzeniem opadła na szyję mojéj Błyskawicy.
Szlachetne zwierzę zadrżało całe pod ciosem téj niezasłużonéj obelgi, z nozdrzy jego wydobyło się gniewne parsknięcie, oczy cisnęły ogniem i, uniosłszy od ziemi obie przednie nogi, zdawało się tuż — tuż szalonym skokiem rzucić na zorane obok pola. Potrzebowałam użyć całéj méj siły, aby utrzymać się na siodle, ale z rąk wypuściłam cugle i tylko jedną ręką pochwyciłam grzywę pieniącego się konia. W mgnieniu oka Franuś zeskoczył ze swego wierzchowca, pochwycił cugle, które z mych rąk wypadły, i po krótkiéj chwili pasowania się z rozgniewaném zwierzęciem, zatrzymał je na miejscu. Nie czułam się wcale przestraszoną, spostrzegłam więc bladość, jaka pokryła twarz Franusia w chwili mego niebezpieczeństwa, siłę i odwagę, z jaką powstrzymał rozszalały popęd konia. Gdy Błyskawica powstrzymana i uspokojona stała już na miejscu jak wryta, uderzając tylko jeszcze ziemię kopytem i parskając z lekka, spojrzałam na Rozalią i na pana Agenora. Patrzyli na siebie, a oczy ich dziwną prowadziły rozmowę. We wzroku pana Agenora był wyraźny wyrzut i gniew zaledwie tłumiony, oczy kuzynki ciskały na niego wyzywające błyskawice.
Zwróciłam konia w stronę dworu, a pewna już siebie i zupełnie spokojna, rzekłam:
— Jak widzę, kuzynko, pragnęłaś dowieść, że ręka moja nie jest tak silna, jak się komu zdawać mogło, i że, pomimo całéj odwagi, z jaką jeżdżę, mogę spaść z konia i rozbić sobie głowę o kamień przydrożny. Przebacz, że nie dostarczyłam ci przyjemności tego widoku, ale jeśli się tak stało, nie twoja to pewno w tém wina.
Gdy wymawiałam te wyrazy, czułam sama, że postać moja niezwykle wyprostowała się, a oczy, utkwione w twarz Rozalii, błyszczały obrazą i żalem. Po czém zawołałam na Błyskawicę i, zostawiając za sobą towarzystwo, pełnym galopem puściłam się ku dworowi. W piersi mojéj po raz piérwszy w życiu czułam wrzenie gniewu, połączonego z obrażoną dumą i rozżaleniem. Czego żądała ode mnie ta dziwna istota, co niby krewną moją była, a w któréj każdém słowie, ruchu, postępku, widziałam nienawiść? Cóż jéj uczyniłam złego? Bóg widział, że szczerze litowałam się nad nią, lubo nie rozumiałam sama, coby téj litości było przyczyną, i że robiłam wszystko, co mogłam, aby ją kochać i w niéj dla siebie przyjaźń obudzić. Dlaczegoż była względem mnie tak okrutną, żeby aż chciéć śmierci mojéj? Byłam wtedy przekonana, że Rozalia, uderzając bez żadnéj przyczyny mego konia, pragnęła aby mnie uniósł, zrzucił i zabił.
Straszną wydała mi się myśl, że ktoś śmierci mojéj pragnie, śmierci dla mnie, tak młodéj, spragnionéj życia, wolnéj od wszelkiéj winy względem ludzi.
Myśl tę, jak fosforyczném światłem oświetliło przypomnienie rozmowy, jaką prowadziły z sobą oczy pana Agenora i Rozalii w chwili mego niebezpieczeństwa. Coś niepojętego dla mnie a strasznego z rozmowy téj tryskało, niepojęte téż a trwogi pełne uczucie pierś mi zaległo.
Posłyszałam za sobą tentent doganiającego mię konia; był to Franuś, który mię dopędzał. Gdy konie nasze zrównały się, wyciągnęłam do niego rękę i wyrzekłam krótko:
— Dziękuję.
Ton, jakim wymówiłam ten wyraz, musiał być serdeczny, bo radością błysnęła twarz kuzyna.
Obejrzałam się i zobaczyłam z dala Rozalią i pana Agenora jadących obok siebie. Wydawało mi się, że pan Agenor żywo mówił o czémś do Rozalii z gniewem czy żalem, a ona go słuchała z pokornie schyloną głową.
— Kuzynku — rzekłam, oddychając ciężko i z trudnością wstrzymując łzy, co mi się do oczu cisnęły — powiédz mi, czy ci ludzie kochają się, czy nienawidzą?
Smutny uśmiech zawisł na ustach kuzyna.
— Zdaje mi się — odrzekł z wolna — że i jedno, i drugie!
— Boże mój! — zawołałam — jakież to dziwne a straszne tajemnice włóczą się pomiędzy ludźmi, niby mary niepojęte i niepochwycone! Jak wiele na świecie dzieje się rzeczy, których zrozumiéć nie może serce młode, proste i niedoświadczone! O! powiédz mi kuzynku, dlaczego świat nie jest tak pogodny, jak te obłoki, co wiszą nad nami, a uczucia ludzkie takie ciepłe, światłe i wyraźne, jak snopy tego słońca promienne?
Franuś milczał chwilę ze spuszczoną głową, potém spojrzał na mnie z nieopisanym wyrazem i rzekł:
— Kuzynko, czy widziałaś kiedy, jak wkoło gwiazdy na wieczorném niebie czołgają się pasma chmur ciemnych, z wyziewów ziemskich utworzone? Albo, jak na polu wkoło śnieżnéj lilii rozkwitłéj — wije się robactwo, wyszłe z łona ziemi błotnistéj? Ty, kuzynko, jesteś gwiazdą, co zaledwie wypłynęła na niebo, lilią tylko co rozkwitłą; wyziewy ziemskich bólów i namiętności, robactwo ziemskich występków, otoczą cię; ostrożną bądź, kuzynko droga, bardzo ostrożną!
Nie poznawałam Franusia. Ten odważny młodzieniec, co tak dzielnie borykał się z rozhukanym koniem, byłże-by to ten sam, zmieszany i lękliwy chłopak, nie umiejący oprzéć się woli babki Hortensyi, wyrażonéj kiwnięciem palca? Te usta, smutne i myślące zarazem, co mi w téj chwili dawały przestrogę serdeczną i braterską, byłyż-by temi samemi ustami, które w szufladzie moich babek milczały, onieśmielone i pokorne? Biedny Franuś! podałam mu rękę, a ściskając dłoń jego; rzekłam:
— Kuzynku! takiś młody jeszcze! Zkąd wiész o tych chmurach i robactwie, co oblegają gwiazdę i lilią, i przed któremi strzedz się powinnam?
Zamiast odpowiedzi, utopił w méj twarzy spojrzenie prawdziwie młodzieńcze, gdzieś na dnie drżące żalem niewypowiedzianym.
W téj chwili wjeżdżaliśmy w bramę dziedzińca; zobaczyłam stojącą na ganku moję matkę. Zeskoczyłam z konia, rzuciłam się w jéj objęcia i szepnęłam na ucho:
— Mamo droga! wróćmy co prędzéj do domu!
Moja matka odsunęła mię nieco od siebie, badawczo w twarz popatrzyła, a musiała wyczytać na niéj wzburzenie, które mię przepełniało, bo chmura zawisła na jéj czole. Nie zapytała mię jednak o nic, milcząca, z oczyma utkwionemi w posadzkę i rękoma splecionemi na sukni.
Pan Agenor opowiadał w téj chwili towarzystwu jednę z licznych przygód swoich podróży, ubarwiał ją poezyą, zaiskrzał dowcipem, zaostrzał nagłemi sarkazmami, które wychodziły z ust jego wtedy, gdy najmniéj były spodziewane.
Zasłuchałam się w jego rozmowie, zapatrzyłam się na pełną życia jego fizyognomią, zapomniałam o upartéj a nieprzejednanéj kuzynce, o niedawném z nią zajściu, o wszystkich przykrych wrażeniach dnia upłynionego, a myślałam tylko o tém, że nazajutrz nie będę już widziała ani słyszała pana Agenora. Myślałam o tém z żalem.
W parę godzin potém w sypialnéj mojéj szufladce siedziałam śród ciszy nocnéj przy otwartém na ogród oknie i czułam, że na miejscu zmarłego, skromnego kwiatka sympatyi mojéj dla Franusia, jaki wiozłam z sobą, jadąc do Rodowa, wywiozę rozkwitły inny kwiat barwniejszy, świetniejszy, wynioślejszy. Miałam tylko poczucie, że kwiat ten rozkwitał nie w sercu mojém, lecz w głowie, i że miał uderzającą woń perfumy, od któréj głowa mi pałała i skronie pulsowały, jak po oczadzeniu. Chwilami, przy wspomnieniu o dziwnych spojrzeniach, jakie pan Agenor rzucał niekiedy na Rozalią, i o przykréj zmarszczce, która występowała mu czasem na czoło, niemiłe mię przejmowało uczucie. Wtedy w uszach brzmiały tajemnicze słowa babki Ludgardy: „ostrożnie, dziecko, ostrożnie!”; nie chciałam ich słuchać i z rozkoszą powtarzałam sobie w myśli dowcipne uwagi pana Agenora, szybkie a dziwnie zręczne zwroty jego mowy, upajające pół-słówka, jakiemi mię obdarzał, albo zachwycałam się jego znajomością świata, licznemi podróżami, z których przywiózł tyle wspomnień o bulwarach paryzkich, niebie włoskiém i pełnych niebezpieczeństw a dzikiéj poezyi polowaniach na lwy afrykańskie...
Aby módz tak poznać Paryż, trzeba być człowiekiem światowym; aby uwielbiać piękności południowéj natury, trzeba miéć duszę do poetycznych uniesień zdolną; aby zabijać lwy na pustyniach, trzeba posiadać męzki hart i odwagę! Myślałam i tonęłam w zachwycie nad światowością, poetycznością, hartem i odwagą pana Agenora.
Chwilami zdawało mi się, że od wysokiego nieba, na które patrzyłam, wraz z szumem jodeł ciemnych, dochodził mię głos mówiący: „nie ufaj połyskom, dziecię moje, i nie oddawaj im całego serca twego!...” Byłże-by to ojciec mój, co mi przez przestrzeń słał tę przestrogę? Czy może w ten sposób do serca mego przemawiał Bóg, królujący nad gwiazdami, którego myśl, przez życie całe, uczył się rozumieć mój ojciec?
Dzień szarawy tajemniczém światłem wsuwał się do ogrodowych alei; z za ciemnéj zieleni przeglądał, zaróżowiony wschodzącém słońcem, brzeżek horyzontu, gdy uklękłam przed oknem i modlić się chciałam. Chciałam się modlić, ale, niestety, nie mogłam! Rozhukana i rozmarzona zarazem myśl moja buntowała się przeciw słowom modlitwy, jakie wymawiały me usta. Dusza moja rwała się ku niebu, ale podnieść się z nad ziemi nie mogła. Czyliż tak silnie ujęły już ją w uścisk te połyski świata, przed któremi ostrzegał mię głos tajemniczy, z pod nocnego płynący sklepienia? Zmęczona, rozmarzona, z bolącą głową i pulsującemi skrońmi, udałam się na spoczynek, a usypiając, słyszałam, jak budziło się ptastwo w gęstwinach ogrodu, witając dzień radośnym świegotem i trzepotem skrzydeł, swobodnie wznoszących się ku słońcu.

XXIX.

Nareszcie opuszczaliśmy Rodów. Zgrabna karetka nasza wytoczyła się za bramę dziedzińca wraz ze staroświeckim koczem państwa Rudolfów, który przed laty musiał być pięknym i kosztownym, ale dziś przypominał tylko dawny dostatek i niewygasłą dotąd chęć błyszczenia pani Rudolfowéj. Pan Agenor towarzyszył nam konno.
O parę wiorst od dworu powozy nasze stanęły na rozstajnéj drodze, a matka moja i pani Rudolfowa wychyliły się z nich, aby ostatecznie się pożegnać.
— A pan w którą udasz się stronę? — spytała wujenka pana Agenora.
Zawahał się chwilę, potém odpowiedział z ukłonem:
— Mam zamiar odwiedzić dziś jeden z domów sąsiadujących z panią Matyldą; jeśli więc otrzymam na to pozwolenie, będę ją eskortował aż do bramy jéj dworu.
Rozalia trzymała oczy utkwione w twarz jego i milczała.
— Słusznie pan uczynisz — odpowiedziała pani Rudolfowa, pokazując wszystkie zęby — my z Rózią jedziemy w towarzystwie Rudolfa, posiadamy więc w podróży męzką opiekę męża i ojca...
Słowa te, a bardziéj jeszcze sposób, jakim były wymówione, sprawił zagłębienie się fałdu na czole mojéj matki; usta jéj jednak uśmiechnęły się tylko dumnie, jakby gardziły odpowiadaniem na złośliwą uwagę.
I znowu przejeżdżaliśmy piękną a urozmaiconą okolicą; pan Agenor jechał obok portyery i rozmawiał z nami. W połowie drogi wskazał ręką na prawo i rzekł, patrząc na mnie:
— Racz pani rzucić okiem na skromne ściany mego domowstwa.
Spojrzałam w kierunku, jaki wskazywał i zobaczyłam położony w oddali, ale bardzo wyraźnie widzialny pałacyk, którego lekkie a wyniosłe ściany pięknie rysowały się na tle pogodnego nieba. Zgrabna wieżyczka strzelała po-nad szczyty drzew otaczających, a promienie słoneczne padały z góry na dach z ponsowéj blachy i snopami iskier odskakiwały od zwierciadlanych szyb gotyckich okien. Przypomniałam sobie rozmowę, jaką miałam z moją matką, jadąc do Rodowa, i mimowoli pomyślałam: byłoż-by to właśnie miejsce, na którém zatrzyma się wóz moich przeznaczeń? Na tę myśl serce nie uderzyło mi trwogą ni nadzieją, tylko w głowie zaszumiało i w piersi tęskno zrobiło się jakoś.
Gdy tak myślałam, powóz nasz mijał dwór starożytny a rozległy, na którym już i wprzódy z ciekawością chwil kilka spoczywały moje oczy. Zamiast modnego i leciuchnego pałacyku pana Agenora, stał tam jeden z tych starych obecnie, modrzewiowych domów, które przenoszą wyobraźnią w odległe czasy, przypominając dawną prostotę, dawne bogactwo i dawną gościnność. Dom ten, o kilkuset frontowych oknach, postawiony na wzgórzu, panował nad okolicą; po-za nim nieruchoma i szeroko rozłożona stała ściana gęstéj zieleni ogrodów, tak widać, jak i dom, starych, a wkoło wrzał ruch niezmierny, jakiego nigdzie więcéj w okolicy nie spostrzegłam. Na poblizko płynącéj rzece huczały i pieniły się koła wodnego młynu; daléj stukały młoty i zgrzytały piły mnóztwa ludzi, wznoszących świeże jakieś budowy; po równinie toczyło się ku dworowi kilkadziesiąt chłopskich wozów i przejeżdżało się na koniach kilku ludzi w szarych surdutach, snać doglądając dokonywających się na równinie robót. Na tle tego ruchu spokojnie i poważnie stał dom modrzewiowy, a światłe, wielkie jego okna zdawały się oddychać ciszą i z zamyśleniem spoglądać na rozściełającą się u stóp jego równinę.
— Do kogo należy dwór ten, tak spokojny, a tak pełny życia, tak prosty, a tak bogato wyglądający zarazem? — spytałam pana Agenora.
— Jest to dwór hrabiego Witolda — odpowiedział; a ja przypomniałam sobie owę o hrabi Witoldzie rozmowę przy stole, która przed tygodniem tak żywo zajęła moję wyobraźnią.
— Czy pan znasz hrabiego Witolda? — spytałam.
— Z widzenia — odpowiedział pan Agenor, z pewną, jak mi się zdawało, obojętnością w głosie.
Powóz nasz powoli wjeżdżał na wzgórze, przeciwległe temu, na którém stał dwór modrzewiowy. Mogłam więc przypatrzyć się dobrze ożywionemu widokowi, jaki przedstawiał.
Przed bramą naszego domu pan Agenor, pomimo grzecznych zaprosin mojéj matki, wymówił się powinnością odwiedzenia jednego z sąsiadów i pożegnał nas, rzuciwszy wprzódy na mnie wymowne spojrzenie i zaniósłszy do mojéj matki prośbę o pozwolenie jak najprędszego wstąpienia w nasze progi.




XXX.

Zaczęło się tedy oddawanie wizyt w sąsiedztwie. A było ich wiele, bo matka moja pragnęła poznajomić mnie z całém towarzystwem, wśród którego żyła. Wyjeżdżałyśmy więc parę razy na tydzień, czasem codziennie, poczém, naturalnie, otrzymywaliśmy wzajemne odwiedziny, tak, iż życie przechodziło mi w ciągłym ruchu i gwarze. Mnóztwo coraz nowych postaci i twarzy przesuwało się przed oczyma, nie miałam czasu rozejrzéć się we własnych myślach i uczuciach, i zdawało mi się, że byłam unoszona bystrą jakąś falą ku coraz nowym miejscom, pomiędzy coraz nowych ludzi, a wszędzie wszyscy z przyjemnością spoglądali na piękne nasze powozy, gustowne urządzenie pokojów, strojne suknie, w jakie byłyśmy ubrane, i chór pochwał spływał na nasze głowy, i roje grzeczności spadały pod nasze stopy, a żadnym sposobem odróżnić nie mogłam, czy były one wyłącznie naszą własnością, czy téż tych akcesoryi, któremiśmy błyszczały. I tylko czasem, gdy zostawałam sama jedna w mojéj sypialni, z białém światłem nocnéj lampy, ślizgającém się po ścianach, czułam, że mgliste dymy jakieś napełniały mi głowę, owijały myśl coraz gęstszemi kłębami i długo musiałam mocować się z niemi, zanim udało mi się słabe w nich rozedrzéć otwory i okiem trzeźwego ducha spojrzéć przez nie na to, co mię otaczało.
Wtedy przede mną przesuwali się rzędem ludzie poznani, a twarze ich były różne: smutne lub znudzone, złośliwe lub szyderskie, fałszywie uśmiechnięte, lub mglisto patrzące, a mało, bardzo mało między niemi spokojnych, otwartych, z pogodą szczęścia i niezmąconego ducha na czole.
Na każdą prawie z tych twarzy wydobywał się brzydki robak, który toczył piersi, spędzała go despotyczna dłoń zwyczaju i przyzwoitości, niemniéj jednak szare lub ogniste jego kręgi wyglądały z za maski, szpecąc jéj oblicze...
Otwierałam okno mojéj sypialni i gwiazd nocnego nieba pytałam: dla czego tak było? i błagałam je, aby sprawiły, iżby myliły się oczy moje, iżbym dusze ludzkie i twarze ludzkie tak piękne i niepokalane widziéć mogła, jak śniłam je w półdziecięcych mych o świecie marzeniach! I czasem gwiazdy przemawiały do mnie z łagodną pociechą, zwąc mię słabém dziecięciem, którego niedoświadczenie i życie nowe w obłęd i chaos niezrozumiały wprowadza, lecz czasem powlekały je chmury i grzmiał od nich głos straszliwy, w którym słyszałam przepowiednią, iż pękną wkrótce kryształowe ściany pałacu ułudy, a ja zostanę stojąca pośród ogrodu, w którym kwiaty pomarły, smutna, śród smutnych chwastów i badyli...
Były dnie, w których czułam się radośną, życiem jakby upojoną; przychodziły inne, wtrącając mię w zamęt zdziwienia, pełnego zagadek, dziwnych dum, prowadzących do serca trwogę...
Poznawałam młode panny, którym, jak mnie, życie schodziło pomiędzy zwierciadłem a salonem. Panny te pośród ludzi wydawały się wesołe i ożywione; zmieniały twarz, gdy sądziły, że nikt nie patrzył na nie... zdawało mi się, że wtedy na lica ich wypełzał z piersi robak znudzenia, zniechęcenia, czasem goryczy i smutku...
Poznawałam młodych ludzi, którzy błyszczeli złotemi łańcuchy i brelokami, i konwencyonalne mieli uśmiechy; grzeczne ich ukłony i grzeczniejsze jeszcze komplementa zdawały się być zamówione, uszyte i zakupione u tego samego krawca, co sporządzał ich modne tużurki. Po czołach ich przemykała myśl wyższa, oczy błyskały zapałem; ale mijała sekunda, a czoło się pochylało i źrenice stawały się martwe. I widywałam nieraz, zamiast dojrzałych pań, zasiadające na zaszczytnych miejscach ich towarzyskie pozycye. Pozycye te prawiły sobie grzeczności, uśmiechały się czule i ściskały sobie wzajemnie ręce z przyjaźnią, a osoby, będące ich widomemi znakami, patrzyły na siebie z ukosa i miały zjadliwe usta, niby ukąszenia żądne...
A wszystko to jednak, lubo zagadkowe i mgliste, posiadało pewną woń upajającą, która czarowała zmysły, pociągała ku sobie nieprzepartą siłą atrakcyi.
W łonie całego tego tłumu i gwaru drżało obietnic mnóztwo; pozory wesela i szczęścia paliły się migotną grą barw niezliczonych; błyszczące drobnostki łączyły się w jedno ognisko i gorzały jak słońce; tajone uczucia i namiętności wyziewały z siebie tchnienie, od którego piersi podnosiły się szybszym oddechem, a oczy pragnęły zamknąć się, aby marzyć snem gorączkowym.
Straszna, ale cudownie urocza, była zagadka tego świata, o któréj rozwiązanie błagałam gwiazdy, błyszczące nad rozpaloną moją głową. Słychać w niéj było rwanie się ku innym światom, walczenie i zamieranie serc mnóztwa, szamotanie się i omdlewanie myśli, jęki ducha, tłumionego ciasnemi ścianami formy, tragiczne śpiewy, zakończone wybuchami śmiechu, i śmiechy, z których łzy sypały się niby grad. Nie rozumiałam tego świata, ale go przeczuwałam. Serce moje ściskała trwoga, ale wyobraźnia rwała się ku niemu, jak rwie się motyl ku chwiejnemu świecy płomykowi. Byłam gotowa wiele razy oparzyć skrzydła moje przy płomieniu świata i wiele razy rzucić się znowu w jego objęcia.
Rozbudzona fantazya podsycała moję ciekawość, a serce gnało daléj i daléj, bo na dnie wszystkich zagadek i tajemnic pragnęło znaléźć i odgadnąć tajemnicę szczęścia...
Szczęście! zdawało mi się, że je widziałam w oczach, słyszałam w głosie pana Agenora. Bo jeśli w posępnych ścianach domu moich babek i z posępniejszym jeszcze cieniem Rozalii obok siebie, korzystne na mnie wywarł wrażenie, o ileż ponętniejszym i czarowniejszym powstawał we własnéj méj wyobraźni, gdy śród ciszy nocnéj, sam na sam z sobą i blaskami lampy, albo śród powodzi słonecznego światła i klombów kwiatów pełnych, myślałam o nim.
Gdy myślałam o nim, znikały bez śladu wszystkie obawy, przeczucia i wątpliwości. Wiarą dziecięcą i dziewiczą poezyą stroiłam jego postać. Uznawałam, że posiada wszystkie cnoty i zalety ulubionego mego bohatera z powieści i wiele innych jeszcze. Byłam pewna, że jest szlachetny, mężny, wspaniałomyślny, mądry. Wyobrażałam go czasem w postawie rycerza, przyodzianego w zbroję, idącego walczyć za rzeczy święte; a czasem widziałam go pasterzem, siedzącym nad brzegiem strumyka i splatającym wieniec z polnych kwiatów dla mnie. Lubiłam także przedstawiać go sobie, jak w salonie olśniewał wszystkich dowcipem i czarował dźwiękiem głosu. A im więcéj myślałam o nim w samotności, tém więcéj przybywało mu cnót i powabów. Krew uderzała mi do głowy, gdy przyjeżdżał, wychodziłam spłoniona cała, ale nie traciłam przy nim śmiałości, i owszem, nigdy nie byłam tak ożywioną i dowcipną, jak gdy rozmawiał ze mną; z nikim takiéj, jak z nim, nie umiałam prowadzić szermierki słów, pryskających iskrami niewymuszonego dowcipu. I dziwna rzecz! Za każdym razem, gdy go widziałam, zdawało mi się, że jest pewien rozstrój między nim a jego obrazem, jaki w śród samotności podnosił się w méj wyobraźni. W czém-by leżał ten rozstrój, nie wiedziałam; czułam tylko, że pan Agenor rzeczywisty nie był zupełnie takim, jak Agenor wymarzony. Piérwszemu nie dostawało czegoś, co posiadał drugi; w drugim było czegoś mniéj, niż w piérwszym. Czułam wtedy jakąś kłótnią zmysłów mych z moim duchem. Oczy widziały co innego, a co innego ukazywała fantazya. Z téj sprzeczności wypływał niekiedy smutek i opadał mi na serce. Spostrzegał to może pan Agenor, bo zbliżał się wtedy do mnie i tak jakoś patrzył, i tak mówił, i taki wyraz miała twarz jego, że stawał się znowu podobny do swego obrazu, wymalowanego przez wyobraźnią moję; a gdy odjeżdżał, jam znowu marzyła o nim przy bladém świetle lampy nocnéj, owijałam tkaniną z promieni słonecznych, zdejmowałam z nieba gwiazdy i kładłam mu je na czoło...
Ale tak myśląc i tak marząc o panu Agenorze, ani razu nie położyłam ręki na sercu i najtajniejszéj głębi méj myśli nie rzuciłam pytania: czy kocham go? Ani wątpiłam, że tak było. Płonić się na czyjś widok gorącym rumieńcem, czuć zawrót głowy przy dźwięku czyjegoś głosu, znajdować kogoś miłym, pięknym, dowcipnym, przyodziewać go w wyobraźni wszystkiemi cnotami legendowych bohaterów i całą poezyą sielankowych pasterzy, nie znaczyłoż to... kochać? Ani wątpiłam o tém, że byłam pod wpływem miłości dla pana Agenora, wielkiéj, szalonéj, gotowéj do wszelkich ofiar, jaką bywała miłość bohaterek, czytanych przeze mnie powieści. Lubiłam niekiedy porównywać się w myśli do tych bohaterek. Kiedy jechałam konno pomiędzy rozłogami pól, otaczającemi drogę, patrzyłam w stronę, w któréj było mieszkanie pana Agenora, i ptaków przelatujących nad moją głową pytałam: czy go widziały? Kiedy księżyc w pełni wypływał na niebo, a ja wlepiałam wzrok w jego srebrną tarczę, myślałam, że pan Agenor, również jak ja i w téj saméj chwili, patrzy na świetną gwiazdę nocną, i że w sercu jéj zbiegają się promienie naszych oczu. Nigdy nie byłam tak skłonną do upoetyzowania najprozaiczniejszych wypadków życia, jak wtedy. Wyobrażałam sobie, iż koniecznie, w piękny jakiś wieczór letni, przy słońca zachodzie, zostanę, w czasie przejażdżki, uniesiona przez mego wierzchowca, który przez wzgórza i lasy pędzić będzie ku strasznéj jakiéj przepaści, i że wtedy z za leśnéj gęstwiny wypadnie pan Agenor, i mężną a silną ręką uratuje mię od nieuchronnéj zguby. Mijało wprawdzie wiele zachodów słońca i wiele odbyłam przejażdżek, a romantyczna nie zdarzała się awantura. Parę razy, jadąc przez las, posłyszałam za sobą przyśpieszony tentent konia i krew mi uderzyła do głowy. Byłam pewną, że zobaczę niespodzianie zjawiającego się pana Agenora w fantastycznym myśliwskim, lub rycerskim stroju. Niestety! gdy odwróciłam głowę, spostrzegłam prostego chłopaka z poblizkiéj wioski, cwałującego oklep i boso na chudéj i zdyszanéj szkapie.
Innym znów razem, gdy późno w nocy siedziałam przy otwartém na ogród oknie mojéj sypialni, i pełną piersią oddychałam powietrzem lipcowéj nocy, usłyszałam w ogrodowych zaroślach szelest stłumiony. W uszach mi zaszumiało i pociemniało w oczach. Jak błyskawica przebiegła mi przez głowę myśl, że może to pan Agenor, dręczony tęsknotą za mną, zakradł się do naszego ogrodu, patrzy z gęstwiny na moje oświetlone okno i na powiewie wiatru przesyła mi westchnienia miłości. Wszakże nieraz czytałam o podobnych rzeczach w romansach.
Z wytężonym wzrokiem i twarzą płonącą, siedziałam nieruchoma, patrząc na punkt ogrodu, w którym ozwał się szelest, i po chwili spostrzegłam, jak poruszyły się gałęzie krzewów, a z pośród nich, łopocąc rozpiętemi skrzydłami, podniosła się sowa i poleciała pomiędzy lipy stare.
Nie zrażałam się jednak tém dziwaczném spotykaniem się fantazyi mojéj z rzeczywistością i snułam daléj nić marzeń. Słyszałam nieraz ubolewających nad tém, że minęła pora, w któréj dziewice, siedząc u kominkowego ognia, przędły len na kołowrotku; otóż zdaje mi się, że i teraz zajmują się one tą samą czynnością, tylko że kominkowy ogień zastąpiło zwierciadło, a zamiast nici lnianych przędą one pasma marzeń i widzeń fantastycznych na wartkim kołowrotku własnéj wyobraźni. I zaiste, cóż innego czynić mają? Cóż innego czynić miałam ja, gdy, jako jedyny grunt, na którym miało roztaczać się życie moje, wskazano mi woskowaną posadzkę salonu; jedyny świat dostępny, zakreślono przede mną sztachetami otaczającemi ogród; za jedyną pracę dano krosienka z rozpiętą kanwą i kilka, w ponsowy safian oprawnych, romansów i podróży francuzkich.
W godzinach, upływających pomiędzy wizytami i rewizytami, czytałam romanse, wyszukując w ich bohaterach podobieństw do pana Agenora, a potém wyszywałam na kanwie poduszkę dla babci Hortensyi. Ale malowane kwiaty na deseniu nie podbijały mojéj myśli, myliłam się w rachowaniu krzyżyków i dobieraniu barw włóczki, i często pod ręką moją róże rodziły się zielone, a liście różowe. Wtedy przychodziła garderobiana Zosia i poprawiała robotę, a gdy przyjeżdżały sąsiadki, oglądały krosienka ustawione przed oknem salonu i podziwiały moję pracowitość. Mnie jednak rumieniły te pochwały, bo przywodziły mi na pamięć, w dzieciństwie usłyszane, wyrazy ojca, że człowiek, który pracuje, rozumié myśl Boga! A jam czuła, że wyszywając na kanwie, nie postąpiłam ni na krok ku zrozumieniu téj wielkiéj myśli...
Pojechałyśmy z matką do państwa Rudolfów, nie ażeby nam bardzo uśmiechały się te odwiedziny, ale że były koniecznemi dla zachowania światowéj przyzwoitości. Szczególne wrażenie uczyniło na mnie mieszkanie wujowstwa. Dwór to był obszerny, widocznie zamożny kiedyś, a nawet bogaty; ale dziś, z każdego jego kąta, wydobywała się ruina. Murowane słupy, mające zdobić sztachety, opadały z tynku i świeciły czerwoną nagą cegłą; dom obszerny, o suterynach i balkonach, wspartych na lekkiéj kolumnadzie, miał dziury w dachu i wschody połamane, po których trzeba było stąpać ze wszelką ostrożnością. Na dziedzińcu pozostał tylko ślad szerokich i gracowanych snadź dróg, wiodących od bramy do podjazdu; na zaniedbanéj i bujnemi chwastami porosłéj murawie pasły się stada gęsi i kaczek, a przed oknami o ściany domu ocierały się stworzenia o niewymawianém w salonie imieniu.
Wewnątrz domu minione bogactwo sprzeczało się również z obecnym upadkiem. Na każdym kroku czuć tam było łataninę i zapobieganie, na których tle boleśnie prawie odbijała pretensya do pokazania czegoś, czego już nie było. Pomiędzy tém otoczeniem zobaczyłam znowu Rozalią, a zuchwała jéj pokora i wulkaniczny spokój rzuciły mi się znowu w oczy. Spostrzegłam jednak w twarzy jéj coś, czego nie widziałam wprzódy. Były to pomiędzy cieniami ślizgające się promienie, dobre uczucie jakieś, wychodzące z piersi i błyszczące w oczach nieudaną słodyczą. Zmiany te, szybkie jak mgnienie oka, ale dostrzegalne, zachodziły w Rozalii wtedy, gdy spoglądała na swe młodsze rodzeństwo, które otaczało ją nieustannie i garnęło się do niéj daleko więcéj, niż do matki. Nie widziałam, aby pieściła dzieci lub przemawiała do nich pieszczotliwie, a jednak widoczném było, że panowała nad ich sercami. Spojrzenie jéj spotykało się często na jasnowłosych ich głowach ze spojrzeniem pana Rudolfa. Był to, zdaje się, jedyny punkt, na którym zchodziły się i łączyły serca ojca i córki. Tylko że w oczach piérwszego malowała się większa jeszcze, niż zwykle, boleść, połączona z upokorzeniem, które wraz powieki ku ziemi chyliło; we wzroku drugiéj migotała troskliwość i niby gorączkowa jakaś obawa. Pani Rudolfowa, w stroju odbijającym pretensyonalnością od surowéj wełnianéj sukni najstarszéj córki, siedziała na kanapie, częstując moję matkę uśmiechami i konfiturami, podawanemi na wyszczerbionych spodkach, przez lokaja, ubranego w mocno wytarty surdut i wyglądającego bardzo na parobka.
Mimowoli pomyślałam, iż stosowniejszym do otoczenia traktamentem były-by proste jakie i niekosztowne owoce, a mniéj śmieszną usługą wiejska, czysto ubrana, dziewka. Ale wujenka nie miała snadź siły wyrzec się konfitur i lokaja, dwóch przedmiotów, które zwyczaj nakazywał uważać za konieczne warunki przyzwoitości.
W godzinę dopiéro po przyjeździe naszym, wbiegła do bawialnego pokoju młodsza siostra Rozalii, szesnastoletnia Madzia. Podobna była do Rozalii bardzo, tylko twarz miała pogodną i otwartą, swobodny uśmiech na ustach i poranne wesele we wszystkich ruchach. Ubrana była w prostą, ale czystą perkalikową sukienkę, z białym fartuszkiem i krótkiemi rękawkami, które ukazywały ramiona i ręce, opalone, z wyraźnemi śladami pracy.
Pani Rudolfowa zarumieniła się na jéj widok, a gdy dziewczę przywitało się już z nami, rzekła:
— Gdzieżeś-to była, Madziu? czemu nie pośpieszyłaś powitać ciotkę i kuzynkę?
— O, pilno mi było ujrzéć ciocię i poznać kuzynkę Wacławę — odpowiedziała, rumieniąc się, Madzia — ale musiałam piérwiéj dokończyć upieczenia ciasta do herbaty, bo-by się było popsuło.
Silniejszy rumieniec wytrysnął na śniadą twarz wujenki.
— Moje dziecko! — zawołała — pocóż ci było to robić? Wszakże kucharz...
— Moja matko!— przerwała Rozalia — wiesz dobrze, że ja to nakłaniam Madzię do prac gospodarczych...
Wujenka nic nie odpowiedziała. Znać było, że Rozalia wywierała i na nią wpływ przeważny.
W środku wieczora Madzia zniknęła znowu z pokoju.
— Gdzie jest Madzia? — spytał ktoś z obecnych.
— Posłałam ją do śpiżarni, aby wydała jutrzejszą prowizyą dla czeladzi — odpowiedziała Rozalia.
Wujenka wzruszyła ramionami, wyraźnie zmieszana i zawstydzona:
— Jest to kaprys Rózi... — wyjąkała.
— Moja matko! — ozwała się wnet Rozalia — czy doprawdy znajdujesz, że kaprys tylko każe mi przyzwyczajać Madzię do zajęć domowych i do zamiłowania w pracy? Czy doprawdy tak znajdujesz? Ja-bym sądziła, że to nie kaprys, ale doświadczenie...
Wujenka zamilkła znowu, a pan Rudolf podniósł wzrok i utkwił go w córce z wyrazem, jak mi się zdawało, wdzięczności. Rozalia widziała to spojrzenie, ale nie odpowiedziała żadną tkliwszą oznaką. Nie widziałam, aby się kiedy zbliżyła do niego, a gdy zwracała ku niemu mowę, dźwięk jéj głosu nabierał ostrzejszych tonów, a powieki głębiéj zapuszczały się na oczy, jakby nie chciała, aby najmniejszy promień pociechy lub miłości upadł z nich na szlachetnie zarysowane, ale dziwnemi bruzdy poorane czoło ojca. Wróciwszy ze śpiżarni z pękiem kluczów u paska, Madzia mówiła do mnie:
— Rózia nauczyła mię szyć bieliznę i suknie i odtąd sama sporządzam ubrania dla siebie i rodzeństwa. Doglądam téż pralni i folwarku, i w kuchni nie rzadko bywam, mianowicie, gdy spodziewamy się gości i trzeba coś lepszego do stołu sporządzić...
— Mama życzyła sobie — szczebiotało daléj wesołe dziewczę — abym uczyła się po francuzku i grać na fortepianie, ale Rózia sprzeciwiła się temu i powiedziała, że daleko lepiéj będzie, jeśli nauczę się szyć, gotować, doglądać gospodarstwa, bo jéj saméj francuzki język i muzyka na nic się przydały, odkąd ojciec stracił cały prawie fundusz...
Tu urwała nagle i zarumieniła się mocno, jakby spostrzegła, że wygadała się z czémś, o czém niepowinna była mówić. Spojrzała na ojca, coś dziwnego zamigotało w jéj pogodnych oczach, rzuciła się ku niemu z gwałtownością dziecka i ucałowała obie jego ręce. W bladych źrenicach pana Rudolfa błysnęły iskry, przycisnął głowę córki do piersi. Rozalia zwróciła się nagle do mojéj matki, jakby nie chciała, lub obawiała się widziéć pieszczotę młodszéj siostry z ojcem.
Obejście się jéj ze mną było takie samo, jak w Rodowie. Z ust jéj ani razu nie wyszło imię pana Agenora. Wujenka tylko parę razy wspomniała o nim przy czém ruchliwe jéj oczy utkwiły się we mnie z uśmiechem.
Opuściłam dom wujowstwa z ciężkiem sercem i głową pytań pełną. Jak widma niedostatku, wyłażące z kątów, kłóciły się z przedrzeźnionemi oznakami bogactwa, tak i serca mieszkańców domu tego zdawały się składać akord fałszywy z wyskakującemi zewsząd ostremi tonami. Żona tam nie była żoną, córka nie była córką. Jakaś przepaść nieprzebyta leżała widocznie między upokorzonym ojcem a zbuntowaném dzieckiem. Kto ją wykopał? kto oponą wstydzącéj się siebie nędzy okrył ten dwór, bogaty niegdyś? Kto rzucił bolesny dramat w życie téj rodziny, dziś tak rozstrojonéj? Czyja ręka wymalowała ten obraz zrujnowanego domu, pełnego zrujnowanych exystencyi, o którym nie mogłam myśléć bez tajemnego drżenia. A jednak po tle tego i innego dramatu przemykały świetlane promienie, pomiędzy gruzami zdruzgotanych cegieł i dachów kwitły kwiaty pociechy. Do piersi upokorzonego ojca rodziny tuliło głowę dziewczę niewinne, posępne oczy Rozalii migotały pięknym blaskiem, spoglądając na świeże lica młodszego rodzeństwa. Raziły mię te przeciwności otchłani z niebem. Nie znałam jeszcze wówczas téj prawdy życiowéj, że nigdy niéma w zupełności ni nieba, ni piekła. Pośród najgłębszych cieni odkryjesz zawsze choć słaby płomyk światłości, na jasném tle musi się choć jedna wlec chmurka szara. Człowiek nie może być absolutném złem, ani absolutném dobrem; może się tylko zbliżać do jednego lub drugiego, a zawsze z jednego czy z drugiego zostanie mu bodaj malutka cząstka. W téj wiecznéj mieszaninie leży dramat życia, zagadka czynów i prawda ducha ludzkiego.
Nie umiałam jeszcze wtedy zdawać sobie sprawy z psychologicznych nad ludźmi spostrzeżeń i myślałam tylko, że pan Rudolf musiał być koniecznie kiedyś szlachetnym i dumnym człowiekiem, Rozalia wierzącą i dobrą dziewicą. Czytałam to na wyniosłém czole i w myślących źrenicach piérwszégo, widziałam to w miłości dla młodszego rodzeństwa drugiéj.
Cóż więc uczyniło pana Rudolfa chmurnym i upokorzonym, a wlało w Rozalią owę zuchwałą pokorę i zjadliwą słodycz, która tak dotkliwie dała mi się poznać nieraz?
Tu przyszły mi na pamięć słowa, słyszane niegdyś od matki: „Świat i jego zwyczaje... życie i jego konieczności”...
Przykre wrażenie, jakie wyniosłam z domu państwa Rudolfów, zatarło się zupełnie nazajutrz w czasie odwiedzin u nas pani S., córek jéj i syna.
Z pannami S. byłam już ściśle sprzyjaźniona, mianowicie z Emilką. Miały one brata, starszego od nich o lat kilka, a który powierzchownością swą dziwnie przywodził mi na myśl ślimaka, najwstrętniejsze dla mnie stworzenie. Chudy, żółto-blady, z długą twarzą i włosami niepewnego koloru, miał zwyczaj nosić ubranie w szare jakieś poprzeczne pręgi, które bardziéj jeszcze zwiększały podobieństwo jego do ślimaka. Flegmatyk, niezmiernie powoli mówiący, ożywiał się zawsze w mojém towarzystwie tak, że wązkie i blade usta jego stawały się zdolne aż dwa wyrazy wypowiedziéć i dwa razy uśmiechnąć się przez przeciąg jednego kwadransa, co, jak mówiono, było u niego niesłychaną osobliwością. Za każdym podobnym wysiłkiem wymowy, wpatrywał się we mnie długo i upornie z nad szafirowych okularów, które nie wiem dlaczego nosił, chcąc bowiem czemukolwiek uważniéj przypatrzyć się, wydobywał z nich zawsze, jak mógł, swoje blado-żółte oczy. Małomówność ta i flegma młodego pana S. nie pochodziły, jak mi się zdawało, z ograniczoności umysłowéj, bo wyraz twarzy jego i oczu był dość myślący, tylko przykry jakiś, zimny, zamknięty w sobie, a niekiedy migocący złośliwością, wnet tajoną i pochłanianą. Zaraz przy piérwszéj bytności w domu pani S. uderzył mię stosunek pana Henryka do sióstr. Zupełnie inaczéj wyobrażałam sobie uczucia i stosunek rodzeństwa. Wprawdzie była tam zachowana wszelka przyzwoitość, ale ścisła tylko przyzwoitość, bez najmniejszéj iskierki przywiązania, owszem, z pewną domieszką złośliwości ze strony brata, a nieśmiałości ze strony sióstr.
— Mało przestajemy z Henrykiem — mówiła mi raz Emilka — on tak zajęty gospodarstwem.
— Objął zarząd majątku zaraz po śmierci ojca — dodała Zenona — nigdy się nie wydala z domu, nie trzyma oficyalistów i do tego stopnia jest zawziętym gospodarzem, że nawet do śpiżarni zagląda często i gdérze na pannę apteczkową, gdy za wiele cukru lub mąki w domu wychodzi.
— A mama wasza czy nic nie ma przeciw wtrącaniu się pana Henryka do kobiecego gospodarstwa? — spytałam.
Emilka dziwnie się uśmiechnęła.
— Mama Henrykowi nic za złe miéć nie może — odrzekła — od dzieciństwa kochała go i pieściła niezmiernie i daleko więcéj, niż nas...
Smutne to było zeznanie i smutek drżał w głosie, którym było uczynione.
Gdzieindziéj w sąsiedztwie słyszałam, jak śmiano się z pana Henryka, nazywając go skąpcem i liczykrupą. Doszło téż do moich uszu parę zarzutów, uczynionych jego rzetelności w interesach pieniężnych. Powiadano, że był nad miarę chciwy i dziwiono się, że wadę tę posiada tak młody człowiek.
— Dostał ją w spadku po ojcu — uczynił ktoś uwagę i dodał: — zobaczycie państwo, że skrzywdzi siostry i da im bardzo niewielkie posagi.
W istocie, pomimo blasku, jakim świetniał dom pani S., nie uchodziły za bogate panny i dobre partye; powiadano, że dotąd żadna z nich nie miała ani jednego konkurenta. Uważałam u pana Henryka dziwny sposób poruszania rękoma, którego używał często, jakby instynktownie lub z przyzwyczajenia. Ruchem tym palce jego roztwierały się szeroko i wnet mocno się zaciskały, niby chwytając w powietrzu niewidzialny jakiś przedmiot i ściskając go w dłoni. Widoczném to było szczególniéj wtedy, gdy wyciągał po coś rękę, albo gdy się zamyślił. W ostatnim razie otwieranie się i zaciskanie palców następowało po sobie z taką szybkością, jakby było dziełem ukrytych sprężyn. Bądź co bądź, pan Henryk nigdy nie bywał tak wymownym, jak gdy rozmawiał ze mną, i w nikogo nie wpatrywał się z taką uwagą, zsuwając okulary aż na środek długiego nosa. W sąsiedztwie zaczynano mówić, że się we mnie rozkochał i że myśli starać się o moję rękę. W istocie przyjeżdżał do nas dość często, a nawet raz przywiózł mi piękny bukiet, czemu wydziwić się nie mogły jego siostry, mówiąc ze śmiechem, że jako żywo nie widziały w bracie podobnéj względem kogokolwiek galanteryi.
Śmieszyła mię niewypowiedzianie myśl, że, gdybym chciała, mogła-bym zostać żoną Ślimaka. Myśl tę wypowiedziałam raz mojéj matce. Uśmiechnęła się, ale potém skinęła parę razy głową i rzekła z namysłem:
— A jednak pan S. jest dobrą partyą.
Było to właśnie przy stole i jadłyśmy wety; parsknęłam głośnym śmiechem i zawołałam:
— O, moja mamo! nie oddała-bym za tę dobrą partyą tego pięknego ananasa, ani nawet cząsteczki téj gruszki, którą zajadam.
Na widok mojéj wesołości, twarz matki jaśniała zawsze pogodą i zadowoleniem. Powiodła i teraz ręką po moich włosach i rzekła:
— Bo ty, dziecko, na gwieździe jeszcze wysokiéj jeździsz i z niéj na ziemię patrzysz!
— To prawda — odpowiedziałam — ale téż i nie mam wcale ochoty zstępować z niéj na ziemię.
Czoło mojéj matki zachmurzyło się, długo patrzyła na mnie. W oczach jéj czytałam myśl: obyś tylko, zamiast zstąpić, spaść nie musiała!
Gdy po owéj wizycie u państwa Rudolfów, rodzina S. przybyła do nas w odwiedziny, i gdym z przyjaciółkami memi wybiegła do ogrodu, Emilka szepnęła mi pomiędzy dwoma uściśnieniami:
— Czy wiész, co mówią o tobie w sąsiedztwie? że wychodzisz za mąż. Zgadnij za kogo?
Zarumieniłam się po uszy i zamknęłam Emilce usta pocałunkiem.
— No, zgadnij! zgadnij! — wołała ze śmiechem, drażniąc się ze mną.
— Za pana Agenora! — zawołała nakoniec Zenona, ulitowawszy się może nad mojém zmieszaniem.
Rumieńce uderzyły mi do twarzy.
— I po cóż się rumienisz? — rzekła, całując mię, Emilka — to świetna partya!
— Dla Boga! — zawołałam — nie mówcież mi przynajmniéj o partyi.
— No, taki to widzisz zwyczaj — rzekła seryo już Zenona — że gdy się mówi o jakim maryażu, to się ma naprzód wzgląd na partyą; nie idzie za tém, aby i serce nie grało roli...
Zaczęłam wymawiać się, że pogłoski były fałszywe.
— Pan Agenor stara się o ciebie, to rzecz wiadoma i uznana — prawiła Emilka — odniosłaś zwycięztwo nad niepokonanym dotąd przez nikogo lwem naszéj prowincyi. Nie słyszałam nigdy, aby się kimkolwiek zajmował. Powiadano wprawdzie, że starał się kiedyś o Rozalią, ale jakoś się to rozchwiało...
Poczułam nagłe ukłucie w serce.
— Starał się o Rozalią? — powtórzyłam prawie machinalnie.
— Stara to historya — odpowiedziała Emilka — byłyśmy jeszcze dziećmi, gdy się to działo, i trochę tylko zasłyszałyśmy o czémś podobném. Powiadają, że Rozalia i dziś nim zajęta, ale... może to plotki...
Smutno mi się jakoś zrobiło i straszno. Zamyślenie, w jakie wpadłam, przerwało mi nagłe pytanie Emilki:
— Powiedz mi, Waciu, co się dzieje z twoim kuzynem, panem Franciszkiem?
Przy tych słowach oczy jéj, wlepione w moję twarz, zaświeciły niezwykle. Nie pamiętam już, co jéj odpowiedziałam, ale po chwili spostrzegłam, że z kolei Emilka zadumała się i szła obok mnie ze schyloną głową, jakby czego szukała w trawie.
W środku wieczora Zenona rzekła do mnie:
— Szczęśliwa istoto! wyjdziesz wkrótce za mąż, zostaniesz panią swego domu i nie będziesz się nudziła. O, gdyby tylko ktokolwiek postarał się o moję rękę, zaraz-bym za niego poszła.
— Jakto? — zawołałam — poszła-byś za piérwszego lepszego, choćby za człowieka, którego-byś nie kochała?
— Z pewnością, byle zostać już raz swobodną i zobaczyć choć kawałeczek innego jakiego świata, niż nasza okolica.
— Co do mnie — ozwała się Emilka — choć nudzę się téż w domu śmiertelnie, nie zdecydowała-bym się nigdy wyjść za człowieka, którego-bym nie kochała. Ot, wiecie co? prędzéj-bym do klasztoru wstąpiła.
Zaśmiałyśmy się obie, ale Emilka nie śmiała się.
— I dlaczegoż tak śmiejecie się z tego, co powiedziałam? — wyrzekła seryo — mnie ta myśl często do głowy przychodzi. Prawda, że w klasztorze smutno, ale i na świecie czyliż niéma smutków różnych? W klasztorze niewola, ale czyż i na świecie jéj niéma?
— Nie można zaprzeczyć, że to myśl romantyczna — także zupełnie seryo zaczęła Zenona — czytałam nieraz o klasztorach i zrozpaczonych bohaterkach romansów, które zostają zakonnicami. Nie jest to bez uroku. Wyobraźcie sobie długie, sklepione kurytarze, oświetlone w nocy bladą, gdzieś w głębi drżącą lampą; chóralne śpiewy, rozlegające się śród ciszy grobowéj, w posępnych murach kościoła; dzwonki, odzywające się z regularnością zegaru, niby pogrzebowa muzyka, przygrywająca skonowi każdéj godziny; blade twarze zakonnic, półokryte czarnym welonem i mknące na tle murów, powleczonych pleśnią starożytności! Wszystko to przecie niezwykłe, poetyczne, romantyczne, fantastyczne, a w każdym razie inne jakieś, niż nasze woskowane posadzki, morowe obicia ze złoconemi szlaczkami na ścianach i klawisze fortepianów, których sam widok przerażenie we mnie wzbudza. Wiesz co, Emilko? nie dziwię się wcale twéj myśli wstąpienia do klasztoru, zawsze to jakaś rozmaitość i niezwyczajność.
Gdy Zenia wygłaszała tę tyradę, ja uśmiechałam się, a gdy skończyła, rzekłam:
— Czy wiesz, Zeniu, że miałam na pensyi koleżankę, która wychylała ocet szklankami, aby, jak mówiła, coprędzéj umrzeć; ale gdy raz głowa ją zabolała, zlękła się śmiertelnie i odtąd ani patrzéć na ocet nie chciała.
— I cóż ztąd?
— To, że twoje marzenie o klasztorze jest bardzo podobne do marzeń mojéj koleżanki o śmierci...
— Jakto?
— Tak, że koleżanka moja nie chciała uczyć się i nic nie robiła, nudziła się zatém, a w dodatku była exaltowaną...
— Rozumiem teraz! — zawołała Zenia i zaśmiałyśmy się wszystkie serdecznie.
W téj chwili zbliżył się do mnie pan Henryk i, patrząc na mnie z nad okularów, w przeciągu pięciu minut wymówił prośbę, abym raczyła zagrać. Prośbę tę zresztą słyszałam zawsze i wszędzie. Każda gospodyni domu i każdy młody człowiek mieli sobie za obowiązek prosić o muzykę pannę, o któréj wiedzieli, że grać umiała. Odbywało się to z punktualnością, niedopuszczającą żadnego uchybienia. A gdy tak molestowana panna siadała do fortepianu i grać zaczęła, ogólna uwaga towarzyszyła jéj stale przez piérwsze trzy takty, poczém zaczynały się rozmowy ciche i coraz głośniejsze, i zupełnie głośne nakoniec, a kończyło się tém, że artystka traciła stopniowo całe swe audytoryum. Niekiedy tylko, jakim wypadkiem zamieszany do towarzystwa meloman, słuchał ją do końca, przytulony w kącie, albo konkurent miał sobie za powinność pozostać nieruchomie naprzeciw grającéj, sentymentalnie patrząc na nią w milczeniu i myśląc o niebieskich migdałach, albo o innych wcale dźwiękach, niż fortepianowe. Gdy nareszcie panna grać przestawała, ze wszech stron dawały się słyszéć oklaski i pochwały, z takim zapałem dawane, jakby obecni ani jednéj nutki nie uronili z odegranéj kompozycyi, i jakby muzyka była nieodzowną potrzebą ich życia i nieopisanym ich serc zachwytem. Uważałam zawsze, że tylko owi rzadcy wielce melomani, owe białe kruki, z uwagą i w kącie salonu słuchający muzyki, skąpi bywali na oklaski i pochwały, a czasem taką mieli minę, jakby połknęli dobry haust octu, albo zjedli całą łyżkę musztardy.
Kiedy pan Henryk, wierny salonowym tradycyom, poprosił mię o muzykę, nie mogłam odmówić prośbie mego uznanego przez całą okolicę adoratora; przytém będąc dobrze wychowaną panną, nie czułam się w prawie rozmijania się z jedną z kardynalnych ustaw, zapisanych w statucie zwyczajów: usiadłam przy fortepianie i grałam.
Niestety! nie grałam już moich dawnych drogich sonat Beethowena ani Mendelshona Bartholdi, bo oddawna się przekonałam, że sprawiają one na towarzystwie skutek maku, zsuwającego słodki sen na powieki. Wspaniale za to wygrywałam porywające arye włoskie i rozgłośniéj brzmiące walce lub mazury. To téż z klawiszów nie wychodziły, jak dawniéj, roje myśli nowych i nie zostawiały po sobie w méj głowie świetnych szlaków gwieździstych. Palce moje biegały po klawiaturze ku ukazaniu obecnym wprawy, jaką posiadałam, a odrywając mię od towarzystwa, pomagały mi marzyć.
Na prośbę pana Henryka, grałam jakiegoś długiego walca, a wpół namiętne, wpół skoczne jego tony uniosły myśl moję daleko. Na falach muzyki popłynęła ona nad polami i lasami, a z pod błękitnego nieba spuściła się nad ponsowy dach stojącego śród rozłogu pałacyku.
Zawisła nad nim i patrzyła, jak na balkonie stał ktoś, ktoś blady i wysoki, o wielkich szarych oczach i długich angielskich faworytach, przecierał chusteczką szkiełko lornetki i... myślał o mnie.

XXXI.

Lato zbliżało się ku końcowi, piérwsze dni Sierpnia nadeszły, skwarne, z iskrzystém sklepieniem nieba i ze śpiewami żniwiarzy. Pan Agenor coraz częściéj bywał u nas, i ani jednéj już w sąsiedztwie nie było osoby, która-by nie posiadała pewności, iż lada dzień otrzyma mniéj więcéj w podobny sposób sformułowany bilet: „Pani X. zaprasza państwa X. na ślub córki swéj Wacławy, mający odbyć się dnia X. w kościele X., z panem Agenorem W.” Matka moja otrzymywała już zawczasu powinszowania czułych sąsiadek, składane w formie miodowéj, z któréj, mimo ich woli, wyciekała na zewnątrz żółć; ja dręczona i zachwycona bywałam zarazem żartobliwemi prześladowaniami towarzyszek. Jedne z nich przyrzekały być mi druchnami, inne marzyły już o toaletach, w jakich ukażą się na mojém weselu. Zenia mi mówiła: „uproszę mamę, aby mi pozwoliła pojechać z tobą za granicę, bo ani wątpić, że pan Agenor zaraz cię po ślubie do Paryża powiezie.” Oczy Emilki coraz serdeczniéj patrzyły na mnie, a były już najserdeczniejsze, gdy spoglądały na twarz Franusia, coraz bledszą, coraz głębszym zachodzącą smutkiem.
— On ciebie kocha! — szepnęła mi raz cichutko na ucho.
Zaparłam się żywo wszelkiego podobnego przypuszczenia, choć w gruncie byłam przekonaną o jego prawdziwości. Biedny kuzynek nie był jednak natarczywy w okazywaniu mi swego przywiązania i swego smutku. Przyjeżdżał do nas rzadko, coraz rzadziéj, i zadawalniał się, zupełnie na pozór przynajmniéj, przyjacielską ze mną pogadanką. Co tam się działo w głębi jego cichego i nieśmiałego serca, nie zastanawiałam się nad tém bardzo. Byłam cała tak zajęta myślą o panu Agenorze, iż każda inna myśl coraz mniéj miała przystępu do mojéj głowy. Niekiedy nawet pragnęłam podrażnić się z kuzynkiem. Wtedy, sama nie wiem, jakim sposobem i całkiem bez zastanowienia, rzucałam na niego bardziéj przeciągłe, niż zwykle, spojrzenie, albo dłużéj i żywiéj z nim rozmawiałam. Za każdym razem blada twarz Franusia rozpromieniała się i oczy jego błękitniały, jak niezabudki; ale gdy potém, wracając do moich ciągłych w owéj porze marzeń, oddalałam się od niego lub nagle się zamyślałam, zamyślał się także i stawał bardzo smutny. Natenczas Emilka, jeśli była obecną, zbliżała się do niego i uważałam parę razy, że głos, jakim doń przemawiała, był dźwięczniejszy i miększy, niż zwykle a smutek Franusia, jak w zwierciedle, odbijał się w jéj twarzy.
Jeden tylko pan Henryk zdawał się powątpiewać o prawdziwości pogłosek, krążących po okolicy. Stawał się przy mnie coraz mówniejszy, coraz niżéj zsuwał na nos okulary, aby na mnie patrzéć; gdy grałam, opierał się naprzeciw mnie o fortepian, i z wlepionemi we mnie oczyma, wysłuchywał aż do końca mojéj muzyki, tak, jak to mieli zwyczaj czynić wszyscy, jakich kiedy widziałam, konkurenci. Emilka ze śmiechem mi opowiadała, że brat jéj od pewnego czasu bywał tak roztargniony, iż parę razy dopuścił się pomyłek w dodawaniu cyfr gospodarskich regestrów, i od miesiąca ani razu nie kontrolował panny apteczkowéj z ilości wydanych krup i cukru. Bądź co bądź, był on podobno jedynym człowiekiem, który zdawał się odtrącać od siebie mniemanie, że pan Agenor stara się o mnie i że wkrótce zostanę jego żoną. Mniemanie to było zupełną pewnością dla całéj okolicy, niemniéj jednak nie miało jeszcze żadnych rzeczywistych i widocznych podstaw. Pan Agenor nie oświadczał się, a nawet postępowanie jego było tak dziwne, iż można-by przypuścić, że nie zamierza uczynić tego wkrótce.
Bywały tygodnie, w których codzień niemal dzielne jego gniadosze i zgrabny kabryolet zatrzymywały się przed naszym gankiem; bywały inne, w których nie widziałyśmy go ni razu. Niekiedy, znajdując się ze mną, nie odstępował mię prawie na krok, osypywał mię gradem jemu tylko właściwych spojrzeń, rozlewał wkoło mnie w obfitości owę woń upajającą, która tchnęła z pół-słówek jego, zawierających całe tomy uczuciowéj treści. Czasem przeciwnie, stawał się zimny, zamknięty w sobie, milczący, a wtedy na czole jego leżała owa zmarszczka tajemnicza, któréj nie lubiłam, bo zdawało mi się, że kryła w sobie coś niedocieczonego a nieprzyjaznego dla mnie.
Było to jakieś wahanie się dziwne, niby niepewność siebie, zadziwiająca w tak wytrawnym i śmiałym człowieku. Można było w niéj widziéć trwogę kochającego serca, które obawia się wymówić ostateczne słowo, aby nie usłyszéć zabójczego dla się wyroku, lub téż walkę dwóch sprzecznych uczuć, kłócących się w piersi i targających każde w innę stronę.
Jam w chwiejności serdecznych oznak pana Agenora widziała piérwszą. Przydługa czasem jego nieobecność posługiwała tém lepiéj mojéj wyobraźni do przystrajania go w szaty ideału, a chwilowe oziębiania się i zapadania w zadumę brałam za nieśmiałość względem mnie, lub rozmarzenie.
Ale matka moja z innéj snadź strony na tę rzecz patrzyła, bo spostrzegałam niekiedy w jéj twarzy wyraz niepokoju, a gdy widziała mię z panem Agenorem, zatrzymywała na nim wzrok swój tak, jakby pragnęła z całéj siły w głąb’ duszy mu zajrzéć.
Od babki Hortensyi przybywali coraz częstsi posłańcy z tajemniczemi listami, których matka moja nie pokazywała mi nigdy, ale po których odczytaniu fałdy zagłębiały się na jéj czole, a w oczach grał niepokój.
Pewnego dnia nakoniec wtoczyła się na dziedziniec ciężka sześciokonna kareta, sążnisty lokaj w czarnéj ze srebrem liberyi zsiadł z kozła i podał ramię wysiadającéj z powozu babce Hortensyi.
Matka moja powitała przybyłą z przywiązaniem i właściwym sobie wdziękiem, ale zarazem i z tą godnością, któréj zdawała się strzedz pilnie w obejściu się swém z ciotką. Babka Hortensya, wyprostowana jak zwykle, z szeleszczącym ogonem u sukni i srebrnemi loczkami z każdéj strony koronkowego czepca, usiadła na kanapie, ujęła obie moje ręce i kilka sekund wpatrywała się we mnie z uwagą. Potém w zimnych i surowych jéj oczach pokazało się na chwilkę coś jakby zadowolenie i, zwracając się do mojéj matki, wyrzekła:
— Wacława wypiękniała.
Matka moja uśmiechnęła się na to, tak, jak tylko szczęśliwe matki uśmiechać się mogą, ale babka Hortensya wypuściła z dłoni moje ręce, wyprostowała się bardziéj jeszcze i rzekła dość oschle:
— Nie pojmuję, Matyldo, dlaczego pan Agenor nie oświadczył się jeszcze o Wacławę? Przyjechałam, aby rozmówić się z tobą o tém.
Zmieszały mię niewypowiedzianie te słowa i coprędzéj wybiegłam z salonu, aby ukryć rumieńce, które biły do twarzy, łzy, co się cisnęły do oczu, a przytém nie przeszkadzać rozmowie, któréj musiałam być celem.
Z pół godziny przebiegałam aleje ogrodu mocno wzruszona, a gdy, wracając, stanęłam na progu salonu, posłyszałam, jak babka Hortensya mówiła:
— Taki jest mój projekt, Matyldo, i niezwłocznie przyprowadzę go do skutku. Trzeba, aby on zobaczył Wacławę w całym blasku jéj piękności, aby tą oznaką przychylności méj dla was upewnił się co do moich względem Wacławy intencyi.
Moja matka poniosła do ust rękę swéj ciotki. Ja zaś zapałałam ciekawością dowiedzenia się, o co chodziło. Wkrótce ciekawość moja zadowoloną została.
Matka moja rzekła do mnie:
— Babcia Hortensya jest tak dobrą, że, chcąc, abyś się zabawiła i ukazała w świecie, wyda w Rodowie wielką tańcującą zabawę.
Serce poskoczyło mi z radości. Poraz piérwszy w życiu pochwyciłam obie ręce babki i ucałowałam je gorąco. Wązkie i suche usta, poraz piérwszy także, dotknęły mego czoła. Była to łaska, jaką, oprócz pani Rudolfowéj, nie widziałam, aby babka Hortensya okazała komukolwiek.
Po chwili matka moja zapytała o babkę Ludgardę.
— Została w domu. Nie mogła rozstać się ze swemi kanarkami — odrzekła ozięble.
Po obiedzie lokaj przyniósł koszyczek, pełen białéj bawełny, a długie białe palce mojéj babki rozpoczęły wyrabianie frywolitków. Zajęta swoją ulubioną robotą, podnosiła wzrok niekiedy i patrzyła na mnie uważnie. Widocznie jednak nie miała mi nic do zarzucenia.

XXXII.

W parę dni potém zjechało się do nas niespodzianie ze dwadzieścia osób z sąsiedztwa, pomiędzy któremi było kilka panien i kilku młodych ludzi. Po herbacie matka moja usiadła do fortepianu i zagrała kadryla. Pan Agenor, który dnia tego gorąco mi asystował, zaprosił mię do tańca, a vis-à-vis stanął Franuś z Emilką. Po kadrylu nastąpił walc, potém polka i mazur; ośm par młodzieży ochoczo tańczyło i improwizowana zabawa wybornie się udawała. Z pośród panien Zenia S. najbardziéj ożywioną była. Nie odstępował jéj na krok prawie jeden z młodych sąsiadów, świeżo przybyły do okolicy, pan Michał C. Tego pana Michała po raz piérwszy widziałam wówczas; nie powiem, aby widok jego zbyt korzystne uczynił na mnie wrażenie. Był to mężczyzna lat trzydziestu, wysoki, barczysty, z głową za małą w stosunku do wzrostu i pokrytą rudawym włosem, z okrągłemi rumianemi policzkami, nizkiém czołem i wydętemi wargami, pół-osłoniętemi rudawym, rzadkim wąsikiem. Wyraz twarzy jego okazywał pewną dobroduszność, dość pociesznie złączoną z odcieniem pretensyonalności malującéj się w układzie; blado-błękitne oczy patrzyły poczciwie i otwarcie, ale zarazem mętnie jakoś... niby głupowato. Przyjechał do nas pięknym powozikiem, założonym czwórką rosłych siwków, w nowiuteńkiéj uprzęży, ze służbą w dość gustownéj, nowiuteńkiéj także, liberyi. Wszystko zresztą u niego wyglądało nowiuteńko. Powóz zdawał się być wczoraj kupionym w fabryce, uprząż wczoraj wyszła od rymarza, lokaj wczoraj ugodzonym i przyjętym, frak i kamizelka wczoraj uszyte przez krawca, ręce wczoraj zapoznane z rękawiczkami. Cała wreszcie osoba pana Michała była nowiuteńka w naszém kółku. Powiadano, że po raz piérwszy wchodził w towarzystwo, zwane „wyższém”, bo ojciec jego zebrał sobie fundusz na ekonomowaniu w wielkich jakichś dobrach, i nowiuteńko nabył dla jedynaka obszerny majątek w naszych stronach, w którym on nowiuteńko osiadłszy, szukał sobie stosunków, przez które mógł-by nabyć praw obywatelstwa w obcym sobie dotąd świecie. Patrzyłam na niego i na Zenię, gdy tańczyli z sobą kadryla; wydało mi się, że rażąco wyglądali obok siebie. Na piérwszy rzut oka sprzeczność tę trudno było dojrzéć, bo Zenia nie była téż ładną: policzki miała tak, jak i on, zanadto trochę rumiane i włosy także niepewnego koloru. Ale po bliższém przyjrzeniu się, w oczach jéj dawało się spostrzegać coś, czego w jego oczach nie było: był to jakby błysk gorącego, lubo powstrzymywanego formami, życia i dowcipu, których całkiem pozbawione były bładawe źrenice pana Michała. Przytém układ jéj, wszystkie ruchy i gesta były ściśle salonowe i bardzo dystyngowane, wtedy, gdy pan Michał wyglądał jak Selenita, z nagła przeniesiony z księżyca na ziemię i uczący się dopiéro stawiać kroki po gruncie nieznanéj sobie planety. A jednak Zenia zdawała się być zachwyconą asystencyą barczystego sąsiada, który, rozmawiając z nią, modelował się wyraźnie na wzór innych obecnych młodych ludzi, przez co przybierał niesłychanie pretensyonalne i wymuszone pozy, tworzące pocieszny kontrast z dobrodusznością, odbijającą się na twarzy, i niezgrabnością rąk, wprawiających go nieustannie w kłopot niewymowny.
W połowie wieczora, gdy tańce ustały na chwilę i roznoszono lody, panowie wyszli do sali jadalnéj dla wypalenia cygara, może i swobodnéj pogadanki; w bawialnym salonie na kanapie siedziały same poważne panie, a ja poprowadziłam, dla wytchnięcia, towarzyszki do moich osobnych pokoików. Zmęczone tańcem, z rozpłomienionemi policzkami, zasiadłyśmy na paliowych sofkach mego gabinetu. Jedne z nas ochładzały się, jedząc lody, inne powiewały wachlarzami, a wszystkieśmy były wesołe i, przestąpiwszy próg salonu, z dala od oczu starszych osób i mężczyzn, czułyśmy, jakoby opadły z nas niewidzialne więzy. Ruchy stały się swobodniejsze, śmiech głośniejszy, jak to zwykle bywa w kole młodych rówienniczek. Przez kilka chwil trwało zachwycanie się ogólne memi ładnemi pokoikami, przeglądanie cacek toaletowych i illustracyi rozrzuconych po stołach. W końcu, chcąc do najwyższego już stopnia podnieść dobry humor moich gości, rzekłam:
— Cieszcie się panie! za parę tygodni będziemy miały w okolicy wielką tańcującą zabawę.
— Gdzie to? gdzie? — zawołało kilka głosów ciekawie.
— Będziemy tańczyły w szufladzie — powtórzyłam.
— W szufladzie? co to jest, Wacławo? — mów jaśniéj; — zapytano ze śmiechem.
— To jest — ciągnęłam — w salonie moich babek.
— Doprawdy? w Rodowie? — zawołano chórem. Nadzieja świetnéj zabawy wielce ucieszyła wszystkie te serca, bijące z młodym ogniem pod strojnemi sukniami.
— I skądże pani Hortensyi przyszła do głowy myśl wydania u siebie balu? — spytała jedna z towarzyszek.
— Kochana babcia pragnie, abym się zabawiła i po raz piérwszy ukazała się w liczném zebraniu — odpowiedziałam z pewną dumą; bo pochlebiała mi wielce myśl, że dla mojéj-to przyjemności ma być urządzona świetna zabawa.
— Szczęśliwa Wacława! zaledwie ukazała się w świecie, już jéj nadskakują, wydają dla niéj bale, starają się o jéj rękę... — rzekła Zenia która, z cechującą ją zwykle żywością, chodziła po pokoju, powiewając wachlarzem.
— Starają się! i któż jeszcze się stara!... — zapytała inna panna.
— Ach! i kto jeszcze! Niezwyciężony lew prowincyi, najświetniejsza konstelacya męzkiego rodzaju na horyzoncie naszym...
— Piękny, świetny, mądry pan Agenor!...
Wszystko to mówione było ze śmiechem.
— Moje drogie... proszę was... — zaczęłam, jąkając się i ze wzmagającym się rumieńcem, ale nie dokończyłam, bo oczy moje, jakby pociągnięte niewidzialną jakąś siłą, która na nie wpływ wywierała, zwróciły się w kąt pokoju i spotkały parę czarnych, palących, wlepionych w twarz moję oczu.
Nad oczyma temi rysowały się brwi czarne, pod niemi ponsowiały dumne wargi, uśmiechnięte słodko i pokornie. Była to Rozalia, która usiadła w zaciemnionym nieco kącie pokoju, jakby pragnęła co najwięcéj ukryć twarz swoję od wszystkich oczu, albo obawiała się, aby jéj ciemna wełniana suknia nie dotknęła jedwabnych, lub przezroczystych a kosztownych, strojów towarzyszek.
Patrzyła na twarz moję upornie, a po chwili ozwała się:
— Przyznacie téż, moje panie, że to szczęście Wacławy, nad którém się unosicie, jest zupełnie zasłużone i słusznie dostało się jéj w udziale. Nie prawdaż, że tak jest? O! jestem pewna, że nie inaczéj jesteście przekonane; bo czyliż ciocia Matylda dóbr obszernych nie posiada, a babka Hortensya znacznych kapitałów? Wacława zaś, czyliż nie jest jedyną córką piérwszéj, a przewidzianą drugiéj spadkobierczynią?
Wszystkie oczy zwróciły się na mówiącą. Spostrzegłam, że dwie lub trzy towarzyszki moje, z któremi byłam ściśléj sprzyjaźniona, zdawały się być niezadowolnione i jakby obrażone wyrzeczonemi przez Rozalią słowami.
— Moja Róziu — odpowiedziała z nich jedna — najzupełniéj zgadzamy się z tobą, że Wacława zasługuje na to szczęście, które ją przy piérwszym wstępie w świat spotyka, ale zdaje mi się, iż nie pochodzi to ztąd, że jest uważana za bogatą pannę, ale, że jest miła i dobra...
— Nie inaczéj — potwierdziło parę głosów.
Rozalia milczała, z wyrazem takiéj słodyczy na ustach i spokoju na czole, jakby zarzuty wymówione nie do jéj wcale słów się stosowały.
— Już to trzeba przyznać — zaczęła Zenia, siadając niedbale na poręczy krzesła i gestykulując żywo wachlarzem — już to trzeba przyznać, moje panie, że w naszym świecie z samą dobrocią nie daleko można zajechać... Mój Boże! przecież i ja chyba złą nie jestem, a jednak dotąd ani jeden starający się nie spadł mi z nieba...
Chórem zaśmiało się kilka głosów.
— No — odezwała się z nich jedna — jeżeli się nie mylę, Zeniu, to właśnie teraz niebo ci zsyła ten dar pożądany...
— Co? gdzie? wskażcie mi go? — wołała Zenona ze śmiechem.
— A pan Michał? — odpowiedziano.
Wargi Zeni zagięły się w pół pogardliwy, pół zadowolony uśmiech.
— Pan Michał — wyrzekła przeciągle, bawiąc się wachlarzem — to dobra partya...
— Cóż? nie pogardzisz nią zapewne? — zapytała z lekką ironią jedna z panien, piękna blondynka, o bladéj cerze i wiotkich kształtach.
— Być może — odpowiedziała Zenia, nie odrywając oczu od wachlarza.
— Mój Boże! — ciągnęła blondynka — nauczże przynajmniéj swego konkurenta właściwego użytku, do jakiego mają człowiekowi służyć ręce, bo jestem pewna, że o nim nie wié. Upewniam cię, że ciągłe spuszczanie, podnoszenie i zacieranie rąk pana Michała wprawia mię w stan rozdrażnienia nerwów nieznośny...
— Na szczęście — z odcieniem lekkiego szyderstwa odpowiedziała Zenia — nie jestem tak nerwową, jak ty, Helenko...
— Staniesz się taką, gdy przez długie sześć lat będziesz jak ja, bawiła się i nudziła naprzemian — odparła Helena, opierając na dłoni głowę, na któréj ciągły ból się skarżyła.
— Ale powiedzcie mi, moje panie — odezwała się Helena — dlaczego, od piérwszego naszego wstąpienia w świat, słyszymy, że mamy prawo wybierać sobie mężów tylko pomiędzy bogatymi ludźmi?
— Dlaczego? — odrzekła Irena, panna nie zbyt ładna, — bo czy jesteśmy same bogate, czy nie, wszystkie przywykamy od dzieciństwa do bogactwa, którego-by nam ubogi mężczyzna ofiarować nie mógł.
— A jednak może się zdarzyć przecie, że która z nas poczuje sympatyą właśnie dla ubogiego mężczyzny? — odezwała się nieśmiało młodziuchna Zosia.
— Albo bogaci ludzie nie starają się nigdy o ubogie panny? — zapytała Irena milcząca, mimowoli spoglądając na suknią swoję, najmniéj kosztowną z pomiędzy wszystkich naszych ubiorów.
— Dlatego, że bywają najczęściéj zrujnowani i obawiają się biedy — zabrzmiał z kątka głos Rozalii.
— A więc — ozwała się poważnie Emilka — potrzeba coś wymyślić takiego, co-by skłoniło bogate panny wychodzić za ubogich mężczyzn, a bogatych mężczyzn do żenienia się z ubogiemi pannami.
Ostatnie słowa Emilki przyjęto ze śmiechem ogólnym, jak to zwykle bywa między młodemi a wesołemi panienkami. Jedna tylko Rozalia, wyszedłszy ze swego kąta, stanęła na środku gabinetu ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, i tocząc płonącém spojrzeniem po wszystkich twarzach, śmiała się właściwym sobie śmiechem, ostrym a szyderczym.
— O, moje panie! — zawołała — jak to znać, że jesteście jeszcze bardzo młode i mało świat znacie. Robicie propozycye i układacie plany, aby go zreformować, a nie wiecie, że świat jest bardzo uparty i przemienić się nie da. Żądacie, aby młode panny się nie nudziły! O mój Boże! czyliż to podobna? Przecie niewłaściwém jest, aby, w pięknym salonie mieszkając i w kosztownéj chodząc sukni, młoda panna była czémkolwiek na seryo zajęta. A skoro niczém na seryo się nie zajmuje, to już koniecznie nudzić się musi, nie prawdaż? Żądacie, aby bogate panny wychodziły za ubogich mężczyzn, a bogaci mężczyzni żenili się z ubogiemi pannami, wtedy, gdy bogactwo jednych i drugich jest najczęściéj tylko zwierzchnią obsłonką, pod którą mieści się ruina, postrach śmiertelny dla wszystkich, co nie umieją dać sobie rady na świecie. Niby więc bogata panna musi koniecznie szukać sobie prawdziwie bogatego męża, a niby bogaty mężczyzna prawdziwie bogatéj żony, bo inaczéj zabrakło-by im komfortu. Bez komfortu zaś czyliż żyć podobna? Zresztą, alboż to na świecie bogaci i ubodzy ludzie mieszają się z sobą tak, jak gruszki i jabłka w jednym koszu? Gdzie tam! jedni stoją po jednéj stronie zakreślonéj granicy, drudzy po drugiéj, i wcale nie znają się z sobą, a jeśli się schodzą kiedy, to dlatego, aby pierwsi wzięli od drugich pracę, a drudzy u piérwszych zarobili na kawałek chleba. A potém dla ubogiego bogaty zostanie znowu niedostępną istotą, a ubogi dla bogatego wyrobnikiem, może uczonym, poczciwym, użytecznym, ale zawsze tylko... wyrobnikiem.
Próżne więc wasze marzenia o rozszerzeniu albo zniesieniu téj granicy, która dwa światy rozdziela. Stoicie pomiędzy bogatymi, a więc wybierajcie sobie bogatych mężów, a jeśli żadnego z nich nie pokochacie, lub żaden z bogatych was nie pokocha, zostaniecie staremi pannami. Każda jednak z was, która posiada posag, niech się nie trwoży zbytecznie. Kochana lub nie, kochająca lub nie, będzie zawsze miała konkurentów tuzinami i wyjdzie za mąż. Co potém nastąpi? albo ja wiem? Może bohaterskiego kochanka westchnienia przykują jéj serce do ziemi; może umrze z suchot... bądź co bądź, wyjdzie za mąż i będzie stroiła się, podróżowała i będzie świetniała i błyszczała w świecie: a stare panieństwo, wieczna samotność serca, gorycz dla ludzi i świata, zostaną udziałem tych istot, które los postawił pomiędzy bogatymi, a odebrał im bogactwo; które nie są ani tém, ani owém; które nie należą do jednych z urodzenia, a do drugich z kieszeni; po które ubogi nie śmié, a bogaty nie chce sięgnąć; które wreszcie na gruzach swoich marzeń i pragnień staną, jak pomniki przesprawiedliwego i przemądrego porządku tego świata.
Zdziwione, z ciężkiém uczuciem w sercach i na twarzach, patrzyłyśmy na Rozalią, gdy to mówiła. Piérwszy raz widziałam ją wychodzącą ze zwykłéj sobie cichéj i pokornéj roli. Kotka o aksamitnych łapkach zmieniła się w moich oczach w hardą i szyderską lwicę. Słodkie jéj usta tryskały goryczą, pokorne czoło podniosło się wyzywająco, nozdrza rozdęły się, a oczy, odsłonione z powiek i rzęs długich, ciskały ogniem.
Zaledwie skończyła, otworzyły się drzwi od salonów i lokaj oznajmił nam wieczerzę.
Przy stole siedziałam pomiędzy panem Agenorem i panem Henrykiem. Naprzeciw mnie usiadła Rozalia, zmieniona znowu w mgnieniu oka, marmurowo spokojna, cicha, słodka i pokorna. Sąsiedzi moi bawili mnie na wyścigi, ale nie mogli z czoła mego spędzić chmury zamyślenia.
Przed oczyma memi, jak zaklęty, stał obraz babki Ludgardy z pooraném czołem, wzrokiem utkwionym w ptaszki, trzepocące się po klatce, na ustach ze słowami: „postarzałam, życie przebyłam sama jedna, nikt mię nigdy nie kochał!”




XXXIII.

Przez parę tygodni, niby koniki polne, przelatywali po drogach konni posłańcy z Rodowa, rozwożąc po sąsiednich dworach bilety, w których pani Hortensya X. X. zapraszała krewnych, przyjaciół, znajomych do domu swego na zabawę, mającą się odbyć w ostatnich dniach Sierpnia.
Niby prąd elektryczny, po okolicy w mgnieniu oka rozeszła się wieść, że dumna, mimo światowéj uprzejmości, światowa, mimo podeszłego wieku, pani na Rodowie, wydaje świetny bal dla uciechy wnuczki swéj, Wacławy, i publicznego zamanifestowania swoich życzliwych dla niéj uczuć, które oczom sąsiadów przedstawiały się w dość imponującéj cyfrze testamentowego zapisu, albo i za życia jeszcze, przy ślubnym akcie téjże wnuczki, wyliczonéj summie.
Emilka, przy piérwszém zobaczeniu się ze mną, opowiadała mi: że mówiono wiele o tém w domu jéj matki, wobec zebranych tam kilkunastu osób, i że nikt już nie wątpił, iż, pomimo wątpliwie pomyślnego stanu majątku mojéj matki, będę posiadała milionowy prawie posag. Opowiedziała mi także Emilka, że przy rozmowie téj obecnym był pan Agenor, ale zdawał się wcale nie zważać na nią i przez cały czas przecierał tylko w milczeniu szkiełko lornetki, co było u niego oznaką głębokiego zamyślenia.
I wtedy dopiéro, gdy wyczerpano już cały zasób domniemań o przyszłym moim posagu, podniósł głowę i oświadczył, iż, według niego, mogła-bym wcale obejść się bez zapisów i bogatych darów méj babki, bo posiadam największy posag, jaki pociągnąć może młodego człowieka, to jest: wdzięki, dobroć, dowcip, staranne wychowanie i t. d. Na które to odezwanie się zebrane towarzystwo szeptać pomiędzy sobą zaczęło, iż pan Agenor jest człowiekiem brzydzącym się wszelką interesownością i stara się o mnie dlatego tylko, że się we mnie szczerze i szalenie zakochał. Emilka zupełnie podzielała to zdanie, bo, jak mówiła, gdyby była młodym mężczyzną, pokochała-by się także we mnie na zabój, i ani-by myślała o tém, czy posiadam cokolwiek, lub jestem zupełnie ubogą! Ach! i ja także podzielałam całém sercem zdanie towarzystwa, zachwycającego się bezinteresownością pana Agenora, i ja byłam pewna, że pokochał mię prawdziwie, całą duszą, z zapałem i poezyą, cechującą uczucia wszystkich bohaterów, o jakich kiedy czytałam. Serce moje przepełniało się nieznaną mi dotąd rozkoszą na samę myśl, że jestem tak bardzo, bardzo przez kogoś kochaną, a głowę moję napełniały różowe dymy zadowolnionéj miłości własnéj i odniesionego tryumfu, że ten ktoś, który mię kochał, był tak pięknym, świetnym, wielkim, że piękniejszego nadeń, świetniejszego i wyższego nie wymarzyła nawet wyobraźnia żadnego z romansopisarzy, którzy przecie bohaterów swoich malowali pęzlem bogatéj fantazyi i urabiali im kształty dłutem natchnionego dla sztuki serca.
Gdy tak myślałam, czułam wyraźnie, że wrażenie, jakie wywierał na mnie pan Agenor, przechodziło mi powoli z głowy do serca. Zdawało mi się, że w piersi méj poczynała rozsuwać się delikatna jakaś tkanka strun złotych, wydających z siebie dźwięki tęskne i radosne naprzemian. W coraz dłuższe popadałam zadumy. Głowę, osłabłą marzeń natłokiem, składałam na poduszce sofy, twarz kryłam w dłonie i zdawało mi się, że słyszę eteryczne, ciche dźwięki harfy, wychodzące z najgłębszego dna mego własnego serca i ulatujące pod same niebo, wysoko, pieśnią nadziei i dziękczynienia...
I cóż dziwnego, że, takiemi wrażeniami przejęta, pragnęłam całą duszą być tak piękną, jak nikt nigdy nie był na świecie, wydać się panu Agonorowi tak uroczą, jak żadna z kobiet, które dotąd spotykał na ziemi.
W zwierciedle mego gabinetu nie widziałam już młodziuchnéj, naiwnéj ex-pensyonarki, któréj całą ozdobą był uśmiech porannéj niewinności i spojrzenie przezroczyste, w jakiém nie odbiła się jeszcze ni razu żadna chmurka i żaden błędny ognik życia. Teraz w zwierciedle tém stawała często przede mną młoda panna, rozmarzona, zadumana, trwożna i zachwycona zarazem. Układała włosy swe w fantastyczne zwoje i patrzyła w przestrzeń oczyma, na których tle szafirowém rodziły się i konały rojami iskry złotawe i mglił się wilgotny połysk wzruszenia...
I cóż dziwnego, że drżałam od trwogi i nadziei na myśl o blizkiéj zabawie, na któréj po raz piérwszy ukazać się miałam tylu oczom od razu, na któréj, przedewszystkiém, miał mię w nowéj postaci ujrzéć pan Agenor?
Na kilka już dni przed dniem oznaczonym na wyjazd do Rodowa, w gabinecie moim Zosia rozłożyła po sofach trzy suknie, przezroczyste jak tkanina pajęcza, zdobne w coraz inne kwiaty i wieńce, a ja z matką moją oglądałyśmy je po kilka razy na dzień, nie mogąc zdecydować się na wybranie z nich jednéj.
Przed kilku miesiącami była-bym wybrała bez wahania białą lub niebieską suknią, bo dwie te barwy, łagodne i niewinne, najlepiéj harmonizowały z ówczesném mojém usposobieniem; teraz, po długiém wahaniu, wybór mój, za zgodzeniem się na to méj matki, padł na ubranie z krepy gorąco różowego koloru, przystrojone rozrzuconemi po sukni gałązkami śnieżnéj konwalii i z konwaliowym wieńcem na głowę. Potém długie jeszcze toczyły się narady między matką moją, mną i garderobianą Zosią, nad sposobem, w jaki uczesane miały być moje włosy, i nad tém, czy stosownie będzie uświetnić moję toaletę kilku kosztownemi klejnotami. Co do ostatniego punktu, matka zadecydowała po namyśle, że najlepiéj będzie, jeśli na balu ukażę się bez błyskotek, z wyjątkiem naszyjnika z pereł, zamkniętego brylantowém spięciem. Było to i skromne, i bogate zarazem. Po téj decyzyi matka moja wydobyła z szuflady swéj toalety pyszną ozdobę i oddała mi ją, mówiąc, że mogę ją odtąd uważać za moję wyłączną własność. Ucieszona byłam wielce, piérwszy raz w życiu otrzymanym, tak kosztownym podarunkiem, ale gdy znalazłam się sama w moim gabinecie z potokiem mlecznych pereł w ręku, zadumałam się nagle i długo.
Widok pięknego naszyjnika przywiódł ku mnie odległe wspomnienia z przeszłości. Przed oczyma stanął mi pokój, oświetlony po nocy balowéj kilkunastu świecami, w kandelabrach płonącemi, a w głębi pokoju tego, na sofie, wpół-leżąca postać mojéj matki, z gorączkowym rumieńcem na twarzy, z ręką gwałtownie rozrywającą wątłe nici, z których perły zbiegały po sukni jéj, jak grad rzęsisty, łącząc się ze łzami, spadającemi z jéj oczu...
Snadź po owéj nocy bolesnéj pamięci, ręka czyjaś, troskliwa o bogactwo mojéj matki, zgarnęła rozsypane perły i związała je na nowo w kilka sznurów bogatych. Pytałam siebie, czy myśli smutne, jakie wówczas napełniały głowę mojéj matki, rozproszyły się pośród światowego wiru bez śladu, czy téż zebrała je ona i nawiązała na sznur pamięci, który, leżąc na dnie jéj piersi, wiódł może jéj wyobraźnią od czasu do czasu ku pięknéj postaci mego ojca i spędzonym przy jego boku najpiérwszym latom młodości? Uparcie tkwiła we mnie myśl, że tak być musiało, że matka moja, pomimo zajść swych i roztargnień światowych, pomimo zresztą serdecznych około mnie starań, nosiła w sercu wspomnienia minionéj przeszłości. Śród gwaru i ustawicznego ruchu, w jakim obie pogrążone byłyśmy, spostrzegłam nieraz na jéj twarzy wyraz taki, jakby w ciszy i tajemnicy, nieprzystępnéj nikomu, żałowała czegoś, za czémś tęskniła, lub jeszcze skarżyła się na coś przed kimś niewidzialnym, z kim w głębi myśli swéj rozmawiała. I wyglądała wtedy tak, jakby porównywała siebie do owego wędrowca, o którym mi kiedyś mówiła, co, przez życie całe gnany wyobraźnią w coraz inne a inne miejsca, poczuł wóz swoich przeznaczeń zatrzymujący się na wydmie piasczystéj, o dopiekającym skwarze słonecznym i ostro wiejących wichrach...
Pewnego dnia przyniesiono mi z poczty kilka listów. Były to odezwy koleżanek, z któremi na pensyi łączyły mię węzły, jak nam się wtedy zdawało, wiecznéj przyjaźni. Z mniejszą lub większą przyjemnością odczytywałam te pisma, gdy podniósłszy oczy na siedzącą naprzeciw mnie moję matkę, spostrzegłam, że patrzyła na mnie z pewnym niepokojem, jak mi się zdawało, połączonym z ciekawością. Wyraźnie widziałam, że chciała coś wyrzec do mnie, o coś mnie zapytać, ale wahała się i usta jéj raz nieco zadrgały. Po długiém milczeniu ozwała się nakoniec tonem, który usiłowała widocznie uczynić obojętnym:
— Czy pomiędzy otrzymanemi listami nie znalazłaś Wacławo, listu od twego ojca?

XXXIV.

Na dwa dni przed oznaczoną uroczystością przybyłyśmy do Rodowa. Jakże zdziwiłam się, gdy, w przededniu prawie licznego zebrania, zobaczyłam dom moich babek tak samo spokojny, cichy i niby w półsenném pogrążony milczeniu, jak był zawsze.
W bawialnym, głęboko ocienionym salonie, babka Hortensya i babka Ludgarda siedziały wyprostowane i spokojne; jedna z nich wyrabiała frywolitki, druga włóczkowe kwadraty, tak, jak gdyby żadna zmiana nie miała zajść w zwyczajnym trybie ich życia.
Liczna służba, jak zwykle, powoli i na palcach przesuwała się po pokojach, nigdzie nie słychać było wzmożonego ruchu, nikt się z niczém nie śpieszył, nikt na pozór nie wydawał żadnych rozkazów, ni rozporządzeń. Z oficyn tylko, w których mieściły się kuchnie, buchał z kominów dym obfitszemi niż zwykle kłębami; w cieplarniach ogrodnicy wybierali najgrubsze drzewa pomarańczowe i najpiękniejsze kwitnące rośliny i ustawiali je na stronie; w ogrodowych alejach kilku rzemieślników, bez najmniejszego stuku lub hałasu, podnosiło liczne rusztowania w kształcie wieńców, gwiazd i spiralnych piramid, na których miano w noc balową, zawiesić różnobarwne lampy. Była pewna powaga i duma w téj ciszy i niezmąconym spokoju domu, mającego nazajutrz przyjąć w swych ścianach przeszło sto zaproszonych osób. Znać było, że dom ten z dawna był przywykł do przyjęć podobnych, a pani jego uważała ten wypadek za tak zwyczajny w swém życiu, iż z jego powodu nie raczyła uczynić choćby jeden krok więcéj, niż zwykle, wymówić choćby jedno zbyteczne słowo, zaniedbać zrobienia choćby jednego kółka lub gzygzaczka w swoich ulubionych frywolitkach. Sprężyny gospodarstwa domowego, nakręcone tam snać z dawien dawna, działały same przez się: może pani domu pobudzała kiedy niekiedy ich poruszenia jedném jakiém słowem, lub jednym wyrzeczonym rozkazem; ale ani słowa tego, ani rozkazu, nikt z niewtajemniczonych nie słyszał, a przybyłym mogło się zdawać, że dom ten, zamiast do świetnego balu, gotuje się do cichéj poobiedniéj drzemki.
I dopiéro w dniu oznaczonym na zjazd gości, wychodząc z rana ze swego pokoju, poczułam się na dobre ogarnięta przed-balową atmosferą. W przeciągu upłynionéj nocy posępne szuflady zmieniły postać, nie żeby się stały wesołe i jasne, bo przeszkadzała temu sama już domu architektura, ale rozszerzyły się jakoś i napełniły nie błyszczącém i olśniewającém, ale poważném i wytwornego smaku bogactwem.
Przestrzenie w salonach powiększyły się, pod ścianami stały wysokie grupy drzew zamorskich, a z pomiędzy zieleni ich wychylały się gdzie niegdzie złociste pomarańcze, albo kielichy kwiatów o gorącéj barwie i upajającéj woni. Wielkie zwierciadła odbijały te z zieleni i kwiatów potworzone altany, i łamały w sobie srebrnawe światło kryształów, zwieszających się od licznych pająków na wzór soplów lodu, które zdobią w zimie drzewa i gzymsy domów. Ściany gabinetów przykryły się starożytnemi makatami, a tu i owdzie, od niechcenia, zarzucono na sprzęty kobierce wschodnie, z których każdy sam jeden przewyższał w wartości wszystkie modne sprzęty i błyskotne nowożytne cacka niejednego z sąsiednich, zbytkownie urządzonych, domów.
Na widok tych, po raz piérwszy dających się spostrzedz w Rodowie, przygotowań do balu, wzmogło się trwożne i radośne zarazem oczekiwanie moje.
Nogi drżały pode mną, gdy przechadzałam się po wonnych i wspaniale ustrojonych salonach, żadnego pokarmu do ust wziąść nie mogłam i tylko matka moja, spostrzegłszy zbyteczną mą bladość, kazała mi wypić kilka kropel wzmacniającego wina.
Tymczasem, w kilka godzin po południu, zaczęły przed ganek zajeżdżać liczne powozy, na dziedzińcu brzmiał ustawiczny turkot kół, klaskanie z batów, tentent koni i głosy służby, a salony napełniały się coraz liczniejszymi gośćmi.
Babki moje siedziały obok siebie na jednéj z kanap, wyprostowane, i uprzejmie witały przybywających, na-pół tylko podnosząc się z siedzenia i końce białych swych palców podając do uścisku damom, a panom do pocałowania. Żadna z nich nie powstała całkiem ni razu, ani zbliżyła się ku drzwiom na niczyje spotkanie. Za to matka moja i pani Rudolfowa robiły honory domu: piérwsza z właściwym sobie wdziękiem, pełnym godności i światowego taktu, druga — ze zwyczajną jéj także przesadną grzecznością, w któréj był odcień fałszu i obłudnego pochlebstwa. Spotykały one damy przy wejściu, panów na środku salonu, zapoznawały z sobą osoby, które po raz piérwszy się spotykały; rozpoczynały nici rozmów, związywały niemi rozliczne kółka, a potém, przechodząc od jednego z nich do drugiego, utrzymywały pomiędzy liczném zebraniem tę równowagę towarzyską, to powszechne ożywienie i zadowolenie, które jest arcydziełem gospodyń, biegłych w misternym kunszcie prowadzenia salonowéj zabawy.
Ja i Rozalia zajmowałyśmy się pannami. Dział nasz z pozoru tylko mógł wydać się łatwiejszym od działu naszych matek.
Usiłowania, jakie czyniłyśmy z Rozalią dla ożywienia licznego grona panien, które zasiadły pod jedną ze ścian salonu, mało miały powodzenia, témbardziéj, że młodzi mężczyzni, według przyjętego zwyczaju, nie zbliżali się do nas od razu, ale mieli sobie za obowiązek bawić rozmową poważne panie, lub łączyć się do kółek poważnych panów.
Siedziałyśmy więc wszystkie rzędem, tworząc rozmaitość tylko barwami sukien, bo pozy nasze i wyrazy twarzy były tak jednostajne, jakbyśmy wszystkie były mniéj więcéj wiernym portretem jednéj i téj saméj osoby. Wydawałyśmy się, jak róże na jednym krzaku kwitnące! a jednak, w głębi, jak wielkie, jak nieskończone pomiędzy nami leżały różnice!...
I nie założyła-bym się teraz oto, czy, w przeciągu mniéj więcéj godziny takiego pod ścianą posiedzenia, nie widziałam dwóch lub trzech ziewnięć, ukrytych naprędce batystową chusteczką, albo przysłonionych rozszerzonym nieco stereotypowym uśmiechem. Ale ręczyła-bym za to, że ziewnięcia te nie wyszły z ust moich, ani téż Rozalii. Dla mnie wszystko, co mię otaczało, było zbyt nowe i zajmujące, abym się choć na mgnienie oka znudzić miała; drżałam zresztą cała od oczekiwania rozpoczęcia się na dobre zabawy i czułam, że z przeciwnéj strony salonu, z pomiędzy grupy z ożywieniem rozmawiających mężczyzn, wysnuwały się i leciały ku mnie promienie pewnych wielkich, ciemno-siwych oczów... Rozalia zaś zdawała się być pod wpływem wewnętrznéj jakiéjś gorączki. Na śniadych jéj policzkach wybijały się krwiste rumieńce, oczy paliły się, wyrazy wypadały z ust prędko, z pośpiechem, niby gorączkowo, najczęściéj z towarzyszeniem wpół cichego chichotu. Utraciła całkiem marmurowy spokój czoła i pokorę postaci. Wyglądała, jak osoba, która się bardzo lęka, a pragnie okazać się odważną. Chwilami wpatrywała się we mnie tak dziwnie, że mi to aż przykrość sprawiało. Nie spuszczałam wszakże oczu i wytrzymywałam jéj spojrzenie. Alboż się czułam względem niéj winną?... Piątą godzinę uderzyły zegary, za oknami widać było, jak słońce schylało się już ku zachodowi, drzwi od jadalnéj sali otworzyły się na oścież, a na progu stanęło dwóch lokajów i zawiesiło serwety na swych ramionach na znak, że podano do stołu.
Zabawa bowiem wieczorna miała być poprzedzona wielkim obiadem.
Wkoło ogromnego stołu, ustawionego w podkowę, uginającego się nieledwie pod ciężarem sreber i kryształów, zasiadło około stu osób: poważne panie w koronkach na głowie i aksamitnych ciężkich sukniach, panny w różnobarwnych jedwabiach, panowie we frakach, na których czerni odznaczały się tylko bogate od zegarków łańcuchy. Wpół ciche rozmowy, prowadzono przy stole, rozeszły się po sali stłumionym szmerem, podobnym do brzęczenia roju pszczół, i łączyły się z dźwiękiem sreber i cichém licznéj służby stąpaniem.
Siedziałam pomiędzy dwiema pannami, najmniéj mi znajomemi, a tak milczącemi, że wszelkie usiłowania moje zawiązania z niemi rozmowy nie osiągały pożądanego skutku. Z razu więc zajęłam się śledzeniem fizyognomii i ubiorów siedzących wkoło stołu osób; ale im więcéj przeciągał się obiad, tém mniéj zajmowała mię ta monotonna zabawa, i zaczęłam nakoniec jak zbawienia wyglądać chwili, w któréj skończy się obnoszenie półmisków, następujących po sobie w takiéj ilości, że już i liczby ich zapamiętać nie mogłam.
Zegar w sali uderzył szóstą, potém siódmą godzinę, wskazówki jego dobiegały już do ósméj, a półmiski unosiły się jeszcze nad głowami towarzystwa, jak złowieszcze duchy gastronomii, zapowiadające nieskończoną nudę. Na wszystkich twarzach malowało się znużenie i przymus; kobiety, a szczególniéj panny, wyglądały jak istoty, znoszące z bohaterską i godną lepszéj sprawy cierpliwością dotkliwe katusze.
Nareszcie podano wety, a w téj saméj chwili, niby pistoletowe wystrzały, stuknęły korki, wydobywane z butelek szampana.
Jeden z gości, poważny mężczyzna o szpakowatych włosach i wąsach, wielce szanowany w okolicy obywatel, a przytém daleki nasz krewny, powstał napół z siedzenia, uniósł w górę kieliszek i, zwracając się do babki Hortensyi, pełnym poważnéj galanteryi głosem wyrzekł:
— Pozwolisz, szanowna pani, abyśmy, tu zebrani w jéj zacnym i gościnnym domu, w dowód głębokiego szacunku i życzliwych uczuć, jakie nas względem pani przejmują, wypili za jéj zdrowie.
Na hasło to, podnieśli się wszyscy panowie, i gwar głosów a dźwięk kieliszków stwierdził wyrazy poprzedzające.
Babka moja grzeczném, lubo zawsze wyniosłém skinieniem głowy podziękowała wszystkim i uczyniła ręką gest, dający znać, że pragnie coś powiedziéć. Wszyscy umilkli i patrzyli na nią z uszanowaniem. Babka Hortensya powiodła wkoło wzrokiem, wyprostowała się jeszcze bardziéj, i zaczęła mówić głosem tak dźwięcznym, że mógłby być wziętym za głos młodéj osoby, gdyby nie właściwe jéj, lubo znacznie złagodzone, twarde i surowe modulacye tonów.
— Wdzięczna wam jestem, szanowni sąsiedzi i krewni, za łaskawe usposobienia wasze dla mnie, których daliście dowód, nawiedzając dziś wspólnie moje progi. Życzliwości téj zresztą byłam pewną, bo, przebywszy między wami całe życie, miałam nieraz sposobność przekonać się o niéj z radością. Nie mogę jednak powstrzymać się od wyznania, że dzisiejszego zebrania pragnęłam najbardziéj dlatego, aby módz własną ręką i we własnym domu przedstawić wam córkę mojéj ukochanéj synowicy, Matyldy, pannę Wacławę, i polecić ją waszym pokrewieńskim i sąsiedzkim względom. Jestem stara, a ona zaledwie piérwsze w świecie zaczyna stawiać kroki; może być, że wkrótce zabraknie mię między wami, — przed nią długa jeszcze leży przyszłość. Niechże, gdy mnie nie stanie, ona mię w téj ukochanéj zastąpi okolicy i niech na nią przeleje się ten ogólny szacunek i przychylność, któremi cieszyłam się i zaszczycałam zawsze, przez czterdzieści blizko lat mieszkając w Rodowie.
Słowa te elektrycznym prądem przebiegły po całém towarzystwie, a we mnie ugodziły jak piorun. Przez chwilę zdawało mi się, że zemdleję pod gradem skierowanych na mnie spojrzeń, pod wpływem złączonych uczuć wdzięczności dla babki, radości, dumy i zmieszania.
Poważny obywatel, który wprzódy przemawiał, podniósł znowu swój kielich i, obiegłszy spojrzeniem towarzystwo, zawołał:
— Panowie! pijemy zdrowie panny Wacławy!
— Zdrowie panny Wacławy! — zawołał chór mężczyzn, dźwięknęły kielichy i wszystkie twarze zwróciły się ku mnie...
Stanowczo zostałam pasowaną na bohaterkę zabawy i byłam punktem, na którym powszechna skupiła się uwaga. Nakoniec babki moje podniosły się, a za niemi całe towarzystwo powstało od stołu. Po wyjściu z sali jadalnéj panny i młodsze panie udały się do swych oddzielnych pokojów, aby obiadową toaletę na balową zamienić. Matka moja poprowadziła mię także do mego osobnego pokoju. Tam z przygotowanym strojem czekała Zosia, ale matka moja usunęła ją i sama ubierać mię zaczęła.
Nad czołem podniosła mi włosy wysoko, a na nie lekko położyła wianuszek z konwalii; potém kilka długich loków spuściła mi na obnażone ramiona, a na szyi spięła naszyjnik z pereł. Własną też ręką ułożyła fałdy różowéj mojéj sukni, rozsiała między niemi gdzie niegdzie drobne konwalii gałązki i w rękę mi podała wachlarz, misternie rzeźbiony z kości słoniowéj.
Gdy już wszystko było skończone, kazała mi przejść się po pokoju parę razy, stanąć od niéj o kilka kroków, obejrzała mię od stóp do głowy i z zadowoleniem rzekła: dobrze! W téj saméj chwili ozwały się w oddali piérwsze akordy muzyki i przeciągłe tony jakiéjś, przez orkiestrę wykonywanéj aryi włoskiéj, rozpłynęły się po domu.
Jednocześnie dom cały i dziedziniec zagorzał od świateł, a w ogrodzie zapłonęły różnokolorowe lampy, rzędem pozawieszane w głębiach cienistych alei, unoszące się nad trawnikami w gwieździste koła i wieńce, albo rozrzucone gdzie niegdzie pomiędzy gęstwiną parku, jak błąkające się nieśmiałe ogniki.
Matka moja oparła moję rękę na swém ramieniu i obie wyszłyśmy do salonów, wrzących gwarem rozmów, a zalanych powodzią światła i muzyki.
Kiedy stanęłyśmy na progu sali do tańca, muzyka, jakby oczekująca tylko naszego wejścia, uderzyła ostatni akord tęsknéj aryi i zagrzmiała hucznym polonezem.
Tak jak w oném dawném, dziecinném o balu marzeniu, czułam zawrót głowy, tak teraz przed oczyma momi rozciągnęła się mgła delikatna, z za któréj olśniewającym blaskiem widniały twarze mnóztwa ludzi, barwy sukien i kwiatów i połyskliwe światła dyamentów. W głowie mojéj wszelka myśl ustała nagle, a stał się w niéj szum i wir niewypowiedziany, i tylko wyraźnie, bardzo wyraźnie, czułam i widziałam, że mnóztwo oczu wpatrywało się we mnie, że matkę moję i mnie otoczyło liczne koło mężczyzn, że rozległ się wkoło nas szmer słów, półgłosem wymówionych, z których każde miało upajający dźwięk uwielbienia. Wzrok mój ćmił się i niewyraźnie rozpoznawał przedmioty, ale słuch zaostrzył się i z dziwną przenikliwością chwytał w przelocie te półciche wyrazy, które, jak grad, nagłe i urywane, sypały się z ust otaczających nas z blizka, i biegły po sali coraz daléj, jak echa powtarzające się w nieskończoność.
Słyszałam, jak nazywano mię piękną, uroczą, zachwycającą, i jak podziwiano wspaniałą, nieuszkodzoną latami, piękność mojéj matki. Pytano się wzajemnie: która z nas jest piękniejszą? I odpowiadano sobie, że matka moja była pięknością w pełni rozkwitu, a ja młodziuchnym pączkiem cudownego kwiatu.
Nagle ocknęłam się i silniéj oparłam rękę o ramię mojéj matki, bo wir w méj głowie ustał, ale za to przez piersi ostra przemknęła błyskawica.
Obok mnie stanął pan Agenor i podawał mi ramię do poloneza. Świetnym a długim szeregiem posuwały się pary wokół salonu. Na przodzie szły panie poważne, o długich szeleszczących sukniach, oparte na ramionach panów podżyłych, a daléj młode panny obok młodych towarzyszów wieńcem mnóztwobarwnym. I całe koło, posuwistym, wdzięcznym krokiem, falowało w różne zwroty i skręty, niby wąż olbrzymi, mieniący się kameleonową grą kolorów, świetny połyskiem drogich kamieni, ożywiony ludzkiemi oczyma, które pałały wezbraném życiem.
Ręka mojego towarzysza drżała trochę, w lekkim uścisku trzymając dłoń moję; wzrok jego tkwił w mojéj twarzy, rozkochany, rozmarzony, a mnie się zdawało, że idziemy tak wszyscy poważnym pochodem, kierowani cudowną melodyą muzyki, prosto ku wrotom raju, które się wnet otworzą przed nami... Stopniowo, muzyka coraz wolniejsze przybierała tempo; pary rozłączały się, rozstawały z ukłonami; świetne koło rozprysnęło się po salonie; polonez był skończony, a natomiast szybki walc zaszumiał.
Pan Agenor znowu stał przy mnie i podawał mi ramię do tańca. Bal wrzał w całéj pełni, tańce następowały jedne po drugich, a przed rozpoczęciem każdego, wpadałam w formalne oblężenie od młodych panów, którzy dobijali się o szczęście tańczenia ze mną. Nawet pan Henryk, z okularami zsuniętemi na sam środek nosa i z policzkami okrytemi niezwykłym rumieńcem, stał nieustannie za mojém krzesłem, pilnował chwili, w któréj-bym mogła podać mu rękę do tańca, trzymał mój wachlarz gdy tańczyłam z kim innym i ilekroć miał ku temu sposobność, obdarzał mię komplementami, których końca dosłuchać nie miałam nigdy cierpliwości. Nawet Franuś zdobył się na rozpaczliwą jakąś energią i śmiałość, nie ustępował kroku innym, i chociaż wprawdzie nie wiele mówił, i zdawał się być bardzo wzruszonym, zaprosił mnie jednak do mazura, którego tańczył bardzo zgrabnie. Kilku innych, nieznanych mi dotąd, młodych panów, otaczało mię także ciągle, starając się o tańczenie lub rozmawianie ze mną i wyrywając sobie, jakby na wyścigi, najmniejsze słowo, choćby przelotne moje spojrzenie.
Pomimo tych hołdów, których widocznie byłam przedmiotem, pomimo szału zabawy, jaki mię ogarniał, czułam pewien niepokój i na serce coraz cięższe spadało mi uczucie. Pan Agenor nie zawsze należał do koła mężczyzn, którzy mię wciąż otaczali. Zbliżał się wprawdzie, tańczył ze mną, rzucał spojrzenia pełne rozkochania i rozmarzenia; nie mniéj jednak nie mogłam nie spostrzedz, że w sali pełnéj ludzi był punkt pewien, punkt, który jakby z umysłu i upornie trzymał się ciągle w jak największéj ode mnie odległości, a na pana Agenora wywierał wpływ przyciągający, któremu on oprzéć się nie mógł. Punktem tym była Rozalja...
I zaprawdę nigdy Rozalii nie widziałam tak piękną, jak wtedy. Była ona bez zaprzeczenia najpiękniejszą z całego licznego zebrania kobiet, i patrząc na nią, zapytywałam myślą: dlaczego ja właśnie zostałam uznaną za królową zabawy i najliczniejsze odbierałam hołdy, gdy właściwie jéj-to należały się one?
Pośród świetnie i bogato ustrojonych panien, wyróżniała się surową niemal skromnością ubioru: najmniejsza nie zdobiła jéj błyskotka, a pewna duma spoczywała w jéj prostéj sukni z białego muślinu, któréj krój, nie zastosowany do mody, okrywał klasyczne jéj kształty fałdami, podobnemi do posągowych draperyi. W czasie, gdy wszystkie głowy kobiece zdobne były w wieńce, perły, dyamenty i w misterny uplot włosów, na którym znać było długogodzinne przed źwierciadłem studya; Rozalia z hardą prostotą odrzuciła z nad czoła swoje czarne włosy, i opuściła je w bogate, lecz proste, warkocze na ramiona, które same jedne śród wszystkich pokryte były muślinem. W warkoczach tych tkwiło kilka różnokolorowych naturalnych astrów, niedbale i bez symetryi włożonych, widocznie bez uwagi, a nawet bez pomocy źwierciadła. Jeżeli ten strój, do zbytku skromny, bardziéj polny niż balowy, bardziéj pasterski niż do salonów zastosowany, był wynikiem rachującéj na efekt kokieteryi; należało przyznać, że Rozalia zręcznie umiała dopiąć swego celu. W istocie wyróżniała się z pośród nas wszystkich: postać jéj uwydatniła się na jednostajném tle naszém z wypukłą wybitnością płaskorzeźby, i pośród mnóztwa podobnych do siebie strojem i układem istot, sama jedna stanowiła odrębną, a energicznie wydatną indywidualność.
Układ i wyraz swéj twarzy Rozalia mistrzowsko potrafiła zastosować do dumnéj i poetycznéj prostoty swego ubrania. Wyglądała, jak wiejska niewinna dziewczyna, trafem jakimś wplątana w koło światowych i rozbawionych panien; jak dziewica, pełna słodyczy i spokoju, śród istot, które w zabawie coraz więcéj traciły konwenansową sztywność, a objawiały ten szał i to upojenie, które tém nagléj wybuchają na zewnątrz, im dłużéj i ściśléj ukrywane były w piersi. Wysokim wzrostem swym przenosząc wszystkie towarzyszki, panowała nad niemi spokojem ruchów i pogodą czoła, które podniosło się wysoko, zda się, z dumą ubóztwa, niewinności i prostoty.
Za każdém spojrzeniem na Rozalią, nie mogłam stłumić w sobie jakiegoś gorzkiego, niemal trwożnego uczucia; widok jéj zdawał się być czarną plamą, rzuconą ręką nieznanego fatalizmu na tło świetne, śród którego czułam, że błyszczałam najjaśniéj.
Im dłużéj ciągnął się bal i im więcéj się ożywiał, tém dotkliwszém dla mnie stawało się to gorzkie uczucie. Widziałam wyraźnie, że stopniowo i jakby ulegając sile, potężniejszéj od jego woli, pan Agenor oddalał się ode mnie, a zbliżał do téj czarodziejki, co patrzyła na niego swemi czarnemi oczyma tak słodko i niewinnie, a pałająco zarazem... W mazurze postać jéj chyliła się ku niemu wiotko a miękko, na wzór gałązki powoju, która pragnie dąb poblizki otoczyć swemi sploty; gdy w walcu obejmował jéj kibić, powieki zapadały na gorejące jéj źrenice, ale policzki pałały szkarłatnym rumieńcem, lub mieniły się w bladość namiętną, a energiczne pąsowe wargi roztwierały się uśmiechem tak niewinnéj słodyczy, ale zarazem tak rozkosznego wzruszenia, że stawała się podobną do tych dziewic, malowanych na obrazach, które, porywane przez kochanków, zasłaniają sobie oczy ze wstydem, ale drżą z rozkoszy i namiętnie uginają się w ich objęciu...
Kto ją nauczył téj dziwnéj sztuki splatania dziewiczéj niewinności z płomiennością namiętną? Kto jéj powiedział, że uplót tych dwóch sprzeciwieństw stworzy nieprzeparty urok tajemniczości i zagadki? Zkąd brała siłę do urobienia według woli twarzy swéj i postaci? Co było w niéj sztuką, a co naturą? Dlaczego, w jakim celu, ubiorem i układem pragnęła wyróżnić się pośród nas wszystkich? Nie mogąc być najświetniejszą, widocznie pragnęła pokazać się najuboższą, a tém ubóztwem owinęła się, jak królowa purpurą. Nie mogąc zaćmić sobą mnie, która zajmowałam wszystkich młodością mą, świeżością i wysoką pozycyą, jaką babka w domu swym mi nadała, postanowiła odciągnąć ode mnie człowieka, o którego uwagę, hołd i uczucie najwięcéj mi chodziło.
Zaczynałam poczuwać w sercu dziwne jakieś wzruszenia, których dotąd nie znałam; były one niewyraźne i zmieszane, ale porównywałam je do huczącéj kędyś w oddali i zbliżającéj się burzy... Każda z towarzyszek moich, tak samo jak ja, ścigała kogoś mniéj lubo więcéj płonącemi oczyma i pragnęła spojrzenia te ukryć przed wzrokiem innych, a one pomimo jéj woli wyrywały się ze źrenic, biegły ku wybranemu punktowi, w drodze spotykały się i krzyżowały z mnóztwem podobnych spojrzeń, tworząc w przestrzeni błyszczącą i drżącą siéć, splecioną niby z naelektryzowanych nici.
Uszu moich dolatywały urywane rozmowy, złożone z półsłówek, wymawianych półgłosem, a w każdéj z nich była sielanka, mogąca się zamienić w dramat prawdziwy, lubo bardzo podobny do komedyi.
W ogromnéj sali zaczęło robić się parno i duszno, wachlarz mój łagodnym swym powiewem nie mógł mi ochłodzić pałającego od zmęczenia i wzruszeń czoła. Po walcu, którego przetańczyć musiałam ze wszystkimi prawie z kolei młodymi ludźmi, zdyszana i z zawrotem głowy, wbiegłam do małego gabinetu, łączącego salę do tańca z jadalną i upadłam na stojącą przy drzwiach kanapkę,
W gabinecie nie było nikogo, u góry paliła się kolorowa lampa, a etażerka, pełna cacek, stojąca obok kanapki, zasłaniała mię całkiem przed oczyma osób, przechodzących niekiedy z jednéj sali do drugiéj. Naprzód dwaj mężczyzni, trzymając się pod ręce, z wolna weszli do gabinetu.
— Jak myślisz? — mówił jeden z nich półgłosem — co znaczyła przemowa pani Hortensyi o wnuczce w czasie obiadu?
— Hm! — odpowiedział drugi z namysłem — według mnie, może się ona tłómaczyć co najmniéj pół milionową cyfrą testamentowego zapisu pani Hortensyi...
— Jeśli nie zapisu całego Rodowa — dorzucił piérwszy.
— Być może! Nic dziwnego, że Agenor...
— Ha, ha, ha! — dokończył głośnym śmiechem piérwszy mężczyzna, urwany frazes drugiego — i obaj weszli do sali jadalnéj.
Na ich miejsce weszły do gabinetu dwie panny, trzymając się także pod ręce i powiewając wachlarzami.
— Czy uważasz, Franiu — mówiła z nich jedna — jak dziś wszyscy panowie upędzają się za Wacławą?
— Jakże-bym miała tego nie widziéć! — odparła druga; — z jéj-to przecie powodu jesteśmy dziś tu, jak na pustyni...
— Co to znaczy miéć taką babkę, jak pani Hortensya!...
— Ha, ha, ha! — głośnym śmiechem dokończyła druga panna i obie weszły napowrót do sali tańca.
Coraz cięższe uczucie spadało mi na serce; w głowie myśli wirowały zawrotnie. Nie wiedziałam dlaczego, ale posłyszane urywki rozmów upokorzeniem i wstydem oblewały mi czoło. Na progu, tuż obok etażerki, która mię zasłaniała, trzech już stanęło mężczyzn, z po-za cacek rozstawionych na etażerce mogłam nawet widziéć ich twarze.
— Henryku! — zainterpelował jeden z nich towarzysza — jak uważam, naprawdę zająłeś się panną Wacławą.
— Śliczna osoba! — wycedził pan Henryk S.
— To prawda, ale bodaj stracona już dla nas.
— Dlaczego?
— Alboż nie widzisz? toć Agenor...
— Nie pojmuję, dlaczego matka i babka życzą sobie wydać za niego pannę Wacławę?
— Czy nie znasz pani Hortensyi? Dla niéj brzmiące nazwisko i liczne stosunki stanowią wszystko, a Agenor...
— Co po tytule, kiedy pustka w szkatule... — wycedził znowu pan Henryk.
— Pustka w szkatule, ale za to pałacyk piękny!...
— Ha, ha, ha! sprytny z niego człowiek! zostawił fundusz na bruku paryzkich bulwarów, a teraz szuka indemnizacyi w pięknych oczach panny Wacławy...
— Gdzie tam w pięknych oczach! Powiedz raczéj: w testamencie pani Hortensyi...
— Ha, ha, ha! — zaśmiały się trzy głosy i mężczyzni zniknęli z progu.
Siedziałam jak przykuta do miejsca; obu dłońmi przycisnęłam serce, które uderzało trwogą, wstydem i gniewem. Upokorzyły mię te rozmowy, w których przeważną rolę odegrywała nie osoba moja, ale moje domniemane bogactwo, a z których każda zakończoną była wybuchem śmiechu, krew ścinającym mi w żyłach. Po raz piérwszy trwożne zadałam sobie pytanie: czy pan Agenor istotnie mię kochał i czy w myśli jego nie zarysowała się także nieszczęsna cyfra mego posagu? Z gniewem przypuszczenie to odrzuciłam od siebie i zadrżałam z oburzenia przeciwko tym, którzy posądzać śmieli o tak nizkie uczucie jego, ubranego przeze mnie najświetniejszemi blaskami, jakie wysnuć z siebie może wyobraźnia rozmarzonéj i wierzącéj dziewczyny...
Jeszcze nie zdołałam dobić się ładu z myślami i uczuciami memi, gdy za etażerką zamigotało kilka różnobarwnych sukien.
— Boże! jakże mię głowa boli! — ozwał się przeciągle słaby głos Heleny i blada istota zakaszlała kilka razy suchym kaszlem.
— A jednak bawisz się wybornie, Helenko — zarzuciła jedna z towarzyszek.
— Ha, ha, ha! — zaśmiała się Helena — bawię się! O ile sobie przypominam od dwóch lat ani razu nie bawiłam się tak dobrze!
— Dlaczego od dwóch lat?
— Bo przed tém zdawało mi się, że patrzyłam na twarze ludzkie, a teraz coraz więcéj widzę, iż są to tylko maski i nudzą mię te wieczne komedye!
— Nie wierzysz nawet w sentyment dla ciebie pana Alfonsa?
— Komedyant! — wycedziła Helena.
— Ani w miłość dla Wacławy pana Agenora?
— Zrujnowany panicz, który chce reparować się jéj posagiem!
— Mój Boże! Helenko, czy sądzisz, że pan Ludwik mnie nie kocha?
— Wątpię!
Usłyszałam westchnienie panny, pytającéj o prawdziwość sentymentów pana Ludwika.
— Albo ten z igły zdjęty pan Michał — ozwała się znowu Helena — czy myślicie, że na prawdę zajęty jest Zenią? Gdzie tam! chce się dorobkowiczowi przyjść co najprędzéj do zaszczytnych w świecie stosunków, a wié, że gdy się z Zenią ożeni, będzie ich miał mnóztwo...
— Jakże to smutno, moje drogie!
— Bardzo smutno!
— Więc można przypuszczać, że niéma na świecie prawdziwéj miłości?
— Może gdzie i jest, ale ja o niéj nic nie wiem.
— Więc niéma i prawdziwego szczęścia...
— Może gdzie i jest, ale to kruk biały i łabędź czarny...
— Powiedźcie mi więc, moje drogie, po cóż tu przybyłyśmy wszystkie?...
— Żeby się bawić...
— Kiedyż-bo na prawdę nie bardzo się i bawimy.
— Żeby się ludziom pokazać...
— W jakim celu?...
— W celu wyjścia za mąż.
— Mój Boże! jakże tu wyjść za mąż, kiedy nikt prawdziwie nie kocha?
— Ale są ludzie, którzy stanowią dobre partye.
— A jeśli która z nas nie zechce dobréj partyi, bez domieszania chociaż odrobinki miłości?
— Zostanie starą panną!
— To straszna perspektywa!
— Zapewne, to téż robimy wszystko, co możemy, aby jéj uniknąć.
Milczały kilka sekund. Helenka znowu ozwała się piérwsza:
— Co myślicie o Irenie, która widocznie wyda się za tego tłustego i skąpego pana Prota?
— Praktycznie uczyni, ale nie zazdroszczę jéj wcale, ani pana Prota, ani sześciorga przyszłych pasierbów.
— Lituję się nad nią serdecznie...
— I cóż ma począć, skoro nikt z młodych panów nie starał się nigdy o jéj rękę.
— To dziwna rzecz! bo, według mnie, Irenka to bardzo dobra i miła dziewczyna. Nie jest wprawdzie piękną, ale ma wcale zgrabną figurkę, ładne oczy i może się podobać...
— Cóż z tego, kiedy nie ma posagu!
Milczały znowu chwilę, potém jedna z nich rzekła:
— Czy uwierzycie panie, że choć zabawa bardzo jest świetną i ożywioną, mnie jakoś dziwnie smutno.
— I mnie także! — potwierdziło parę głosów.
— A mnie przeciwnie, śmiać się chce ze wszystkiego, co się na świecie dzieje — rzekła Helenka i zakaszlała parę razy.
— Twój śmiech, Heleniu, smutniejszy od płaczu — zarzuciła któraś z towarzyszek, zmienionym głosem.
I posłyszałam kilka na raz westchnień, słabo i nieśmiało wydobywających się z piersi. Lecz nagle westchnienia zagłuszone zostały śmiechem.
— Ha, ha, ha! — chórem zaśmiały się rozmawiające towarzyszki — jakeśmy śmieszne! Zebrałyśmy się tu w kątku i medytujemy nad marnościami tego świata, a tam walca tańczą... pójdźmy tańczyć!...
Podały sobie ręce, a gdy wchodziły do sali, przede mną z za cacek ustawionych na etażerce, zamigotało złoto bransolet, zdobiących ich obnażone ramiona, i od powiewu ich sukien rozwiała się wkoło woń wytwornéj perfumy.
Zerwałam się z miejsca i stanęłam nieruchomie, z czołem spuszczoném na dłonie.
Umilkły smętne a zawrotne takty walcowe, a natomiast rozbrzmiały wesołe akordy, wzywające pary do czwartego już, czy piątego kadryla. Zamyślona, z oczyma zasnutemi jakąś mgłą wilgotną, stanęłam na progu sali. Obok mnie stanął natychmiast pan Agenor.
— Pozwolisz pani przypomniéć sobie, że miałem szczęście otrzymać od niéj obietnicę tego kadryla — rzekł, podając mi ramię.
Stanęliśmy do tańca, a naprzeciw mnie zobaczyłam stojącą Rozalią. Kiedy muzyka grała przed wstępne takty, patrzyłam uważnie na pana Agenora. Oczy jego tkwiły także w mojéj twarzy, ale — dziwna rzecz! wydało mi się, że wzrok jego dwoisty był jakiś, i gdy połowa ocznych jego promieni spływała na mnie, druga połowa w ukośnym kierunku dążyła do Rozalii.
Daremnie usiłowałam wmówić w siebie, iż spostrzeżenie to było prostém przywidzeniem; w piersi huczały i burzyły się uczucia dziwne, niby coraz bardziéj zbliżająca się burza...
W tańcu pan Agenor mówił mi mnóztwo pięknych rzeczy, a gdy go słuchałam, wszelkie obawy i przykre uczucia znikały, jak zaklęte mocą jego słowa i dźwiękiem głosu. Lecz skoro tylko przestawał mówić, wracały tłumem i widziałam już tylko czarne płonące oczy Rozalii, które z pod rzęs długich patrzyły na niego tak niewinnie a namiętnie zarazem, i dwoiste promienie jego wzroku, z których połowa zawsze wyrywała mu się z pod powiek, jakby przemocą, i uciekała ode mnie...
W ostatniéj figurze kadryla pan Agenor nachylił się nieco ku mnie i szepnął:
— O jakże wdzięcznym jestem pani za ten ofiarowany mi kadryl! każda chwila, obok pani spędzona, unosi mię w niebo wybranych!
Gdy kończył te wyrazy, koléj tańczenia przyszła na niego i na Rozalią. Postąpili oboje na przód i widziałam, jak przy zbliżeniu się rzucili sobie w twarze ogniste spojrzenia.
Ale pan Agenor wrócił do mnie i kontynuował rozmowę:
— Jestem podobny do spragnionego wędrowca — mówił — który, długo po piaszczystych wędrując pustyniach, znalazł nareszcie oazę, a na niéj kwiat cudownéj piękności...
Tu przyszła nań znowu koléj podania ręki Rozalii, i spostrzegłam, że obie ich dłonie splotły się silnym i dłuższym, niż trzeba było, uściskiem.
Utworzyliśmy wielkie koło, pan Agenor dokończył mi rozpoczęte słowa:
— Oazą tą — rzekł — na któréj zatrzymałem się w wędrówce mego życia, są chwile przy pani spędzone, a kwiatem wspaniałym, jaki na téj oazie znalazłem, jest uczucie...
Nie dopowiedział, bo w téj chwili koło rozrywało się w pojedyńcze pary. Objął moją kibić drżącém ramieniem, ale głowa jego, niby słonecznik za słońcem obróciła się w stronę Rozalii, która okręcała się z innym tancerzem.
Kadryl był skończony. W sercu mojém wzmogły się przykre uczucia, burza wrzała już w niém i huczała na dobre...
W sali coraz duszniéj było i parniéj, pomimo, że otworzono na oścież drzwi od ogrodu. Dążyłam ku drzwiom tym, aby ochłodzić się nieco na progu, gdy na drodze mojéj zobaczyłam Rozalią, stojącą tak, że koniecznie przejść obok niéj musiałam. Stała oparta ręką o konsolę, z takiém rozpromienieniem na twarzy, jakiego nigdy jeszcze u niéj nie widziałam.
Okropność! Radość, rozlana po twarzy kuzynki, ugodziła mi w samo serce ostrém zakłuciem: pomyślałam sobie, że zapewne wzniecał ją długi uścisk ręki pana Agenora i ogniste spojrzenie jego, i poraz piérwszy w życiu doświadczyłam uczucia głuchéj niechęci, podobnéj do nienawiści.
— Kuzynko! — rzekłam, zatrzymując się nieco obok Rozalii — dziwnie jesteś ubrana! Toć wiész zapewne, że na bale nie używają się suknie pod szyję, a te astry, tak niedbale włożone, wypadają ci z warkoczów!
Nie zastanowiłam się ani sekundy nad słowami, jakie wyrzekłam, i ani pomyślałam, czy zawierają one w sobie choć szczyptę zdrowego rozsądku. Widziałam tylko, że ubiór Rozalii wyróżniał ją z pomiędzy nas wszystkich i czynił ją cudownie piękną i uroczą.
Podniosła na mnie oczy, pełne słodyczy, a zarazem brwi jéj w harde zagięły się łuki i na ustach osiadł uśmiech przejmującéj ironii. Dotknęła ręką kwiatów, które w malowniczym nieładzie spuszczały się na jéj ramiona, i odpowiedziała zwolna:
— Życzę ci, śliczna kuzynko, aby na wzór moich biednych astrów, które mi opadają z warkoczów, nie opadły z ciebie kwiaty marzeń i złudzeń dziecinnych!
Odpowiedź Rozalii, słodkim wymówiona głosem, zasyczała mi w uchu, jak ostry sarkazm i prosto w oczy rzucone naigrawanie się z młodości mojéj i wiary. Zakryłam twarz wachlarzem, czując, że blednę, i nie chcąc, aby ktokolwiek zmianę tę dojrzał, żywo odwróciłam się od Rozalii. Obok siebie zobaczyłam Emilkę, pochwyciłam jéj ramię i wybiegłyśmy obie do ogrodu.
Noc sierpniowa, ciepła i cicha, pogodne sklepienie rozpościerało się nad gorejącym różnobarwnemi światłami ogrodem. Pomiędzy oświetloną lampami przestrzenią w dole, a gwiaździstemi u góry blaskami, wisiał pas grubych cieni, niby przepaść, którą-by trzeba przebyć, ażeby z ziemi dostać się pod niebo. Idąc w milczeniu obok Emilki, myślałam, że takie same cienie leżą pomiędzy sercem człowieka, a wymarzoną przez niego krainą ideałów. Te lampy na ziemi, które wnet pogasną, to może symbole połysków świata, obok których tyle błąkających się spostrzegałam cieni; te gwiazdy na niebieskim stropie, to jakby obrazy prawd wiekuistych i niezmąconych radości, kto wié, niedosięgniętych może, jak niebo? Emilka może téż podobne zadawała sobie pytania, może téż była smutna, bo, milcząc, szła koło mnie, i obie cicho przemykałyśmy się pod jodłami, których stopy kąpały się w rozsianych po ziemi lamp promieniach, a szczyty tonęły w ciemności i czarne w górze tworzyły sklepienia. Tu i owdzie zaszeleściły ciche stąpania, zaszemrał odgłos rozmowy, stłumionemi prowadzonéj głosami, zamigotało za drzewami parę sukien kobiecych, a my biegłyśmy coraz daléj i głębiéj w ogród, unikając spotkania z przechadzającemi się osobami. Po chwili znalazłyśmy się w parku, w którym, nikogo już, jak się nam zdawało, nie było, i gdzie wśród gęstwiny, zrzadka tylko, zapalone błąkały się lampy. Za to czarny pas, rozdzielający ziemię od nieba, mniéj tam był ciemnym, gwiazdy świeciły widoczniéj, i wyraźniéj słychać było, jak wietrzyk łagodny poruszał w głębi gajów młode brzóz gałązki. Objęłyśmy się ramionami i usiadłyśmy obok siebie na ławeczce, w zupełnie ocienioném miejscu. Pałac ze swemi gorejącemi oknami pozostał za nami daleko, zakryty gęstą drzew zasłoną, i tylko kiedy niekiedy dochodziły nas oderwane dźwięki muzyki, albo nagłe wybuchy głosów, rozpływające się wnet w szmer monotonny i tłumiony przestrzenią.
Zbliżyłyśmy do siebie nasze uwieńczone głowy i splotłyśmy dłonie silnym uściskiem.
— Smutno mi! — szepnęłam Emilce do ucha prawie.
— Smutno mi! — odszepnęła.
I milczałyśmy obie, patrzyłyśmy w gwiazdy, pytając je o tajemnice tego dziwnego świata, który nas pochłaniał, a może i o zagadki własnych serc naszych.
— Emilko! — rzekłam po chwili — powiedz mi, czém jest to wesele, z za którego widnieją tak rozliczne cierpienia?
— Złudzeniem! — odpowiedziała zwolna.
— A ten blask olśniewający, po którym włóczą się takie brzydkie, tajemnicze plamy?
— To opium, którém poją się ludzie, aby uśpić bóle swoje — odrzekła ciszéj jeszcze.
— A taż dwulicowość ludzka, w któréj prawdy dopytać się nie można?
— To wielka maskarada świata.
— Emilko! — zawołałam — gdzież więc jest prawda?
— Nie wiem — odrzekła, i długo milczałyśmy znowu.
— Prawda — zaczęła po chwili Emilka — każda z nas, gdy w świat wstępuje, czuje ją w sercu swojém, ale dlaczego potém traci ją, kędy ona ulata? ja nie wiem.
W głosie Emilki drżał żal bez granic, a w burzę moich uczuć wlał nowy żywioł boleści.
— A więc — zaczęłam — niepodobna nam dociec, co prawdą jest na ziemi, a co udaniem? Co treścią istotną serc i myśli ludzkich, a co pustą tylko formą? Może to, co widzimy, nie exystuje wcale? Emilko! możeśmy chore obie? Słyszałam o chorobie, która wprawia ludzi w dziwaczne przywidzenia. Myślę, że to, co widziałam dziś i słyszałam, było tylko przywidzeniem!
— Nie, to było prawdą — szepnęła Emilka.
— A więc — zawołałam — którąż z nas on kocha? mnie czy ją? — Emilka silniéj otoczyła mię ramieniem i skroń swą do mojéj przycisnęła skroni.
— Wacławo — mówiła z cicha z pieszczotą — jestem starsza, wiele starsza od ciebie, kocham cię, prawda niezupełnie jeszcze uleciała z mego serca... żal mi cię... on ciebie nie wart!... a jednak musisz go przyjąć...
— Dlaczego? — zawołałam.
— Bo nie masz prawa wyboru... bo żyjesz w sferze, któréj granic przekroczyć ci nie wolno; bo jeśli serce pociągnie cię do kogoś, kto nie będzie miał takiego jak on pięknego pałacyku i takiego brzmiącego nazwiska, matka twoja powié ci tak, jak mi dziś moja powiedziała: ten człowiek nie dla ciebie...
Każde słowo Emilki ból mi sprawiało. Ideał mój chwiał się na swym piedestale; na wspaniałym kwiecie, który mi w sercu rozkwitnął, chwiały się purpurowe listki, a czułam, że każdy z nich, gdy uleci, uniesie z sobą skrwawioną szmatkę mego serca... Zebrałam wszystkie siły mego ducha, kwiat mój otoczyłam niemi i cała drżąca przyciskałam dłoń do piersi, aby z niéj nie uleciały, długiemi wypiastowane marzeniami, uczuć listeczki.
A przed oczyma memi stała wciąż Rozalia... przy niéj widziałam pana Agenora; może tam w sali tańca stoją teraz obok siebie i patrzą sobie w twarze, albo w szalonym walcu ona zwiesza się na jego ramieniu, anielsko niewinna, szatańsko namiętna. Na widok tego obrazu, zdawało mi się, że serce zamrze mi w piersi z boleści, a tu obok niego stawała twarz Heleny, zbladła w pogoni za ideałem, i w uszach brzmiały gorzkie jéj słowa: może i jest miłość na świecie, ale ja o niéj nic nie wiem! Pod ciężarem tych słów młodéj towarzyszki uginała się myśl moja, a w piersi méj wzmagała się walka prawdy, która tkwiła w mém sercu z oblegającemi mię zewsząd zmorami fałszywych pozorów...
Spojrzałam w twarz Emilki, — smutnemi oczyma patrzyła w gwiazdy. Skroń moję mocniéj na jéj czole oparłam, a po płonących moich policzkach powolne i gorące spływały łzy... Nagle wzrok Emilki oderwał się od nieba, wyciągnęła przed siebie rękę i rzekła cicho:
— Patrz, Wacławo! myliłyśmy się, sądząc, że same jedne jesteśmy w parku.
Spojrzałam w kierunku jéj ręki.
O kilkadziesiąt kroków od ławeczki, na któréjśmy siedziały w ukośnym nieco kierunku, było sztucznie usypane dość wysokie wzgórze, a u szczytu jego, pomiędzy kilku staremi modrzewiami, szarzała grota kamienna, oświetlona teraz w głębi bladawą lampką.
W otworze téj groty, otoczonym gęstemi splotami dzikiego bluszczu, stał mężczyzna, którego po raz piérwszy w życiu widziałam. Po balowém ubraniu poznać mogłam, że był także gościem mojéj babki, lecz ani przy obiedzie, ani w ciągu zabawy nie spostrzegłam obecności jego w salonach. Może przyjechał przed chwilą dopiéro, może go w różnobarwnym i ściśniętym nie dojrzałam tłumie. Bądź co bądź, oczy moje utkwiły w téj postaci i oderwać się od niéj nie mogły; nawet mgła łez, która je zaćmiewała przed chwilą, rozstąpiła się nagle i zwiększyła się siła wzroku, jakby zrządzeniem wyższéj jakiéjś woli, która chciała abym jasno widziéć mogła. Był brzydki prawie i cudownie piękny zarazem. Wzrost miał średni i ręce skrzyżowane na szerokiéj piersi. Światło od dwóch na modrzewiach zawieszonych latarni padało na czoło wielkie, wypukłe, ciemnemi ocienione włosami i ukazywało spokojne, podłużnie wykrojone oczy i myślące, łagodne usta.
Rysy jego były nieregularne, a mimo to, rozlewała się po nich harmonia niewymowna; w postaci artysta-snycerz nie znalazł-by wzoru na wykucie kształtów Apolina, lecz urobił-by z niéj posąg siły i spokoju.
Był tak niepodobny do wszystkich mężczyzn, których znałam, iż trzeba było koniecznie pomyśléć, że z innego pochodził świata. Nie miał ani źdźbła połyskliwych pozorów, któremi świetnieli tamci, a jaśniał za to cały niezmiernym spokojem i wielką podniosłością ducha.
Stopy jego opierały się o ziemię, lecz byłam pewna, że duch unosi się pod gwiazdami. Nie patrzył jednak w niebo. Wielkie, spokojne jego oczy, spoczywały na widniejącym z za drzew rozrzedzonych, płonącym od świateł, pałacu. Zdawało mi się, że uśmiech łagodnéj litości, przesuwał się mu po ustach, a smętna zaduma osiadła na wypukłém czole i ducha jego jeszcze wyżéj pod niebo uniosła.
— Kto jest ten człowiek, Emilko? — szepnęłam, ściskając rękę towarzyszki.
— To hrabia Witold — odpowiedziała po cichu.
— Jaki on spokojny! — wymówiłam.
— Prostotę ma w postaci, a rozum w obliczu — powtórzyła Emilka.
Stał ciągle w otworze groty, nieruchomy, zamyślony, ani wiedząc o tém, że tam, pod ciemną ścianą gaju, dwie biedne młode istoty, o głowach zwieńczonych kwiatami, a płonących niepokojem, patrzą na niego i wyczytują w nim upragnione wyrazy spokoju i prawdy.
— Ten człowiek nosi prawdę w sercu — szepnęłam.
I dziwne trafu zrządzenie! Wtedy właśnie, gdy wszystko zaczynało ćmić się przede mną, gdy zwodne połyski wzniecały burzę uczuć w méj piersi, gdy głowa mi gorzała od pytań palących, a łzy płynęły z oczu w tęsknocie za prawdą, ujrzałam jedno oblicze ludzkie, światłością prawdy oblane, jednę postać, w któréj leżała siła i spokój świadomego siebie ducha.
Im dłużéj patrzyłam na hrabiego Witolda, tém spokojniéj oddychałam, tém widniéj robiło mi się w myśli, lżéj na sercu, tém mniejszym ogniem płonęły policzki.
Bezwiednie wywierał na mnie wpływ tak orzeźwiający, jaki na człowieka upojonego narkotykiem wywiera przezroczysta, świeża woda źródlana.
I dla nieznanego człowieka tego zrodziło się w méj piersi nieokreślone uczucie, podobne do wdzięczności i do dziwnego pociągu myśli, która się rwała ku niemu.
Po chwili zstąpił zwolna ze wzgórza i poszedł ku domowi. Krok jego był równy, pewny, jednostajny. Kiedy przechodził oświetlone przestrzenie, postać jego zdawała się być wysoką przez siłę i męzkość kształtów, a profil ogorzałéj twarzy odskakiwał wyrazistym spokojem od ruchomego tła, utworzonego z drżących lam promieni.
Gdy zniknął, powstałam zwolna i pociągnęłam za sobą towarzyszkę.
— Emilko — rzekłam — dziwnie uspokojoną się czuję!
W kilka minut potém wchodziłyśmy obie do wrzącéj tańcem i rozmowami sali. W mgnieniu oka porwaną zostałam w wir ogólny, ale tańcząc i rozmawiając przebiegłam wzrokiem wszystkie twarze, szukając między niemi téj, która pozostała w méj pamięci, jak w miękkim gipsie pozostaje odcisk wypukłego medalionu. Daremnie jednak siliłam się ją odszukać. Widziałam znowu twarze, zalane rumieńcami wrażeń; oczy, w których głębi migotały błyskawice burz wewnętrznych a tajonych; usta, śmiejące się zalotnemi lub dwuznacznemi uśmiechy; postacie, porywane szałem i upojeniem zabawy, plączące się z sobą chaotycznie i na wyścigi uciekające od bladéj rzeczywistości: ale spokojnego oblicza i silnéj postaci hrabiego Witolda dojrzéć nie mogłam. Obejrzałam się, szukając kogobym mogła o niego zapytać i na oczy nawinął mi się Franuś.
— Kuzynku — rzekłam mu z cicha i pośpiesznie — przejdź po salonach i odszukaj hrabiego Witolda, a gdy go znajdziesz, uczyń tak, aby zechciał zostać mi przedstawionym.
— Przykro mi kuzyneczko, że nie mogę spełnić twego rozkazu, ale hrabia Witold przed kilku minutami odjechał, zabrawszy ze sobą pana Rudolfa.
— Jak-to! tak krótko bawił?
— Zdaje mi się, że dlatego tylko przyjechał, aby nie pokazać się niegrzecznym względem cioci Hortensyi, która mu przesłała zaproszenie... Przybył, jak mógł, najpóźniéj i odjechał wcześnie.
— I nie wiész, kuzynku, dlaczego postąpił w ten sposób?
— Powiadają, że ogólnie zabaw nie lubi...
— Ani przypuszczałam, że babcia go zaprosi; słyszałam przecie, jak się o nim nieprzychylnie odezwała...
— To prawda; zawsze jednak jest on hrabią, nosi najznakomitsze w prowincyi nazwisko, zresztą szacunek ogólny, którego używa...
Nie dokończył Franuś zaczętego frazesu, bo siedząca niedaleko babka Hortensya skinęła na niego palcem, poskoczył więc ku niéj ze zwykłym pośpiechem, a ja usiadłam przy mojéj matce. Uczucia moje były znacznie spokojniejsze, niż wprzódy, ale głębszy jakiś i rzewniejszy zapanował w nich smutek. Czy żal mi było, że tak szybko zniknęła ta postać męzka, szlachetna i spokojna, która bezwiednie przelała na mnie część swego spokoju? Czy tęskno mi się zrobiło za jedném ludzkiém obliczem, na którém, śród tłumu szalejącego koło mnie, ujrzałam światły obraz prawdy? Nie wiem. To tylko pewna, że przez kilka minut ani pomyślałam o panu Agenorze; dusza moja biegła wciąż w głąb’ parku, pod wzgórze, ku grocie kamiennéj, i widziała stojącego tam hrabiego Witolda. Czułam, że nić nieokreślonego uczucia związała mię z tym nieznanym, zaledwie dojrzanym, człowiekiem, a uczucie to najpodobniejszém było do tego uwielbienia, z jakiém spoglądamy na obraz, przedstawiający symbole cnót ulubionych.
Zamyślenie, w jakie popadłam, chociaż pokrywałam je uśmiechem i rozmową, nie uszło bystrych a przenikliwych oczu pana Agenora. Postrzeżenie to zdawało się go zatrważać i zasmucać zarazem; zbliżył się do mnie i aż do końca zabawy nie odstępował nawet na małą chwilkę. Z razu wydał mi się dziwny jakiś, jakby obcy i nie ten, o którym tyle chwil przemarzyłam. Zmarszczka, co przez wieczór cały nie opuszczała jego czoła, w trwożne wprawiała mnie uczucie, a połyskliwy blask oczu migotał przede mną niekiedy przykrym ogniem żółtych błyskawic. Piérwszy raz spostrzegłam, że zgrabnéj i wytwornéj jego postaci brakowało wysokiego wdzięku, jaki spokój tylko nadać może, że dwuznaczny uśmiech delikatnie wykrojonych ust jego nie był tak sympatyczny, jakim mi się dotąd wydawał, i że nie było w uśmiechu tym ani prawdy wesela, ani prawdy uczucia.
A jednak tak dziwném jest serce ludzkie, serce młode w ruchliwości swojéj, że zmęczona, zniepokojona, chwiejąca się i niepewna, nie mogłam jednak oprzéć się urokowi rozmowy i głosu pana Agenora. Głos ten szczególniéj czarodziejsko działał na mnie, ależ bo podobnego ani przedtém, ani późniéj, nie słyszałam nigdy. Czarował mię wtedy najbardziéj, gdy wibrowała w nim tłumiona, niby z przemocą wyrywająca się z piersi, tkliwość. A właśnie takiéj tkliwości tony brzmiały w głosie pana Agenora, gdy, widząc mię zamyśloną i smutną, przemawiał do mnie. Słuchałam go, nowy zamęt powstawał w méj głowie, nowe wrażenia wpływały do piersi, zapomniałam już prawie o wszystkiém, co w ciągu wieczora widziałam i słyszałam, i co mię w okropną wprawiło wątpliwość...
Nagle tuż przed nami przeszła Rozalia, wsparta na ręku innéj jakiéjś panny. Twarz odwróciła w inną stronę, niby zajęta rozmową ze swą towarzyszką, ale lekkie fałdy jéj sukni wionęły i otarły się o nas. Przyczém wstrząsnęła głową niedbale na pozór; liliowa astra wymknęła się z jéj warkocza i upadła pod stopy pana Agenora. Lecz on zdawał się najmniejszéj nie zwracać uwagi na kwiat upadły, i rozmarzonemi oczyma wpijał się w twarz moję, która może zbladła trochę w téj chwili.
Pochyliłam się, podjęłam astrę i, podając ją panu Agenorowi, rzekłam:
— Dlaczego nie podnosisz pan kwiatów, które leżą u stóp pana? Ludzie mówią, że kwiaty w życiu rzadko napotkać się dają... pogardzać więc niemi nie należy...
Nie wiem, czy przyśpieszone serca bicie, z jakiém wymawiałam te słowa, ozwały się w mym głosie sarkazmem lub bólem, ale pan Agenor nie wyciągnął ręki po kwiat, który mu podawałam. Wpatrzył się we mnie jeszcze głębiéj, jeszcze przenikliwiéj i wyrzekł zwolna:
— Dla mnie jeden jest tylko kwiat, który podjąć pragnę... jakim on, domyśl się pani... ja panią kocham!..
Ostatni wielki wyraz po raz piérwszy wymawiał do mnie i — dziwna rzecz! — głos jego, tak mistrzowski, tak wprawny w różnych odcieni wibracye, omylił się. Była w nim jedna nuta jakaś za wysoka, czy za nizka, nie wiem, ale która fałszywie zabrzmiała w mém uchu, niby klawisz źle dobrany w muzycznym akordzie... Nie wiedziałam, jakie brzmienie właściwe było dla wyrazu tego, ale czułam, że źle on wymówionym został...
Ten fałsz tonu osłabił wrażenie i zmniejszył wielkość słowa, i dlatego może nie ugodziło ono we mnie piorunowém uderzeniem, lecz tylko zwolna przeszyło mię wpółrozkosznym, wpółbolesnym prądem. Rozkosz płynęła z serca, które poczuło się u celu swych tajemnych marzeń, boleść — z myśli, która w dźwięku potężnego wyrazu nie dosłyszała upragnionéj prawdy.
Zwolna podniosłam na pana Agenora wilgotne oczy i zobaczyłam, że był bardzo blady, usta drżały mu trochę, a wzrok palił się dziwnym ogniem. Na widok ten, umilkł fałsz, co mi słuch raził; wzruszenie pana Agenora owiało mię siłą niepokonaną i, sama nie wiedząc prawie, co czynię, z zawrotem głowy i biciem serca rozrywającém piersi, wyciągnęłam do niego rękę.
Uścisnął ją i wymówił cicho:
— Za kilka dni zaniosę do babki i matki pani gorącą prośbę o tę rękę, którąś mi w téj chwili podać raczyła; a jeśli potém wolno mi będzie nazwać cię, pani, narzeczoną moją, powiem z całego serca, że jestem najszczęśliwszy z ludzi!
Tym razem głos pana Agenora nie omylił się ni razu; był on tkliwy i męzki, ufny i błagający zarazem. To też odrzuciłam daleko od siebie astrę Rozalii, którą dotąd machinalnie trzymałam w ręku, i patrząc w twarz pana Agenora, rzekłam serdecznie:
— Jestem bardzo młoda i mało świadoma spraw i serc ludzkich, ale panu wierzę całém sercem i ufam, a pewna jestem, że nikt na świecie nie chciałby zawieść téj młodéj ufności i wiary.
Nie wiem, coby mi na te słowa odpowiedział pan Agenor, bo spostrzegłam tylko, że usta jego widoczniéj zadrżały i twarz mocniéj zbladła. W téj saméj chwili rozdzielono nas; kilka odjeżdżających panien zbliżyło się, aby mię pożegnać. Zegary wskazywały piątą poranną godzinę, lampy w ogrodzie dawno pogasły, z za sztorów przysłaniających okna wdzierały się do salonów piérwsze promienie słoneczne. Towarzystwo rozjeżdżało się, bal był skończony. W godzinę potém, w pokoju moim, śród sztucznie utworzonego zmroku, matka moja trzymała mię w objęciu, głowę mą tuląc do swych piersi. A ja po cichu, na ucho jéj prawie, z uśmiechem na ustach a łzami w oczach opowiadałam, że jest ktoś na świecie, ktoś bardzo piękny, tkliwy, szlachetny, który śród nocy balowéj powiedział mi, że mię kocha.
I widziałam wielką radość na twarzy méj matki, dłonie jéj splotły się na méj gorącéj głowie z miłością i błogosławieństwem.
A gdy zostałam sama, uchyliłam sztor, otworzyłam okno i, patrząc na ranek sierpniowy, który perłami rosy i słonecznemi iskrami osypywał drzewa i kwiaty, myślałam, że w sercu mojém rozkwita stokroć wspanialszy kwiat uczucia, niż te wszystkie, które w ogrodzie podnosiły do nieba wonne kielichy.


XXXV.

„Jeśli mi wolno będzie nazwać cię, pani, narzeczoną moją, powiem z całego serca, że jestem najszczęśliwszym z ludzi.” Słowa te brzmiały mi w uchu; chodziły za mną kędy szłam; ruszały się przed mym wzrokiem, na cokolwiek patrzyłam; usypiały gdy usypiałam i budziły się wraz ze mną, witając razem ze wschodzącém na niebo słońcem.
Narzeczona? czy jest w ludzkiéj mowie inny wyraz tak piękny? Myślałam i myślę dotąd, że nie ma drugiego takiego wyrazu. Brzmi w nim przeddźwięk przyszłéj dwóch serc harmonii, jaśnieje przedświt szczęścia. Z za przezroczystéj zasłony, jaką niewinność dziewicza narzuca, widnieje przed niém jaskrawa łuna miłosnego zachwytu. Trwoga z nadzieją toczą w niéj walkę, ale piérwsza upada do stóp zwycięzkiéj rywalki, która kędyś, daleko jeszcze, pod niebiosami, przez aniołów może śpiewany, słyszy hymn Wniebowzięcia. Na dźwięk tego wyrazu, szlachetne serce rozszerza się, dojrzewa, myśl wpółdziecinna dotąd, rozwija skrzydła i pędzi w sfery, których dotąd sięgnąć nie zdołała.
Wyraz ten przedstawia wyobraźni cudowną Beatryczę, wyprowadzającą ukochanego z zapadlin czyścowych i wiodącą go za rękę ku tronowi Bożemu, albo... Ikara, co na woskowych skrzydłach ku niebu się wzbijał i, jak myt niesie, z pod słońca upadł na ziemię.
Ile z pomiędzy narzeczonych dziewic spełnia cudowne, a szczęścia pełne Beatryczy zadanie, a ile z nich kończy smutnym końcem Ikara?
Boże! myślałam, podnosząc w górę błagające oczy, daj, abym Beatryczą była!
W dwa dni po balu opuściłyśmy Rodów. Babka Hortensya, uwiadomiona przez moję matkę o tém, co zaszło pomiędzy mną a panem Agenorem, stała się dla mnie tak czułą, że przez parę godzin, poprzedzających nasz wyjazd, nie robiła frywolitków, a białą swą o długich palcach ręką kilka razy przeciągnęła po mych policzkach.
Wróciwszy do domu, niczém formalnie zająć się nie mogłam, ani razu nawet nie zasiadłam do krosienek, ani razu nie dotknęłam żadnéj książki, a nosiłam się tylko wciąż z marzeniami memi, które rosły i olbrzymiały wraz z postacią tego, który był ich bohaterem. Rzecz dziwna jednak, marzenia te nastrajały mię często na ton poważny i podniosły. Nie przychodziły mi na myśl, jak Zeni, swobodna pozycya mężatki, ani stroje bogate; o tych nawet, jakie posiadałam, zapomniałam zupełnie. Wyobraźnia ukazywała mi nieznane dotąd obrazy. Raz, naprzykład, przedstawiłam siebie stojącą obok pana Agenora, na wysokim balkonie jego pałacu: w dole, nizko, roiło się mnóztwo dzieci biednych, obdartych, które ukazywał mi pan Agenor, mówiąc; „zejdźmy ku nim, nakarmijmy je, odziejmy i oświećmy!.. To znów zdawało mi się, że śród zmroku siedzieliśmy obok siebie w cichutkim jakimś pokoiku, a pan Agenor, trzymając mą rękę w swojéj, mówił: posłuchaj mię! nauczę cię szukać prawdy na ziemi!
A innym jeszcze razem zobaczyłam w marzeniu ojca mego, który składał dłonie na naszych głowach i wymawiał: idźcie dzieci w świat ręka w rękę, i uczcie się rozumiéć Boga, królującego nad gwiazdami!.. Szczęśliwa czułam się i podniesiona duchem wysoko, trwożna i dziwnie uspokojona zarazem. Wierzyłam, kochałam i czekałam chwili, w któréj wybrany mój przed obliczem ludzi i światłości słonecznéj poda mi rękę na wędrówkę życia.

XXXVI.

Jeden z piérwszych dni Września oświecał świat słońcem pogodném, bladawém. W naturze spokojnie było, cicho; kiedy niekiedy tylko listek zwiędły, oderwany od drzewa pierwszym podmuchem jesieni, unosił się w powietrzu sam jeden i smętnie opadał na ziemię.
Siedziałam w pokoju moim sama jedna, przy otwartém oknie. Dobrze mi było, spokojnie, radośnie a poważnie jakoś zarazem. Jaskółkę, która leciała koło okna, zapytałam myślą: czy była tak szczęśliwą jak ja, i czy rozumié, co to być narzeczoną? Nad motylkiem białym, który leciał sam jeden, ulitowałam się i okiem szukałam, czyli nie znajdzie w przestrzeni ukochanego towarzysza?
Nad głową moją zabrzęczał owad drobny. Chciałam go zabić, ale powstrzymałam rękę i pomyślałam, że dobrą dla wszystkich być powinnam. W oddalonéj stronie dziedzińca zobaczyłam dziecię włościańskie, które, bose i w jednéj koszulce, płacząc, czepiało się sukni matki wyrobnicy, i myśl mi przyszła, że powinnam zaopiekować się tém dzieckiem, sukienkę mu uszyć i nauczyć je wiary w dobrego Boga, który szczęście rozdaje ludziom.
Potém opuściłam czoło na dłonie i myślałam o ojcu.
Jakże ja jemu opiszę wszystko, co się ze mną stało i stać ma jeszcze? Jak ubłagam narzeczonego, aby pośpieszył tam, gdzie ojciec mój przebywa i powiedział mu, jak bardzo kocha córkę jego, i jak z nią razem pójdzie drogą życia, aby uczyć się i ją uczyć wielkiéj myśli Bożéj!..
Nagle, za bramą ozwał się tentent konia. Zadrżałam od miłego uczucia, które mię całą przeniknęło. On-to jechał zapewne — tak — nikt więcéj teraz przyjechać nie mógł... nie chciałam, aby ktokolwiek inny przyjeżdżał. On-to jechał i wiózł do mojéj matki prośbę, aby mógł co prędzéj nazwać mię narzeczoną swoją...
Przycisnęłam dłoń do bijącego serca, wytężyłam całą siłę wzroku, patrzyłam...
W bramie ukazała się amazonka na siwym koniu i galopem pędziła ku domowi.
Poznałam Rozalią i oddech zamarł mi w piersi. Nigdy nie przyjeżdżała do nas konno i sama, a teraz przyjechała. Koń był śpieniony od szybkiego biegu, a ręka amazonki uderzała go niecierpliwie szpicrutą, jak gdyby bystry wierzchowiec za powoli dążył do celu.
Nie podjechała pod główny ganek, ale zatrzymała konia przy bocznych drzwiach domu, które wiodły do moich pokojów; widocznie ze mną tylko zobaczyć się pragnęła.
Powstałam z miejsca i stanęłam na środku pokoju.
Policzki mi zapałały, ale wszelkie wewnętrzne drżenie ustało; nie wiem czemu, ale zdawało mi się, że występuję do walki, i czułam się tak mężną i tak silną, jak nigdy, lubo nie wiedziałam jeszcze, z czém walczyć mi przyjdzie.
Na progu stanęła Rozalia i zatrzymała na mnie oczy długiém spojrzeniem.
— Wybacz, kuzynko, — wyrzekła po chwili, postępując na przód, — że przybyciem mém przerywam ci chwile samotności, chwile błogich marzeń zapewne, ale przyjechałam oznajmić ci miłą nowinę. Pan Agenor wysłał wczoraj list do twojéj babki z prośbą o twoję rękę...
Gdy to mówiła, nie spuszczałam z niéj oka i wytrzymywałam spojrzenie, którém mię przeszywała. Spostrzegłam, że policzki jéj gorzały od rumieńca, a na ustach wisiał uśmiech niewymownéj ironii. Ironia ta ukłóła mię dotkliwie, nie straciłam jednak zimnéj krwi i odpowiedziałam spokojnie:
— Podziwiam, kuzynko, wszechwiedzę twoję, a zarazem jestem ci wdzięczną, że chcesz dzielić się ze mną jéj owocami. Ale usiądź, proszę, bo pośpiech, z jakim przybyłaś do mnie z miłą, jak mówisz, nowiną, nazbyt cię zmęczył.
— Dziękuję ci, najlepsza, — odparła Rozalia, zawsze z tym samym wyrazem twarzy — ale bo widzisz, posłowie, niosący uroczyste wieści, dla większéj powagi, stojąc, objawiać je zwykli. Dlatego i ja nie usiądę, bo oprócz tego, co już powiedziałam, mam dla ciebie, śliczna Wacławo, wieść inną, będącą niby dyamentowym tamtéj pendentem...
— Pokaż że mi ten pendent, dobra Rozalio, — rzekłam, stosując ton mój do tonu jéj mowy.
— Szczęśliwą będziesz, — wymówiła Rozalia, a słowu temu zawtórował w jéj piersi chichot cichy, ale i przeszywający.
— Nie wątpię, — odrzekłam zwolna, pasując się z sobą, aby nie stracić zimnéj krwi i spokoju.
Chichot Rozalii z cichego stawał się coraz głośniejszym, aż nakoniec rozległ się długim, głośnym wybuchem. Przytém skrzyżowała ręce na piersi i przeszywała mię swemi czarnemi oczyma. Czułam, że cała krew zaczynała burzyć się we mnie, brakowało mi cierpliwości.
— Kuzynko — rzekłam, czyniąc ostatnie wysilenie dla zachowania spokoju — uczynisz mi wielką przyjemność, jeśli zechcesz wytłómaczyć jasno cel swego przybycia i téj zagadkowéj rozmowy, którą podoba ci się prowadzić ze mną.
Śmiech Rozalii ustał nagle, podniosła głowę, policzki jéj nagle pobladły i wymówiła stłumionym i drżącym głosem.
— Chcesz tłómaczenia? dobrze! dam ci je, ale usiądź wprzódy, bo zemdlejesz i uderzysz twą piękną głową o twardą posadzkę. Słuchaj uważnie, co będę wyraźnie mówić. Pan Agenor oświadcza się o twoję rękę, bo babka Hortensya chce tego... a bogatą jest i da ci wielki posag, ale kocha on mnie... mnie tylko jednę... czy rozumiesz?
Nie rozumiałam. Cofnęłam się o parę kroków i rękę oparłam o stół, bo nogi zachwiały się pode mną. Wyprężonym wzrokiem wpatrzyłam się w Rozalią, chciałam przemówić, ale oddech zamierał mi w piersi, a głos konał w gardle. W końcu wyciągnęłam przed siebie rękę, jak dla odpędzenia strasznego widma i z wysileniem wymówiłam:
— Kłamiesz!...
Wyraz ten wypadł z moich ust szeptem prawie cichym, ale tak przenikliwym, że słyszałam jak echa jego odbiły się o wszystkie kąty pokoju. Echa te stłumione zostały głosem Rozalii, która, z głową opadłą na piersi, z oczyma szklanno utkwionemi w ziemię, zaczęła mówić, jakby więcéj do siebie, niż do mnie.
— Nie ja kłamię, ale on kłamał, gdy mówił, że cię kocha! Czy nie widziałaś bladości, która pokryła wtedy twarz jego i téj zmarszczki, co się mu pokazała na czole? Bladość tę sprowadziły nań moje oczy, które tkwiły w nim zdala, a które on czuł, lubo patrzył na ciebie; w zmarszczce téj leżała myśl o mnie... ma on ją zawsze na czole, gdy o mnie myśli... Boże mój! Wacławo! jakżeś ty naiwna, kiedyś w téj zmarszczce nie poznała grobu, w którym za życia zamknięta miłość targa się i skonać nie może... Dziecko! ty nic nie znasz na świecie... nie rozumiész... posłuchaj... ja ci powiem... On kocha mię namiętnie, oddawna, taką miłością, jakiéj ty wzbudzić nie możesz, dziewczyno utkana z kryształu i księżycowych promieni. On z tobą do ołtarza pójdzie, ale ja tylko, ja będę na wieki jego ukochaną: ha, ha, ha! szczęśliwą będziesz, Wacławo! bardzo szczęśliwą!...
Umilkła i tylko cichy, przeszywający chichot wstrząsał jéj piersią, ale nie patrzyła na mnie... wzrok jéj był jak przykuty do ziemi.
Podniosłam dłoń do czoła, na które wypłynęła kropla zimnego potu, uczyniłam wysilenie i wyrzekłam:
— Mów wszystko!...
— Wszystko! — powtórzyła za mną jak echo — jak ja ci wszystko powiem, dziecko z kryształową duszą? Czy ty zrozumiész mnie, dziewico o czole spokojném i oczach przezroczystych, w których nie zadrgała ni razu mętna fala życia?... Jak ja ci powtórzę tę straszną historyą, na któréj początku byłam święta jak anioł, a któréj nitka powiodła mię w smutne przepaści, kędy się stałam do szatana podobną? Czy ja sama historyą tę umiem na pamięć? Nie wiem. Ma ona wiele szczegółów, a mnóztwo stron ciekawych, bardzo ciekawych doprawdy! ha, ha, ha! ale i pocóżbym ci je opowiadała? Nie wystarczaż ci ten krótki, prosty, tak zrozumiały frazes: On mię kocha!...
Popęd jakiś nieposkromiony pchnął mię ku niéj. Pochwyciłam ją za ramię i zawołałam:
— Frazes ten nie wystarcza mi. Nie jest on dość silny, aby obalić wiarę moję; dość zrozumiały, aby módz mię wprowadzić w głąb’ téj tajemnicy, któréj rożek tylko odsłaniasz przede mną! Rozalio, jeżeli kłamiesz, jesteś nieszlachetną, jeżeli mówisz prawdę, powiedz mi ją całą, ukaż mi ją tak, abym uwierzyć mogła. Wszak widzisz, że cierpię!
Wydobyła ramię swe z uścisku méj dłoni, skrzyżowała znowu ręce na piersi i długo, milcząc, patrzała na mnie.
— Cierpisz? — wyrzekła. — Cierpisz nareszcie, ty, szczęśliwa istoto, i prosisz, abym ulżyła twemu cierpieniu? O, jakże mię nie rozumiész! twoje cierpienie, to moja rozkosz! alboż nie odgadłaś dotąd, że cię nienawidzę?
Zakryłam oczy dłońmi i szepnęłam:
— Boże! czyliż są na świecie istoty okropne, którym-by cierpienie czyje rozkosz sprawiało?
Dosłyszała ten szept Rozalia i odpowiedziała zniżonym głosem:
— Nazywasz mię okropną istotą! tak... może i jestem dziś taką... ale kiedyś byłam inną... Bogiem się świadczę, że byłam inną... Pożyj dłużéj, pożyj dłużéj na świecie, Wacławo, a gdy po długich przeżytych latach, spojrzysz w zwierciadło przeszłości i ujrzysz w niém siebie taką, jaką dziś jesteś, zawołasz z przerażeniem: i cóż się ze mną stało?...
Zmęczona, z szybkim oddechem upadła na sofę i blade czoło nizko na dłoń pochyliła. Stałam przed nią, plecami oparta o konsolę, bo o własnych siłach trudno mi było ustać, i patrzyłam na nią, z mnóztwem zmieszanych uczuć: litości i obrazy, trwogi, zwątpienia i upornie walczącéj z niém wiary.
Usta Rozalii poruszyły się cichym szeptem, którego dosłyszéć nie mogłam. Mówiła do siebie i nie patrzyła na mnie. Po chwili, nie odrywając oczu od posadzki, głośniéj nieco mówić zaczęła:
— Kiedy poznałam jego, miałam lat piętnaście, a on dwadzieścia cztery. Bawiliśmy się zrywaniem kwiatów w ogrodzie i na łąkach i wiązaniem z nich wieńców, które pozwalałam mu wkładać na moję głowę. Szesnasty rok kończyłam, kiedy raz, w dzień słoneczny, włożył mi na skronie niewinny wianek z niezabudek, a potém pochwycił warkocz mój, co mi na ramię spływał, i przylgnął doń ustami... Powiedział mi wtedy, że mię kocha... Nie odpowiedziałam mu nic, bo uciekłam, jak spłoszone ptaszę, ale wieczorem, modląc się przed świętym obrazkiem, który wisiał nad łóżeczkiem mojéj małéj siostrzyczki, przysięgłam, że nikogo, prócz niego, kochać w życiu nie będę... O! wspomnienia te moje! wspomnienia...!
Umilkła i zdawało mi się, że tłumiła łkanie. Potém zaczęła znowu:
— Bywają na świecie serca ażurowe, przez których lekko rzeźbione otwory uczucia wnikają i wylatują naprzemian, śpiewając sobie swobodnie i nie zostawiając po sobie nic, prócz drobniuchnych pyłków, ze skrzydełek opadłych. Moje serce było ze skały. Gdy iskra miłości w nie zapadła, zwarło się silnie i nigdy już nie wypuściło słodkiego niewolnika... kochałam... kochaliśmy się... Nikt o tém nie wiedział, bo byliśmy tak idealni, że do najdroższéj tajemnicy naszéj nie chcieliśmy przypuszczać nikogo... Raz tylko, gdy wyjeżdżał w podróż daleką, powiedział mi: „gdy wrócę, Rozalio, zostaniesz moją żoną!” Pojechał, a wkrótce potém na dom nasz spadło wielkie nieszczęście... Ojciec mój... ojciec mój... — Tu uczyniła ręką gest energiczny, jak gdyby nim myśl jakąś, lub złe jakieś widmo, odpędzić chciała, i zaczęła znowu:
— Ojciec mój opuścił rodzinę swoję i pogonił w dalekie kraje za Włoszką o czarnych oczach, która przybyła w dom nasz, aby uczyć młode moje rodzeństwo... Zwodnica trzy lata po wszystkich drogach Europy ciągnęła za sobą oszalałego namiętnością człowieka, obdartego z całego prawie mienia, a potém cisnęła mu w oczy wybuch szyderskiego śmiechu i popłynęła do Ameryki z rudowłosym Jankesem, który zrobił miliony.
Ojciec mój wrócił w rodzinne strony upokorzony, znękany, długo nawet nie śmiał wejść do domu, w którym żyły dzieci jego, przezeń ubóztwu oddane... Podniósł go na duchu i w domowe progi wprowadził młody, ale dziwnie spokojny człowiek, a kiedyśmy obie z matką wyszły na ich spotkanie z czołami zarumienionemi żalem i wstydem, rzekł do nas: „Serca kobiece najlepiéj rozumiéć powinny chrześcijańską naukę, która nakazuje przebaczać tym, co zbłądzili. Mąż i ojciec niech wejdzie w swoje prawa, a przeszłość zapomnianą niech będzie!” Zapomniéć przeszłość! o, mój Boże! czyliż mogłam? Czyliż mogłam zapomniéć o błędach ojca, gdy skutki ich odbić się miały boleśnie w życiu mojém, a kto wié? może i w życiu tych drobnych istot, które są braćmi i siostrami memi. Nie! nigdy nie przebaczyłam ojcu tego, co uczynił, nigdy serce moje nie zwróciło się na nowo ku niemu! Pozostał między nami, jak żywe wspomnienie wszystkiego, cośmy przezeń stracili, przy rodzinném ognisku... obcy. Dzieci kochają go... mało wiedzą o przeszłości... Matka nigdy go nie kochała, ona nawet przez chłód swego serca była spólniczką i piérwszą przyczyną ojcowskiego występku... Rozumiałam wszystko... straciłam wszelką miłość dla matki... znienawidziłam ojca, a im czuléj kochałam młode moje rodzeństwo, tém sroższą walkę toczyć musiałam z matką o kierunek, jaki wychowaniu ich nadać pragnęła, tém srożéj ciężyła mi w sercu niechęć ku ojcu, którą przed niewinnemi istotami taić byłam zmuszona. Rozstrój serc wstąpił w dom nasz wraz z majątkową ruiną..., kąty domu opustoszały, za to piersi przepełniły się goryczą. Matka i córka stanęły naprzeciw siebie, walcząc o wpływ na małe istoty, z których piérwsza chciała uczynić próżniaków i głupców, napuszonych straconém bogactwem, druga — ludzi zahartowanych do twardego losu ubóztwa. Zwyciężyłam i stałam się matką dzieci mojéj matki, ale walka, jaką stoczyłam, nauczyła mię obłudy, połączonéj z krnąbrnością, i oziębłéj goryczy, która kryje się pod maską spokoju. W walce téj pomagał mi ojciec, bo widział, żem niosła jedyny ratunek dzieciom, które on pchnął do zguby..., alem ja za tę pomoc nawet wdzięczną mu być nie mogła; ani razu z uszanowaniem nie poniosłam do ust ręki jego, ani razu nie przysunęłam ust do jego czoła; i tak, jak ja byłam córką bez matki i ojca, tak on pozostał mężem i ojcem bez żony i dzieci...
Czułam, że przejmował mię dreszcz przerażenia.
— Straszny obraz! — krzyknęłam, zakrywając oczy.
Rozalia zaśmiała się gorzkim śmiechem.
— Przeraża cię obraz naszego zachwycającego rodzinnego pożycia! — wyrzekła z szyderstwem. — Tyś myślała zapewne, że ludzie, jednemi ścianami zamknięci, żyją wszędzie ze sobą, jak aniołowie, w zgodzie i miłości anielskiéj. O! pożyj, pożyj dłużéj na świecie, dziecko kryształowe! a ujrzysz wiele takich rodzin, jak nasza, z sercami, składającemi harmonią, podobną do muzyki dzikich ludów, w któréj bębny, kotły i trąby, każde inną pieśń grają! Rodzina! wielki wyraz! I w cóż ludzie wyraz ten zamienili? Uczynili zeń jednoznacznik niezgody, przymusu, nieszczęścia. Wszak fundamentem rodzinnego gmachu, to małżeństwo dwojga ludzi, którzy kochają się ciałem i duchem. Tak tylko połączeni ludzie mogą potém dzieci swe prowadzić na drogę spokoju i cnoty. A kędyż na świecie ludzie łączą się w ten sposób? Może zresztą gdzie tak i bywa, ale ja o tém nic nie wiem. Konwenanse, wyliczenia majątkowe, ślepa zmysłowa sympatya, oto nici, które w świecie naszym, w świecie tym, w jakim wzrosłam, wiodą ku sobie mężczyznę i kobietę. Czy łączy ich społeczna, wysoka myśl o rodzinie? Gdzie tam! rachuba lub zmysły — oto ich bodźcy. I jakże na gruncie takim wzrastać ma pokolenie młode? Ha! widzimy, jak wzrasta na pociechę szatanowi! Ojciec mój był bardzo młodym, gdy się ożenił! Nie ożenił się, lecz ożeniła go familia wpływami i namowami, dlatego, aby pokrewna a uboga panna znalazła odpowiednie urodzeniu i stosunkom swym stanowisko; matka moja wyszła za mego ojca, bo był naówczas pięknym młodzieńcem i świetną partyą. Dusze ich nie rozumiały się nigdy, miłości nigdy między nimi nie było. To téż żądza jéj, długo tłumiona w sercu mego ojca, wybuchnęła, im późniéj, tém gwałtowniéj..., a matka została na zawsze posągiem, z lodu wykutym, i poruszającym się tylko dla oddawania pokłonów bożyszczu bogactwa i światowéj próżności... Dziwisz się, drżysz, zakrywasz oczy! poczekaj! zostań żoną pana Agenora, a utworzycie rodzinę, zupełnie do naszéj podobną...
Przestała mówić i była chwila bolesnego milczenia, pod czas którego słychać było tylko ciężki oddech dwóch naszych piersi.
Potém Rozalia znowu zaczęła mówić:
— We wszystkich walkach i boleściach, jakie napełniały dom nasz, siłą moją, pociechą, nadzieją, była miłość dla niego. O, jakże stale a niezmiernie kochałam go przez owe trzy lata nieobecności. Byłam pewna, że wróci do mnie taki sam, kochający jak dawniéj, tak wierny mi, jak ja mu wierną byłam. Powrócił... lecz jakże zmieniony! Piękniejszy stał się, świetniejszy, dowcipniejszy, ale już nie taki świeży, poetyczny, jak wprzódy.
Wieści głosiły, że zrujnował się za granicą i że mu bogatéj trzeba żony, aby splendor imienia, jakie nosi, nie zardzewiał w ubóztwie. Przekleństwo! a ja przez winę ojca byłam już wtedy ubogą. Zaczęliśmy znowu widywać się często. Miłość rozgorzała w mojém sercu szaleńsza, namiętniejsza, niż kiedy. On odpowiadał jéj taką samą, ale już nigdy nie powiedział, że zostanę jego żoną. Czekałam, ach! czekałam tego wyrazu i nie posłyszałam go nigdy. Wiedziałam, że odtrąca mię dla ubóztwa mego i chciałam odtrącić go wzajem, pogardzić nim, wyrzucić z piersi uczucie, które mię męczennicą czyniło; ale on upadł do nóg moich i płakał gorącemi łzami...
Przy ostatnich wyrazach głos Rozalii nabrał przejmujących, posępnych tonów, śniade czoło jéj zaszło ciemnym rumieńcem, a po policzkach ciche ale rzęsiste łzy popłynęły. Nie spojrzała na mnie ni razu, a ja stałam ciągle niema, drżąca, i tylko coraz mocniéj opierałam się o konsolę, bo siły mię odstępowały. Jakież straszne, niezgłębione przepaście odkrywały się przed oczyma memi.
Nagle Rozalia porwała się z miejsca, przystąpiła do mnie i prędko mówić zaczęła:
— Słuchaj! rzuciłam ci w oczy tę spowiedź, aby to, co ona w sobie zawiera, nie opuszczało cię już nigdy. Zostaniesz jego żoną i zawsze będziesz widziała, stojącą przed oczyma twemi miłość jego dla mnie. Widmo to uczyni cię nieszczęśliwą, rozrani ci serce, wiecznym rozdziałem stanie pomiędzy wami, a ja właśnie tego pragnę... pragnę, abyś nieszczęśliwą była, bo nienawidzę cię! czy słyszysz! nienawidzę cię tyle, ile jego kocham!
Wyrwałam moję rękę z jéj żelaznego uścisku i zawołałam z boleścią:
— Nieszczęśliwa! za cóż mię nienawidzisz? Cóż ci uczyniłam złego?
Zaśmiała się strasznym śmiechem i odpowiedziała:
— Za co cię nienawidzę? poczekaj... zaraz powiem. Nazajutrz po owym wieczorze strasznéj a cudownéj pamięci, pojechałam do babki Hortensyi, upadłam jéj do nóg, wyznałam wszystko i błagałam, aby mi dała posag, aby mię obdarzyła cząsteczką swego mienia, z którą mogła-bym zostać jego żoną.
„Jego żoną! — odparła Babka z tym twardym spokojem, który jéj jest właściwy, — ja ci powiadam, że nigdy za moją wolą żoną jego nie będziesz. Aby jednak dać ci dowód mego dla was współczucia, uposażę cię przyzwoicie i postaram się wydać cię za mąż. Pana Agenora przeznaczyłam oddawna Wacławie, i ona to jego żoną zostanie!” Czołgałam się u nóg babki, błagając, aby ulitowała się nad biedném mojém sercem, które z całéj siły pragnęło wyrzucić z siebie uczucie, raz powzięte i zawiedzione, choć odwzajemnione, a nie mogło tego uczynić, bo ono zrosło się z każdém jego uderzeniem, połączyło z każdą krwi kropelką, zmieszało z każdém piersi tchnieniem. „Serce! — odrzekła babka, — śmieję się z tych deklamacyi. Wyjdziesz za mąż za tego, kogo ja ci przeznaczę, a Agenor będzie mężem Wacławy. Ja tak chcę, ja tak ułożyłam i tak stać się musi.” I przeznaczyła mi męża, tego wdowca opasłego, który się teraz żeni z Ireną. „Pan Prot — mówiła, — posiada piękny fundusz i liczne familijne stosunki, przytém jest człowiekiem w dojrzałym wieku, nie będzie więc zbyt się oglądał na romantyczne twoje wyskoki. Chcę, abyś za niego wyszła i tak pokierowałam sprawą, że jutro oświadczy się o twą rękę rodzicom.”
W odpowiedzi parsknęłam głośnym śmiechem i zapytałam, dlaczego pana Prota babka mi przeznacza a nie Wacławie?
„To już do mnie należy — odpowiedziała, — a młoda panna powinna zgadzać się z wolą starszych i nie objawiać nawet przed nimi swego zdania.” Nazajutrz, powiedziałam wręcz panu Protowi, że go nie kocham i kochać nigdy nie będę, że kocham kogo innego i nigdy kochać nie przestanę. Podziękował mi za otwartość i odjechał. A czyliż-bym zdołała opowiedziéć, jakie walki staczać mi przyszło potém z matką i babką? Żelazne zdrowie mego ciała pozostało śród nich nieuszkodzone, ale zdrowie duszy zachwiało się do reszty. Do całéj goryczy, jaką już przepełnione było moje serce, domieszała się jeszcze nienawiść dla nieznanéj istoty, która, jak widmo, stawała mi na drodze do szczęścia, do téj Wacławy, która dzieckiem jeszcze była, a już gotowano przed nią przyszłość, usłaną kwiatami!
Wiedziałam dobrze, iż w ciernie przemienią się one dla ciebie, a lubo nienawidziłam cię całą duszą, nie mogłam się obronić od pewnéj nad tobą litości. Kochał mię... kochał mię coraz mocniéj, widziałam to, ale od owego wieczoru, stałam się niedostępną dla niego... nie pomagały mu rozpacz ni błagania. Nie pozwoliłam mu odtąd dotknąć nawet ręki mojéj, gdyśmy byli sam na sam, i kto wié? może ten upór mój, ta moja harda niedostępność, którą osłoniłam się wtedy, gdy był pewny mego bezwarunkowego oddania się, rozżarzyły w nim bardziéj jeszcze miłość ku mnie... A jednak... ani razu... śród najgorętszych słów i uniesień, nie wyrzekł słowa: zostań moją żoną!...
— Rozalio! — przerwałam z przerażeniem — jakże ty kochać go możesz? czyli nim nie pogardzasz?...
Patrzyła na mnie długo i uśmiechnęła się dziwnie.
— Pogardzać! — wyrzekła z wolna — jakże dziecinny wyraz wymówiłaś Wacławo! Słabymi i występnymi pogardzają tylko głupcy albo dzieci, które nie znają przepaścistych tajemnic życia i fatalności, wiodących ludzi do upadków. On cierpi... często, zbyt często, cierpienie to jego jest ogromne... odbywają się w nim walki straszne sumienia i serca ze słabością... Mój Boże! ja wiem, co to walki takie, i lituję się nad nim. Pogardzać nim! nie, nie! ja go tylko kocham!...
— Dlaczegóż więc gardzisz ojcem swym? — spytałam, zdobywając się na ostatnie siły, aby dokończyć tę straszną rozmowę.
Oczy Rozalii błyskawicami strzeliły.
— Alboż ci powiedziałam, że gardzę ojcem? — zawołała. — Nie, ja szanuję go! On był wielki w występku swym potęgą uczucia, które go pociągało i ogromem bólu, jaki przeniósł, ja szanuję, ojca tylko... nienawidzę go! Wszak on piérwszy był powodem mego nieszczęścia i zepsucia mego serca! Gdyby nie szał, jakiemu uległ, była-bym teraz... ach! była-bym żoną Agenora!
Mówiąc to, wybuchnęła głośnym, długo powstrzymywanym płaczem, i blada, drżąca cała, osunęła się na sofę. Ja także upadłam na krzesło, bo siły mię odstępowały zupełnie. Pośród okropnych zwątpień, które wypływały przede mną z obrazów, stawianych mi przed oczy przez Rozalią, wiara moja żyła jeszcze, targała się, walczyła ze zmorami, co ją otoczyły, i skonać nie chciała. Nie powinnam była wątpić o prawdzie słów Rozalii, jednak wątpiłam. To, co mi mówiła, wydało się tak potworném, pan Agenor wychodził z jéj opowieści tak niepodobny do tego, jaki żył w mojéj wyobraźni, że jęknęłam pod brzemieniem cierpienia, co mi pierś przytłoczyło, i zarazem szepnęłam:
— Rozalio, ja ci nie wierzę!
Porwała się z miejsca, łzy w mgnieniu oka oschły na jéj twarzy, a zastąpił je śmiech rozdzierający.
— Nie wierzysz! — krzyknęła pomiędzy dwoma tego śmiechu wybuchami — po tém wszystkiém, co powiedziałam, nie wierzysz jeszcze? Więc nie mogłam słowami i całą spowiedzią moją zachwiać twéj wiary dziecinnéj? Tak, ty nie znasz ludzi i świata! ty myślisz, że ludzie nie kłamią, że wszystko to na świecie jest świętą, przenajczystszą prawdą, a w téj wielkiéj harmonii prawdziwości ja jedna stanowię wyjątek, i przyszłam tu, aby, nie wiedząc sama dlaczego, ot tak, przez kaprys, lub fantazyą, kłamać i opowiadać przed tobą dziwy niestworzone! Nie wierzysz mi, ha! więc oto masz! dam ci dowód dotykalny, wyraźny, że to, co mówiłam, jest prawdą, a to, co on ci mówił, było kłamstwem! Masz! weź! czy znasz jego pismo?
Mówiąc to, sięgnęła za stanik amazonki i wydobyła papier, złożony w kształcie listu, ale zmięty i zgnieciony w konwulsyjném snadź ściśnięciu czyjéjś ręki.
— Weź! — zawołała raz jeszcze, rzucając papier na stół przede mną — to list, który wczoraj otrzymałam od niego! Pomścij się, jak zechcesz! Rzuć ten list ludziom pod nogi, aby czytali, to mię nic już nie obchodzi! Zostanę pognębioną, ale słowa, które ty w tym liście wyczytasz, wryją się w twoję pamięć, jak sztylety, i będziesz je miała zawsze pomiędzy nim a sobą, i nie dadzą ci one ani chwili spokojnéj miłości! Poznasz, jak boli zdrada wiary dziewiczéj, jak pali zazdrość, jak gorzkie zwątpienie o wszystkiém wgryza się w serce i toczy je, i psuje, niby robak, w głębi owocu zagnieżdżony. Zostaniesz pomimo to jego żoną... wiem o tém... bo czyż ty i matka twoja będziecie miały siłę wyrzec się złoconych łask babki Hortensyi? Ale potém, między ustami twemi i młodego twego małżonka list ten zawiśnie i w piołun zamieni słodycz pocałunku; będzie cię on kładł do snu i budził przy ocknieniu twojém... zasiądzie z wami u stołu, za morza z tobą podąży, a gdy będziecie mieli dzieci, wyryje się na ich obliczach i zmusi cię, abyś w serca niewiniątek przelewała zwątpienie, którego sama pełną będziesz!... Żegnam cię, śliczna i szczęśliwa kuzynko, życząc miłych chwil przy odczytywaniu zostawionego pisma, a potém długich... długich a błogich marzeń o narzeczonym!... — Głośny, długi wybuch śmiechu zabrzmiał mi w uszach, czarna amazonka przemknęła przez pokój, potém zamknęły się drzwi i tentent szybko cwałującego konia zahuczał na dziedzińcu.
Skamieniała, ogłuszona, z sercem zamarłém w piersi, wzięłam do ręki papier, rzucony na stół przez Rozalią. Tak, było to jego pismo. Znałam je z kilku grzecznych bilecików, które w różnych zdarzeniach pisał do mojéj matki. Spojrzałam na datę: była wczorajszą. Przesunęłam ręką po czole i oczach, aby przekonać się, że nie śpię. Nie spałam. Była to jawa dziwna jakaś, ale wyraźna. Na posadzce leżała zgubiona przez Rozalią rękawiczka, w rękach moich był list, zostawiony przez nią. Zapragnęłam gwałtownie sięgnąć okiem na samo dno przepaści i jednym ciosem zabić wiarę, która jeszcze kołatała się w piersi, nie mogąc skonać. Potém raz jeszcze chciałam nie wierzyć własnym oczom i spojrzałam na podpis listu. Było tam jedno tylko A., ale mi ono wszystko mówiło. Wydało mi się, że przekreślenie téj litery było podobne do dwóch skrzyżowanych sztyletów.
Zaczęłam czytać list od początku, i zwolna, ale wyraźnie, wyczytałam następne słowa:
„Po co te rzucania się twoje, Rozalio? po co ta rozpacz, która z cudownych oczu twych bucha? Wszak wiész, że to, co jest, zmienioném być nie może, chybaby jaka różdżka czarodziejska przemieniła mię w innego, niż jestem, człowieka?
„Wczoraj u państwa R., o mało nie zrobiłaś skandalu i była-byś głośno wypowiedziała wszystko, co pomiędzy nami zachodziło i zachodzi, gdy-bym cię był nie powstrzymał spojrzeniem.
„O, bo spojrzenie moje wywiera na ciebie wpływ przemożny, czy prawda? A choć, harda istoto, jak niewolnika trzymasz mię na wodzy zdala od siebie, to jednak bledniesz cała, gdy na cię patrzę.
„Kochasz mię, lwico moja, wiem o tém.
„A ja czy kocham cię? o! wiész dobrze, że tak jest.
„A jednak stało się! Powiedziałem téj blado-licéj dziewczynie, że ją kocham, i ślę mego grooma Leonarda na siwym rumaku do jéj babki z epistołą, błagającą, aby wstawiła się za mną do jéj matki etc. etc., aby nakoniec rączka panny Wacławy została własnością twego wiernego sługi.
„Widzę, czarowna moja, jak cudowne twe oczy palą się niby żużle, gdy to czytasz, jak gibka twa ręka ściska w toczonych palcach papier niewinny.
„Żeni się więc Agenor! — wołasz, zagryzając do krwi dumne twe wargi. — Więc stracony dla mnie na zawsze!
„Śmiéj się z tego, Rozalio! ja jéj nie kocham!
„Czyliż przypuszczałaś kiedy naprawdę, abym mógł ją kochać? Jeśliś tak przypuszczała, to dowód, że nie umiész gatunkować serc ludzkich, i nie wiész, jaki pokarm każdemu z tych gatunków właściwy.
„Wacława jest uroczą dziewczyną, nie przeczę. Przez chwilę wzbudziła nawet we mnie zajęcie swoją pierwiosnkową świeżością i zaciekawioną minką, z jaką przygląda się światu. Była to jednak z méj strony ciekawość człowieka, który lubi niekiedy bawić się badaniem swych bliźnich... nic więcéj. To miluchna dziecina, a mnie trzeba kobiety. To kropla rosy, tylko co spadła z nieba, a ja potrzebuję pełnego haustu wrzącego nektaru, przygotowanego na ziemi. To gołębica śnieżna i do gruchania skłonna, mnie zwyciężyć może tylko lwica taka, jak ty.
„Podniebienie moje zepsute ostrym smakiem życia, biało-lice dziecię z naiwnemi oczyma za ckliwy dlań pokarm.
„Powiész może, iż młodość jéj, to urok? nie, to jéj grzech kapitalny. Nie pojmowałem nigdy zamiłowania w niewiniątkach. Piérwsza moja w życiu miłość była dla kobiety lat trzydziestu; twoje dwadzieścia pięć lat zachwycają mię.
„Ona może być ideałem dla artysty jakiego, lub poety, który-by z nią razem bujał pod gwiazdami, zachwycał się trawką i motylkiem, a w ludziach widział chór serafinów bez skazy. Ją może kochać młodzieniec o przezroczystéj duszy... jeśli jeszcze taki exystuje kędy na świecie.
„Ale ja? o! jam jest syn świata. Ze mnie opadła już z dawna chrzestna niewinności koszulka, mnie nudzą idylle i wędrówki podniebne.
„Czyliż ma to znaczyć, że jestem do gruntu zepsuty i że wyziębło we mnie serce, a jedynym bodźcem moich postępków egoizm?
„Nie, w téj chwili nawet mam dowód, że tak nie jest, bo coś niby łza wzrok mój zaćmiewa. Przez pryzmat téj łzy widzę was obie, i nie jestem, i nie będę od was szczęśliwszy!..
„Nie urodziłem się na to, aby być złym człowiekiem... ty najlepiéj wiesz o tém, Rozalio, bo znałaś mię i ukochałaś wtedy, gdym był bardzo młody...
„Postawmy przed sobą źwierciadło przeszłości i spójrzmy. Ja nie poznaję siebie samego i ty także, nieprawdaż? A dla tego, że i ty strasznym uległaś zmianom, pojmujesz te, które we mnie zaszły, i nie pogardzasz mną, i kochasz mię takim, jakim jestem...
„Byliśmy inni niegdyś Rozalio, zmieniliśmy się oboje i oto jeden węzeł więcéj, który nas z sobą spaja...
„Gdybyż ten węzeł mógł się na wieczny między nami zamienić! gdybyśmy żyć z sobą mogli razem! Żyć z tobą, być twoim mężem, nie rozstawać się nigdy! dzielić się wciąż słodyczą każdéj chwili! Nie mogę myśleć o tém bez zawrotu głowy.
„A jednak Leonard siodła siwego rumaka, epistoła moja, błagająca o rękę panny Wacławy, już napisana, leży przede mną na biurku i błyszczy pieczęcią, na któréj umieściłem wszystkie godła mego starego szlachectwa, ku większemu olśnieniu pani Hortensyi...
„Pamiętasz w Rodowie, gdyśmy się zabawiali w grę zapytań i odpowiedzi? Na pytanie moje: co człowiekowi staje najczęściéj na drodze do szczęścia? odpowiedziałaś: długi!
„Miałaś zupełną słuszność, piękna moja. Posiadam długów więcéj, niż majątku, a zatém ostatniego nie posiadam wcale.
„Teraz więc przypuść, iż żenię się z tobą, która także nic nie posiadasz. I cóż będziemy daléj czynili? Czy, jak pierwotni ludzie, ja zostanę myśliwym a ty pasterką i karmić się będziemy mięsem dzikiego ptactwa albo trzód mlekiem? Czy pójdziemy na pustynią zjadać szarańczę i miód leśny, a odziewać się figowemi liśćmi, jak pierwsi rodzice w raju? Ależ i tego nawet uczynić nie będziemy mogli, bo w klimacie naszym nie wzrastają figowe drzewa, a prawa krajowe dzikie ptastwo nawet przyznały własnością tych, na których gruncie zakłada ono swe gniazda.
„Więc nie tak poetycznie, ale stosowniéj do obyczajów czasu i miejsca, weźmiemy pewno w dzierżawę folwark o trzech włókach piaszczystéj ziemi, ubierzemy się w sukmany i ja pójdę z pługiem na pole, lub z kosą na łąkę, a ty, w tęsknocie za mną, pocieszać się będziesz siekaniem pokrzywy na pokarm stworzeniom o niewymawialném nazwaniu...
„Ależ, jedyna, ręka moja nie udźwignie nawet pługa lub kosy, a twoje paluszki umieją tylko dobierać cienie włóczek do krzyżowéj roboty i uderzać po klawiszach fortepianu...
„Może więc jeszcze zasiądziem na rezydencyi w jednym z bogatych pokrewnych domów, których tyle mamy w parenteli naszéj? W takim razie mojém przeznaczeniem stanie się wydobywanie dla pani domu kłębuszków z pod kanapy, a pan, aby wynagrodzić sobie udzielone nam miejsce przy stole, uczuje się w prawie stroić do ciebie zaloty. Najdroższa! kark mój zbyt przywykł do niepodległości, aby mógł po kłębuszki schylać się, a temu, kto-by ci ubliżył, ubliżył-bym tysiąc razy i wygnano-by nas z raju cudzego kąta i łaskawego chleba...
„Ty może szepniesz w téj chwili swemi koralowemi usty poetyczne przysłowie: „choćby w chatce, byle z nim!” Lecz ja go z tobą nie powtórzę i z sensem jego nie zgodzę się nigdy, bo... nie ma ono żadnego sensu. W chatce! O! wystaw że nas, droga moja, siedzących na twardéj ławie, spożywających chleb czarny, pijących czystą wodę z glinianego dzbana i odzianych suknem, szorstkiém jak pokrzywa! Wystaw sobie mnie, zamkniętego płotem z nieociosanych kołków, pozbawionego wierzchowca, kabryoletu, dzienników, lokaja i pasportu za granicę?
„Chatka! brrr! leży ona dla mnie po-za granicami podobieństwa. Nawet za cenę zostania twoim mężem, z chatką pogodzić bym się nie mógł...
„A wierzyciele? a ów brat stryjeczny, wielki pan, co dotąd podupaść mi nie dał dla chwały imienia, lecz u którego łaska na pstrym koniu jeździ i który od roku zaczął mi pisać listy z admonicyami? A sekwestr majątku? a sprzedaże publiczne, a wstyd, upokorzenia, ludzkie pośmiewisko? A kłopoty, zatargi z kredytorami, łapanie i sztukowanie grosza z groszem, aby ich końce zeszły się jako tako? Gwałtu, Rozalio! toć cały szereg straszydeł okropnych, których paszczęki mogą najnamiętniejszą miłość zmusić do ugięcia karku i w kąt zapędzić sumienie!..
„Ha! miłość, upokorzona i zdławiona, to niezabita jeszcze i pozostanie swoją drogą w piersi, jak żużel palący, a sumienie w kąt zapędzone nie stanie się niemém dlatego i dogryzać będzie aż do szpiku kości...
„Dlatego też powtarzam ci raz jeszcze, że nie masz mi nic do zazdroszczenia. Nie jestem i nie będę szczęśliwszy od ciebie.
„Widziałaś moje walki. Zanadto masz przenikliwe oczy, abyś nie spostrzegła, że pasowałem się z sobą, jak potępieniec. Ależ powiedz, cóż począć miałem?
„Urodziłem się w świecie, w którym mężczyźni wydziedziczeni są z praw do pracy. Jak inni towarzysze i rówiennicy moi, umiem mówić obcemi językami, grać na dwóch, czy trzech instrumentach, tańczyć niezrównanie walca, opowiadać dowcipnie anegdotki, mówić damom komplementa, błysnąć gdzie trzeba, usunąć się w półcień, gdy z tém bardziéj do twarzy, pić szampana, trzymać bank na zielonym stole, i w lożach teatralnych, z miną znawcy, przypatrywać się przez binokle grze dramatycznych artystów. Czy za pomocą tych umiejętności mogę stworzyć byt dla ciebie i siebie? Osądź sama i dodaj jeszcze do tego obrazu wściekłe rozpróżniaczenie, które było piérwszym powodem utraty mego funduszu, a zrozumiesz, iż nic mi więcéj nie pozostaje, jak ożenić się z bogatą panną. Vogue la galère! alboż piérwszy tak czynię? Toć to tak utarta droga, że aby zliczyć tych, co ją deptali i depcą, zabraknie cyfr w arytmetyce! Ręczę ci, że w niejedném z naszych poczciwych kawalerskich kółek śmianoby się do rozpuku z moich walk, skrupułów i namysłów. Ożenić się z panną posażną dlatego, aby uniknąć nędzy, kochać jedną, a wziąć ślub z drugą! Ależ to rzecz tak prosta i łatwa, jak wychylenie naparstka absyntu, albo przełknięcie ostrygi.
„A jednak, niech co chcą mówią, jest to rzecz straszna!
„Czy jest na świecie człowiek, w którym-by nie została kropla uczciwości, albo iskra uczuć gorętszych? Sądzę, że niéma takiego. Największy zbrodniarz najstraszniéj cierpi przed zbrodnią, a jednak popełnia ją...
„Dla czego tak się dzieje na ziemi? Rozalio! ty i ja mamy prawo stanąć naprzeciw społeczności, w któréj łonie dano nam życie i jego kierunek, i zapytać ją: pani wielmożna, dlaczego tak strasznie okaleczyłaś twe dzieci?..
„Czy słyszysz odpowiedź, jaką nam daje: Prawa i zwyczaje, jakiemi się rządzę, dobre są i świetne; wyście sami porodzili się ze złemi sercami i czarną krwią w żyłach, samiście więc waszym upadkom winni!
„Wzywam do sądu zdrowy rozsądek! Jażem winien, że od dzieciństwa chowano mię jak kobietę? Że nie dano siły moim rękom, ani hartu duszy? że pchnięto mię w obce kraje, bez steru w umyśle ni sercu, na edukacyą za kulisy francuzkich teatrów i w zadymione sale domów gry w bilard, karty i ruletę?
„Ha, moja zapewne wina, żem uległ pokusom, ale znowuż dlaczego natura nie dała mi woli do oporu zdolniejszéj? Mam więc ponieść pokutę za skąpstwo natury, niedołęztwo tych, co mię hodowali, i wynikające ztąd obłędy moje? Poniosę ją... a na odrodzenie życia, zmiażdżonego pomiędzy zgwałconą miłością i oburzoném sumieniem, zostanie mi komfort.
„Przeszedłem się parę razy po pokoju, wypiłem szklankę zimnego napoju i zaśmiałem się z siebie serdecznie.
„I cóż ostatecznie tak złego stało się, lub stanie?
„Ożenię się z Wacławą i w téj już chwili ślubuję, że będę dla niéj małżonkiem grzecznym, wyrozumiałym, pełnym względów i galanteryi najczystszéj wody. Kto wié? może gdyby nie ja, gorzéjby jeszcze trafiła! Ciebie babka wyswata za jakiego majętnego sąsiada i będziemy mieszkali z sobą o miedzę...
„W oczach ludzi, w salonach, pozostaniemy obcy dla siebie, okażemy się nawet może niechętni sobie wzajem... ale, ile razy zapadnie kortyna, Rozalio, za kulisami téj sceny co się światem nazywa, znajdziemy się i wiecznie należéć będziem do siebie.
„O, cóżby to była za przepyszna komedya, gdyby Wacława rozkochała się nawzajem w tym, kto będzie twoim mężem! Wtedy tragedya serc naszych zamieniłaby się w śliczny wodewilek, odegrany ku wielkiemu zadowoleniu babki Hortensyi, zbudowaniu publiczności, a dobremu humorowi aktorów...
„Rozalio! serce mego serca! życie mego życia! nie rozpaczaj! nie rzucaj się, jak lwica zraniona! nie męcz łzami twoich cudownych czarnych oczu!
„Śmiéj się ze wszystkiego, jedyna, śmiéj się do rozpuku z komedyi świata!
„Niech grzmi rozgłośnie kapela weselna, niech organy kościelne huczą radośnie Veni Creator, niech ksiądz u Ołtarza krępuje mi ręce stułą... ja nigdy kochać cię nie przestanę, ja wszędzie i zawsze cię znajdę i do ciebie jednéj należéć będę na wieki.“

XXXVII.

„Jeżeli wolno mi będzie nazwać panią narzeczoną moją, powiem z całego serca, że jestem najszczęśliwszy z ludzi.“ Słowa te, nieodstępne towarzysze kilku dni ostatnich, powoli wyłoniły się z méj pamięci i zawisły obok listu, którego czytanie skończyłam.
Piérwszy raz w życiu poczułam na ustach uśmiech gorzkiéj ironii.
Spokojnie położyłam przed sobą pismo przeczytane, ręce opadły mi na kolana i siedziałam nieruchoma, jak posąg. Tylko do okna odwróciłam się plecami, bo światło toczącéj się na zachód kuli słonecznéj krwawo rzuciło mi się w oczy, a zamiast blado-błękitnego nieba, na które z taką rozkoszą patrzyłam przed godziną, zobaczyłam rozciągniętą w górze poplamioną i brudną szmatę.
Zimno mi było. Czułam, że krew krążyła w mych żyłach bardzo zwolna, a serce stygło, niby ujęte bolącemi kleszczami z lodu.
Nie miałam ani jednéj łzy w oku i ani jednéj wyraźnéj myśli w głowie. Tylko lękałam się niewymownie czegoś, czegoś niewidomego, i doświadczałam takiego uczucia, jakiego doświadcza dziecię, pozostawione śród nocy, między grobami cmentarza.
Po chwili zamknęłam oczy, a pod powiekami majaczyć mi zaczęły różne chwile i obrazy z przeszłości. Widziałam w nich oczy pana Agenora, utkwione we mnie z miłością i rozmarzeniem, usta jego wymawiające wyrazy słodkie i upajające; posłyszałam znowu ostatnie słowa, jakie wymówił do mnie na balu; porwałam się nagle z miejsca i krzyknęłam:
— Oszukiwał mię!..
Obrażona duma i godność kobieca z całą siłą zagrały we mnie, chłód, który ścinał mię dotąd zniknął, krew zawrzała w żyłach i gorącem uderzyła do twarzy.
Stałam nieruchoma, z dłonią przyciśniętą do pulsującéj skroni, i patrzyłam, jak z człowieka, którego tak długo stroiłam najpiękniejszemi barwami wyobraźni, opadały jedna po drugiéj strojące go dotąd ozdoby; jak męztwo jego zmieniało się w mngieniu oka w słabość dziecięcą niemal, hart w niedołęztwo próżniaka, prawość w obłudę, tkliwość w obsłonkę kłamliwą. Na miejscu każdego z tych świetnych połysków, które mię w nim tak zachwycały dotąd, ujrzałam plamę i wydało mi się, że widzę szkielet człowieka, wypolerowany po wierzchu, i jak próchno w pośród ciemności błyszczący nikłém fosforyczném światłem, a z pod téj cienkiéj warstwy lakieru i blasku widniały czarne plamy toczącéj go gangreny. Nie miałam ani jednéj łzy na ten widok, ale dreszcz przerażenia przeniknął mię aż do kości. Po raz piérwszy w życiu odbyła się przed memi oczyma straszna metamorfoza człowieka w trupa, bohatera w nikczemnika.
— Tak więc, myślałam, człowiek ten nie kochał mię nigdy, a miał wziąć mię za żonę, tylko dla uniknięcia nędzy, którą odegnać nie mają mocy słabe jego, rozpróżniaczone ręce! Tak więc owa dokładna znajomość Paryża i obcych krajów, którą się tak zachwycałam, owe awantury, o których tak pięknie opowiadać umiał, owe polowanie na lwy, co dawały mi rękojmią hartu i odwagi jego, pochłonęły mu majątek, a ja opłacić miałam ich koszta mieniem mém i życiem złamaném. Rozumiałam już wtedy tę przykrą zmarszczkę, co leżała na jego czole, i wiedziałam, dlaczego w mistrzowsko wyrobionym jego głosie zadźwięczała fałszywa nuta, gdy mówił mi wyraz: kocham!
Jak lekceważąco i gorzko wyrażał się o mnie w liście swym do Rozalii! Nazywał mię dzieckiem; ależ i sam myśléć musiał, że dziecko stanie się kiedyś kobietą, i sam litował się nad przyszłym kobiety téj losem, odartym przezeń z tego wszystkiego, co życie czyni światłém i szczęśliwém!..
Zapragnęłam głębiéj jeszcze zajrzéć w tę otchłań fałszu i nieuczciwości, która rozwarła się przed oczyma memi, wychylić do dna kielich jadu, zawierającego się w liście pana Agenora. Rozwinęłam papier, który trzymałam w zaciśniętéj dłoni i po raz drugi list ten czytać zaczęłam.
Ale rzecz dziwna! im dłużéj czytałam, tem więcéj uspokajały się wzburzone uczucia moje. Milkła obraza, łagodniało przerażenie, a z samego dna mego serca smutna i łzawa wyłaniała się litość.
W słowach listu, z za występnéj słabości i wstrętnéj obłudy, dojrzałam niezmierną gorycz i boleść człowieka, który go pisał. Walki jego, stoczone z sumieniem i miłością, co go do innéj pociągała kobiety, wypisane tam były między wierszami. Nie znałam walk takich, ale przeczułam je, zakryłam dłońmi oczy i zawołałam z głębi serca: O! nieszczęśliwy człowiek!
Za warstwą lakieru i fosforycznego połysku, jaka okrywała odarty z cudnych ozdób swych szkielet pana Agenora, zobaczyłam, jak po czarnych plamach toczącéj go gangreny płynęły rzęsiste łzy boleści. Po raz piérwszy miałam objawienie, jak wielka moc oczyszczenia i odkupienia leży w łzach takich, a składając ręce na piersi i podnosząc wzrok w niebo wieczorne, szepnęłam: Boże! przebacz mu!
W téj chwili zawołano mię do matki. Schowałam list za stanik sukni i przeszłam parę salonów powoli, bo w całym organizmie mym czułam słabość niewymowną i wzrok zasłaniała mi chwilami mglista opona.
Przy stoliku, na którym paliła się lampa, siedziała moja matka z rozpromienioną twarzą i listem w ręku.
Spojrzała na mnie, gdy przed nią stanęłam, ale czy była całkiem zatopiona w miłych swych myślach, czy przysłonięta ażurową zasłoną lampa słabe rzucała światło, zmiana méj twarzy uszła jéj uwagi. Wzięła mię tylko za rękę, przyciągnęła zwolna do siebie, i wymówiła głosem, w którym była radość i miłość macierzyńskiego serca:
— Wacławo! Babka twoja otrzymała dziś list od pana Agenora W. z prośbą, zaniesioną do niéj i do mnie o twoją rękę. Oto ten list.
I podała mi kartkę papieru o wyzłoconych brzegach. Nie wyciągnęłam ręki po pismo, ale oparłam się o stół, bo nogi zachwiały się pode mną, i milczałam.
— Waciu! — powtórzyła moja matka z pewném zadziwieniem: — czemu nie bierzesz pisma, w którém, jak spodziewam się, miłe dla siebie wyczytasz wyrazy?
Milczałam jeszcze. Usta moje otworzyły się parę razy, ale słowo żadne wyjść z nich nie chciało.
Matka, coraz bardziéj zdziwiona, przyciągnęła mię bliżéj jeszcze do siebie, i uważniéj mi w twarz spojrzawszy, porwała się z miejsca, objęła mię ramieniem i krzyknęła:
— Wacławo! co ci jest? czegoś ty taka blada?
W téj chwili znowu chłód niewymowny ostudził mi wnętrze piersi. W objęciu matki sztywna się czułam i pół martwa, a z téj sztywności otrząść się nie miałam mocy. Uczyniłam niezmierne nad sobą wysilenie i, z prośbą składając ręce, cicho wymówiłam:
— Moja matko! odpisz panu Agenorowi, że ja żoną jego zostać nie chcę.
Ramię mojéj matki, które mi stan otaczało, opadło nagle, odstąpiła o parę kroków i wpatrzyła się we mnie przestraszonemi niemal oczyma.
— Dziecko! — wymówiła po chwili zniżonym od przykrego wzruszenia głosem, — to-żeś mi sama przecie mówiła, że go kochasz!
— Tak! kochałam go, ale teraz... załamałam ręce nagłym ruchem i zawołałam:
— Matko! lecz on mię nie kochał nigdy!..
Przykre wzruszenie zniknęło z twarzy mojéj matki, uśmiech znowu na jéj ustach zaigrał. Wzięła obie moje ręce i, patrząc na mnie łagodnie, rzekła:
— To dziecinne chimery, Wacławo! rozpieszczone z ciebie dziecko, a wyobraźnia twoja kapryśna jest i ognista. Zkąd ci znowu ta myśl, że pan Agenor cię nie kocha? Możeście się poróżnili chwilowo? Może powiedział ci cokolwiek, czegoś nie zrozumiała i wytłumaczyła sobie błędnie? To dzieciństwo, Wacławo! Najlepszy dowód, że on cię kocha, masz przecie w tém, że oświadcza się o twoję rękę.
Swobodnemu i lekceważącemu słowa moje uśmiechowi mojéj matki odpowiedziałam gorzkim uśmiechem ironii, który przemocą wdarł mi się na usta. Czułam, że powinnam była zebrać wszystkie me siły, aby zwalczyć złudzenie mojéj matki. Uczucie to wzmocniło mię nagle; słabość, jaką poczułam przed chwilą, zniknęła, i pewnym głosem zaczęłam mówić:
— Moja matko! Bóg dobry pozwala, aby człowiek, w najrańszéj przynajmniéj porze swego życia, zachował złudzenia cudowne, złożone w jego sercu może na pamiątkę lepszych światów, z których na ziemię tę zstąpił. Jam wczoraj jeszcze, dwie godziny nawet temu, złudzenia te miała, i myślałam, że ludzie noszą prawdę w sercach, a miłości kłamać nie umieją. Ale przed chwilą otworzyły się oczy na ciemności tego świata i wiem już teraz, wiem z pewnością, że bywają ludzie, którzy udają miłość dlatego, aby módz zdobyć bogactwo, a jednym z takich ludzi, moja matko, jest pan Agenor.
Fałdy na czole mojéj matki zagłębiły się bardzo, twarz jéj przybrała gniewny niemal, a bardziéj jeszcze niespokojny wyraz.
— Nie pojmuję, — odrzekła, — zkąd ci się wzięły te myśli...
— Ztąd, — przerwałam, — iż dowiedziałam się na pewno, że pan Agenor kocha nie mnie, lecz Rozalią.
Tu ku wielkiemu memu zdziwieniu twarz mojéj matki rozpogodziła się nagle. Zaśmiała się nawet żartobliwie, i znowu łagodnie, a zarazem poważnie zaczęła mówić:
— Widzę z tego wszystkiego, Waciu, że ktoś narobił plotek pomiędzy wami, ale ja ci całą tę rzecz wyjaśnię. Mówiono wprawdzie, i sama wiem o tém, że pan Agenor zajmował się kiedyś Rozalią, ale, moje dziecko, żadna z nas kobiet obiecywać sobie nie może, iż będzie piérwszą miłością mężczyzny, którego wybierze. Ty, jak mówiłam już nieraz, jeździsz dotąd na gwieździe wysoko nad ziemią i nazbyt idealizujesz życie i jego sprawy. A jednak, moja droga, powinnaś oswoić się z myślą, że są na świecie konieczności, smutne może, ale z któremi pogodzić się trzeba.
Jedną z takich jest pewność, że kobieta, wychodząc za mąż, nie może znaléźć serca swego męża w stanie pierwotnéj świeżości, i ani spodziewać się powinna, aby nie było w niém śladów swobodnego nieraz uprzedniego życia. Niemniéj jednak, serce to, poznawszy już nietrwałość i małą wartość uczuć minionych, tém silniéj i trwaléj przywiązać się do niéj może, a co mu zbędzie przez to na idealności i świeżości młodzieńczéj, to większą dojrzałością i stałością wynagrodzi. Pan Agenor wcześnie rozpoczął życie i był zawsze światowym człowiekiem, nie dziw więc, że miewał różne sympatye i mniéj lub więcéj ścisłe, serdeczne związki, z których jeden łączył go z Rozalią. Miłostka ta jednak i wiele innych może podobnych, o których nie wiemy, ale które zapewne być musiały, nie wyziębiły jego serca i dość mu było poznać cię, aby pokochać stale i gruntownie. Co było, to było, a teraz ty panujesz w jego sercu, ciebie on kocha i pragnie miéć za żonę, od ciebie więc tylko zależy...
Nie pozwoliłam jéj skończyć i przerwałam:
— Mylisz się, droga mamo, uczucie pana Agenora dla Rozalii nie było miłostką, ale miłością, i nie zatarło się wcale w jego sercu. Kocha on Rozalią teraz więcéj, niż kiedy, a ze mną ożenić się chce tylko dlatego, że jest zrujnowany i obawia się niedostatku...
W głosie moim, gdy to mówiłam, była taka pewność i, pomimo méj woli, taka w nim przebijała się boleść, że matka moja upadła na krzesło, przerażona niemal, i zawołała:
— Ależ na miłość Boga, Wacławo, zkąd w tobie ta pewność okropna? Kto ci takich rzeczy nagadał? O! — krzyknęła nagle, niosąc rękę do czoła, — wiem już: mówiono mi przed chwilą, że Rozalia była u ciebie. Ona w nim zakochana dotąd, wiem o tém, musiała go przed tobą okłamać! Ale nie wierz jéj, dziecko moje! ta żmija, obłudna i złośliwa, zazdrości ci i chce stanąć na drodze do szczęścia...
— Przeciwnie, matko, — odrzekłam, — ona stanęła mi na drodze do zguby. Nie łaj jéj; ona sama bardzo nieszczęśliwa, nie okłamała przede mną pana Agenora, ale dowiodła mi, że nie jestem i nie byłam nigdy przez niego kochaną...
Matka moja z silnym rumieńcem, który w czasie rozmowy téj wybił się na jéj policzki, pół-gniewnie, pół ze smutkiem odwróciła się ode mnie i rzekła:
— Widzę, Wacławo, że rozmowa z tą niedobrą dziewczyną nazbyt cię wzruszyła, abyś mogła w téj chwili mówić ze mną o rzeczy tak ważnéj. Idź i zajmij się dziś czém zechcesz, a jutro rano, gdy ci spokój nocy przywróci rozwagę i łagodność, jaką dotąd zawsze w tobie znajdowałam, wezwę cię i obszerniéj o tém pomówimy. Tymczasem ja odpowiedź moję panu Agenorowi odłożę także do jutra. Nazbyt cię kocham i sama nazbyt doświadczona byłam przez los, abym miała kiedykolwiek chęć krępowania twéj woli w tak stanowczym postępku, jakim jest zamążpójście; ale znowu ta sama miłość moja dla ciebie i świadomość życia i jego warunków nie pozwolą mi, abym zgodziła się na odrzucenie propozycyi, z pewnych powodów bardzo dla ciebie korzystnéj, dla przyczyn błahych i dobrze nieuzasadnionych...
Te słowa matki przeszyły mię większą boleścią, niż ta, jakiéj dotąd doświadczałam. Spostrzegłam, że raniłam jéj serce, zawodziłam tak miłe dla niéj nadzieje, unicestwiałam plany, osnute przez nią oddawna. Zapragnęłam usprawiedliwić się przed nią, wyprowadzić ją z błędu, zakończyć ten spór piérwszy pomiędzy nami, a tak dla nas obudwóch bolesny. Mimowolnym prawie ruchem wydobyłam z za stanika list pana Agenora i, podając go matce, rzekłam:
— Weź pismo to, moja matko, i przeczytaj je, a złudzenia twe względem tego człowieka pierzchną tak, jak moje pierzchnęły.
Ze zdziwieniem wzięła list, a spojrzawszy wprzódy na datę i podpis, czytać zaczęła. Patrzyłam na poruszenia jéj fizyognomii i widziałam, że stopniowo, im daléj po wierszach pisma posuwały się jéj oczy, twarz jéj bladła, fałdy na czole zagłębiały się i wargi drżéć zaczynały. Długo trzymała wzrok szklanno przykuty do jednéj litery, jaka stanowiła podpis, potém wypuściła z rąk papier i, padając na krzesło, wyszeptała bardzo blada:
— Nikczemny!
Zbliżyłam się i obie jéj ręce gorąco do ust poniosłam.
— Nie nazywaj go tak, matko moja — rzekłam — bo mnie za niego serce boli...
Spojrzała na mnie łzawym wzrokiem.
— Biedna! ty kochasz go jeszcze! ty walczysz z twém uczuciem dla niego!
Na te słowa czułam sama, że wyprostowałam się hardo.
— Kochałam go, matko — odrzekłam bez najlżejszego drżenia w głosie — ale teraz, gdym przeczytała to fatalne pismo, jakże-bym go kochać mogła? Nie! nie kocham go, ale może już serce moje tak utworzone, że nienawidziéć ani pogardzać nie zdoła... Lituję się nad nim, matko! mnie żal jego, wielki żal! on słaby... nieszczęśliwy...
Pociągnęła mię na swe piersi i gorącym ogarnęła uściskiem, a z po-za łez patrząc mi w twarz, mówiła:
— Nie dam cię jemu, śliczne dziecię moje; o, nie dam cię jemu! Tyś powinna być kochaną! na licu swém i w sercu masz takie bogactwo, że kto go nie oceni, posiąść go nie wart. Niech co chce stanie się, ja cię jemu nie oddam!
Po chwili zakryła twarz dłońmi, wzdrygnęła się i szepnęła:
— Ale cóż się stanie? mój Boże! co się stanie?
Nie pojmowałam tych zagadkowych słów mojéj matki i jéj niepojętych dla mnie obaw, ani nawet miałam siłę zapytać ją lub siebie samę o ich znaczenie.
Poczułam tylko ulgę na widok jéj miłości; piérwszy raz w ciągu całego przejścia, źródło łez otworzyło się w mém sercu i zwilżyło płonące moje oczy.
Płakałam na piersi matki długo, rzewnie, a gdy w godzinę potém znalazłam się samotna w alkowie mojéj sypialni, zebrałam w pamięci wszystkie to chwile wzruszeń, jakich doświadczyłam przy panu Agenorze, wszystkie chwile trwożnych a rozkosznych rojeń o wspólnéj z nim przyszłości, zgarnęłam pamięcią wszystkie te chwile i wraz z opadłemi liśćmi wspaniałego kwiatu mojéj dla niego miłości pogrzebałam je w głębi serca.
Obok skromnéj i cichéj mogiły, w któréj leżała pogrzebana eteryczna i w pół dziecięca sympatya moja dla Franusia, podniosła się druga, większa, smutniejsza. Bo gdy na tamtéj kwitł tylko smętny, ale spokojny kwiatek niezabudki, nad tą mglista i groźna unosiła się mara zwątpienia. Kołatała mi się ona po sercu i głowie, nad uchem krzycząc straszne pytanie: i w cóż mam wierzyć na świecie?

XXXVIII.

Nazajutrz wcześnie weszłam do pokoju matki i znalazłam ją zajętą pisaniem listu. Złożyła pismo, oddała je czekającemu u drzwi posłańcowi, a gdy odszedł, rzekła do mnie:
— Wysłałam do pana Agenora odmowną odpowiedź.
Gdy to mówiła, spostrzegłam, że była bledszą, niż zwykle, ale w twarzy jéj nie było żalu, owszem, malowało się w niéj silne postanowienie, kiedy niekiedy tylko mącone przebłyskiem niepokoju.
— Teraz — mówiła daléj — pojedziemy do Rodowa, aby uwiadomić babkę Hortensyą o tém, co zaszło. Będziemy musiały stoczyć z nią walkę, tém przykrzejszą, że nie mamy prawa pokazać jéj listu, będącego jedynym dotykalnym dowodem, iż postępowanie nasze słuszném jest, a nawet konieczném. Listu tego nikt, prócz nas dwóch, widziéć nie powinien; schowaj go pilnie u siebie i przy piérwszém widzeniu się oddaj do rąk Rozalii. Szalona to dziewczyna, ale z szaleństwa jéj korzystać nie mamy prawa. Babka Hortensya będzie zdumiona i rozgniewana, i daj Boże, aby to zajście przykrych skutków nie wywarło na twoję i moję exystencyę...
Po południu jechałyśmy do Rodowa. Obie z matką byłyśmy blade i zamyślone, ale spokojne. Ją wspierała widocznie miłość macierzyńska, bo tkliwiéj jeszcze, niż zwykle, patrzyła na mnie; ja z zadumą wpatrywałam się w mogiłę świeżo usypaną w mém sercu i myślałam, że pogrzebałam w niéj nie miłość prawdziwą, ale marzenia, poryw wyobraźni, co, omamiona młodemi pragnieniami, upojona światowym wirem, nie potrafiła odróżnić prawdy od zwodnego połysku i, zamiast człowieka, który istniał w rzeczywistości, kazała mi ukochać stworzoną i do ideału podniesioną przez siebie marę.
Babki moje obie, jak zwykle, siedziały w bawialnéj swego domu szufladzie, zatrudnione wyrabianiem frywolitek i kwadratów. Od progu już spostrzegłam, że babka Hortensya utkwiła we mnie oczy, ciekawe i przenikliwe. Powitała nas z największą uprzejmością, do jakiéj była zdolną, a w kilka chwil potém zwróciła się do mojéj matki ze słowami:
— Zapewne, Matyldo, przyjechałaś, aby mi oznajmić, że córka twoja została już narzeczoną pana Agenora? Spodziewam się, że i on sam wkrótce tu przybędzie...
Bladość mojéj matki zwiększyła się, fałdy leżały na jéj czole głębokie i smutne. Spokojnie jednak odrzekła:
— Kochana ciociu, plany, które dla przyszłości Wacławy raczyłaś układać, a które i ja potwierdzałam z całego serca, nie mogą być spełnione. Uznałam, że Wacława nie może i nie powinna zostać żoną pana Agenora, i przed kilku godzinami posłałam już odpowiedź, w któréj odmawiam ręki mojéj córki.
Z palców babki Hortensyi wypadł kłębuszek bawełny, ręce jéj opadły na kolana, a oczy utkwiły w twarzy mojéj matki z wielkiém zdumieniem.
— Co powiedziałaś, Matyldo? Zdaje mi się, że nie zrozumiałam cię dobrze? — ozwała się twardym głosem.
— Powiedziałam — zawsze spokojnie odrzekła moja matka — że odmówiłyśmy panu Agenorowi i że Wacława żoną jego nie będzie. — Brwi babki Hortensyi zsunęły się, a na policzki jéj bladawy wystąpił rumieniec.
— Czyliż dostąpię zaszczytu dowiedzenia się o powodach tego nierozsądnego postępku? — wymówiła, pałając gniewem i oczy posuwając z twarzy mojéj matki na moję.
— Zanadto szanuję cię i kocham, droga ciociu — zaczęła moja matka — zanadto cenię życzliwość twą, którą chciałaś okazywać mnie i mojéj córce, abym, sprzeciwiając się twéj woli, nie wyjaśniła ci powodów, dla których czynić to jestem zmuszoną. Odmówiłam panu Agenorowi ręki Wacławy, dlatego, że przekonałam się, iż nie tylko on jéj nie kocha, ale że do żenienia się z nią zachęcało go jedynie pieniężne wyrachowanie, że małżeństwo to uważał sobie za nieszczęście, do którego przyjęcia zmuszała go majątkowa ruina, nieszczęście tém dotkliwsze dla niego, iż najżywiéj jest zajętym inną kobietą.
Babka wzruszyła pogardliwie ramionami i uśmiechnęła się szydersko.
— Mój Boże! — odrzekła — a czy nie można wiedziéć, kto jest ta kobieta, to widmo waszéj rozmarzonéj wyobraźni?
— Rozalia — powoli wyrzekła moja matka.
— Ha, ha, ha! — z przykrą ironią zaśmiała się babka — jakżeż stare opowiadacie mi dzieje! toć to wieki średnie. Matyldo, snać bardzo mało interesują cię sprawy twojéj familii, jeżeli nie wiesz o tém, że głupia ta miłostka pana Agenora z Rozalią oddawna należy do niepowrotnéj przeszłości.
— W istocie — przerwała moja matka — sama sądziłam, że była to tylko miłostka, która już minęła, i dlatego nie widziałam w niéj żadnéj groźby dla przyszłości Wacławy, jeśli-by wyszła ona za pana Agenora. Ale teraz wiem z pewnością, że jest inaczéj, i że pan Agenor uczynił z sumieniem swém kompromis, skazujący Wacławę na zostanie żoną człowieka, kochającego inną kobietę, i bynajmniéj nie zdecydowanego na zwyciężenie, lub choćby próbę zwyciężenia téj miłości...
Im dłużéj mówiła moja matka, tém różowszy rumieniec okrywał policzki babki Hortensyi i z większą szybkością ściskały się i rozwierały wązkie jéj usta.
— I któż to — ozwała się w końcu przeszywającym tonem — i któż to paniom udzielił tych przyjemnych i pożytecznych wiadomości? Czy można to wiedziéć?
— Na to, o czém mówiłam, mamy niezbite i dotykalne dowody; ale wybacz, droga ciociu, pewne względy nie pozwalają mi wyjawić przed tobą, kto nam ich udzielił.
— To może przynajmniéj dowody te okazać mi raczysz?
— Nie, ciociu, i tego uczynić nie mam prawa.
Babka Hortensya powstała z miejsca, wyprostowana i sztywna.
— Matyldo! — zaczęła twardym i suchym głosem — nigdy nikt z familii tak często, jak ty, nie sprzeciwiał się mojéj woli. Wyszłaś za mąż pomimo oporu, jaki małżeństwu temu stawiałam, przez co zrobiłaś mezalians, przynoszący wstyd rodzinie. Przyszłaś do rozumu i rozstałaś się z mężem, byłam zadowolona z ciebie i chciałam, abyś rozwiodła się i została żoną księcia X., który się starał o twą rękę. Dla niepojętego mi dotąd kaprysu, odmówiłaś księciu i powstrzymałaś rozpoczęte już kroki rozwodowe. Pamiętasz, że wyraziłam ci wówczas moje żywe niezadowolenie, a ty, zamiast starać się naprawić swój błąd innym jakim stosownym maryażem, do którego tyle nastręczało ci się partyi, o mało nie wróciłaś do męża, aby dzielić z nim znowu sławę bakałarza i chleb wyrobnika...
— Bodaj bym to była uczyniła! — drżącemi usty szepnęła moja matka. Babka przeszyła ją nawskróś gniewnemi oczyma.
— Tak — ciągnęła — znam dobrze twoję przewróconą głowę i fantastyczne porywy, któremi się rządzisz. Ale, dzięki Bogu, ja stałam przy tobie na straży i nie pozwoliłam, abyś raz jeszcze pociągnęła wspólne nasze imię w tę zgraję plebejuszów, pomiędzy którą podobało ci się wybrać sobie męża, i abyś powróciła do człowieka, co grubijaństwem odpłacił ci zaszczyt, jakim go obdarzyłaś, zostając jego żoną.
Matka moja żywo się poruszyła i rumieńce trysnęły na jéj twarz bladą.
— Moja ciociu! — zawołała, czyniąc wyraźne wysilenie dla zachowania spokoju — albożem ci mówiła kiedy, że ojciec Wacławy nieprzyzwoicie obchodził się ze mną? Nie, nie mówiłam tego, bobym kłamała, a wiesz sama o ile niezdolna jestem do kłamstwa. Poróżnienie nasze wynikło z różnicy przyzwyczajeń i zamiłowań naszych, i kto wié, moja ciociu, może po stronie była prawda...
Babka uczyniła ręką gest wzgardliwy.
— Zostawmy na stronie tę przykrą przeszłość twoję — wyrzekła oschle — co się stało, to się nie odstanie, ale ja, która przez wiek i majątek, jestem głową familii i stoję na straży jéj rodowego honoru, chcę aby Wacława małżeństwem swém wynagrodziła smutne, małżeństwo przez jéj matkę zawarte. Dlatego oddawna zwróciłam uwagę na pana Agenora, bo, z wyjątkiem tego dziwaka, hrabiego Witolda, posiada on najznakomitsze imię w prowincyi i najzaszczytniejsze familijne koligacye. Co zaś do jego majątkowéj ruiny, o tę proszę się nie troszczyć, bo podjęłam się wynagrodzić ją wydźwignieniem z toni twego funduszu, Matyldo, i obdarzeniem Wacławy bogatém wianem. Co przyrzekłam, tego dotrzymam, ale wola moja jest niezłomną. Chcę, aby Wacława została żoną człowieka, którego jéj na męża przeznaczam i, naprawiając niedorzeczność przez was popełnioną, natychmiast napiszę do pana Agenora, aby przybywał do Rodowa powitać swoję narzeczoną, któréj ręką ja rozporządzam sama.
Tu uczyniła poruszenie, jakby odejść chciała, lecz moja matka podniosła się zwolna, spokojna, ale wyprostowana i poważna, zastąpiła jéj drogę.
— Nie uczynisz tego, moja ciociu — wyrzekła stanowczo — bo, lubo szanuję znaczenie twe w familii i wysoko cenię twoje dla Wacławy względy, nie mogę, nie mam prawa zrzec się opieki nad moją córką i oddać jéj człowiekowi, o którego nieuczciwości i obojętności dla niéj zupełnie jestem przekonana. — Brwi babki zsunęły się groźnie i po bladawo zrumienionych jéj policzkach przebiegło parę drgnień nerwowych. Podniosła w górę biały swój palec i wyrzekła suchym, ale przenikającym głosem:
— Matyldo, strzeż się!
Głowa mojéj matki opadła na piersi, westchnienie ciężkie, choć stłumione, pierś jéj podniosło. Babka wyciągnęła ku niéj wskazujący swój palec i dodała:
— Pomyśl, co stanie się z tobą i z tém zuchwałém twojém dzieckiem, jeżeli ja cofnę od was moję rękę.
Bladość mojéj matki zwiększyła się, stała nieporuszona i milczała. Ja, z sercem zamierającém w piersi patrzyłam na nią, a na widok boleści i przygnębienia, które coraz wydatniéj twarz jéj pokrywało, poczułam pragnienie wyjścia z biernéj mojéj roli i odpowiedzenia babce, że uczynię wszystko, czego ode mnie żąda, że biedną przyszłość moję oddam w jéj ręce, byle tylko nie dręczyła matki mojéj, byle uczyniła to, co jéj spokój przywrócić może. Myśl ta zabłysnęła w méj głowie, jak paląca straszna błyskawica; powstałam i zbliżyłam się do babki, ale usta moje otworzyć się nie chciały. Czułam na piersi schowany za stanikiem list pana Agenora, a uczucie to zatrzymywało mi głos w gardle. Powiedziéć, że zgadzam się na zostanie żoną człowieka, który nie miał w sercu prawdy ni miłości dla mnie, który po istnieniach ludzkich deptał, jak nieroztropne dziecię po kwiatach, złamać do reszty życie téj biednéj, téj szalonéj Rozalii, nad którą litowałam się, ale któréj nienawidziéć nie mogłam i nie powinnam była... powiedziéć to wszystko i jedném słowem zniszczyć cały urok życia i wszystkie cudowne sny młodości oddać wichrowi rozpaczy, ach! nie mogłam... nie mogłam...
Otwierałam usta, ale żadne z nich nie wychodziło słowo i patrzyłam na babkę z milczącém błaganiem. Tymczasem matka moja stała nieporuszona, ręką o stół oparta, w bolesnéj zatopiona myśli. Babka Ludgarda, wzruszona, ze łzami w oczach, patrzyła na siostrę swoję, która, wyprostowana, sztywna, z uśmiechem zimnego tryumfu na wązkich wargach, przenikliwe piwne swe oczy przesuwała zwolna po bladych i niemych naszych twarzach. I nie wiem, jak długo trwała ta chwila ciężkiego milczenia; zdawało mi się tylko, że mroczny salon ciemniejszym był jeszcze, niż zwykle, i machinalnie słuchałam, jak ciszę głęboką przerywało monotonne tentno ściennego zegara.
Nagle do tentna tego inny, przychodzący z zewnątrz domu, przyłączył się odgłos. Było to jakby zbliżające się, stłumione murawą dziedzińca, stąpanie konia. Stawało się ono coraz bliższém i bliższém za oknem mignął szybko cień wysoki, potém w przyległéj sali dały się słyszéć pośpieszne kobiece kroki, i w drzwiach ukazała się Rozalia, w czarną ubrana amazonkę. Była zupełnie inną, niż dnia poprzedniego. Zamiast rumieńca wzburzenia, miała na twarzy bladość boleści, zamiast zuchwałego gniewu, pokorę i błaganie. Spodziewała się widać znaléźć nas wszystkie zebrane, bo nie wydawała się zdziwioną. Zatrzymała się chwilę we drzwiach i rękę o drzwi oparła, jakby siły ją opuszczały. Babka Hortensya utkwiła w niéj spojrzenie.
— W samę porę przybywasz, Rozalio — wymówiła dość głośno, aby mowa jéj posłyszaną być mogła przez stojącą zdala od nas przybyłą — mówiłyśmy właśnie o tobie i potrzebną jesteś dla rozwiązania pewnéj zagadki, któréj nikt tu rozwiązać mi nie raczy. Zbliż się!
Rozalia postąpiła naprzód i powolnym, ale pewnym krokiem przebyła całą długość salonu. Potém milczącém skłonieniem głowy powitała wszystkich, i stanęła przed babką Hortensyą ze spuszczonym wzrokiem. Spostrzegłam, że oczy jéj, pałające zwykle, teraz były bez blasku, a powieki miała nabrzmiałe i zaczerwienione. Babka patrzyła na nią przez chwilę w milczeniu i ze zsuniętemi brwiami, potém wyrzekła twardo i surowo:
— Pragnę, abyś mi powiedziéć raczyła, czy długo jeszcze zamiarem twoim będzie mącić sprawy familii i sprzeciwiać się moim rozporządzeniom i chęciom? Czy długo jeszcze popełniać będziesz szaleństwa swoje i mieszać głupie pomysły twéj romansowéj głowy do poważnych spraw familijnych? Powiedz mi zaraz, co nagadałaś Wacławie i jéj matce o człowieku, który był dość nierozważnym, aby kiedyś zawiązać stosunek z taką złośliwą i lekkomyślną, jak ty, dziewczyną? Wiem dobrze, choć mi o tém nie powiedziano, że to twoja robota. Powtórz-że przede mną te baśnie, wylęgłe w twéj rozbujałéj wyobraźni... Czegóż milczysz? No, podnieś-że oczy... zobaczymy, czy będziesz miała odwagę przede mną te baśnie powtórzyć!...
Rozalia podniosła oczy, odetchnęła głęboko i wymówiła zwolna:
— Tak, babciu, tę odwagę... będę miała...
Głos jéj stłumiony i głęboki zdawał się z ciężkością wychodzić ze zmęczonéj piersi. Umilkła na chwilę i potoczyła zamglonym wzrokiem po wszystkich twarzach, potém zwróciła się znowu do babki Hortensyi i mówiła daléj:
— Wiedziałam dobrze, iż dziś znajdę tu Wacławę i przyjechałam umyślnie dlatego, aby w jéj obecności powtórzyć przed tobą babciu, to wszystko, co wczoraj przed nią mówiłam...
Babka zaśmiała się wzgardliwie i wzruszyła ramionami.
— Jeśli dlatego tylko przybyłaś — rzekła — aby powtarzać te romantyczne androny, o których słyszałam już niegdyś od ciebie, mogła-byś oszczędzić sobie fatygi i siedziéć w domu... Bo co do mnie, rozkazuję ci, przeciwnie, odwołać niegodną potwarz, jaką rzuciłaś na człowieka, który będzie mężem Wacławy...
Rozalia wyprostowała się, słaby rumieniec przebił się z za bladości pokrywającéj jéj policzki.
— Potwarzy nie rzucałam na nikogo — wymówiła zwolna, dobitnie. — To, co powiedziałam Wacławie, jest prawdą, i przybyłam tu, aby ją o téj prawdzie raz jeszcze uwiadomić, w innéj wszakże intencyi, niż to uczyniłam wczoraj. Wczoraj byłam wzburzona cała, obłąkana rozpaczą... szukałam tylko sposobu pomszczenia się nad Wacławą i wlania w jéj serce niczém nieodegnanéj goryczy... przez noc upłynioną, rozpacz moja roztopiła się w łzy... płakałam oddawna poraz piérwszy i dziś jestem lepsza... dziś mam na myśli ratować Wacławę, a jeśli można i siebie... dziś przybyłam do ciebie, babciu, znowu z ostatniém błaganiem...
Głos jéj zadrżał, ręce złożyła jak do modlitwy i oczy zaszłe łzami utkwiła w twarzy babki.
— Babciu — mówiła daléj głosem przerywanym — zważ, co chcesz uczynić! Trzy istnienia złamiesz, trzy serca na proch zmiażdżysz! On mię kocha! jak to słońce świeci na niebie, tak to jest prawdą... dlaczego, kochając mię, nie chce mię wziąć za żonę? O, babciu! ty wiész o tém! Może kto zadziwi się, że, pomimo to, nie gardzę nim, że duma kobieca nie zabiła we mnie uczucia dla niego! O, mój Boże! alboż wiem sama, dlaczego tak jest? Niech Bóg i ludzie sądzą go, ja nie usprawiedliwiam nic, o nic nie obwiniam... ja kocham tego, komu w dzieciństwie jeszcze prawie oddałam moje serce, czyją wobec Boga i sumienia żoną jestem i nikogo więcéj nie kochałam na świecie, i jeśli on nie zostanie moim mężem, ani do niego, ani do nikogo należéć nie będę nigdy...
Załamała ręce i krzyknęła z wysileniem.
— Zbłądziłam! tak! wiem o tém! jestem nędzną obłudną i złą istotą! Burze, co wrzały wciąż we mnie, zamknęłam pod maską pozornego spokoju... nie lubiłam ludzi i język mój zamieniłam w żądło kolące! Wyznaję winy moje, wyznała-bym je w obliczu całéj zebranéj ludzkości, gdyby ona tu stała przede mną, ale pokutowałam... pokutuję... przeniosłam straszne męki... czułam w saméj sobie powolne konanie wszystkiego, co było we mnie dobre... usychanie i opadanie wszystkich świeżych kwiatów młodości... umierałam razem z niemi, a po każdéj takiéj śmierci, budziłam się coraz gorsza... Ale zważcie, proszę, czy wszystko na moje barki złożyć należy? Czy ja sama uczyniłam siebie taką, jaką jestem?
— A któż cię taką uczynił? szalona istoto! — wzgardliwie zapytała babka Hortensya.
— Kto? — rzekła Rozalia i po chwili dodała ciszéj: — Ty, babciu!
Babka zbladła bardzo i uczyniła ręką gest nakazujący milczenie, ale Rozalia nie zwróciła na to uwagi i mówiła daléj głosem, którego uniesienie łagodzone było niezmierną żałością:
— Wszak ty to, babciu, byłaś mi od dzieciństwa mistrzynią i kierownicą, bo matka moja ślepym zawsze twéj woli była narzędziem... Ty mi naprzód przestrogami swemi wlałaś obłudę w serce, bo kazałaś milczéć, gdy mówić chciałam, okazywać się dzieckiem, gdym czuła się już kobietą... myśl każdą, każde uderzenie serca, miarkować i stosować do praw ścisłego konwenansu... Ty wychowaniu memu nadałaś kierunek błędny, okryłaś mię pozorami blasku, a nie dałaś treści duchowéj, co jest dla życia opoką... nauczyłaś grać na fortepianie i mówić obcemi językami, a nie dałaś pojęcia o pracy, która-by od próżnych marzeń ognistą mą ustrzegła głowę... Marzyłam więc i wymarzyłam miłość... znalazłam jéj urzeczywistnienie i do niéj przykułam życie... a kiedy potém błagałam cię, abyś garścią złota okupiła błąd mój, uświęciła go zezwoleniem świata i ołtarza, odtrąciłaś mię, odepchnęłaś, powiedziałaś, że człowieka, którego kocham, wszechmocna twoja ręka przeznacza dla innéj twéj wnuczki, któréj ojca gminne nazwisko on miał swém arystokratyczném osłonić imieniem... Boże mój! jakaż straszna była to chwila, w któréj od ciebie wtedy odeszłam... Babciu, tyś wtedy zgubiła duszę moję!... Tyś i sama nie wiedziała, co uczyniłaś. Myślałaś, że jestem dzieckiem z niedowarzoną głową, albo jedną z tych zimnych lalek, co zwą się w świecie dobrze wychowanemi pannami... A ja byłam kobietą... grzeszną, ale silną i uporczywą w upadku i w grzechu... Wraz z miłością upadek mój legł mi na sercu kamieniem ciężkim i serce całe w kamień mi przemienił... w kamień, płonący jak zarzewie, a niewygasły, i oto masz mię babko moja przed sobą taką, jaką mię uczyniłaś, a jednak Anioł Stróż mojéj młodości nie zupełnie jeszcze uleciał ode mnie, i szepce mi jeszcze, gdzieś na samém dnie mojéj duszy, że mogę być inną, mogę pochwycić na nowo światło utracone, cnotą błąd zmazać... byleby tylko daném mi było to, bez czego być mi inną nie sposób...
Podniosła obie dłonie do twarzy i załkała głośno, potém przystąpiła bliżéj jeszcze do babki i znowu ręce do błagania złożyła:
— Babciu! — zawołała — przebacz! nie chciałam ci czynić wyrzutów! Wytoczyły się one z ust moich, jak lawa z krateru wulkanu, który chyba ręka Boga powstrzymać może! Przebacz mi! Nie chciałam cię obrazić! jam dziś lepsza, niż byłam dawniéj! Przyszłam do ciebie z ostatnią prośbą, z ostatnią nadzieją! Nie oddawaj mu Wacławy, on ją nieszczęśliwą uczyni! Oddaj mu mnie, a daj nam tyle tylko, aby on nie miał nędzy, któréj się obawia. Ja podejmuję się podnieść i wzmocnić jego ducha, będę go tak kochała, będę dla niego tak dobrą, łagodną, poświęconą, że bez bogactwa będzie się czuł szczęśliwym... Nauczę go pracować..., oboje pracować będziemy..., daj mi teraz tyle tylko, aby stłumić w nim nędzy obawy... Babciu! będziesz sama szczęśliwa swém dziełem... Wacława wyjdzie za mąż... ona tak młoda, taka piękna..., ożeni się z nią inny jaki z brzmiącém nazwiskiem..., a jego mnie oddaj!
Mówiąc to wszystko bezładnie, z wybuchami łez i prośby naprzemian, Rozalia upadła przed babką na klęczki i drżącemi ramionami objęła jéj kolana.
Babka Hortensya zdawała się być w posąg zmienioną. Na bladéj twarzy jéj nie było ni litości, ni gniewu, głowa tylko po raz piérwszy, odkąd ją znałam, opadła na piersi, powieki zasłoniły surowe źrenice, a na czole śród zmarszczek licznych występowały zwolna nowe bruzdy, niby nowych rodzących się w głowie myśli zwiastuny. Nie odtrącała klęczącéj przed nią łkającéj Rozalii i kilkanaście sekund stała niema i nieporuszona, jak wyrocznia, trzymająca w swéj władzy losy ukorzonych przed nią śmiertelnych.
Po chwili opuściła swą białą, chudą rękę na ramię Rozali i wyrzekła:
— Wstań!
Głos jéj mniéj twardo brzmiał, niż wprzódy. Może ten dźwięk złagodzony wywołał słaby błysk nadziei na twarzy Rozalii... porwała się z klęczek i ze złożonemi ciągle na piersi rękoma stanęła przed babką.
— Zkąd ci ta pewność niezłomna, że on nie kocha Wacławy? — zabrzmiało po chwili pytanie babki Hortensyi.
— Alboż cię, babciu, nie przekonał o tém list, który wczoraj Wacławie oddałam? — spytała Rozalia.
— Żadnego nie czytałam listu — odrzekła babka.
Rozalia wpatrzyła się we mnie zdziwionemi oczyma.
— Jakto? — zawołała, — nie pokazałaś babce listu tego.
— Nie pokazałam go nikomu, prócz matki mojéj, bo ona i ja, to jedno, — odrzekłam.
— Cożeś z nim uczyniła?
— Postanowiłam nosić go przy sobie, aby wypadkiem nawet nie dostał się w obce ręce, a przy piérwszéj sposobności oddać ci go, Rozalio.
Patrzyła na mnie długo, długo, czarne jéj źrenice łagodném poczęły zachodzić rozrzewnieniem, wyciągnęła do mnie rękę i wyrzekła:
— Wacławo! oddaj mi list ten.
Dostałam papier z za stanika, a Rozalia podała go babce.
Milczałyśmy wszystkie, powstrzymując oddech: babka Hortensya usiadła na fotelu i list pana Agenora czytała.
Wątpię, czy ktokolwiek z nas zdołał wtedy jaką dobrą lub złą wróżbę z jéj postawy i twarzy wyczytać. Siedziała sztywna, prosta, z listem podniesionym do oczu tak, że mogłyśmy widziéć tylko jéj profil blady i nieruchomy, jak sylwetka z marmuru. Kiedy niekiedy tylko w ciągu czytania po nieruchomości téj przebiegał rumieniec bladawy, a wtedy nowa bruzda wypływała na pomarszczone czoło.
Skończyła, ręce trzymające list zaplotła na kolanach i milczała. Powieki jéj znowu w dół się spuściły, a wązkie wargi poruszały się zwolna, rozwierając się i ściskając naprzemian. Podniosła potém wzrok, utkwiła go w Rozalii i wydało nam się jakoby szepnęła: nieszczęśliwa!.. Wydawało nam się tylko, że to wyrzekła, ale nie byłyśmy tego pewne, bo szept jéj był tak cichy, że żadnego prawie nie wydał dźwięku. Potém podniosła się zwolna, podeszła do okna i odwróciła się do nas plecami.
Patrzyłam na nią z sercem trwożnie bijącém, i widziałam, jak z za okna przeciskał się blady promień jesiennego słońca, zaigrał po jéj koronkowym czepcu i jak parę ptasząt przyleciało z ogrodu i zatrzepotało koło szyb skrzydełkami tuż przed jéj wzrokiem. I pytałam niespokojną myślą, czy promień ten nie przyniósł z nieba méj babce natchnienia dobrego, i czy widok ptasząt, kochających się, a swobodnych, nie tchnął w jéj serce litości dla istot, nad któremi ciężyć chciała żelazną ręką swéj despotycznéj woli?
Zwróciła się, podeszła do nas, i zmienionym trochę głosem mówić zaczęła:
— Każdy człowiek ma w sobie dwie władze, które kierują i rządzą jego postępowaniem: jedną z nich uczucia, drugą zasady. Są tacy, którzy bezwarunkowo poddają się piérwszéj i uginają się pod każdém wrażeniem, jak wiotka trzcina; ja do takich nie należę. Jestem kobietą zasad, i stawiam je wyżéj nad wszelkie uczucia. Jakie zaś są te zasady, którym podlegać winno wszystko we mnie i koło mnie, zapewne wiecie, ale gdy teraz chwila po temu, wypowiem je wam raz jeszcze. Słuchajcie mię uważnie.
Ton jéj głosu był znacznie łagodniejszym, niż zwykle, i mimowoli jéj zapewne dźwięczały w nim te uczucia, które przeciwstawiła zasadom. Kto wié, może tryumf odniosą?
Słuchałyśmy z natężeniem, babka mówiła daléj:
— Rodzinne imię nasze od kilku wieków zdobyło sobie miejsce zaszczytne na kartach dziejów krajowych. Dziadowie i pradziadowie nasi byli panami, potęgą i bogactwem dorównywającymi nawet królom; babki i prababki chodziły w złotogłowiach i dumne a czyste jak łza, na wzór Westalek o hardéj cnocie, strzegły domowego ogniska. Nigdy żadna plama nie postała na czci rodu naszego, nigdy nie dotknęło go ubóztwo: jak dyament czystéj wody, jaśniał on nieskazitelnie przez wiele pokoleń, i nie zaćmił się ani razu przymieszką choćby jednéj kropli krwi mniéj szlachetnéj.
Ostatnim męzkim potomkiem rodu tego był mój ojciec.
Cnotą i dumą dorównywał on wielkim przodkom swoim, ale bogactwo rodowe rozwiało się śród burz, jakie za żywota jego wstrząsały światem. Gdy umierał, przy łożu jego śmiertelném stanęły trzy córki. Jam z nich była najstarszą. Konającemi usty opowiedział mi raz jeszcze historyą naszego pochodzenia i rozkazał, abym stanęła na straży sióstr młodszych, i poświęciła wszystko dla przywrócenia żeńskim chociaż potomkom jego dawnéj rodowéj świetności. Pojmowałam go i przejęłam się jego myślą. Wyrzuciłam z serca i głowy wszelkie romansowe mrzonki o osobistych uczuciach i sympatyach, a zostałam żoną człowieka, którego bogactwo dawało mi możność spełnienia posłannictwa, złożonego na mnie przez ojca. Stałam się opiekunką sióstr moich.
Jedna z nich, matka Matyldy, poszła wskazaną przeze mnie drogą. Bardzo młodo poślubiła małżonka w późnym wieku, ale bogatego i o świetném imieniu; druga, Ludgarda, nie mogła rozstać się ze zbyt przesadzoném wyobrażeniem o miłości i szczęściu, odrzuciła tego, kogo ja przedstawiałam jéj na małżonka i nigdy za mąż nie poszła, bo wolałam, aby całe życie pozostała przy mnie i nosiła miano staréj panny, niżli-by zniżyła się do małżeństwa, niezgodnego z honorem familii. Owdowiałam wcześnie i odziedziczyłam zapisany mi przez męża majątek. Młoda jeszcze, wyrzekłam się myśli ponowienia małżeńskich ślubów, odrzuciłam od siebie światowe uciechy, w których strwonić-bym mogła posiadane mienie, w wieku, w którym inne kobiety oddają się najżywiéj upojeniu uczuć i szałowi zabaw, włożyłam czarną suknią i czepiec wdowieński, a z majątkiem posiadanym i zdobytą przezeń władzą, stanęłam na straży interesów familii. Opiekę mą i wpływy rozciągnęłam na dalsze nawet rodu gałęzie. Podnosiłam tych, którzy upadali na funduszu, wychowywałam sieroty, w których wspólna nam krew płynęła, żadne małżeństwo nie dokonało się bez mojéj wiedzy, żaden młodzieniec nie wyszedł w świat bez moich wskazówek, nikt nie obrał sobie drogi, którą miał postępować bez mego zezwolenia.
Wpływ ten przemożny nad całą familią moją zdobyłam wielkim majątkiem i nieugiętą w postanowieniach wolą, i jedna tylko znalazła się osoba, która nie potrzebowała czerpać z mego funduszu i sprzeciwiła się méj woli. Była nią Matylda. Matka jéj umarła młodo z suchot, wraz za nią poszedł do grobu podeszły w wieku małżonek.
Matylda, mając lat siedmnaście, była bogatą władczynią rodzicielskiego majątku, rozkochała się dziwnym trafem w zabłąkanym śród nas człowieku z innego świata, i nie zważając na mój opór, została jego żoną. Kilka lat widziéć jéj nie chciałam, ale potém, jedynym może w życiu mojém wypadkiem, uczucie przemogło zasadę: przebaczyłam córce wcześnie zmarłéj siostry mojéj. Przebaczyłam, ale postanowiłam, że dziecko jéj pójdzie taką drogą, jaką ja mu wskażę. Wacława miała zaledwie lat dziesięć, gdy już w milczeniu szukałam dla niéj męża. Nie szło mi w wyborze o jego majątek, ale o imię, które-by zmazało gminne, wplątane w ród nasz nazwisko. Córka powinna była wynagrodzić złe, które rodzinie wyrządziła jéj matka. Znalazłam człowieka, jakiego pragnęłam, i przeznaczyłam go na męża Wacławie. W małżeństwie tém widziałam dwojaką korzyść. Nietylko zmazywałam przez nie smutną pamięć związków Matyldy, ale jeszcze z ruiny majątkowéj dźwigałam inny, niemniéj świetny, a wielorako z naszym skoligacony ród pana Agenora. Drugi ten wzgląd niemałą w umyśle moim grał rolę, bo w dzisiejszych czasach szalonych przewrotów społecznych i zbrodniczych o jakiéjś mniemanéj równości pojęć, stare i wielkie rody powinny stanowić braterstwo, którego każdy członek gotów-by był zawsze drugiemu podać dłoń, do podźwignienia gotową. Urządziłam wszystko w ten sposób, aby małżeństwo to jak najłatwiéj przyjść mogło do skutku, i oto dziś jestem u kresu moich pragnień i starań. Wszystko, co powiedziałyście mi przed chwilą, mogło mi dać nieco do myślenia, ale zachwiać mojém postanowieniem nie mogło. Rozalia jest nieszczęśliwą dziewczyną, lecz jeśli będzie rozumną i uległą, zaopatrzę jéj przyszłość, jak będę mogła najlepiéj; Wacława ucierpi może trochę, lecz jestem pewna, że gdy dojrzeje, przejmie się temi samemi zasadami, jakie mną rządzą, i cieszyć się będzie posiadaniem męża, który z piękném nazwiskiem łączy wszystkie przymioty światowego i dobrze urodzonego człowieka. Zresztą tam, gdzie idzie o interes familii, jednostka z wymaganiami swemi ustąpić powinna. Przed wielkością zasady niknie także czułostkowa mrzonka, jak owa miłość Rozalii i pana Agenora, w którą zresztą, mimo wszystkiego, mało wierzę. Tak tedy, ostatecznie i stanowczo wam wypowiadam, że postanowienie moje nie uległo żadnym zmianom; że życzę sobie, aby Wacława została żoną pana Agenora W., a Rozalia przyjęła także z mojéj ręki męża, którego jéj przeznaczyć zechcę. Mam nadzieję, że teraz, gdy uczyniłam aż tyle ustępstwa, aby tłómaczyć się przed wami z pobudek mego postępowania, zechcecie, bez dalszych już próżnych frazesów i scen melodramatycznych, zastosować się do méj woli.
Umilkła. W ciągu mówienia głos jéj, z razu spokojny i złagodzony, nabierał stopniowo coraz twardszych dźwięków, a przy końcu brzmiał surowym i zimniejszym, niż kiedy, despotyzmem.
Gdy skończyła, stałyśmy wszystkie przed nią, jak skamieniałe. Rozalia tylko upadła po chwili na kanapę, sił pozbawiona prawie.
I znowu była chwila ciężkiego milczenia. Mroczny salon teraz już strasznie wydawał mi się ciemnym, a śród ciszy posępnie dźwięczał metaliczny tentent zegara.
Matka moja piérwsza podniosła twarz, po któréj dwie grube łzy spływały.
— Ciotko, — wyrzekła zniżonym głosem, — smutne mową swoją wywołałaś we mnie wspomnienia. Mówiłaś o siostrze swéj, która była matką moją. Czy pamiętasz dobrze jéj dnie ostatnie? Ja je pamiętam, lubo dziecięcemi patrzyłam na nie oczyma. W mrocznym pokoju leżała blada, piękna, z rozpuszczonym czarnym warkoczem; lekarze odchodzili od niéj ze spuszczonemi złowróżbnie głowami, a ja siedziałam u stóp jéj, ukryta w fałdach jéj białéj sukni, przez nikogo nie dostrzegana.
Przyszłaś do niéj, ciotko, a ona ci rzekła: „Hortensjo! nigdy nie byłam szczęśliwa! Poświęciłaś mię zasadom twoim; umieram z tęsknoty za tém, coś mi wydarła!“ Przypomnij sobie ciotko tę chwilę! ja ją pamiętam, a i ty pamiętać ją musisz, boć zapłakała wtedy, a łza, to tak rzadki gość w twém oku, że pamiętną ci musiała zostać na zawsze. Sądzę, że gdy przebaczyłaś mi potém to, co występkiem moim być mienisz, czyniłaś to w imię téj łzy, którą uroniłaś nad konającą siostrą. Umarła biedna moja matka, dusza jéj może znalazła u Boga pocieszenie po ziemskich bólach, ale ja, ciotko, nie chcę, aby moje dziecko leżało tak kiedyś konające młodo w mrocznym pokoju, z bladą twarzą i wyrazem goryczy na ustach... Nie chcę, aby córka moja powiedziała mi kiedyś z wyrzutem: przez ciebie umieram, matko! Nie chcę, aby tak było, i dlatego ośmielę się sprzeciwić woli twéj, ciotko, i nie oddam jéj człowiekowi, z którym życie popłynęło-by jéj łzami i smutkiem!..
Gdy matka moja to mówiła, powieki babki Hortensyi znowu przysłoniły źrenice, a bruzdy na jéj czole mnożyły się i krzyżowały, jak pasma myśli tajemnych a ciężkich. Po chwili jednak podniosła wzrok, utkwiła w twarzy mojéj matki z przeszywającém szyderstwem i wymówiła ze wzgardliwym uśmiechem:
— A więc dlaczegoż, Matyldo, sama tak szczęśliwą nie jesteś, jakby tego spodziewać się należało po téj bezpamiętnéj, pastersko-rycerskiéj miłości, z jaką zawierałaś małżeństwo?
— Tak, — odpowiedziała moja matka ze łzami w głosie, — może w krew moję przelała się tęsknota za miłością prawdziwą, na jaką umarła matka moja... kochałam człowieka, którego byłam żoną, ale nie pojęłam go... na zawadzie szczęściu naszemu stało wychowanie moje, które od ciebie, ciotko, otrzymałam. Gardziłam jego pracą... mąciłam mu życie wrzawą i niepokojem... a jednak kochałam go... i kto wié? — tu przycisnęła rękę do serca i dodała ciszéj: kto wié? może i teraz jeszcze go kocham?
Blade babki policzki zafarbowały się znowu różowemi plamami; oczy jéj zapałały. Wyciągnęła, jak wprzódy, biały swój palec w stronę méj matki i wyrzekła twardo:
— A więc zabieraj twoję córkę i powracaj wraz z nią do swego małżonka, o którym z tak przykładną prawdziwie wspominasz czułością. Z majątku bowiem twego, któryś zrujnowała, zabraknie ci pewnie wkrótce kawałka chleba, gdyż u mnie ten, kto sprzeciwia się méj woli nie znajdzie pomocnéj ręki.
Matka moja zadrżała. Przede mną odkryła się przyczyna niezrozumiałéj mi dotąd jéj obawy. Babka, na widok drżenia méj matki, z tryumfem głowę podniosła i zaczęła mówić stanowczym tonem:
— Słuchaj uważnie, Matyldo, gdyż to, co powiem, będzie ostateczném i nieodwołalném mojém słowem. Jeżeli twoja córka zaślubi pana Agenora W., podejmuję się spłacić długi, ciążące na twych majątkach, a oprócz tego dam jéj pół miliona złotych posagu, z których połowę oddam gotówką w dzień ślubu do rąk panu młodemu, a drugą połowę zapiszę jéj w testamencie, aby ją po mojéj śmierci odebrała. Może nawet pomyślę o pozostawieniu jéj całego Rodowa, a kapitały, jakie posiadam, rozpiszę innym krewnym. W przeciwnym razie, nie spodziewajcie się obie odemnie najmniejszéj pomocy; zimnym i niemym zostanę świadkiem téj ostatecznéj ruiny, bez zmrużenia powieki patrzéć będę, jak na publiczną sprzedaż wystawią dziedzictwo twego ojca, a nawet poproszę was, abyście raczyły nie obdarzać mię więcéj swą obecnością.
I znowu była długa chwila milczenia, w czasie któréj salon stawał się coraz bardziéj ciemnym, a zegar brzęczał coraz posępniejszém tentnem. Matka moja, blada i drżąca, oparła rękę o poręcz fotelu i przerwała milczenie:
— Straszne jest widmo nędzy, które widzę coraz większemi kroczące ku mnie krokami... bolesnym mi gniew twój, ciotko, gdyż, bądź co bądź, tyś siostra méj matki i przy tobie spędziłam dziecinne lata... ale ani dla uniknienia grożącéj mi ruiny, ani dla przebłagania twego gniewu, nie poświęcę mojéj córki... Ona nie zginie; ma ojca, który w ostatniéj toni mojéj ucieczką jéj będzie; a ja... poniosę karę za błędy mego życia... Nie wiem jeszcze sama, co pocznę, gdy nadejdzie straszna katastrofa; ale wiem dobrze, iż sumienie moje będzie wolném od morderstwa na własném dopełnionego dziecku!...
Nie skończyła jeszcze, gdy byłam już przy niéj, obejmowałam ją ramionami i pocałunkami okrywałam ręce jéj i kolana.
— Babciu! — zawołałam, zdjęta nieznaną mi dotąd energią — dziękuję ci za dobrodziejstwa, któremi chciałaś mnie osypać, ale nie przyjmę ich kosztem uczciwości i dobroci mojéj... bo nieuczciwą-bym była, gdybym przysięgła przed ołtarzem miłość, któréj w sercu nie czuję, a nie byłoby we mnie ani kropli dobroci, gdybym się nie zlitowała nad tą biedną Rozalią, któréj uczuć nie pojmuję wprawdzie, ale któréj-bym zgubić nie chciała za żadne skarby świata... Nie, babciu, ja i matka moja nie żądamy twych bogactw. Bóg dobry zlituje się nad nami i zginąć nam nie da; zginąć nam nie da ten także, o którym ty, babciu, z taką wyrażasz się wzgardą, a który jednak jest ojcem moim...
Babka Hortensya raz jeszcze wyciągnęła ku nam rękę grożącą i wyrzekła sucho:
— A więc zostańcie ofiarami głupoty i krnąbrności waszéj, a gdy nędza w dom wasz wstąpi, spożywajcie miłosne nadzieje i odziewajcie się w pozy bohaterskie. Wolno wam już teraz choćby umrzéć z głodu, ja od téj chwili nic już z wami nie mam wspólnego i nawet dla honoru familii nie pośpieszę wam nigdy z pomocą.
To rzekłszy, wyszła z salonu sztywna i wyprostowana. Matka moja upadła na fotel i zakryła twarz rękoma.
Wtedy spojrzałam na Rozalią. Stała nieruchoma i blada, ze wzrokiem utkwionym we mnie; na długich jéj rzęsach wisiały dwie wielkie łzy, a błyszczały, jak brylanty. Oczy nasze spotkały się. Nagle Rozalia przystąpiła do mnie, gorączkowo pochwyciła moje ręce i do ust je poniosła. Krzyknęłam i chciałam wyrwać ręce z jéj uścisku, ale rzuciła się przede mną na kolana z głośnym płaczem.
— Przebacz! przebacz, Wacławo! — wołała śród łkań spazmatycznych, — tyś taka dobra, taka szlachetna! i matka twoja także, a ja cię tak obrażałam ciągle, tak nienawidziłam! Nie pojęłam cię, nie oceniłam, ale teraz rozumiem już ciebie, aniele śliczny i czysty, kocham cię, Wacławo! czy przebaczasz mi?...
Podniosłam ją i przycisnęłam do piersi.
— Czy przebaczasz mi? — pytała z uniesieniem — czy zapomnisz moich win względem ciebie? Czy będziesz mogła mię kochać? Powiédz! co mam uczynić, abyś mię kochać mogła?
— Róziu! — szepnęłam jéj do ucha prawie: bądź dobrą córką dla ojca twego, szukaj pociechy w téj uldze, jaką przyniesiesz jego losowi, a kochać cię będę całém sercem. Teraz już nawet kocham cię, boś taka nieszczęśliwa!
Wyprostowała się, otarła łzy i oczy podniosła w niebo, widniejące za oknem.
— Wacławo — rzekła z cicha — zawsze myślałam, że ku grzesznikom i ku nieszczęśliwym prędzéj czy późniéj zstępują takie chwile lub istoty, co ich z ciemności wprowadzają w krainę światła, z któréj byli wygnani. Wacławo! zdaje mi się, że ty to będziesz dla mnie taką opatrznościowo zbawczą istotą...
Pod ganek zajechał nasz powóz. Obejrzałam się, babki Ludgardy nie było w salonie. Poszłam do jéj pokoju.
Siedziała na swém zwykłém miejscu naprzeciw okna, z za którego widniał nieba kawałek, z rękoma splecionemi na świętéj księdze, leżącéj na kolanach, i wzrokiem utkwionym w klatkę z kanarkami.
Kiedy przyklęłam przed nią, objęła moję głowę z miłością, uczyniła nade mną błogosławiący znak krzyża i szepnęła:
— Biedne dziecię! i ze mną tak samo działo się, jak z tobą!
Nachyliła się, przytknęła usta do mego czoła i widziałam, że z oka jéj zwolna spłynęła łza i spadła między moje włosy. W kilka chwil potém opuszczałam z matką dom, który tak gościnnie przyjmował nas niedawno, a teraz na zawsze może zamknął się przed nami. Gdy powóz toczył się ku bramie dziedzińca, ostatnie spojrzenie rzuciłam na okna domu. W jedném z nich za przezroczystą szybą dojrzałam bladą twarz babki Ludgardy. Patrzyła na niebo, usta jéj poruszały się z wolna, jakby jeszcze mówiła: „postarzałam, życie przebyłam sama jedna, nikt mię nigdy nie kochał...

XXXIX.

I pamiętam, że była potém jesień długa, szara. Popielate chmury wisiały nizko pod białém sklepieniem; co rano mgły pod lasami stały, niby rzędy przezroczystych opok; w ogrodzie zwiędłe liście lip i kasztanów uściełały w alejach żółte lub krwawe kobierce, a gdy wiatr silny dmuchał tumanem, rozlatywały się w powietrze, z szelestem wirowały wkoło siebie kłębami, czepiały się gałęzi nagich, które je odtrącały, i w końcu, jakby zmęczone walką z żywiołem, który je porywał, opadały na ziemię.
Niekiedy z za białych obłoków widniało słońce, ale od północy lub zachodu zrywał się wicher i pędził przed sobą gromady chmur drobnych, niby stado czarnych ptaków, które rozpiętemi swemi skrzydłami, zakrywały po chwili blado-złotą kulę dziennéj gwiazdy. Gdy zmrok wczesny zapadł, z pod wzgórza odzywały się przeciągłe tony trąbek pastuszych; kiedy niekiedy odpowiadał im z głębi lasu potężniejszy ryk myśliwskiego rogu, a potém zstępowała na świat noc głucha, ciemna, bez gwiazd ni księżyca, i szamocąc się z wichrami, wygrywającemi gammy dzikiéj melodyi, zdawała się opowiadać o biednych wędrowcach, co śród nocy jesiennéj tułali się i błądzili po drogach téj ziemi.
Na mgliste dnie i przepaścisto czarne noce patrzyłam przez okno mego pokoju; niekiedy konno wyjeżdżałam na pola, żegnałam jaskółki i żórawie, co stadami przeciągały pod niebem, w dalekie ulatując kraje, albo powoli jechałam drożyną śród lasu i machinalnie wsłuchywałam się w jednostajny a cichy tentent mego konia, stąpającego po zwilżonéj ziemi. Nade mną wiatr z szelestem biegł śród gęstwiny, i ze szczytów drzew, kołyszących się z wolna, strącał zwiędłe liście, które rzęsistym deszczem osypywały mi głowę i suknią, a gdym który z nich w rękę ujęła, na każdym błyszczała kropla wilgoci, niby mętna łza.
Mglisto i żałobnie było na świecie, ale nie zimno. Ja przecież czułam w sobie chwilami chłód przenikający.
Zdawało mi się niekiedy, że w piersi méj wygasła część ognia, który w niéj płonął, a na jego miejscu leżała garść ostudzonego popiołu. Myślałam nieraz, że popiół ten przyściełał pewno mogiłę, w którą złożyłam ów kwiat, tak wspaniały niedawno, a nad którą blada i zimna stanęła mara zwątpienia... Pragnęłam wygnać z siebie tę marę, bo zła to była towarzyszka; ale, odegnana rano, wracała wieczorem: a gdy głowa moja układała się do spoczynku i oczy pragnęły zamknąć się do snu, gospodarowała mi po mózgu, przemocą rozwierała powieki i szeptała do ucha pytanie: i w cóż mam wierzyć na świecie?
Tymczasem na wieść o odmowie, jaką otrzymał ode mnie pan Agenor, żądni bliższych objaśnień zaczęli zjeżdżać się do nas liczni goście. Na twarzach ich spostrzegłam zdziwienie, radość, ironią, pożałowanie, a nadewszystko ciekawość. Emilka przyjechała najpiérwsza i, ściskając mi rękę, szepnęła:
— Dobrześ uczyniła; on nie wart był ciebie! Potém opowiedziała mi, że pan Agenor, w parę dni po otrzymaniu od mojéj matki odmównego listu, opuścił okolicę; domyślano się, że pojechał do stryjecznego swego brata, który mieszkał daleko, a był bardzo bogatym, z prośbą o pomoc pieniężną, bo na wieść o niedoszłém między wami małżeństwie, kredytorowie, jak stado kruków, opadli jego piękny pałacyk.
Helenka przy spotkaniu się ze mną zaśmiała się właściwym sobie śmiechem, który, jak się ktoś wyraził: „smutniejszy był od płaczu”, i zawołała do mnie:
— Rozpoczęłaś już tedy, Wacławo, pocieszną naszę wędrówkę ścigania ideałów i strącania ich z piedestałów. Winszuję ci i życzę szczęśliwéj drogi! Co do mnie, odbyłam taką samę i, dzięki Bogu, znajduję się u jéj końca!
Rzekłszy to, zakaszlała i poskarżyła się na ból głowy i piersi. Irenka przyjechała z rodzicami, aby zaprosić nas na urzędowe i huczne zaręczyny swe z panem Protem. Ożywiona była i wesoła, jak nigdy, ale pod koniec wizyty, gdy znalazłyśmy się obie na stronie, wzięła mię za rękę i rzekła:
— Mój Boże! Wacławo, dlaczego odmówiłaś panu Agenorowi? Słyszałam, że babka twoja miała ci uczynić ogromny zapis, gdybyś wyszła za niego, a teraz cofnęła swą obietnicę. Zleś zrobiła, kochanko! wierz mi, że w małżeństwie rachunkowa strona, to grunt, a miłość... jeśli jest, to tém lepiéj, ale jeśli jéj niéma, to przyjaźń, szacunek, wybornie ją zastąpią.
Spojrzałam jéj w oczy i spytałam:
— Irenko, czy zawsze byłaś takiego zdania?
Zarumieniła się trochę i spuściła oczy. Po chwili milczenia odrzekła:
— Nie... kiedym była w twoim wieku, budowałam także w wyobraźni zamki z tęcz i kryształu, ale przekonałam się potém, że były to zamki... na lodzie...
— Runęły więc, a na ich miejscu zapragnęłaś czego?
— Kawałka chleba do śmierci — odpowiedziała Irenka, i w oku jéj, wesołém przed chwilą, zakręciła się łza.
Franuś coraz rzadziéj bywał u nas. Raz, gdy mu to żartobliwie wymawiałam, przerwał mi żywo:
— Kuzynko! nie mów do mnie w ten sposób, bo mi to wielką robi przykrość. Wiész przecie o tém, że nie zależę od siebie i jestem zmuszony stosować się do woli, a nawet kaprysów babki Hortensyi.
Słowa te żywo mi przypomniały piérwszą sympatyą mego serca, w samém zaraniu życia powziętą dla Franusia, i przyczyny, które z kwiatka téj sympatyi strąciły listki jeden po drugim. Spojrzałam na niego ze smutkiem i rzekłam:
— Zdaje mi się, kuzynku, że powinienbyś miéć więcéj własnéj woli; przecież jesteś dorosłym mężczyzną...
Uśmiechnął się z goryczą i wzruszył ramionami.
— Kochana kuzynko — odpowiedział — ani pojęcia miéć nie możesz, jakiém jest położenie ubogiego chłopca, wychowanego przez bogatych krewnych i zostawającego u nich na łasce.
Przy ostatnim wyrazie, szkarłatny rumieniec pokrył mu twarz; jestem pewna, że i ja także zarumienić się musiałam. Milczeliśmy czas jakiś, a po mojéj głowie różne przechodziły myśli.
— Kuzynku — rzekłam w końcu — dlaczegoż nie starasz się odmienić położenia swego?
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem niemal i zapytał:
— A gdzież są środki po temu?
— A jakichże na to potrzeba środków? — odpowiedziałam pytaniem.
— Pieniędzy albo umiejętności pracowania — wyrzekł kuzyn, a potém dodał: — a ja ani jednego, ani drugiego nie posiadam.
— Zdaje mi się — zaczęłam po dość długim namyśle, — że umiejętność pracowania zdobyć sobie może każdy, kto tego chce...
Franuś smutnie pokiwał głową.
— O, jakże nie znasz świata i spraw jego, kuzynko! — zawołał — sądzisz, że każdy z nas młodych ludzi, umiejących zręcznie bez zarzutu znaléźć się salonie, tańczyć, grać, a może i mówić obcemi językami, posiada już w ręku środki, które przy dobréj woli mogą mu byt i stanowisko niezależne zapewnić. Gdzie tam! Ręczę ci, że prawie wszyscy mężczyźni, których znasz i którzy na pozór wyglądają i rozumni, i energiczni, gdyby zostali nagle odarci z majątków, jakie posiadają, i pozostawieni samym sobie, poumierali-by z głodu, albo-by także żyli na łasce u kogo bogatego. Mnie, naprzykład, wychowywała babka Hortensya, razem z jedną ze swych krewnych sierotą, ale bogatą. Ją i mnie uczyły jedne guwernantki. Mieliśmy Francuzkę, Niemkę i Angielkę, to téż i ja mówię nieźle po francuzku i po niemiecku, a rozumiem język angielski. Zresztą dowiedziałem się jeszcze, jak się nazywają stolice wszystkich krajów tego świata, największe rzeki i góry w Europie, nauczono mię tańczyć kontredansa i walca i wygrywać na fortepianie kilka dumek i polek. Kiedy miałem lat ośmnaście, bogata kuzynka, która uczyła się razem ze mną, a raczéj z którą się ja uczyłem, umiała tyleż; skończyła edukacyą i ja ją z nią razem skończyłem. Kuzynkę porwano zaraz za mąż, bo miała posag i była, jak się wyrażano, dobrze wychowaną panną; a ja zostałem w Rodowie z tém niby, że będę pomagać w gospodarstwie ciotce Hortensyi. Znasz, kuzynko, jéj charakter; widziałaś zresztą, jak się ze mną obchodzi; możesz więc domyślić się, jakiém jest położenie moje w jéj domu.
Gdy straciłem rodziców i byłem bardzo biednym sierotą, dla honoru familii, podjęła mię jak pieska, porzuconego na drodze, abym nie urósł na łotra lub żebraka, a tém nie przyniósł wstydu familii. Ale o potrzeby istotne serca i umysłu mego nigdy nie pytała, nigdy nie przyszło jéj na myśl, czém będę? a może nawet nie życzyła-by sobie, abym czém był. Bo być czémś na świecie, to znaczy pracować, a praca moja przyniosła-by ujmę honorowi familii, któréj jestem członkiem. Tak więc dano mi wychowanie kobiece i urobiono we mnie kobiecy charakter. Nic nie umiem gruntownie i nie mam dość siły, aby z próżnemi rękoma i głową nieudolną pójść w świat i torować sobie drogi, do których utorowania żadnych nie posiadam narzędzi... O! nieraz myślę, że tysiąc razy był-bym szczęśliwszym, gdyby mię zostawiono w biedzie i opuszczeniu... Może nauczył-bym się ziemię orać, albo rąbać drzewo po lasach; nie znał-bym wprawdzie zbytków i tych szybko przemijających przyjemności, jakie daje pobyt w świecie, w którym mię wychowano, ale za to był-bym wolny i niezależny i nie czynił-bym sobie takich gorzkich wyrzutów, jakie teraz bezustannie mię dręczą.
Pociągnął ręką po czole i z głową opadłą na piersi mówił daléj:
— Bo i czém-że dziś jestem? Pasożytem, próżniakiem, nędzną istotą, zmuszoną do wysługiwania się za udzielony przytułek i kawałek chleba. Wzdrygam się na myśl, aby tak miało być zawsze, a nie widzę, jakim sposobem mogło-by stać się inaczéj. Opuścić dom ciotki? Tak, muszę to kiedyś uczynić, ale kędy obrócę się na świecie? Co będę czynił daléj? Na jaką wyjdę drogę? Nie wiem, bo miękkiém wychowaniem odebrano rękom moim siłę i hart, a w głowę nie włożono nic, coby mogło skutecznie tę siłę rąk zastąpić. Czy pamiętasz, kuzynko, jak, kiedy to piérwszy raz widziałem cię w domu twéj matki, mówiłaś mi, że nie lubisz niewoli, a ja ci odpowiedziałem wtedy, że na świecie często się spotkasz z niewolą... mówiłem o tém z doświadczenia...
Umilkł kuzyn i czoło na dłoń pochylił, a ja długo mu nie odpowiadałam. Zapadłam w długą a smutną zadumę: przed oczyma memi stanął pan Agenor i przypomniałam sobie słowa z listu jego do Rozalii: „Stańmy przed społecznością i zapytajmy ją: dlaczego tak strasznie okaleczyła swe dzieci?” O, tak! myślałam, jakże okaleczeni, jak nieszczęśliwi są ci ludzie, te biedne dzieci świata, tak pięknego i szczęśliwego na pozór!... Oto jednego z nich podjęła biednym sierotą ciotka bogata, „jak pieska, upuszczonego na drodze” i dla honoru familii nie pozwoliła z głodu umrzéć jego ciału, a ducha o głód przyprawiła wieczny. Okryła go cienkiém odzieniem, wychowała na woskowanych posadzkach swoich salonów, ręce jego uczyniła białemi, nauczyła go połysków pozornego światła, a sercu jego nie dała hartu, a w głowę jego nie wlała myśli kierowniczéj dla życia i uczyniła zeń pieska pokornego, ku podejmowaniu kłębuszków upadłych, z duszą skomlącą w głębi i dopominającą się o swe nieśmiertelne człowiecze prawa!... A tam oto drugi człowiek piękny, z przyrodzonemi zdolnościami umysłu, z bogactwem odziedziczoném po przodkach, wywozi te bogactwa za góry i morza, rozsiewa je po drogach tak lekkomyślnie, jak małe dziewczę kwiaty z fartuszka, a potém wraca zrujnowany w rodzinne progi i ginie marnie z gangreną w sercu, a goryczą na ustach! Czy oba ci ludzie urodzili się na to, aby tak smutne wiedli istnienie? Czy Bóg sprawiedliwy, oblekając w ciała duchy nieśmiertelne, i posyłając je na ziemię, aby tam posłannictwo swoje pełnili, z góry mówi do jednych: wy zacnymi i prawymi synami ziemi będziecie! a drugim rozkazuje: pójdziecie tam na to, aby po drogach waszych za wami i przed wami słały się cienie posępne, abyście temi cieniami zarażali napotykanych braci waszych i sami, przyodziani w nie, kroczyli ze spuszczonemi czołami, jak potępione duchy na manowcach, albo jak pasożyty, wyrastające ze zgnilizny, więdli i marnieli wprzódy, nim wydacie kwiat albo owoc! Czy może być, aby Bóg sprawiedliwy tak strasznemi wyroki naprzód już oddawał potępieniu dzieci swe, które sam obdarza istnieniem? Nie, tak być nie może! myślałam, tu, tu, gdzieś na świecie musi być kędyś atmosfera zepsuta, co zaraża duchy ludzkie i odbiera im bozkie znamiona, grunt jakiś jałowy lub zatruty, na którym, zamiast mocy, wzrasta słabość, zamiast prawdy, zwodny pozór, zamiast nasienia cnoty, występku pierwiastki. Ale gdzie jest to miejsce, ten grunt, ta atmosfera dla dusz szkodliwa? Mój Boże! nie wiedziałam. I daremnie pracowała nad tém młoda, niedoświadczona moja głowa; nie mogła dać żadnéj odpowiedzi niespokojnym pytaniom, które w niéj wrzały. Widziałam skutki, ale dojrzéć nie mogłam przyczyn. Kryły się one jeszcze przede mną za tajemniczą oponą, którą w dalszém życiu dopiéro podnieść miała, twarda, ale nauczająca dłoń doświadczenia.
Spojrzałam z uwagą na kuzyna i spostrzegłam, że gładkie i kształtnie zarysowane jego czoło oblało się ciemnawym kolorytem myśli ciężkich, na ustach świeżych i rumianych drgały przepowiednie gorzkich a szyderskich uśmiechów, które z czasem wykrzywić je miały, źrenice jego traciły błękit niebios, a zasuwały się mętną, szarą barwą, powstałą tam może dla pokrycia łez boleści, czy przygnębiającego zniechęcenia, czy jeszcze młodzieńczego ognia, który z piersi przemocą wyrwać się pragnął, a nie widział przed sobą nic, coby ogarnąć mogły jego płomienie. Żal mię zdjął i litość. Położyłam dłoń na ręku Franusia i zapytałam:
— Kuzynku, czém jest to, co wam tak wiele złego sprawia? — Popatrzył na mnie długo z namysłem i odpowiedział:
— Zdaje mi się, iż największa liczba nas młodych mężczyzn nie umié zdobyć sobie bytu o własnych siłach i ginie marnie w różny sposób przez to, iż od dzieciństwa wszystkie starania wychowujących osób zwrócone są na pokrywanie nas jak najwięcéj błyszczącym pokostem, pod którym nie dopytać się potém ani gruntownéj wiedzy, ani żadnych pojęć zasadniczych, coby podstawą i kierunkiem życia być mogły.
— A dlaczego tak jest? — zawołałam niecierpliwie.
— Dlatego, kuzynko — tłómaczył Franuś — że bogaci ludzie ufają we wszechmocną potęgę bogactw i myślą, że gdy je zostawią synom, niczego oni już więcéj potrzebować nie będą.
Pomyślałam, że słowa te zupełnie tłómaczyły mi nieudolność i zepsucie serca pana Agenora, obok jego pięknych przyrodzonych przymiotów. Ale Franuś? Wszak on nie posiadał żadnego majątku?
— Kuzynku — ozwałam się z pewną nieśmiałością — przecież babka Hortensya, wychowując cię, wiedziała dobrze, że nie jesteś bogaty?
Uśmiechnął się smutnie.
— To co innego — wymówił zwolna. — Bogaci krewni dają wychowanie ubogim kuzynom, nie dla ich dobra, ale dla honoru familii.
Jakże smutném i dziwném było to wszystko! Jakże inaczéj wyobrażałam sobie młodych mężczyzn na pensyi jeszcze, gdy, dorastając, z zachwytem czytałam powieści świat malujące, i śniłam o bohaterach tych powieści, jak o prawdziwych bohaterach ludzkości. Gdzież więc był ten hart, to męztwo, ta prawość niezłomna, ta gotowość do poświęceń za wszystko, co dobre i wielkie, które w wyobraźni młodziuchnéj dziewicy splatają tęczę cudowną, otaczającą mężczyznę ideał? Miałoż-by to wszystko być fikcyą tylko gorącéj fantazyi, albo snem, przyniesionym przez kobietę z lepszych światów, a którego urzeczywistnienia na tym świecie daremnie-by szukać chciała? Ależ w takim razie wszystkie jéj nadzieje były-by urojeniem próżném, a to bicie jéj serca młode, gorące, dźwiękiem, skazanym na skon bez echa. Bo i jakże ukochać ciemność, gdy się słodko o światłości marzyło? Jakże tu pogodzić się z nędzą, gdy dusza wyroiła bogate pałace o ścianach dyamentowych? Miałyż-by pragnienia młodéj dziewicy uleciéć od niéj na zawsze w krainy napowietrznéj poezji, a nigdy obok niéj w ziemskich nie zjawić się kształtach? Smutno! Zakryłam oczy dłonią, a mara zwątpienia, blada, drżąca i zimna, podniosła się w sercu mojém na świeżéj pogrzebanego uczucia mogile i znowu szeptała do ucha przepaściste pytanie: i w cóż mam wierzyć na świecie? Nagle, pod przymkniętemi memi powiekami, niewyraźnemi z razu zarysy, poczęła migotać twarz jakaś męzka, nieznana i dobrze znana zarazem. Powoli uwydatniały się i uplastyczniały rysy téj twarzy; widziałam czoło wielkie, wypukłe, pod niém ściągłe oczy, patrzące w przestrzeń z rozumnym spokojem, usta, ozdobione łagodnym myślącym uśmiechem. Coraz wyraźniéj, coraz światléj twarz ta rysowała się na tle ciemném, pod przymkniętemi powiekami memi. Wpatrzyłam się w nią i poznałam raz tylko w życiu widzianą twarz hrabiego Witolda.
Drżąca mara zwątpienia skryła się znowu w daleki zakąt serca i przycichła, a ja myślałam ze zdziwieniem: dlaczego to nieznane oblicze wyryło się w méj pamięci tak dobitnie i głęboko? Dlaczego po raz już drugi stawało ono przede mną w chwili, gdy dusza moja najgoręcéj szukała po świecie prawdy i spokoju? Czy w człowieku, który je nosił, leżało właśnie to, o czém śniła gorąca ma wyobraźnia, a duch mój, kierowany tajemniczą sympatyą mimowolnie dążył tam, gdzie mógł znaléźć przeczutą i upragnioną światłość?...
Odetchnęłam pełną piersią. Na twarzy, co się przede mną zjawiła, zobaczyłam wypisane słowa z listu mego ojca: po za granicami świata, w jakim się znajdujesz, jest świat inny, rozległy świat myśli, pracy, cnót, rzadko rozsianych, ale przyświecających ludzkości, jak szeroko rozpalone pochodnie... Tak, pomyślałam, oblicze to dlatego tak głęboko uwięzło w méj pamięci, że człowiek, który je nosi, niepodobny jest do wszystkich tych, których napotykałam dotąd i należy zapewne do tego innego, dalekiego świata, w którym cnoty, jak pochodnie śród nocy, przyświecają ziemi... Lżéj mi było na sercu, a w piersi przestałam poczuwać chłód, sprawiony garścią ostudzonego popiołu, jaka w niéj była niedawno. Z zamyślenia obudził mię turkot kół na dziedzińcu. Spojrzałam w okno. Przed gankiem stał ładny koczyk, a z niego, w popielatém ubraniu o poprzecznych pręgach, wysiadł pan Henryk.

XL.

Siedziałam przy krosienkach, stojących pod oknem, i wyszywałam zielony listek. Naprzeciw mnie siedzący pan Henryk machinalnie trzymał pasmo włóczki w palcach, które roztwierały się i ściskały szybszym jeszcze, niż zwykle ruchem. Matka moja rozmawiała z Franusiem na przeciwnym końcu salonu.
Pan Henryk był dnia tego bardziéj, niż kiedy, do ślimaka podobny. Ubranie jego, szare, w poprzeczne pręgi, modne, było wytworne, ale zwiększało to podobieństwo w zadziwiający sposób. Okulary spoczywały na samym środku jego nosa, a z nad nich para blado-żółtych oczu, patrzyła mi w twarz nieustannie.
— Piękną mamy jesień, — mówił młody sąsiad zwykłym sobie przewlekłym tonem.
— Nie bardzo, — odpowiedziałam, nie podnosząc oczu od krosienek.
— Dla mnie jest ona bardzo piękna...
— Winszuję panu...
— A dla czegoż pani nie znajduje jéj taką?
— Bo pochmurna i zimna.
— Ja też nie o atmosferze fizycznéj mówiłem.
— A o jakiéjże?
— O... o... atmosferze mego serca.
Podniosłam oczy i, spojrzawszy na Henryka, o mało nie parsknęłam śmiechem. Pociesznie wyglądał z wyrazem serca na ustach, a jeszcze pocieszniéj żółtawa i długa jego twarz przyoblekała się czémś, co niby miało być do wzruszenia podobném. Powstrzymałam się jednak od uśmiechu i zapytałam:
— Jakiż więc stopień ciepła pokazuje termometr serca pana?
— Najwyższy, jaki pokazywać może...
Coraz większą czułam ochotę do śmiechu, a tłumiąc ją, zapalczywie wyszywałam mój listek. Nie uważałam jednak za stosowne i grzeczne pozwolić upaść rozmowie.
— I cóż jest powodem tego przerażającego podniesienia się temperatury w sercu pana? — spytałam.
— Pani! — odpowiedział Henryk po chwili milczenia.
Tym razem pozwoliłam już sobie zaśmiać się, ale tylko trochę.
— O, panie! — zawołałam, — sądzę, że i beze mnie natura rozlała po świecie dosyć cieplika, abym nie potrzebowała zastępować jego miejsca.
Henryk milczał dość długo, a potém wymówił:
— Ale ja panią kocham.
I znowu wyraz ten, ten wielki, święty wyraz, uderzył moje ucho. Ale tym razem nie dałam mu w odpowiedzi ani najlżejszego wzruszenia, ani najsłabszego rumieńca. I owszem, wzmógł on we mnie ochotę do śmiechu, lubo czułam, że gdybym śmiechowi temu puściła wodze, miał-by on przykre brzmienie. Dziwnie bo téż zadźwięczało słowo: kocham! w bladych i wązkich ustach Henryka. Nie jedna już fałszywa, jak niegdyś u Agenora, dźwięczała w nim nuta. Wszystkie w nim nuty były fałszywe, i gorzéj jeszcze niż fałszywe, bo słabe, blade, omdlałe, niby zkądciś zapożyczone, albo wpółumarłe w podróży. Nie było w nich ani iskierki ognia, ani źdźbła tkliwości, ani promyka prawdy; wydały mi się podobnemi do skrzeczenia żaby, na wybrzeżu błotnistéj wody siedzącéj.
Spojrzałam na Henryka. Dwie ceglaste plamy zafarbowały żółtawe jego policzki, w oczach, które ciągle z nad okularów patrzyły na mnie, wiły się wężowe, przykre płomyki.
Nigdy Henryk nie wydał mi się tak brzydkim, a wyraz, jaki wypowiedział, i to wzruszenie, co się odbiło w jego fizyognomii, zamiast przyozdobić go, rzuciło nań mocniejsze jeszcze podobieństwo do ślimaka, wyłażącego ze swéj martwéj skorupy.
Spuściłam znowu wzrok na robotę, i zajmując się daléj nią, wyrzekłam obojętnie:
— Sądziłam, że pan nie możesz czynić lub czuć cokolwiek bez celu.
— Jakto bez celu? — zapytał, rozwierając i sciskając palce z wielką szybkością, jakby ruchem tym usymbolizować chciał przede mną cel, do którego dążył.
— Tak, — rzekłam, — bo jakimże dla pana byłby cel tego uczucia, o którém mi pan wspomniałeś?
— Celem tym jest prosić o rękę pani, — zwolna odpowiedział Henryk.
— W takim razie cel to niedościgniony, — odpowiedziałam, siląc się na uśmiech, który już teraz nie chciał wystąpić mi na usta, — ja panu ręki mojéj nie oddam.
Henryk uczynił tak nagłe poruszenie, że aż spojrzałam na niego zdziwiona, bo nie przypuszczałam, aby był zdolnym do podobnie żywych ewolucyi. Obrócił się do mnie z krzesłem tak, aby módz mi prosto w twarz patrzéć, i zapytał nagle:
— A to dlaczego?
Wykrzyknik ten wypadł mu z ust akcentem głębokiego zdziwienia, a zarazem takież zdziwienie odbiło się na jego twarzy. Ja zdziwiona zostałam tém wielkiém zdziwieniem Henryka i parę sekund pytałam siebie w myśli, czemu-by się téż on tak dziwił? Nakoniec, widząc, że oczy młodego sąsiada coraz głębiéj grzęzną w méj twarzy, a ceglaste plamy rozszerzają się na jego policzkach, zdobyłam się na odpowiedź.
— Dlatego, że nie mogła-bym nigdy powiedziéć do pana te słowa, któreś pan przed chwilą do mnie wymówił. — Dobrą minutę trwało milczenie, w czasie którego ja wyszywałam na kanwie krzyżyki w lewo i prawo, Aniołom Stróżom zdając pieczę nad ich należytym kształtem i kierunkiem, a Henryk nie wiem już co robił, bo na niego nie patrzyłam, tylko słyszałam moje nieszczęsne pasemko włóczki rwące się w jego palcach, które rozwierały się i zaciskały z szybkością haków w misternie urządzonéj maszynie.
Gdy nareszcie podniosłam oczy, zobaczyłam przed sobą Henryka, zupełnie już spokojnego, ze zwykłą sobie żółtawą cerą twarzy, z któréj zniknęły uprzednie plamy ceglaste, i z oczyma patrzącemi na mnie z nad okularów bez odrobiny wzruszenia, a z trochą tylko niby obrazy, albo czegoś bardzo do niéj podobnego.
Po chwili zaczął mówić swoim przewlekłym głosem, w którym często odzywały się tony, przypominające skrzeczenie żab nad stawem.
— Powiedziałaś więc pani, że nie możesz mi oddać swéj ręki, dlatego, iż mię nie kochasz... tak przynajmniéj zrozumiałem jéj słowa... Jabym jednak sądził, że jedno drugiemu wcale nie przeszkadza... Uważałem i uważam panią zawsze, jako kobietę, mającą dość umysłowych zdolności, aby zrozumiéć prawdziwą i gruntowną stronę życia, i dlatego nie tracę nadziei, że, po namyśle, raczysz pani odwołać swój nieszczęśliwy dla mnie wyrok...
Nie pojęłam od razu słów tych w całéj rozciągłości ich znaczenia, niemniéj poczułam, że boląco uderzyły one o jednę ze strun mego ducha. Struna ta była dumą kobiecą... uczułam się obrażoną, a ochota do śmiechu bardzo daleką już była ode mnie. Mimowolnym prawie ruchem wstałam od krosienek i rzekłam:
— Daremnie przedłużalibyśmy tę rozmowę, która ani mnie, ani panu nie może być przyjemną. Wyroku mego nie cofnę i oprócz życzliwości sąsiedzkiéj i mego towarzystwa, ilekroć pan go zażądać zechcesz, nic więcéj ofiarować mu nie mogę, i nigdy nie będę mogła.
To rzekłszy, wyszłam z salonu.
Przykre uczucie legło mi na sercu, mglisto było w myślach, spokojność moja, odzyskana na chwilę, zachwiała się znowu, a w uchu skrzeczał mi ciągle wyraz: kocham! wymawiany głosem Henryka. Doświadczałam takiego uczucia, jak gdyby przede mną odbywał się świętokradzki akt profanacyi nad rzeczą najświętszą, jak gdyby ktoś w moich oczach rzucał kwiat, przeze mnie wypieszczony, w mętną wodę.
Niegdyś, w pierwszych dzieciństwa mego latach, stara piastunka, lub piękna matka moja, pochylały się nad wpółuśpioną moją głową, i na dobranoc wyraz ten wymawiały, a słodkie brzmienie jego przez noc już całą akordami pieśni anielskiéj kołysało się w cieniach nade mną i sny moje niewinne unosiło w rajskie krainy... Potém, kiedy jak motyl, z gąsiennicy wychodzący, otrząsałam z siebie zwolna miękką powłokę dzieciństwa, a duch mój porastał w piórka różnobarwne, któremi naiwna, czysta dusza dziewicy w krainy marzeń ulata, wyraz ten nieśmiałém echem zabrzmiał w mém sercu, jak przeczucie czegoś, co będzie w dalekiéj przyszłości, albo przypomnienie dźwięku, w zaziemskim kędyś zasłyszanego świecie... I wymarzyłam sobie wyraz ten, sama nie wiedząc i nie rozumiejąc dobrze, o czém marzę, uwydatniłam sobie brzmienie jego, i nieraz, dotykając palcami kilku razem klawiszów fortepianu, myślałam, że wyraz ten tak dźwięczéć powinien, jak pełny, zgodny, przeciągły akord muzyczny, w którego początku leżała moc tajemnicza, co gorącemi prądy do piersi mi wpływała, a którego koniec rozpływał się w powietrzu zwolna, tęskno, tkliwie, tak, że ustawały prądy gorące, a przychodziło po nich omdlenie słodkie, podobne do tego, jakiego kwiaty doświadczać muszą wtedy, gdy po dziennym skwarze marzące swe głowy pochylają wieczorem na aksamitną, zwilżoną kroplami rosy, murawę. Tak ja ten wielki wyraz: kocham! wyśniłam, takim unosił się on nade mną śród snów dzieciństwa, takim rozbrzmiał mi w sercu, gdym się z dzieciństwa budzić zaczynała. Myślałam, że to było przeczucie i że kiedyś spotkam na świecie człowieka, z którego ust wypłynie ten wyraz wielki, jak pełny akord muzyczny, a ja mu takim samym odpowiem i tą melodyą dwa nasze serca prowadzić będą rozmowę cudowną, długą, jak nieskończoność.
I oto dwaj już ludzie na świecie wyraz ten wymówili do mnie, a żaden z nich nie wymówił go tak, jak brzmiał on w mojéj duszy... Piérwszy w akordzie fałszywych tonów, drugi zamiast akordu, dał mi posłyszéć płaski i zimny skrzek żaby... Czyliż-by myliło mię przeczucie? Czy wielki ten wyraz żył kiedyś na świecie, a potém uleciał na zawsze do nieba, a po nim została ziemi ta tylko pamiątka, iż ludzie w młodości słyszą echo jego w swych własnych sercach, gonią za dźwiękiem podobnym, a niespotkawszy go, zniechęceni, sami gubią to echo na drodze życia?
Takiemi zajęta myślami, patrząc przed siebie, usiadłam w przytykającym do bawialnego salonu gabinecie, na sofce, która naprzeciw drzwi stała. Z zamyślenia zbudził mię głos Henryka; zwróciłam wzrok na drzwi wpół przysłonięte firanką i zobaczyłam go, zabierającego miejsce naprzeciw mojéj matki. Oboje siedzieli zwróceni do mnie profilem i nie patrzyli w stronę, w któréj byłam, ja zaś widziałam ich fizyognomie wybornie, a słowa rozmowy bardzo wyraźnie mnie dochodziły. Henryk mówił do mojéj matki:
— Przed chwilą miałem honor prosić pannę Wacławę o jéj rękę, i otrzymałem odmowę.
Wyrzekł te słowa zwykłym sobie zimnym i przeciągłym tonem, w którym daremnie chciał-by kto dosłyszéć żywsze jakie wzruszenie gniewu, czy żalu. Moja matka podniosła na niego spojrzenie i nie wiem, czy się nie myliłam, ale wydało mi się, że trochę pobladła. Henryk mówił daléj:
— Mam nadzieję, że pani nie weźmiesz mi za złe, iż nie poprzestając na téj odmownéj odpowiedzi jéj córki, ośmielam się prosić ją o kilka chwil rozmowy w téj materyi... Panna Wacława, tak młoda... tak niedoświadczona, spogląda zapewne na tę kwestyą z innego stanowiska, niż ludzie, którzy mają nieco doświadczenia i wiedzą, co to praktyczna strona życia.... Czy pozwolisz mi pani mówić o tym przedmiocie?
Matka moja w milczeniu skłoniła głową na znak przyzwolenia. Na czole jéj zagłębiły się fałdy, a wyraz jéj twarzy był nieco smutny i surowy zarazem. Henryk ciągnął swoję rzecz, zawsze właściwym sobie wstrętnym tonem.
— Nie tajném pani było zapewne, bom wcale taić się z tém nie myślał, iż panna Wacława podobała mi się od piérwszego zaraz wejrzenia. Ponieważ jednak nie jestem poetą ani marzycielem, ale prostym sobie gospodarzem, a z natury posiadam usposobienie racyonalne i spokojne, byłbym może nie uległ téj, jak się ludzie wyrażają, skłonności serca, gdyby ona nie zgadzała się najzupełniéj z moim rozumem i trzeźwym na rzeczy poglądem. Mam nadzieję, że gdy poglądem tym podzielę się z panią, zechcesz wpłynąć na córkę swą tak, iżby nie odrzucała przedstawienia, które dla obu stron daje korzyści nie do pogardzenia.
Po ustach mojéj matki przebiegł zaledwie dostrzegalny uśmiech ironii. Właściwym sobie, dumném poruszeniem, podniosła głowę i rzekła:
— Nie wiem, o jakich korzyściach zamierzasz pan mówić, w każdym razie czuję się w obowiązku uprzedzić pana, że córce mojéj zostawiłam zupełną swobodę wyboru i nie mogę w niczém krępować jéj woli.
Henryk opuścił szafirowe szkła swych okularów na sam środek nosa, co było u niego zawsze oznaką, że wydobywał się ze swéj wiecznéj zimnoty, jak się wydobywa ślimak z martwéj skorupy, i z nad tych szkieł patrząc na moją matkę, zaczął znowu:
— Nie tajne mi były familijne układy, jakie istniały co do maryażu panny Wacławy i pana Agenora W. Nie tajno mi téż, (jak zresztą i cała okolica wié o tém) że układy te zostały zerwane, w skutek czego pani Hortensya wydziedzicza pannę Wacławę i pozbawia ją hojnie przyobiecanych swych darów.
Matka moja uczyniła żywe poruszenie, ale Henryk, nie zważając na to, mówił daléj:
— Chciéj pani przebaczyć, że przypomniałem to przykre zajście, jakie miało miejsce w familii państwa i o jakiém etykieta niepozwalała-by mnie, człowiekowi obcemu, wspominać przed panią. Ale, dla bardzo racyonalnych powodów, odłożyłem na ten raz etykietę na stronę. Chcę pani bowiem oświadczyć, że niełaska pani Hortensyi względem panny Wacławy mnie wcale nie zraża do oświadczenia się o jéj rękę....
Jasny płomyk przemknął się po twarzy mojéj matki, czoło jéj rozmarszczyło się.
— Co pan chcesz przez to powiedziéć? — zapytała głosem mniéj suchym, niż ten, jakim przemawiała dotąd do Henryka.
— Nie powiem pani, — ciągnął Henryk, — że niełaska pani Hortensyi względem panny Wacławy nie zraża mnie do oświadczenia się o jéj rękę dlatego, że panna Wacława, bardzo mi się podoba, bo chociaż to ostatnie jest szczerą prawdą, widzę w tém tylko z sentymentu wypływającą pobudkę i, jako takiéj, nie chcę jéj brać za podstawę rozmowy z panią. Odłożywszy więc na stronę sentyment, albo dawszy mu miejsce takie, jakie na obrazach należy się figurom z drugiego planu, chcę zwrócić uwagę pani na to, że panna Wacława, nawet pozbawiona darów swéj bogatéj babki, dla mnie jednego, dla mnie wyłącznie, nie przestaje być partyą pożądaną....
— Zapewne dla tego, że pan jeden tylko, wyłącznie, potrafiłeś ocenić piękne przymioty umysłu i serca mojéj córki? — przerwała moja matka, z któréj twarzy znikł już bez śladu jasny promyczek, ustąpiwszy miejsca wracającemu uśmiechowi ironii.
Henryk uczynił ruch podobny do ukłonu.
— To, coś pani raczyła powiedziéć, jest zupełną prawdą, ale wraz z sentymentem moim dla panny Wacławy odstawiam i tę prawdę na drugi plan obrazu. Wyłączność zaś moja w tym razie leży w tém, że jestem najbliższym pani sąsiadem, i że grunta moje graniczą z jéj gruntami.
— Racz się pan jaśniéj tłómaczyć, — wyrzekła moja matka z bardzo już głębokiemi na czole fałdami.
— Otóż, jako tak blizki sąsiad, wysoką przywiązuję wagę do połączenia majątków moich z majątkami pani....
— Panie.... — przerwała moja matka.
— Pani, — kończył Henryk, — racz mię wysłuchać do końca i nie brać mi za złe, jeśli będę zupełnie otwartym.... Majątki pani są obdłużone, moje zaś zupełnie czyste i znaczną dają intratę, przytém mam jeszcze gotówkę.... Gdybym więc był dość szczęśliwy, aby otrzymać rękę panny Wacławy, oczyściłbym z długów dobra pani, a złączywszy je ze swemi, utworzyłbym jednę z najobszerniejszych i najintratniejszych majętności w całéj prowincyi....
Z ust mojéj matki wyszedł odgłos, podobny do śmiechu, połączonego ze łzami i łkania, z którém splatał się śmiech. Twarz jéj zrumieniła się i znowu nagle pobladła.
— Winszuję panu tak szeroko i gruntownie rozwiniętego praktycznego zmysłu, — wyrzekła z widoczną ironią. Ale Henryk nie widział, czy nie chciał widziéć gry fizyonomii mojéj matki, albo może sądził, że dalszemi argumentami pokona jéj widoczną niechęć, bo mówił daléj:
— Majątki pani położone są w dobréj glebie, ale mają za mało łąk i pastwisk; u mnie zaś przeciwnie, znajduje się wiele siana, ale nie dostaje pszennych gruntów. Pani dobra posiadają znaczne lasy, a przez moje przepływa spławna rzeka; gdyby więc lasy i woda były w jedném władaniu, można-by założyć parę fabryk, potrzebujących hydraulicznych środków, i prowadzić handel drzewem na własną rękę. Do tego masz pani parę folwarków, w których gospodarstwo zostaje w opłakanym stanie. Ja, z memi pieniężnemi zasobami, mógłbym urządzić w nich płodozmian i trawy pastewne zasiewać, co dało-by możność znacznego powiększenia liczby inwentarza w obu majętnościach. Zdaje mi się nawet, że nasza okolica była-by wybornym punktem dla fabryki cukru; ja, miałbym środki do jéj założenia, ale nie mam gruntów na których-by się rodziły buraki, a właśnie pani takie grunta posiadasz. Słowem, majątki pani i moje, połączone, dałyby dochody kolosalnéj wielkości....
Pan Henryk mówił z coraz większém ożywieniem, dwie ceglaste plamy wystąpiły mu znowu na policzki, a palce jego rozwierały się i ściskały z taką szybkością, jakby miały w przelocie chwytać owe pastwiska, łąki, fabryki i kolosalne dochody, o których mówił. Matka moja nie przerywała mu ani jedném słowem, i nieruchomie siedziała ze spuszczonemi w dół powiekami. Tylko na ustach jéj uśmiech ironiczny zamienił się na bolesny, a fałdy na czole coraz były głębsze. Henryk, milcząc, popatrzył kilka sekund na moję matkę; zdawało mi się, że po twarzy jego przebiegł wyraz tryumfu. Zsunął niżéj jeszcze na nos swe okulary i kończył:
— Tak więc chciéj pani przyznać, że panna Wacława, mimo niełaski swéj babki, w jaką popadła, dla mnie wyłącznie jest pożądaną partyą. Kto inny w majątkach pani nie zobaczył-by nic, oprócz długów, które ją obciążają; ja, jako sąsiad i posiadacz środków pieniężnych, widzę w nich ogromne pole do wielce korzystnéj produkcyi. Tak więc obie strony odnoszą korzyści. Panna Wacława, zostając moją żoną, zapewni sobie pozycyą majątkową i społeczną, odpowiednią urodzeniu swemu i przyzwyczajeniom; ja wejdę w posiadanie dóbr, na których oczyszczenie z długów i podniesienie gospodarskie znaczny wprawdzie wyłożę kapitał, ale które mi go z czasem z wysokim zwrócą procentem. Przytém panna Wacława znajdzie we mnie męża przywiązanego do niéj, z całą solidarnością człowieka praktycznego i nieuganiającego się za żadnemi mrzonkami, w jakichbykolwiek one przedstawiały się postaciach; a ja będę miał szczęście posiąść rękę osoby, któréj wdzięki i zalety zajęły moje serce.
Przy ostatnim frazesie zająknął się Henryk, a wyraz serce znowu płaskim i zimnym tonem wydobył się z ust jego.
Parę minut matka moja milczała. Wzrok jéj zdawał się przykuty do posadzki, po twarzy migotały różne uczucia; dumy, żalu, gniewu, niepokoju i jakiéjś tajemnéj, z samego dna jéj istoty płynącéj, myśli, która ze wszystkiemi uczuciami toczyła walkę. Podniosła w końcu powieki, a gdy spojrzenie jéj upadło na twarz Henryka, w źrenicach zabłysnął blask gorączkowy, głowa podniosła się dumnie, wargi zadrżały i zdawało mi się, że wnet, wnet wymówią ostre jak sztylet słowo ironii i wzgardy. Ale nagle opadły znów w dół powieki, rumieniec zniknął pod bladością, usta zwarły się, jak w dolegliwém cierpieniu, a na całą twarz straszna wybiła się walka.
Henryk milczał i z nad okularów patrzył na nią ciągle swemi zimnemi blado-żółtemi oczyma.
Wreszcie podniosła się moja matka, stanęła, rękę o stół oparła i że spuszczonemi powiekami wymówiła cichszym, niż zwykle, głosem.
— Jesteś pan szczery, panie S., zanadto szczery... widać zaraz, że nie odbyłeś pan kursów dyplomacyi, i że poezya nie jest pana specyalnością... Przedstawienie jednak pana, jakkolwiek dziwnie sformułowane, przełożę mojéj córce, a o wypadku rozmowy naszéj zawiadomię pana....
Henryk powstał, skłonił się, a wymówiwszy kilka bardzo grzecznych słów pożegnania, opuścił salon. Po chwili koczyk jego, z którego koni nie wyprzęgano, wytoczył się za bramę dziedzińca.
Spojrzałam przez drzwi na moję matkę. Stała ciągle nieruchomie, w téj saméj postawie, w jakiéj opuścił ją Henryk, tylko głowa jéj opadła na piersi, a splecione ręce zwisły pomiędzy fałdy sukni. Podniosłam się i cichemi kroki zbliżyłam się do niéj.
— Mamo — rzekłam, stojąc przed nią, — ja wszystko słyszałam.
Podniosła głowę, jak ze snu zbudzona, i mglistym wzrokiem spojrzała na mnie.
— Słyszałaś? — powtórzyła — i cóż więc powiesz na to?
— Poproszę cię, mamo droga, abyś natychmiast napisała do pana Henryka, że stanowczo odmawiam mu mojéj ręki.
Oczy mojéj matki spoczęły na mnie długiém spojrzeniem.
— Odmawiasz? — wyrzekła zwolna i w zamyśleniu, — tak i ja myślę, że inaczéj uczynić nie należy, a jednak....
Zawahała się, a ja z przyśpieszoném biciem serca czekałam końca jéj mowy.
— A jednak — dodała po chwili z wysileniem, — to dobra, świetna dla ciebie partya....
Żal mię zdjął wielki.
— Matko moja! — zawołałam, — i tyż-to tak mówisz? ty, tak szlachetna sama, tak kochająca mię!
Osunęła się na kanapę i z za łez na mnie patrzyła.
— Tak, — zawołała, — mówię to, bo znam świat, bo wiem, co znaczy w świecie pozycya majątkowa i towarzyska, bo nie mogę zarzucić fałszu słowom pana Henryka, że każdy, oprócz niego, w majątku moim zobaczy same długi, w tobie pannę ubogą, któréj matka ostatkami goni, a ojciec nie posiada także żadnego funduszu. A któż dziś żeni się z panną ubogą? Ach! dziecko moje, ten świat jest okrutny! Zmusza on nieraz serce macierzyńskie do strasznéj walki między godnością osobistą i własnemi pojęciami, a straszném widmem wiecznego osamotnienia i ubóztwa dla istoty, któréj-by niebo przychylić, chciała....
Milczała chwilę, dwa strumienie łez popłynęły po jéj twarzy.
— Nieraz — mówiła daléj, — oskarżają nas, matki o wyrachowane poszukiwanie maryażów dla córek naszych. Lecz, mój Boże, i cóż czynić mamy? Czyliż możemy od razu pogodzić się z myślą, że ukochana przez nas istota pozostanie niepoznaną na zawsze, a gdy nas zabraknie, stanie się pastwą ubóztwa i gorszéj jeszcze nad nie śmieszności, jaką świat przywiązuje do miana staréj panny. Dziewczęta, w innéj żyjące sferze, mają prawo nic nie posiadać, a zawsze znajdzie się ktoś, kto, także nie posiadając nic, prócz pracy swéj i odwagi, poda im rękę miłości i wsparcia. Ale panna, urodzona w naszym świecie, a jakimikolwiek okolicznościami odarta z majątku, niech nie spodziewa się, aby ktokolwiek jéj równy pojął ją za żonę.... Pan Henryk chce się z tobą ożenić dlatego, że grunta jego przytykają do naszych, i że z połączenia jednych i drugich obiecuje sobie wielkie korzyści.... kto inny korzyści tych widziéć nie będzie i minie cię, jak się mija przedmiot piękny, ale nieużyteczny.
I nie znajdziesz w świecie naszym męża dla siebie, a zatém i odpowiedniéj sobie pozycyi....
— A więc — zawołałam z boleścią — mamże dla téj pozycyi wyrzec się wszystkich marzeń moich, zadać fałsz wszystkim moim przeczuciom, zostać żoną człowieka, który mię bierze na to tylko, abym pomiędzy dwiema majętnościami rozkopała kopce graniczne? Nie, moja matko! nie wiem jeszcze dobrze, jakie znaczenie w świecie posiada owa pozycya, o któréj tyle słyszę, ale wiem, że jakiekolwiek-by ono było, nie zrzeknę się dlań tego ideału, który w mojéj duszy zamieszkał. Wolę już, moja matko, do innego należéć świata, niż ten, w którym takie się rzeczy dzieją. Pozwól mi, matko, w inny świat spojrzéć!
Patrzyła na mnie jasnemi oczyma, na których łzy oschły.
— Tak — wyrzekła z wolna — masz ojca, Wacławo! może on przed tobą inny świat otworzy. Może on będzie szczęśliwszy ode mnie! — To rzekłszy, uścisnęła mię z czułością, złączoną z gorączkowym niepokojem.
W godzinę potém z dziedzińca wyjeżdżał konny posłaniec, wiozący Henrykowi stanowczo odmowną odpowiedź.
W przeciągu miesiąca odmówiłam ręki mojéj dwom młodym ludziom, z których jeden posiadał najpiękniejsze imię, drugi najznaczniejszy w okolicy majątek.



XLI.

Nad wieczór siedziałam w pokoju moim sama jedna i patrzyłam przez okno na świat, pogrążony w ciszy i mgle jesiennéj. Zadumaném okiem wodziłam po nizkiém sklepieniu, na którém, śród tła bladego błękitu, ciągnęły szeregiem obłoki ciemne, w fantastyczne połamane kształty.
Z za krańca widnokręgu wypłynął jeden z obłoków takich, ale większy i majestatyczniejszy, niż inne. Ostatnie promienie słońca, co się już zatoczyło za wzgórze, grały na nim urozmaiconych barw tonami. Wierzch miał złocisty, brzegi okrążone ciemną purpurą, a po bokach dwa skrzydła, z dwóch srebrnych utkane chmurek. Pędzony łagodnym wiatrem, zwolna i poważnie wkraczał wspaniały obłok na blade sklepienie, a gdy już całkiem wyłonił się z za wązkiego pasa borów, zamykających widnokrąg, przybrał postać olbrzymiego rycerza, w złotym hełmie na głowie, w rozwianéj śród biegu szacie purpurowéj, z dwoma śnieżnemi skrzydłami, które zdawały się go unosić we wrzawę walki i bohaterskich czynów. Łagodny wiatr od zachodu wiał ciągle i coraz daléj ku środkowi sklepienia posuwał napowietrznego rycerza — olbrzyma.
Nagle ze szczytów wzgórz odległych ostatnie znikły słońca promienie, a zarazem świetne barwy pięknego obłoku przygasać poczęły. Naprzód złocisty hełm pociemniał, jakby rdzą pokryty, potém purpura szaty rozwiewnéj zbladła i mętną oblała się żółtością, nakoniec skrzydła srebrne w dół się opuściły i brudno popielatéj nabrały barwy. Mimo to jednak, obłok, jak rycerz odarty z purpury i zbroi, kroczył jeszcze chwil kilka po sklepieniu z wolna, wspaniale. Lecz z nagła powiał wiatr silniejszy, zwiastun zapewne nadchodzącéj nocy, a obłok pod niebem zachwiał się i rozrzedził. Nie rozprzągł się jednak zupełnie, tylko, gdy się już znalazł na samym środku sklepienia, zamiast do rycerza-bohatera, podobnym był do kaleki-żebraka, z którego brudne i podarte opadają szmaty.
Odwróciłam spojrzenie od obłoku, który, świetny, gdy na nim grały blaski słoneczne, tak brzydkim stał się, gdy go odstąpił połysk pożyczany, i potoczywszy okiem daléj po sklepieniu, spotkałam w górze wielkiego czarnego ptaka, który kołysał się w powietrzu z poważną swobodą pomiędzy dwoma popielatemi chmurkami, pod kawałkiem czystego błękitu. Po chwili rozpuszczone skrzydła ptaka uniosły go daleko od chmurek towarzyszek, i z wolna, wspaniale szybował w powietrzu, to spuszczając się nieco, to znowu podnosząc, jakby mu tęskno było porzucać dla ziemi nieba sąsiedztwo.
— Ten ptak — pomyślałam — to może orzeł, w krainie naszéj zbłąkany, z dalekich stron przybyły, szlachetny król ptaków, co sam jeden w dziedzinie żyjących zuchwałém okiem w słońce patrzéć zdolen, którego gniazdo w górach niebotycznych usłane, a skrzydła rozpięte na rycerskich sztandarach i nad dumnemi monarchów czołami. Myśląc tak, patrzyłam na wielkiego czarnego ptaka i lot jego wysoki ścigałam spojrzeniem. Po chwili, czarny ptak począł się zniżać ku ziemi, lot jego stawał się coraz mniéj majestatyczny, ociężalszy, pozbawiony wdzięku i powagi, aż nakoniec ujrzałam go siadającego na gałęzi poblizkiéj topoli i poznałam w nim — kruka. Zamiast górskiego monarchy, na podniebnych wyhodowanego szczytach, przed wzrokiem moim zawisł podły ptak, wytuczony zwłokami umarłych zwierząt; zamiast hardego symbolu królów i rycerzy, ujrzałam godło złodziei i żarłoków.
I było mi coraz smutniéj.
Na niebo między chmurami blade wypływały gwiazdy; na jednéj z nich spoczęło moje oko. Nie była ona tak świetna, jak bywają gwiazdy lipcowéj nocy, ale zdawało mi się, że drżała w niéj rzewność, niby w nieśmiałém, ale promienném, oku dziewicy. Nagle zrobił się w górze ruch obłoków i chmurek; gwiazdka moja, blada, lecz rzewna, opadła od tła błękitnego i rozpłynęła się w powietrzu mnóztwem iskier, które wnet zgasły. Na miejscu, kędy błyszczała, stanął przygnany wiatrem obłok szary...
Zakryłam dłonią oczy a przed wzrokiem méj duszy kroczący po obłokach olbrzym rycerskie szaty swe zamienił na łachmany nędzarza, wspaniały orzeł przybrał postać pospolitego kruka, gwiazdy jedna po drugiéj spadały z nieba i rozpływały się, jak fajerwerk, w iskry, które wnet gasły...
Czyliż wszystko na ziemi podobnym ulega metamorfozom?
Czy z nieba duszy opadną mi jedna po drugiéj gwiazdy marzeń, jak ta, co przed chwilą stoczyła się z obłoków?
Z samego dna mego ducha wychodził głos tajemniczy i mówił: Nie! są na ziemi olbrzymi, którzy szat rycerskich na brudne nie zamieniają łachmany; są orły, wiecznie szybujące pod niebem i hardém okiem w słońce patrzéć zdolne; są gwiazdy, co nigdy nie opuszczają górnego stanowiska, na jakiém zawiesiła je ręka Wszechmocna. Ale od takich olbrzymów, od takich gwiazd, tyś bardzo daleka... One zamieszkują strefy, do których nie dostała się jeszcze stopa twoja... ich nie spotkać na każdym kroku... one, rzadko rozsiane, świecą gdzie niegdzie nad ziemią ciemną, jak szeroko rozpalone pochodnie!...
Tak mi mówił głos tajemniczy, a jam mu wierzyła, bo wierzyć pragnęłam, bo z wiarą i marzeniem dusza moja rozstać się nie miała siły.
Posłyszałam kroki, zbliżające się do mnie, odsłoniłam oczy i zobaczyłam stojącą przy mnie Binię.
Śród światowego wiru i odmętu wrażeń różnych, zaniedbałam, opuściłam dobrą piastunkę moję. Teraz, gdy, rozpłakana w duchu i rozmodlona, ujrzałam ją przy sobie, wyciągnęłam do niéj ręce, jak dziecko, które chce się pożalić na to, że w oczach jego ktoś tłucze cacka, któremi bawiło się tak rozkosznie.
Binia pocałowała mię w czoło i rzekła:
— Przyszłam do ciebie, Wacławo, bo zobaczyłam cię smutną...
Posadziłam ją przy sobie i objęłam ramionami.
— Biniu — prosiłam — opowiedz mi jednę z tych ślicznych powieści, które opowiadałaś mi, gdym dzieckiem była.
— A na co ci one teraz? — spytała stara piastunka.
— Niech mi się wyda, żem jeszcze małą dziewczynką — odrzekłam — i niech z ust twoich słyszę opowiadanie o wielkich cnotach, o wielkich ludziach... abym wiedziała, abym wierzyła, że cnoty takie i ludzie tacy istnieją na ziemi...
Światło palącéj się w przyległym pokoju lampy słabo oświetlało poważną a łagodną twarz mojéj piastunki, gdy powtarzała mi jednę z owych ulubionych opowieści swoich, których tło zaczerpnięte było z dziejowéj przeszłości. Tylko już nie dziecięcym przemawiała językiem, ale słowa jéj gorzały uczuciem wielkiém, a wielkie obrazy, skąpane we krwi bitew i w cnót olbrzymich światłości, stawały przede mną wyraźne i wypukłe, jak mistrzowsko wyrobiona płaskorzeźba.
Spragnionéj dobra i wielkości duszy mojéj mówiła Binia o dobrych i wielkich ludziach, którzy kiedyś żyli.
Z nagła poruszyłam się żywo i wyprostowałam. Z ust Bini wyszło imię sławne w dziejach, mające prawo do wdzięczności i czci potomków, a imię to nosił hrabia Witold.
— Biniu! — zawołałam — człowiek, o którym mi mówisz, wielkim był człowiekiem! nie prawdaż?
— Tak, dziecko! — odpowiedziała.
— A czy cnoty przodków zawsze w dziedzictwie dostają się potomkom? — spytałam w zamyśleniu.
Binia smutnie pokiwała głową. Zdało mi się nawet, że westchnęła.
— Niestety! — rzekła. — Najczęściéj dzieje się całkiem przeciwnie.
— O, ale on poszedł pewno w ślady wielkich swych przodków — zawołałam mimowoli.
— Kto? — zapytała Binia ze zdziwieniem.
Usta moje nie chciały się otworzyć, aby wymówić imię, które błyszczało w méj myśli. Zdawało mi się, że gdy je wymówię, zniknie urok tajemniczy, jakiego pełne było to imię.
Binia mówiła daléj, a ja przymknęłam oczy i pod powieką, widziałam znowu, na tle ciemném, twarz nieznanego człowieka; od niéj ku mnie tchnął spokój niewysłowiony i wiara rzewna, dziecięca, co mi, niby przeczucie, z daleka kędyś płynące, słodko do ucha szeptała: jest dobro, jest prawda, jest wielkość na ziemi!... Gdy w godzinę potém, z pogodną już twarzą przyszłam do mojéj matki, powiedziała mi, że za tydzień opuścimy wieś, aby na całą zimę zamieszkać w mieście W., gdzie czekało już na nas oddawna przygotowane mieszkanie.
— Zima smutna jest na wsi, i oddawna przywykłam w mieście ją przepędzać — mówiła moja matka — zresztą, — dodała po chwili zamyślenia, — nie wyrzekłam się nadziei wydania cię za mąż, nim odjedziesz do ojca. Dla matki wielkie to szczęście zawsze, jeśli sama córkę swą do ślubnego poprowadzi ołtarza, a przytém nie rozstałam się zupełnie z myślą, że młoda, dobrze wychowana i wielu obdarzona zaletami, pomimo ruiny mego majątku, możesz jeszcze zrobić dobrą partyą i zdobyć w świecie pozycyą, jakiéj dla ciebie pragnę...
Mówiąc to, patrzyła na mnie, a potém z czułością pogładziła mię po twarzy i rzekła żartobliwie:
— A widzisz, filutko! uśmiechasz się z zadowolenia, że ja téj dobréj nadziei nie tracę, bo téż i sama nie tracisz jéj zapewne.
Zaledwie słyszałam słowa méj matki o tych nieutraconych jeszcze przez nią nadziejach, o dobréj partyi i pozycyi w świecie. Uśmiechałam się zaś do twarzy nieznanego człowieka, która, piękna spokojną, duchową pięknością, wisiała przede mną na tle ciemnéj nocy, rozpostartéj za oknem, z koroną dziejowych wspomnień nad czołem.
Przed wyjazdem pojechałam z matką na pożegnanie do państwa Rudolfów.
Pani Rudolfowa więcéj niż kiedy pokazywała nam białe swe zęby i, z niezrównaną wymową a słodyczą, ubolewała najczęściéj, jak tylko mogła, nad poróżnieniem się naszém z babką Hortensyą. — Byłam tam wczoraj! Jadę tam jutro! — powtarzała co moment, a przytém spoglądała na mnie i na moją matkę oczyma, w których zdawało się świecić wszystko złoto babki Hortensyi, co je teraz już sama jedna spodziewała się posiąść.
Z powrotem mijałyśmy dwór hrabiego Witolda. Starożytny, modrzewiowy dom, o wielkich licznych oknach, stał na wzgórzu, spokojny i owiany przezroczystą mgłą jesienną. Osady i pojedyncze domki, rozsiane po dolinie, otaczały go ożywionym wieńcem ruchu i obfitości. W dali, pod lasem, bielało coś na wzgórzu w niewyraźnych kształtach, i kilka złoconych lub srebrnych krzyżyków błyszczało pod obłokami. Spytałam mojéj matki, coby tam był za cmentarz, czy kościoł jaki?
— To kaplica cmentarna; grobowce przodków hrabiego Witolda.
Wychyliłam głowę przez okno i dawno kareta minęła dwór na wzgórzu, a ja patrzyłam jeszcze. I zdali już widziałam, jak z za obłoków wystrzelił promień zachodzącego słońca i szeroką, czerwoną smugę rozpostarł pomiędzy domem modrzewiowym a grobowcami, bielejącemi w oddali.

XLII.

W dżdżysty listopadowy wieczór wjechaliśmy do miasta W. Chciałam od razu pochwycić obraz starego grodu, ale przez zroszone szyby karety nic zobaczyć nie mogłam. Powóz wtoczył się w oświetloną latarniami bramę wielkiéj kamienicy; po szerokich wschodach weszłyśmy na piérwsze piętro i otworzyła się przed nami piękna amfilada kilku wytwornie urządzonych salonów i saloników, w których dwaj lokaje kończyli zapalać światła.
Oglądając nowe nasze mieszkanie, uwielbiałam smak i umiejętność światową, z jaką jeszcze przed powrotem moim z pensyi urządziła je moja matka. Wszystko tam było bogate, ale nie raziło oczu zbytecznym blaskiem; harmonia barw i sprzętów przyjemnie działała na wyobraźnią; ustawienie sprzętów tchnęło wdziękiem i ożywieniem; w każdym pokoju znajdowały się kąciki miękkie, przytulne, zdające się wzywać do słodkiego far-niente, albo pół-cichéj, marzącéj pogadanki. Pokój, przeznaczony dla mnie, rozdzielony na dwie połowy arkadami, w grube przystrojonemi firanki, był zarazem sypialnią i gabinetem. Zaraz od wejścia można było poznać, że przeznaczono go na pomieszkanie dla młodéj panny, tak wszystko w nim było miluchne, świeże i dziewicze.
Pływał on cały w blado-różowéj barwie, rzucającéj się od obicia mebli i firanek, a oświetlała go z góry wielka lampa, migocąca mnóztwem kryształowych wisiorów, ze światłem potrojoném dwoma naprzeciw siebie wiszącemi źwierciadłami. Przebiegając piękne mieszkanie, patrzyłam na wytworne meble z hebanu i mahoniu, zdobne w rzeźby i kosztowne obicia, przeglądałam się w licznych źwierciadłach, zawieszałam wzrok na wyzłoconych gwiazdach i jastrzębiach, podnoszących nad oknami i drzwiami ciężkie firanki, stąpałam po puszystych kobiercach, lub posadzce w misterne ułożonéj kwadraty, a przytém wszystkiém myślałam: gdzież jest ta majątkowa ruina mojéj matki, o któréj tyle słyszałam? Czyliż zrujnowani ludzie mogą podobne urządzać sobie mieszkania? Wszakże to wszystko ogromną kosztować musiało summę, dodawszy szczególniéj parę rosłych i pięknych powozowych koni, którą za nami do miasta przyprowadzono, liberyę dla służby suto galonowaną z bogatemi futrami do wyjazdu, liczne sztuki zakupionych rozmaitych materyi, z których jedne powierzone już były zręcznym rękom warszawskiéj garderobny, Zosi, i jéj pomocnic, a inne miały być nazajutrz oddane modniarce, aby z nich uszyła suknie codzienne, wizytowe, obiadowe, balowe, ranne, południowe, wieczorowe i t. d. Jakim sposobem moja matka, będąc, jak sama mówiła, zrujnowaną, znalazła środki do zakupienia tylu kosztownych rzeczy? Czyliż są wyrazy, mające podwójne znaczenie, a ruina miałaż-by niekiedy być jednoznacznikiem zbytku? Takiemi zajęta myślami, siedziałam naprzeciw mojéj matki w ślicznym gabineciku, przy okrągłym stoliczku z marmurową płytą, ozdobioną barwistym bukietem z mozaiki, i przyrządzałam herbatę w porcelanowym serwisie, na srebrnéj umieszczonym tacy.
— Dlaczego tak zamyśloną jesteś, Wacławo? czy ci nowe nasze mieszkanie do smaku nie przypadło? — spytała moja matka z uśmiechem, który mówił, że pewną była, iż mieszkanie, urządzone przez nią, każdemu podobać się musiało.
— Owszem, mamo — odpowiedziałam — uwielbiam smak i umiejętność, z jaką tu wszystko urządzić potrafiłaś, ale...
— Jakież ale?
— Myślałam nad tém, że kolosalną musiałaś wydać summę... — dokończyłam, czując, że się rumienię.
Rumieniec mój znalazł odbicie na twarzy mojéj matki, któréj policzki zafarbowały się różowo.
— Dla zdobycia znacznéj w istocie summy, jakiéj potrzebowało urządzenie się nasze w mieście, sprzedałam część tego pięknego lasu, o którego spuszczaniu na swoję spławną rzekę tak bardzo marzył pan Henryk — odpowiedziała z uśmiechem, który, jak mi się zdawało, był nieco przymuszonym.
W większe jeszcze popadłam zamyślenie. Moja matka patrzyła na mnie z pewnym niepokojem i po chwili zaczęła mówić:
— Dziwi cię to zapewne, że, mając wielkie długi, ciążące na majątku, i nie posiadając żadnéj gotówki, urządzam się tak zbytkownie. Ale, widzisz, pozycya, jaką człowiek zajmuje w świecie od młodości, jest jakby suknia, która mu do ciała przyrosła. Zdjęcie jéj przynosi ból ogromny, — i dla uniknięcia tego bólu, — człowiek łata ją wszelkiemi sposobami, dopóki tylko może, a wtedy tylko łatać przestaje, gdy dziury staną się tak wielkie, iż niczém już zapełnić ich niepodobna, albo, gdy podziurawioną suknią zedrą ci, od których pożyczone były szmaty na jéj łatanie.
— A wtedy cóż się staje z odartym człowiekiem? — spytałam.
— Wtedy ze wstydu chowa on nagość swą w najciemniejszy kąt tego świata, bo bez sukni, w któréj przez całe życie chodził po świecie, niepodobna mu już żyć między ludźmi — odparła moja matka z zachmurzoném czołem.
Po téj krótkiéj rozmowie, milczałyśmy obie dość długo. Zdawało mi się, że pod sufitem gabineciku włóczyły się ciemne chmurki i zakrywały sobą zdobiące go błękitne rozety, a bukiet z mozaiki na marmurowéj płycie bledsze miał barwy. Srebrna taca przypomniała mi wyszczerbione spodeczki, na jakich u państwa Rudolfów podawano konfitury; poważny, czarno ubrany kamerdyner, który właśnie w téj chwili przez pokój przechodził, wydał mi się zadziwiająco podobny do owego chłopaka niezgrabnego, co tam przedstawiał lokaja; a w najciemniejszy kącik pokoju tuliła się postać niewyraźna, chowając się i kuląc ze wstydu, i drżącemi rękoma napróżno starając się łatać szatę, któréj złocone łachmany opadły z jéj ciała.
Matka moja nie spuszczała ze mnie oka. Po chwili rzekła znowu:
— Nie obawiaj się jednak, Wacławo, aby z nas prędko spaść miała ta suknia, jaką nosiłam całe życie, i w jaką przybrałam ciebie, gdym cię w świat wprowadzała. Wprawdzie majątek mój w smutnym jest stanie, ale był on kiedyś bardzo znaczny, prawdziwie pański, a majątki takie podobne są do bardzo soczystego owocu. Zdaje ci się, żeś wszystek sok zeń wyssała, ale pociśnij dobrze, a z pewnością kilka jeszcze kropel wypłynie. Zamożność dawnych domów była tak wielka, że ci, co ją otrzymali w spadku, wielkość jéj najbardziéj poznają po obfitości źródeł, jakie im ona przedstawia w chwili, w któréj ratować się już potrzebują od całkowitéj ruiny. Wielki majątek, spadły mi po ojcu, nadwerężyłam mniéj zbytkami, niż nieumiejętnością zarządzania nim i zbytną ufnością w ludziach, którzy mię najniegodziwiéj okradali i oszukiwali. Teraz w istocie gonię ostatkami, to jest, ostatniemi szmatami majątku łatam suknią wysokiéj towarzyskiéj pozycyi, która mię dotąd ani na chwilę nie odstąpiła. Ale ostatnich tych szmat wystarczy jeszcze na długo.
Dla ich zdobycia są jeszcze w lasach niesprzedane wysmukłe sosny i grube dęby, są oddalone od centrum majątku folwarki, które korzystnie sprzedać można szlachcie okolicznéj, są w końcu srebra stołowe tak liczne, że większa ich połowa nigdy nie jest używaną; jest skarbiec, pełen staroświeckich sprzętów, za które antykwaryusz jaki, albo miłośnik pamiątek, mógł-by znaczną ofiarować summę; że już nie wspomnę o moich klejnotach i pięknych obrazach, które mój dziad a twój pradziad za wielkie pieniądze zakupił we Włoszech i Francyi, bo był miłośnikiem sztuk pięknych i krocie na nie wydawał. Słowem, są to w istocie ostatki, ale ostatki bogatych ludzi, które, jak mówi przysłowie, starczyły-by ubogiemu za dostatek.
Rzekłszy to, matka moja wstała od stolika i zaczęła wydawać służbie jakieś rozporządzenia.
Około północy weszłam do mego pokoju, aby udać się na spoczynek, a odprawiwszy służącą i zarzuciwszy na siebie penioar kaszmirowy, usiadłam w wielkim miękkim fotelu, który stał przy łóżku, i głowę oparłam na obitéj atłasem poręczy.
Zmęczona podróżą, pół-senném, rozmarzonem okiem wodziłam po pokoju. Światło wiszącéj u góry lampy, przyćmione matowym kloszem, przykrywającym ją na noc, wpływało pomiędzy arkady i słało się u stóp moich po wzorzystym kobiercu, podobne do smug promieni księżycowych. Cztery pyzate aniołki w szafirowych rozwiewnych szatach, wymalowane na suficie, zdawały się uśmiechać i potrząsać wiankiem róż, który trzymały w ręku; obnażone ich ramiona i stopy odskakiwały od białego tła z miękką okrągłością kształtów. Od grupy wazonów, ustawionych pod oknem, wymykała się delikatna woń kwitnącego heliotropu i harmonijnie łączyła się, z delikatną także, bladoróżową barwą, jaką obleczone były ściany i sprzęty. Zupełną ciszę przerywał tylko łagodny tentent alabastrowego zegara, postawionego na konsoli; z za firanki, która blado-różowemi strumieniami spływała pośród arkad, wymknęła się muszka, kiedyś jeszcze znać latem tu zbłąkana, zabrzęczała w powietrzu, uderzyła się parę razy o sufit i poruszyła kryształowe u lampy wisiory, które zabrzęczały głucho.
Zanurzona w ciszy, w pół świetle, eterycznéj a upajającéj woni, przymknęłam znużone oczy, ręce bezwładnie opuściłam na suknią, włosom pozwoliłam, aby mi twarz opłynęły, i pół we śnie, pół na jawie, myślałam: że piękną, rozkoszną była ta szata, o któréj mówiła moja matka, szata miękkości, zbytku, próżnowania i napowietrznych rojeń: że trudno było pozbyć się jéj temu, kto się nią raz przyoblokł, że... Nagle zaszeleściało coś w fałdach firanki. Podniosłam powieki i zdało mi się, że widzę postać niewyraźną, tulącą się między arkady i drżącemi rękoma podtrzymującą napróżno szatę pozłacaną, która szmatami z niéj opadała...
Zerwałam się z fotelu i uczyniłam kilka kroków na przód. Z pomiędzy fałd firanki wyleciała spłoszona mojém poruszeniem muszka...
Ale i moje słodkie rozmarzenie pierzchnęło; trwożnie obejrzałam się dokoła, czy nie zobaczę w pół nagiéj postaci, z któréj złocista, podarta, opada szata... Gdy zamknęłam powieki, nad głową moją unosiła się muszka drobna, a ja, ścigając uchem monotonne jéj brzęczenie, pół senne snułam dumania.
— Czyliżby na dnie tych pięknych błyskotek prawda i szczęście leżały jedynie, że ludzie tak wysoko je cenią? Lecz jeśli tak jest, dlaczegoż ci, co je posiadają, tak często bywają smutni? Wszak w bardzo krótkiéj jeszcze przez świat ten wędrówce mojéj, widziałam już nieraz chmury na czołach, ukoronowanych bogactwem, i niespokojnie bijące serca, okryte drogiemi szaty? Wszak już widziałam, jak wielkie bogactwa służą jednym za środek do popełniania niesprawiedliwych czynów, innych wiodą na drogi zepsucia, błędów, a potém, znikając, zostawiają nieszczęsnych na rozdrożu zwątpień i walk z niezamarłém całkiem sumieniem, innym jeszcze stają się celem chciwego pożądania, rugując z ich piersi wszystko, co szlachetne. Widziałam już bogate kobiety, tęskne spojrzenie rzucające za siebie na przebytą drogę, na któréj ze szczęściem nie spotkały się ni razu; bogate dziewice, z trwogą patrzące w przyszłość, w któréj serca ich nie widziały wyśnionego w młodych rojeniach raju; bogatych młodzieńców, stojących nad przepaścią z próżnemi już rękoma, albo pływających po rozhukanym oceanie szałów i namiętności bez kierowniczego magnesu, albo wiecznie roztwierających ręce dla pochwycenia złota, co im zastąpić miało święty ogień, którego iskry wygasły w ich piersi, aż do ostatniéj. A jednak, wszyscy ci ludzie, jedyne, najwyższe szczęście swe widzieli w tém, co im w darze przynosiło tyle zawodów, niepokojów i skaz moralnych. Któż mi tę sprzeczność wytłómaczy? Jak pojmę tę zagadkę świata, w którym żyję? Zapytam-że o nią matki mojéj, towarzyszek młodych, mężczyzn, co tak mądrymi wydają się w salonach? Chórem odpowiedzą mi wszyscy: „Pozycya i komfort.“ I z temi dwoma słowami, wyrytemi w sercach, idą oni przez świat, jak Muzułmanin ze świętym Amuletem na piersi, w którym tkwią wypisane słowa koranu. Pozycya, to ta szata złocona, która zrasta się z ciałem człowieka, aby najczęściéj w połowie drogi opadać zeń w szmatach skrwawionych! Komfort, to ten zbytek rozkoszny, który przed chwilą mnie samą kołysał miękkością i wonią! Z pod szaty téj widnieje nagość, wstydząca się siebie. Z rozkoszą zbytku miesza się gorycz zwątpienia i niepokoju. Więc cóż jest tu prawdą? Więc gdzież jest tu prawda? Więc do czegoż tutaj uczepić mam wiarę mego serca, która w méj piersi rozpoczęła tak wcześnie bój ze zwątpieniem?
Muszka, która, nad głową moją krążąc, monotonném swém brzęczeniem dopomogła snuć się półsennéj méj zadumie, zmęczona, skryła się w fałdy firanki i umilkła.
Otworzyłam oczy i spojrzałam wokoło. Aniołki na suficie potraciły swe uśmiechy, i smętnie zadumane, patrzyły na się wzajemnie, niby pełne zdziwienia, zadając sobie pytania. Pod niemi kryształowe wisiory błyszczały zimną bielą, podobne do soplów lodu; cienie od sprzętów stały martwo rozpostarte po ścianach, a obok nich mniéj spokojnie ruszały się i migotały smugi bladego światła, jakby z trwogą umknąć pragnęły od czarnych sąsiadów.
A jednostajny tentent zegaru szemrał z cicha w rogu pokoju, i coraz bardziéj usypiającym zmysłom moim słał słowa mego ojca: „Nie ufaj zbyt połyskom, dziecię, i nie oddawaj im całego serca twego.”

XLIII.

Kto widział kiedy zawrotny długi taniec, w którym, przy grzmiących, napowietrznych, namiętnych tonach muzyki, ludzie wirują, jedni na trzeźwo, inni w upojeniu, a wszyscy szalenie biorą się za ręce, łączą się w pary, opuszczają się, rzucają na się wzajem grad spojrzeń i uśmiechów, zbliżają się znowu i znowu oddalają się pojedyńczo, każdy w inną stronę, aby się zejść na nowo i podać sobie ręce, i odebrać je raz jeszcze, a do kogo innego wyciągnąć ramiona; kto widział kiedy taniec taki, w którym jest wszystko: wesele udane, czy prawdziwe, miłość istotna, czy sztuczna, namiętność widoma, czy tajona, łzy wydobywające się przemocą z za uśmiechów, śmiechy głuszące tajemne westchnienia, uderzenia serc, przyśpieszone gorączkowém wzruszeniem, rozdrażnieniem, niepokojem, radością, zwątpieniem, zawodem; kto widział tę mieszaninę rozlicznych uczuć i wrażeń, miotających ludźmi, jak miota wiatr gęstą zaroślą trzcin chwiejnych, porastającą rozłóg szeroki: ten może sobie stworzyć wyobrażenie, czém jest w wielkiém mieście sezon zimowy dla garści ludzi, co się tam zebrali, aby pokazać się, ubawić, skąpać serca i głowy w napojonéj odurzającym narkotykiem atmosferze tłumu, gwaru i błyszczącego kameleonową grą barw światowego ruchu.
Nieprzerwanym hukiem kół turkocą powozy, brzęczy głucho bogata uprząż na karkach dumnie stąpających rumaków, szeleszcą jedwabie, powiewają wstęgi, przezroczyste koronki odsłaniają nagość śnieżnych szyj i ramion, dyamenty błyszczą wśród splotów warkoczy, sztuczne kwiaty sztuczną woń rozlewają, w salach balowych grzmi porywająca muzyka, w teatrach bajeczna syrena o czarodziejskim śpiewie wciela się w uroczą postać prymadonny, a przenikający głos tragika-mistrza śle między tłumy widzów i słuchaczy prądy elektryczne, porywające ich wyobraźnią w tajemnicze a straszne światy dramatów ludzkiego żywota, i w przepaściste głębie psychologicznéj analizy człowieczego ducha.
Wszystko wre, kipi, burzy się, migoce; powiedział-byś, że wszystkie istnienia wszystkich tych szalejących, wirujących ludzi, to wielka kula ognista, wiecznym ożywiona ruchem, napełniona jakiémś życiem niepowstrzymalném, w karby niedającém się ująć, wulkaniczném.
Staraj się myślą pochwycić tę kulę, rozdzielić ją na dwie połowy, jak orzech stłuczony, odrzuć skorupę zwierzchnią, która ma wszelkie pozory słonecznego światła, i spójrz, co się znajduje w środku.
Oto z jądra kuli wychodzą dwie postacie.
Jedna ubrana w złocistą szatę bogactwa, całą i niewzruszoną, druga — z trwogą, którą ukrywa pod maską wesela, starannie przylepioną do twarzy, podtrzymuje na sobie, łata i zszywa szatę podobnąż, lecz rozpadającą się w szmaty.
Jaka przyszłość czeka te obie postacie?
Piérwsza, za chwil kilka, porozdziera i zniszczy świetną i całą teraz swą suknią, albo uczyni z niéj twardą skorupę, w któréj zasklepi się na wzór ślimaka; druga utraci ją całkiem, pójdzie w ciemny kąt jaki chować przed światem wstyd swój i nagość. Rzadko kto, w téj wrzącéj i błyszczącéj gonitwie za nieznaném i nieokreśloném dobrze widmem, pochwyci szczęście istotne, lub prawdzie raz w twarz spojrzy; lecz wszyscy, co w niéj uczestniczą, na długo, czy na krótko, znajdą upojenie.
I ja upojenie to znalazłam.
Zdawało mi się, że zasnęłam, a czarnoksiężnik jakiś porwał mię na skrzydła ogniste i nosił po świecie zaczarowanym.
Dnie i tygodnie mijały z błyskawiczną szybkością; nic nie robiłam, a nigdy nie miałam czasu; noc była mi dniem, a dzień nocą; blade zimowe słońce wschodziło nad światem, gdy zamykałam do snu oczy, a ustępowało z zenitu południe, gdym je otwierała. Potém znowu suknia, wizyta, gwarny obiad, przejażdżka, teatr, wieczór z tańcem i muzyką, i znowu sen krótki, przerywany, pełen gorączkowych obrazów, gorączkowéj rzeczywistości.
Na wsi, lubo także strój i zabawa stanowiły główną osnowę mego życia, bywały jednak całe dnie ciszy, godziny rozmyślań. Tam roztaczała się koło mnie natura bogata, w ogrodzie kwiaty rosły, po lasach ptaki śpiewały, na polach rolnik w sukmanie prowadził pług po zagonach, a w dali tęskno przygrywała mu trąbka pastusza. Tam widać było całe sklepienie nieba, i jak po niém obłoki skrzydlate płynęły, jak pod niém przeciągały stada ptaków swobodnych, a z tego wszystkiego wiały ku mnie świeżość i poezya, myśl moję budząc, rozgrzewając serce.
Tutaj, między wysokiemi murami miasta, widziałam tylko ulice białym śniegiem usłane, gwarnych tłumów pełno, nad dachami widniał tylko wązki pas szarego nieba; w nocy, zamiast gwiazd, przyświecały ziemi żółte latarnie uliczne, a we dnie, zamiast orzeźwiającego pól powietrza, oddychałam wonią perfum i duszném ciepłem salonów, ogrzewanych hermetycznemi piecami.
Stopniowo zacierały się w méj pamięci przykre wrażenia, których tyle doświadczyłam niedawno. Blizka przeszłość pobladła w wyobraźni, jak sen dawno prześniony; postacie babki Hortensyi, Agenora, Rozalii, Henryka pojawiały się niekiedy we wspomnieniach moich, bardziéj do snu, niż do rzeczywistości podobne. Coraz rzadziéj zadawałam sobie pytania, jakie wprzódy nieustannie napełniały mi głowę; chwilami zdawało mi się, że wszelka myśl ustawała we mnie, a nawet i czasu nie miałam na porachowanie się z memi myślami.
Zdawało mi się, że i matka moja uległa równemu prawie upojeniu. Wizyty, obiady, wieczory i bale zajmowały ją tak prawie, jak i mnie. Był to pewno skutek nawyknień kobiety światowéj, albo może myśl jaka wsteczna, która śród wrzawy goniła za szczęściem dla mnie, a kto wié? za zapomnieniem może dla siebie.
Parę razy tylko, gdy z rana weszłam do jéj pokoju, znalazłam ją z dłonią przy oczach i z głębokiemi fałdami na czole; raz nawet wydało mi się, jakobym ślady łez na jéj oczach dostrzegła, ale w parę godzin potém siedziałyśmy już obie w karecie, i jadąc na wizyty, rozmawiałyśmy wesoło o paniach, które nam przychodziło odwiedzić.
Pewnego dnia weszłam niespodzianie do pokoju matki i ujrzałam ją rozmawiającą z żydem o długich pejsach, odzianym w atłasowy chałat, siedzącym u progu na brzeżku krzesła.
Miała chmurę na czole, a silny niepokój migotał w jéj oczach. Zdało mi się, że po wązkich wargach żyda przebiegał uśmiech szyderczy. Z niecierpliwością, jakiéj nigdy w niéj nie spostrzegłam, prosiła mię, abym odeszła, a żyd zaledwie w dwie godziny potém opuścił jéj pokój.
Tego dnia nie wyjechałyśmy nigdzie i nikogo nie przyjęłyśmy u siebie. Wieczorem moja matka miała migrenę, a ja czułam się smutna i zaczęłam znowu myślą patrzéć w głąb’ siebie i rzeczy, które mię otaczały. Ale śród tych rozmyślań weszła do pokoju garderobiana, Zosia, trzymając przed sobą bardzo piękny szal, świeżo dla mnie nabyty, a za nią pojawił się szereg modniarek, krawców i kupców, niosących towary...




XLIV.

Towarzyskie koło, do któregośmy należały, składało się z kilkunastu domów, istotnie zamożnych, lub okazujących wszelkie zamożności pozory. Między niemi było kilka rodzin, z któremi sąsiadowałyśmy na wsi, przybyłych, jak i my, na całą zimę do miasta. Do liczby tych należała także i pani S. z córkami. Odmowa, jaką otrzymał odemnie pan Henryk, nie nadwerężyła bynajmniéj dobrych stosunków pani S. z moją matką, ani córek jéj ze mną. Piérwsza starannie okazywała, że nie wié wcale o wydarzoném zajściu; drugie, zaraz przy piérwszem ze mną spotkaniu, uścisnęły mię i szepnęły na ucho, że, lubo domyślają się wszystkiego z kilku słów, jakie wymknęły się ich bratu, niemniéj jednak nie mają do mnie żadnego żalu i kochają mię, jak dawniéj. Śród wrzawy miastowéj, okropna nuda, która dręczyła panny S. na wsi, w godzinach upływających pomiędzy ukończeniem toalety, a przybyciem gościa, lub wyjazdem w sąsiedztwo, pierzchnęła: tak, jak i ja, nic one nie robiły, a nigdy nie miały czasu; a lubo miejski sposób życia nie był dla nich taką, jak dla mnie, nowością, to przecież, zbliżone do siebie wiekiem i usposobieniami, jednostajnego prawie doświadczałyśmy upojenia. Zenia zresztą, za swym tryumfalnym rydwanem przyciągnęła do miasta skrępowanego niewolnika, którym był pan Michał C. Nowiuteńki młodzieniec jeszcze nowszym, niż na wsi, wydawał się pośród pełnego najwyszukańszéj wytworności miejskiego towarzystwa. Blado-błękitne jego oczy z większém jeszcze niż wprzód, osłupieniem patrzyły na świat, tak obcy dla niego niedawno, a długie ręce większego niż kiedy nabawiały go kłopotu. Zenia obchodziła się z nim tak, jak bogaty plantator południowych Stanów Amerykańskich, pochodzący ze starożytnéj familii francuzkiéj i pełen tradycyjnéj elegancyi dworu Ludwika XIV, obchodzi się ze świeżo wyemancypowanym i wzbogaconym Murzynem, z którego rąk nie zniknęły jeszcze ślady mozolnego zbierania bawełny, i którego nogi z pełném trwogi uszanowaniem stąpają po parkietach wielkiego pana. Z sarkastyczno-wesołym uśmiechem, wodziła Zenia pana Michała po wieczorach i balach, rozkazywała mu nosić za sobą wachlarz i chusteczkę, posyłała go w różne strony miasta z poleceniami do przyjaciółek, krawców, modniarek. Pan Michał spełniał jéj rozkazy z pokorą wiernego sługi, a blade jego oczy płonęły radością, gdy, dzięki konkurom o rękę wysoko spokrewnionéj panny S., otwierały się przed nim podwoje licznych salonów, najpiękniejsze w prowincyi nazwiska wpadały mu w ucho, a białe ręce ludzi, zwanych w świecie arystokratami, dotykały się niezgrabnych rąk jego, z których nie zniknęły całkiem ślady porannéj doby życia, w jakiéj ojcu pomagał wiązki siana składać na wóz drabiniasty. Lubo smutny to był wielce exemplarz konkurenta, Zenia nie myślała wyrzekać się tego piérwszego tryumfu, jaki ją spotkał na polu salonowéj chwały. Zresztą, zaczęła już rok dwudziesty; jeszcze lat parę, a obok niezbyt ładnéj powierzchowności i niepewnéj cyfry posagu, liczba przeżytych wiosen stanie się kłopotliwą, i cichutko wprawdzie, ale niezawodnie, ludzie zaczną wymawiać wyraz: stara panna, którego samo już brzmienie włosy podnosi na głowie. A nowiuteńki pan Michał nowiuteńko nabył majątek za milion blizko złotych, po mieście jeździł nowiuteńkim koczykiem, ze służbą, odzianą w nowiuteńką liberyą...
Pan Michał więc był dobrą partyą quand même. Niezgrabne ręce jego znajdą po ożenieniu się punkt oparcia, którego nadaremnie szukają, a będzie nim w domu fajeczka na krótkim cybuszku, w gościnie — talia kart preferansowych.
— Nazajutrz po ślubie wyjadę za granicę, i cały rok będę podróżowała, — szepnęła mi raz Zenia w chwili zwierzania się, a potém dodała: prawda, że on bardzo niezgrabny i dziwnie pocieszny z tém swojém pragnieniem wysokich i szerokich stosunków, ale cóż robić? Trudno o doskonałość na tym naszym biednym świecie!
Oprócz Emilki i Zeni, przybyły jeszcze z rodzicami do miasta: Helena, piękniejsza, lecz zarazem i bardziéj blada i wiotka niż kiedy młodziuchna Zosia, która jednocześnie ze mną wróciła z pensyi, i prawie takich, jak były moje, doświadczała zdziwień, zwątpień i zachwytów, i kilka innych, dobrze mi już znajomych panien. Kilkanaście nowo poznanych i mniéj więcéj młodych towarzyszek, powiększało to nasze dziewicze bawiące się koło, a otaczało je równaż prawie liczba młodych mężczyzn, z których każdy był doskonałym tancerzem, grał na fortepianie, mówił po francuzku i nosił na szyi lornetkę. Wraz z pannami bawiło się i tańczyło kilka młodych mężatek, których mężowie wiecznie grali w karty, albo bywali nieobecni; a pośród męzkiéj młodzieży plątało się dwóch, czy trzech żonatych ludzi, o których żonach świat nic a nic nie wiedział, albo wiedział tylko tyle, że exystowały kędyś na ziemi, ale były chorowite albo nie młode, albo siedziały na wsi, zajęte prowadzeniem domowego gospodarstwa.
Dwie te połowy towarzystwa, męzka i żeńska, miały się do siebie tak, jak się mają ku sobie wzajem kłosy zboża na polu, które, poruszane powiewem wiatru, schylają się jeden nad drugim, szemrzą coś między sobą po cichu, potém odwracają się każdy w inną stronę, nowych przybierają towarzyszów, tych odtrącają po chwili i zwieszają głowy, jak zmęczone lub upojone, i wkrótce zdają się budzić na nowo, i na nowo rozpoczynają pełne rozkosznego szmeru kołysanie się w różne strony. Niekiedy jeden jakiś kłos pojedyńczy przyciągnie do siebie inny sąsiedni, opasze go delikatną słomianą nicią, a kłosom towarzyszom zdaje się, jakoby już ci obaj połączyli się z sobą na zawsze. Gdzie tam! z pod nieba przylatuje nowy powiew wiatru, słomiana nitka rwie się i pęka, kłosy niespojone odpadają od siebie i chylą się na wsze strony, szukając, kogoby znowu uwięzić przy sobie na chwilę.
W salonach mężczyzni i kobiety szukają się wzajemnie, rzucając sobie spojrzenia znaczące, półsłówka, z których możnaby wysnuć całe tomy: ta temu od niechcenia rzuci kwiatek, z balowego bukietu wyjęty; ten téj pełną poezyi i elegancyi aluzyą powié, że jest piękną; rozmarzony uśmiech spotyka ogniste spojrzenie, uważne ucho posłyszy westchnienie ciche, niby przemocą wydzierające się z piersi; kwiat, wachlarz, fortepian, barwa wstążek, przemieniają się w symbole i hieroglify, w których wtajemniczone oko wyczytuje całą odmianę słowa: kocham! we wszystkich trybach, czasach i osobach. Te symboliczne, tajemnicze rozmowy, ten zagadkowy i działający na wyobraźnią stosunek kobiet i mężczyzn, stanowi w salonach główne tło, na jakiém roztacza się zabawa, przyprawa jéj i powab. Z razu, patrząc na to wszystko, myślałam, że wszyscy ci ludzie kochają się, że na dnie tego rozmarzenia i upojenia była miłość tém prawdziwsza, iż kryjąca się przed okiem świata, a mimowoli tylko objawiająca się w spojrzeniu, uśmiechu, cicho wyrzeczoném półsłowie, lub symbolu pełnym poezyi.
Lecz jakież było moje zdziwienie, gdy, po pewnym upływie czasu, jasno stanęło przed memi oczyma, że nikt a nikt z tych ludzi nie kochał, a wszyscy bawili się tylko w miłość i na wzór mieszkańców Wschodu, podawali sobie wzajemnie czary, pełne narkotyku, mającego pobudzać wyobraźnią, a osłabiać siły serca i umysłu.
Helenka, naprzykład, zajmowała się bardzo żywo panem Alfredem, który miał w sobie tę oryginalność, że sam głośno przyznawał się do tego, iż nigdy nic nie robił, nudził się, i po całym świecie szukał rozrywki. Zdawało się, że Helenka postanowiła sobie wyprowadzić bladego młodzieńca z apatyi, w któréj go pogrążyło wieczne far-niente. Gdy wiedziała, że go zobaczy, ubierała się w suknie fantastycznego kroju i niepospolitéj barwy; rumieniła się lekko, gdy wchodził do salonu; dawała mu do rozwiązania zagadnienia, pełne znaczącéj treści; patrzyła na niego swemi wielkiemi szafirowemi oczyma, tak, jakby w koło siebie nie widziała nic, prócz niego; siadywała do fortepianu i grała z uczuciem melodyjne wyjątki z oper, gdy on naprzeciw niéj stawał i, słuchając muzyki, rzucał jéj od czasu do czasu kilka niedosłyszanych innym wyrazów. Tak trwało parę tygodni, poczém przybył ze wsi żywy, dowcipny i wesoły Julian, a Helenka rozpoczęła z nim słowo w słowo tę samę grę, jaką wiodła dotąd z panem Alfredem. Pan Alfred jednak nie zaraz ustąpił z placu i wraz z nowo przybyłym panem Julianem ciągnął jeszcze czas jakiś tryumfalny wóz Helenki. Ale potém zmęczył się apatyczny młodzieniec pracą, do któréj zabrakło mu już bodźca, i emigrował z salonów, w których bawiły się kobiety, do gabinetów, w których mężczyzni grywali w preferansa, a szczęśliwy jego następca Julian objął niebawem po nim urząd ministra bez teki, bo względy Helenki odziedziczył po nim pan Ignacy, o romantycznych pozach i fantastycznie uczesanych włosach.
— Na miłość Boga, Helenko! — mówiłam do młodéj towarzyszki, gdyśmy się raz znalazły sam na sam, — powiedz-że mi, którego z nich kochasz? Pana Alfreda, pana Juliana, czy pana Ignacego?
— Żadnego, — odpowiedziała Helenka niedbale, poprawiając włosy przed lustrem. — Czyliż nie widzisz? piérwszy z nich jest mumią bez życia, poruszaną sprężyną próżności; drugi, to dowcipniś, któremu niebo nie udzieliło ani ziarnka soli attyckiéj; trzeci, lalka, z gipsu ulepiona w postawę bohatera, a z wnętrzem tak próżném, że się w niém parę myszy śmiałoby zagnieździć mogło. I jakże ty, moja Waciu, przypuścić mogłaś, abym ja, co o mało suchot nie dostałam w gonitwie za ideałem, mogła pokochać którego z tych ludzi?
Słuchałam jéj w osłupieniu.
— Moja Helenko! — rzekłam po chwili, — dlaczegoż więc ludziom, o których podobne masz zdanie, dawałaś tyle oznak zajęcia i sympatyi?
— Bawiłam się! — odpowiedziała Helena, chodząc po pokoju i najspokojniéj oskubując kwiatek, urwany z wazonu.
— Bawiłaś się! — zawołałam. — Ale moja droga, czyliż godzi się bawić z sercami ludzkiemi?
Helenka stanęła na środku pokoju, popatrzyła się na mnie figlarnie i głośnym parsknęła śmiechem.
— Wacławo! Wacławo! — wołała między dwoma wybuchami śmiechu, — jakie z ciebie dziwne jeszcze dziecko! Bawić się z sercami ludzkiemi! I ty myślisz, że ci panowie serca swe w tę zabawę wkładali? Bądź spokojna! minęły czasy Abelardów i Werterów. Nie tylko żaden z nich nie wstąpi do klasztoru i nie zastrzeli się, ale nawet najlżejszego bólu głowy nie doświadczy. Widzisz przecie, że jeden z nich, pan Alfred, najspokojniéj grywa już sobie w preferansa każdego wieczora. Pan Julian nie będzie go naśladował, bo jest za żywy, aby po kilka godzin przy zielonym stole przesiadywać, a preferans nie przedstawia pola do popisu z dowcipami; za to zwróci się on do téj naiwnéj Józi, która każdy jego koncept oblewa łzami, śród śmiechu ronionemi, i zacznie przed nią palić kadzidła. Co zaś do romantyka, pana Ignacego, przygotuj się do tego, kochana Wacławo, że gdy dam mu odprawę, obierze sobie stanowisko naprzeciw ciebie i będzie cię podbijał pozami greckich bohaterów, broniących przejścia przez Thermopile... Ha, ha, ha! i ty jeszcze mówisz o sercach? Pytasz, czy godziwą jest taka zabawa? Mój Boże! a jakiż interes miały-by nasze zebrania, gdybyśmy się w podobny nie bawiły sposób!
Dziwną wydała mi się ta mowa Helenki, ale jeszcze mocniéj zostałam zdziwioną, gdy w kilka dni potém zobaczyłam pana Juliana, rozsypującego najpiękniejsze swe dowcipy pod stopy naiwnéj Józi, która je oblewała rzęsistemi łzami śmiechu, i gdy po upływie jeszcze pewnego czasu, pan Ignacy, zająwszy u Helenki miejsce ministra bez teki, albo zdyzgracyonowanego dworaka, w ciągu jednego wieczora usadowił się przede mną z kolei w trzy różne pozy, z których jedna była wojownika, druga mędrca, a trzecia pasterza.
Owa naiwna Józia była dość majętną panienką, przywiezioną z jakichś Antypodów, alias z głębi najgłębszéj parafii, przez ciotkę, pragnącą ją dobrze za mąż wydać. Nie oswojona ze światem, bez maniery, nieśmiała, rumieniła się po uszy co chwila i spuszczała oczy za każdém zbliżeniem się do niéj mężczyzny. Mimo to, miała bardzo zgrabną figurkę, piękne czarne oczy i koralowe osiemnastoletnie usta, a że była wielką śmieszką, ochota do śmiechu przemagała w niéj często nieśmiałość, a wtedy wydawała się swawolném i wesolutkiém, a wcale zajmującém, dzieckiem. Otóż Józią zajmować się począł w towarzystwach pan Alexander, mający lat trzydzieści, znaczny majątek, twarz o regularnych rysach, usta z sarkastycznym wyrazem i głowę znakomitego pogromiciela serc kobiecych. Ciotka Józi nie posiadała się z radości, na widok piérwszeństwa, jakie bogaty i modny pan Alexander oddawał jéj siostrzenicy, szanowna ta dama, ubierająca się w amarantową suknią i żółte wstążki, była może już pewną, że tuż — tuż bożek Hymenu zaświeci przed jéj pupilą pochodnią, grubo wyzłacaną do tego; ale ludzie z powątpiewaniem kiwali na to głowami. Co do mnie, byłam z razu zdania szanownéj damy i myślałam, że pan Alexander niezawodnie i na prawdę zakochany jest w Józi. W mniemaniu tém utwierdził mię mocniéj pewien wieczór, podczas którego sławny pogromiciel serc kobiecych, ani na krok nie odstępował naiwnéj parafianki i wszelkiemi środkami wywoływał na usta jéj śmiech, z którym tak jéj było do twarzy. Raz nawet posłyszałam wypadkiem, jak mówił jéj, że nigdy nie był pod wpływem tak silnego wrażenia, i widziałam, jak Józia podniosła z nieśmiałością swoje piękne oczy i spotkała się niemi ze wzrokiem pana Alexandra, i twarze obojga patrzyły na się długą chwilę z wyrazem wzruszenia. Tego wieczoru pan Alexander tańczył z Józią cztery kadryle i dwa mazury, trzymał jéj wachlarz, szukał nieustannie obok niéj miejsca, a gdy tańczyła z kim innym, opierał czoło na ręku i miał minę człowieka, dręczonego wściekłą zazdrością. Wróciwszy do domu rzekłam mojéj matce:
— Pan Alexander niezawodnie ożeni się z Józią.
— Być może, ale ja wątpię o tém — odpowiedziała mi matka. Nazajutrz siedziałyśmy same jedne w salonie, gdy oznajmiono wizytę pana Alexandra.
— Dzień dobry panu — powitała go moja matka — et quand la noce?? — spytała po chwili żartobliwie.
Spojrzał się na nią z wielkiém zdziwieniem.
La noce? — wymówił — i z kim-że to? s’il vous plait madame.
— Z panną Józefą — odpowiedziała ciągle żartem moja matka.
Sarkastyczny wyraz rozszedł się z pięknych ust pana Alexandra po całéj jego twarzy.
— Nie sądziłem — zaczął — abyś mię pani o tak zły gust posądzić mogła...
— O zły gust? i dlaczegóż? Przecie panna Józefa jest bardzo miłą i przystojną młodą osobą...
— Zapewne, ale zarazem jest parafianką i posiada bardzo mierne umysłowe zasoby; a zechcesz pani przyznać, że człowiek, który ma jakiekolwiek pretensye do świata i towarzyskiéj pozycyi, nie wiedział-by, co począć z taką żoną...
— A jednak — ciągnęła żart moja matka — manifestujesz pan tyle sympatyi i admiracyi dla panny Józefy...
Mon Dieu! madame — przerwał pan Alexander z pewnym ambarasem, patrząc w głąb’ swego kapelusza — panna Józefa jest tak naiwném dzieckiem i tak parafialnym swym układem od reszty pań się odróżnia, że może zaciekawić i zająć na chwilę... Ale, tylko na chwilę!... obok tego przyznać należy, że ma bardzo piękne oczy... gdybyż jeszcze w tych oczach była inteligencya któréj tam brak... zupełny brak!... Zresztą, il faut bien faire passer son temps! n’est ce pas madame?...
Po téj rozmowie pana Alexandra, pojechałam co prędzéj do Helenki, a wbiegając do jéj pokoju, zawołałam:
— Kochana Helciu! daję tobie najnormalniejszą absolucyą z grzechu bawienia się w miłość? I mężczyzni jota w jotę czynią to samo.
Tu opowiedziałam jéj całą rzecz o Józi i panu Alexandrze. Helenka obojętnie wzruszyła ramionami.
— Wcale mię to wszystko nie zadziwia — rzekła. — Wierz mi, że pan Alexander bardzo jeszcze delikatnie i grzecznie wyraził się o Józi wobec ciebie i twojéj matki, i że w kole mężczyzn nie będzie podobnie mierzył wyrazów, lecz poprostu nazwie ją gąską lub cielątkiem, co znowu nie przeszkodzi mu wcale tańczyć z nią nazajutrz dwa mazury i cztery kadryle i osypywać ją ognistemi wejrzeniami i dwuznacznemi słówkami. Tacy to oni są, moja droga, a dlatego i my, mimo woli i wiedzy, często na takie same wchodzimy drogi. Byle bawić się! Il faut bien faire passer son temps?...
— Czyliż koniecznie mamy w złych rzeczach naśladować mężczyzn? — zapytałam.
Helenka podbiegła do mnie i pochwyciła mię za ręce.
— I cóż mamy robić? — odrzekła z uniesieniem — powiedz, cóż chcesz, abyśmy robiły? Mężczyzni mają otwarte sobie i przystępne pola nauk, gospodarstwa, przemysłu, spraw krajowych, literatury; a jednak nie widzą innego sposobu przepędzania czasu, jak ciągłe przedrzeźnianie miłości i upajanie się wrażeniami: a cóż my będziemy robiły, my kobiety, panny szczególniéj? Salon i toaleta, toaleta i salon, oto ramy, w których żyjemy jak obrazki, ustrojone w paciorki i blaszkę złoconą. Z razu to zajmuje, późniéj powszednieje i nudzi. Obok sukni i pogadanek salonowych, daje się poczuć potrzeba czegoś innego, a więc pragniemy miłości! A gdzież jéj szukać? Mężczyzni teraz nie kochają, niewiadomo, czy dlatego, że nie umieją kochać, czy, że nie mogą kochać nas takiemi, jakiemi jesteśmy. Więc zamiast uczucia, niech sobie będą choć przelotne wrażenia. Jeśli nie możemy czuć miłości, to przedrzeźniajmy ją. A przytém tryumf, zadowolenie miłości własnéj, interes każdego dnia i zebrania, ot i zabawa! Il faut bien faire passer son temps!
Smutna słuchałam słów Helenki i ze smutkiem odrzekłam:
— Helciu, ja się chyba nigdy bawić tak nie potrafię!
Popatrzała na mnie chwilę, potém rzekła:
— Bo ty, Wacławo, jesteś jeszcze w porannéj porze życia, w któréj każda z nas tworzy sobie ideał i spodziewa się, że znajdzie go pomiędzy ludźmi. Daj Boże, abyś była szczęśliwszą od innych, ale ja znam wiele, wiele kobiet, które nigdy nie znalazły swego ideału, a zmęczone próżnemi gonitwami, skwitowały z marzeń i poprzestały na pozycyi, komforcie, tryumfach i bawieniu się w miłość. Nie jestem jeszcze starą, dzięki Bogu, i dwudziesty drugi rok kończę dopiéro, a jednak wiele już wiele ludzi podniosłam na wyżyny i strąciłam z piedestału; a teraz, to już poprzestaję na bawieniu się, jedno tylko wiedząc z pewnością, że jeśli nie pokocham kogo szczerze i na seryo, to nigdy nie wyjdę za mąż...
— Dziwna rzecz! — zawołałam — dlaczego nam, żyjącym ciągle między takim tłumem ludzi, tak trudno znaléźć ten ideał, którego pragniemy!
— Dlaczego? — wyrzekła Helenka z zamyśleniem i pociągnęła mię ku oknu. — Patrz — mówiła daléj, pokazując palcem chodnik ulicy, po którym rzadcy snuli się przechodnie — patrz, widzisz tego mężczyznę, który tam idzie ze szlachetną twarzą i spokojném czołem? Nie znam go, nie wiem kim jest, ale przypuszczam, że może on właśnie dla mnie, lub dla ciebie był-by tym ideałem, którego pragniemy. I cóż ztąd? nie poznamy go nigdy, bo salony nasze przed nim zamknięte. Są one przybytkiem, do którego nieuświęceni wchodzić nie mają prawa. Ten człowiek, co tam idzie ulicą, to może mój ideał, albo twój, ale on ku nam wstąpić nie może, albo nie chce, my do niego nie wstąpimy same. On widząc nas z dala, myśli, że jesteśmy lekkiemi, pięknie ustrojonemi, a pustemi wewnątrz; my jego wcale nie znamy dlatego, że rodzice nasi nie wiedzą, kto go rodzi i jakie są jego dobra. On pójdzie sobie między kobiety, które, jak on, mają szlachetne twarze i spokojne czoła, i znajdzie między niemi swój ideał; my będziemy całe życie przedrzeźniać miłość, albo wcale za mąż nie pójdziemy, albo wybierzemy sobie męża w téj akademii nieśmiertelnych, w któréj gra w preferansa pan Alfred, dowcipkuje pan Julian, pozuje na bohatera pan Ignacy, a grywa role piérwszego kochanka z komedyi pan Alexander...
Rzekłszy to, Helenka, zmęczona długiém mówieniem, upadła na sofkę i mocno zakaszlała. Potém podparła głowę ręką i siedziała nieruchoma.
Patrzyłam na nią z pewnego oddalenia i dziwny obraz stanął przed memi oczyma. Widziałam, jak stopniowo delikatne policzki mojéj przyjaciółki marszczyły się i żółkły, czoło jéj zachodziło licznemi bruzdami, oczy bladły i mętnie spoglądały z pod zmarszczonéj powieki, wiotka i zgrabna kibić pochylała się pod lat przeżytych ciężarem. I oto, zamiast młodéj, pięknéj Heleny, siedziała, tam na sofie, stara kobieta, przed nią wisiała klatka z kanarkami i widniał za szybą kawałek błękitnego nieba, a ona patrząc na niebo, to na ptaki szczebioczące w niewoli, drżącemi usty szeptała: „postarzałam... życie przebyłam sama jedna... nikt mię nigdy nie kochał!...”
W parę dni po tych rozmowach, na jednym z wielkich, proszonych obiadów, pan Alexander siedział obok mnie przy stole. Naiwna Józia siedziała także niedaleko, ale pogromiciel serc już na nią i uwagi prawie nie zwracał, a strzały owych spojrzeń i kłęby dymu buchające z kadzielnicy skierował na mnie. Ale ja nie byłam już tak naiwną jak Józia, i nie dałam się wyprowadzić w pole. Na ogniste spojrzenia pana Alexandra odpowiadałam śmiechem, a komplementa jego odpierałam żartami, z czego wywiązywała się żywa szermierka słów i dowcipu. Pan Alexander jednak ożywiał się coraz bardziéj, a w końcu obiadu powiedział mi, że nie ma na świecie nic bardziéj czarującego, jak ironiczny uśmiech na ośmnastoletnich ustach. Wstając od stołu, spojrzałam mimochodem w źwierciadło, i zobaczyłam, że w istocie po ustach moich błąkał się chwilami uśmiech ironii. Z gwarnego obiadu pojechałyśmy z matką na tańcujący wieczór, a pan Alexander tańczył ze mną dwa mazury i cztery kadryle, nosił mój wachlarz i gdy tańczyłam z kim innym, opierał głowę na dłoni z miną człowieka pogrążonego w rozpaczy. Tego wieczora Józia ani razu nie zaśmiała się z dowcipów pana Juliana i z trudnością powstrzymywała łzy, które kręciły się pod spuszczonemi powiekami, a ciotka jéj w najgorszym była humorze. Za to ja byłam niezmiernie wesoła i ożywiona; czoło moje poczynało zwieńczać się laurami, za tryumfalnym moim rydwanem postępowało dwóch już skrępowanych niewolników: pan Ignacy, znany romantyk, i pan Aleksander, sławny serc pogromiciel. I każda prawie z towarzyszek moich ciągnęła za sobą rydwan podobny, a ta, która go nie miała, czuła się upokorzoną i czyniła wszystko, co mogła, aby zostać tryumfatorką. Niektóre z nas, przybywając do salonu przedstawiały widok istnego tryumfalnego wjazdu. Droga, którą postępowały, uściełała się przed niemi kwiatami grzeczności i dymem kadzideł; wkoło nich sypały się strzały gorejących spojrzeń, za niemi szli przykuci do tryumfalnego wozu, przemienieni w więźniów, rycerze, jak za wodzem Rzymskim pogromieni Scytowie.
Lecz, niestety, i cóż jest trwałego na ziemi! Tryumfy towarzyszek moich podlegały różnym kolejom losu, bo pogromieni Scytowie nie lubili długo zostawać w niewoli, i wydobywszy się z więzów, rozpraszali się w różne strony, aby szukać dla siebie podbojów. Ale tryumfatorka nie zrzekała się przeto swéj chwały, i w innym końcu salonu zbierała sobie na nowo zastęp niewolników.
Obok tryumfatorek zjawiali się także często i tryumfatorowie, tém różniący się od piérwszych, iż nie prowadzili za sobą więźniów w całych postaciach, ale tylko mnóztwo par oczu kobiecych, które ścigały ich, kędy się obrócili, i mnóztwo uśmiechów różanych usteczek które biegły na ich spotkanie. Każdy z takich tryumfatorów okazywał się wspaniałomyślnym zwycięzcą. Przechadzał się zwykle od jednéj ze ścigających go par oczu do drugiéj, i każdéj z nich podawał czarę z usypiającym napojem, szczodrze i sprawiedliwie obdzielając wszystkie haustami opium. Niekiedy zdarzało się spostrzegać parę ludzi, wyłącznie sobą zajętych.
— Pan X. zakochany w pannie X. — mówiono wtedy.
— Gdzie tam! — odpowiadało kilka głosów; — on tylko bawi się; to sławny bałamut.
Innym razem przypuszczano odwrotnie, że panna X. zakochana w panu X., a wtedy dawała się słyszéć chóralna odpowiédź ludzi znających z blizka osobę, o któréj była mowa:
— Gdzie tam! ona się tylko bawi, to znana bałamutka!
Niekiedy, jako waryant, dawały się słyszéć rozmowy:
— Czy widzisz, jak panna G. zajęta jest panem K?
— Gdzie tam! ona nie ma dla niego najmniejszéj sympatyi.
— Więc dlaczegoż z takiém ożywieniem rozmawia z nim zwykle?
— Ba! alboż nie wiész, że pan K. to dobra partya!
Albo na odwrót: — Czy spostrzegasz, jak pan X. szalenie rozkochał się w pannie I? — Ha, ha, ha! zkądże ci to mniemanie?
— Przecie widzisz jak na nią patrzy z zajęciem, jak ciągle tańczy z nią i rozmawia, jak nieustannie jéj szuka.
— Nic nadto prostszego. Pan X. zostawił swój fundusz nad brzegami Wisły i Sekwany, a panna I. posiada znaczny posag, zamknięty w pugilaresie bogatego bezdzietnego stryja.
Młode mężatki, należące do naszego bawiącego się koła, nie ustępowały ni na krok pannom we wszystkich tego rodzaju zabawach. Tylko, że tak jedne, jak drugie, miały wyłączne chwile, w których mogły ukazać się najkorzystniéj dla siebie, a przysługiwały im w ten sposób rozmaite rodzaje czyli kategorye zabaw.
Kategoryi tych, oprócz ceremonialnych wizyt i proszonych obiadów, które stanowiły niesłychanie nudną kategoryą, było dwie: jednę z nich składały tak zwane małe herbaty, dawane tygodniowo przez różne domy w dniach specyalnie ku temu przeznaczonych; drugą były tańcujące wieczory i bale.
Otóż małe herbaty, czyli wieczorki tygodniowe, obywały się zazwyczaj bez tańców, a mając za główne tło zabawy rozmowę, przedstawiały pole popisu dla mężatek, a panny usuwały w cień wielce im niekorzystny. Na takich wieczorkach gospodyni domu zasiadała na kanapie z poważnemi paniami. Z dwóch stron kanapy siadywały na fotelach młode mężatki, a daléj, już na krzesłach, blizko siebie stojących, umieszczały się panny, tworząc wieniec kolorowych sukień i milczących twarzy. Mężczyzni otaczali rojem ten żeński areopag, ale, niestety, grupowali się w największéj ilości nie wkoło milczącego wieńca panien, tylko w pobliżu bardzo ożywionych fotelów, na których tronowały młode mężatki.
Rozmowy toczyły się o różnych bieżących wiadomościach miejskich, o najświeższych przedstawieniach teatralnych i publikacyach literackich, niekiedy o muzyce, poezyi, kwestyach społecznych lub psychologicznych. Mężatki świetniały wymową i dowcipem, każda z nich śmiało wypowiadała swe zdanie, twierdziła i zaprzeczała jak jéj się podobało, z doświadczeń przebytych i znajomości świata wyciągała przeróżne wnioski, które, zabarwione iskrą dowcipu i odrobiną umiarkowanéj konwenansem poezyi, krzyżowały się, migotały, pobudzały wesołość lub admiracyą. Panny milczały.
Mężczyzni stopniowo i coraz bardziéj wciągani bywali w ożywioną rozmowę; najmniéj nawet myślący i ukształceni ulegali powabowi dowcipu i grupowali się coraz liczniéj wkoło fotelów mężatek, zamieniając z niemi zdania i spostrzeżenia; panny milczały.
Czoła mężatek okrywały się coraz gęstszemi laurami, wszystkie admiracye sypały się pod ich stopy; panny patrzyły, słuchały i milczały.
Milczały i zazdrościły mężatkom swobody, z jaką mówić miały one prawo, wtedy gdy wiadomą przecie było rzeczą, że dobrze wychowanéj pannie odzywać się ze swém zdaniem, a mianowicie w liczném towarzystwie, było to popełniać wykroczenie przeciwko kodexowi zwyczajów i konwenansów.
A do tego trzeba było jeszcze siedziéć prosto, miarkować spojrzenia tak, aby i one nie przekroczyły czasem którego z artykułów kodexu, i ze stereotypowym uśmiechem na twarzy patrzeć, jak mężatki spychały nas z tryumfalnych wozów i zasiadały na nich same, w imię śmiałości swéj i przyjemnéj rozmowy.
Na takich wieczorach, nawet pan Alfred nie szukał zielonego stołu do preferansa, ale z wielkiém zajęciem rozmawiał z panią Julią o różnych cechach obcych krajów, które zwiedzali oboje; pan Ignacy zapominał o pozowaniu i bardzo żywo analizował z panią Natalią wszelkie odcienia uczuć ludzkich; pan Julian dysputował z panią Aliną o francuzkich i angielskich powieściach i rozumniejsze, niż zwykle, miewał dowcipy; pan Alexander zaś naprawdę zapominał o gromieniu serc, a długie wiódł rozmowy z panią Kamillą o muzyce i malarstwie. Panny słuchały i milczały, bo mieszać się do rozmowy zabraniał im obyczaj, a nawet, gdyby i nie ten obyczaj, trudno-by im było bardzo mówić o rzeczach, o których z takim wdziękiem i wprawą rozmawiały mężatki.
I, o wstydzie! Żaden z mężczyzn nie probował nawet nici rozmowy przeciągnąć aż w to milczące koło dziewiczych sukien i twarzy. Bo i o czémże zagadać do nas mogli? O kwestyach społecznych? — myśmy ich nie rozumiały. O kwestyach uczuć? — mówić o uczuciach było dla nas rzeczą nieprzyzwoitą? O sztukach? — myśmy wprawdzie wszystkie umiały grać na fortepianie, ale prócz tytułów kompozycyi muzycznych i nazwisk kompozytorów, nic a nic więcéj nie wiedziałyśmy o muzyce. O literaturze? — Czytywałyśmy tylko powieści i romanse, i to tylko pobieżnie, przesuwając kartki i szukając co prędzéj rozdziału, w którym Numa idzie do ołtarza z Pompiliuszem.
Słuchałyśmy tedy i milczały, a mężczyzni rzucali nam tylko, niby jałmużnę, słówko jakie urwane, pobieżne zapytanie, albo spojrzenie, zaprawione rozmarzeniem, i zaraz potém zwracali się do mężatek.
Mimowoli pomyślałam sobie parę razy, że gdyby panny umiały tak rozmawiać, jak mężatki, gdyby mogły i potrafiły umysł mężczyzn zainteresować, myśl ich w ruch wprowadzić; może-by pan Alfred nigdy nie szukał preferansa, jako antidotum nudy, pan Ignacy możeby na zawsze o pozowaniu zapomniał, a pan Alexander przestał być pogromicielem serc niewieścich. A gdyby i wszyscy podobni im ludzie łączyli się z nami zamianą myśli i mieli możność czytania w sercach naszych, może-by się zdruzgotały na wieki rydwany tryumfatorów i tryumfatorek, czary z narkotykiem przelotnych wrażeń zostały wyrzucone za okno, a ludzie przestali-by się bawić w miłość, jak w piłkę.
Pia desideria! tworzyłam je sobie w cichości ducha, a tymczasem, siedząc prosto, robiłam, jak robiły inne, to jest: milczałam i patrzyłam zrezygnowaném okiem, jak pani Natalia i pani Kamilla odprzęgały od mego woza więźniów moich i okuwały ich swemi więzami.... do czasu.
Tak, do czasu! albowiem przychodziła i dla nas pora odwetu, a były nią tańcujące wieczory i bale. Niéma jak tańcująca zabawa dla panny, która pragnie pokazać się i tryumfować. Tu, gdzie idzie o wykaz wdzięków i choreograficzne popisy, żadna już nie prześcignie jéj mężatka. Tu w wartkim walcu karminowy rumieniec oblewa lica, w kadrylu z nieporównanym powabem miękko falują kształty, tu można rozwinąć zwinność gazeli i majestatyczną gracyą księżniczki, tu nie trzeba obfitych umysłowych zasobów, aby prowadzić interesującą rozmowę, bo sam już taniec nie pozwala na tworzenie długich frazesów, a muzyka i ruch wybornie wtórują krótkim, urywanym wyrazom, które wylatują z ust, jak drobne race, i lecą w przestrzeń, aby w sercach zapalać.... fajerwerki. W czasie, gdy mężatka, zamyślona nieco, zwiędła już trochę, niekiedy tańcząc i bawiąc się, wciąż się ogląda na męża, który w przyległym pokoju, grając w preferansa, od czasu do czasu rzuca na nią przeze drzwi spojrzenia; panna, świeża, zwinna, swobodna jeszcze od matrymonialnych więzów, prowadzi w tańcu réj tryumfalny, obdarzając jednego uśmiechem, drugiego spojrzeniem, trzeciego kwiatkiem, wypadłym z bukietu, a krąży wkoło wszystkich, jak listek róży, wiatrem porwany i igrający z rojem motylów.
Tańcująca zabawa, to żywioł, w którym panna kąpie się, jak ryba w wodzie. Grzmi muzyka, szeleszcą suknie, wonieją kwiaty, olśniewa światło, we wszystkich oczach palą się ognie sztuczne; bawmy się więc, tańczmy!
Za nami postępuje wielki szereg mężczyzn młodych. Rzucamy pomiędzy nich piłkę, na któréj gzygzakami, podobnemi do błyskawic, wypisany wyraz: miłość; kto ją pochwyci? A tam daléj z innéj grupy mężczyzn ku nam podobna leci piłka. Chwytajmy na wyścigi! Jaka to gra wesoła! Piłka przechodzi z ręki do ręki, a od niéj w różne strony rozlatują się strzały, nikną za połami czarnych fraków i stanikami przezroczystych sukien; zda ci się, że mnóztwo już serc przebiły... gdzie tam! oto znów lecą w powietrzu, każda do innego celu.
Dwa miesiące nie minęły, gdy i ja w ten sam sposób bawić się zaczęłam: chwytałam piłkę, odpierałam ją i rozrzucałam strzały na wsze strony...
Każde wejście moje na salon było wjazdem tryumfalnym, a niewolników moich i liczyć już przestałam, bo była-by to próżna fatyga. Liczba ich bowiem zmieniała się codziennie, stając się to mniejszą, to większą, lecz zawsze była znaczną. Bawiłam się wybornie i czasem tylko, gdy na chwilę zostawałam sama jedna, zdawało mi się, że coś odmieniło się we mnie, że czegoś nie dostawało w moich myślach, co dawniéj przecie w nich było, pustka jakaś zalegała piersi coraz szerzéj.... Krótkie to jednak były momenta, po których następowały znowu szał i upojenie zabawy. Zapyta kto może, czy u końca zabaw tych widziałam cel jaki? czy dążyłam do czego? czy czego pragnęłam i wyglądałam niecierpliwie? Gdzie tam! Il faut bien faire passer son temps, n’est-ce pas messieurs?

XLV.

Nagle obudziłam się.
Był to dzień szczególniéj ożywiony, a zarazem pracy pełen; od rana już pracując, nie mogłyśmy jednak czasem nastarczyć. Oddałyśmy i przyjęłyśmy kilka wizyt, uczestniczyłyśmy na proszonym obiedzie, a wieczorem miałyśmy być na tygodniowéj herbacie u pani Natalii.
Po powrocie z obiadu, zdjąwszy z siebie ciężkie obiadowe suknie, obie z matką dla wytchnienia rzuciłyśmy się na sofkę w gabinecie, i czekając, nim światła podadzą, wiodłyśmy z sobą o zmroku poufną a wesołą pogadankę. Toczyła się ona wyłącznie około zajść i spraw salonowych. Obie z matką, posiadając dar spostrzegawczy, udzielałyśmy sobie rozmaitych uwag, spostrzeżeń, poczynionych na otaczających nas osobach, i tém zapełniałyśmy sobie krótkie i rzadkie chwile, w których pozostawałyśmy sam na sam. Tego dnia pogadanka nasza była bardzo wesołą, i właśnie z największém ożywieniem opowiadałam mojéj matce o tém, jak na wczorajszym wieczorze pan Ignacy prześladował mnie swemi bohaterskiemi pozami, a pan Alexander wzdychał za mną wszędzie, gdziem się tylko obróciła; gdy weszła do pokoju panna służąca, niosąc na tacy kandelabr z zapalonemi świecami i list, zaadresowany do mnie.
Wzięłam list ten w rękę i wpatrzyłam się w pismo na kopercie.
Z wyrazu mojéj twarzy matka moja coś niezwykłego wyczytać musiała, bo zapytała mię dość żywo:
— Od kogo ten list, Wacławo?
— Od mego ojca — odrzekłam i rozłamałam pieczątkę; zarazem podniosłam oczy na moję matkę, i spostrzegłam, że nachyliła się nagle i bardzo pilnie poprawiała sobie tunikę sukni, chociaż ta wybornie leżała, nie potrzebując wcale poprawiania.
Usiadłam bliżéj światła i czytałam.
List mego ojca był długi, przychodził aż kędyś z Włoch południowych, gdzie, po zwiedzeniu wielu innych krajów, przebywał mój ojciec w celu zbadania tamtejszéj Fory i Fauny, oraz przypatrzenia się starożytnym wykopaliskom Pompei, zajmującym bardzo żywo wówczas cały świat uczony.
W prostych, lecz dziwnie pięknych wyrazach, opisywał mi mój ojciec podróże swe po morzach i lądach, opowiadał o niebotycznych Alpach, wrzących ruchem ogromnych miastach, niezmierzonych okiem oceanach. W całém jednak długiém tém piśmie nie znalazłam tych przestróg i nauk ojcowskich, których pełen był list, odebrany przeze mnie od ojca w przeddzień opuszczenia pensyi.
Zastanawiałam się właśnie nad tém, gdy przy końcu dopiéro pisma spotkałam następne wyrazy, będące odpowiedzią na list mój ostatni, w którym opisywałam mu pobyt mój z matką w mieście.
„Widzę, Wacławo — pisał mój ojciec — że wyobraźnia twa porwaną została wirem i gwarem, który cię otoczył, i że pomimo to, w chwili, gdyś do mnie pisała, obudziła się w tobie rozwaga i nasunęła ci pod pióro pytania i wątpliwości, któremi podzieliłaś się ze mną. Cieszy mnie w tobie ten objaw, gdyż, oprócz dowodu twego do mnie zaufania, daje mi on jeszcze przeświadczenie, iż masz wrodzonego sobie ducha badania, pragnienie ujrzenia prawdy i poryw do wszystkiego, co dobre. Niemniéj jednak nie będę teraz odpowiadał na pytania rozliczne, jakie mi zadałaś, naprzód, że, aby to uczynić, trzeba-by tomy całe napisać, następnie dlatego, że nie chcę uchybiać matce twojéj, mieszając się do spraw twych wtedy, gdy zostajesz pod jéj opieką. To mi tylko serce i obowiązek ojcowski powiedziéć nakazuje: śród natłoku wrażeń, jakich doświadczasz, kładnij często rękę na sercu i pytaj pilnie każdego rodzącego się uczucia, zkąd pochodzi, jakiém jest jego źródło? A gdy na gwarnéj i pełnéj ruchu drodze, na jakiéj stoisz, przyjdzie ci posunąć się o krok daléj, lub postępek jaki wykonać, szukaj wtedy chwili samotności, otrząśnij się z wpływu wrażeń, i skupiwszy wszystką myśl swoję, pytaj jéj usilnie: ku jakiemu celowi doprowadzi cię krok, który uczynić zamierzasz, i jaką wartość moralną posiada postępek, którego jesteś blizką? Bo, córko moja, tylko świadomość źródła, z którego płyną uczucia nasze, i celu, do którego dążą postępki, może ratować nas od popełniania błędów okropnych, ochronić serce od zepsucia i życie od złamania, bo ani szczęśliwym, ani cnotliwym nie może być ten, kto nie wié, dlaczego czuje i działa!“
Po tych wyrazach donosił mi jeszcze ojciec mój, że za parę miesięcy wróci do kraju; kończył list słowami: „Jestem pewny, że matka twoja dotrzyma danego mi słowa, i że, gdy wrócę, przybędziesz do mnie z kolei, aby i ze mną przepędzić czas pewien.“
Skończyłam czytać i ręce list trzymające w zamyśleniu opuściłam na kolana. Dziwne ogarnęło mię wrażenie. Zdawało mi się, jakobym przed chwilą pogrążona była w śnie, sprawionym przez użycie narkotyku, i że ktoś niewidzialny położył rękę na mojém ramieniu i przebudził mię nagle. Język mego ojca, prosty, jędrny, a jednak podniosły i wspaniałego bogactwa pełen, tak szczególnie różnił się od tego, jakim przemawiali otaczający mię ludzie! Obrazy, jakie, opisując swe podróże, stawiał przed moją wyobraźnią, wyglądały jak olbrzymy obok tych, na jakie codzień patrzyłam! Wobec postaci mego ojca, wyłaniającéj się z listu jego, jakże małymi wyglądali ci mężczyzni, którzy, paląc przede mnę kadzidła, ciągnęli mój wóz tryumfalny po ślizgich posadzkach salonu. Uczułam sama, że uśmiech ironii osiadał mi na ustach, gdy przy ojcu moim, mężnym i dojrzałym pracowniku, stawiałam wyobraźnią tych bladych paniczów, narzekających na nudy i odpierających je preferansem; tych dowcipnisiów, którym do zupełnego podobieństwa z nadwornymi błaznami dawnych czasów brakowało tylko czapki z dzwoneczkami i dowcipu; tych pogromicieli serc, roznoszących po świecie czarę z odurzającym napojem wrażeń; tych romantyków o bohaterskich pozach, przypominających lalki gipsowe, co, puste wewnątrz, zewnętrzną stroną przedrzeźniają wielkich ludzi na wystawie sklepowéj.
I cóż jednak sprawiało, że z tymi ludźmi, których ułomności tak jasno stały przed memi oczyma obok listu zapisanego ręką mego ojca, że z tymi ludźmi, którzy nie mieli w sobie ani odrobiny podobieństwa do ideału, co na dnie mojéj wyobraźni spoczywał, dnie i wieczory schodziły mi tak szybko a wesoło? Dlaczego każdy z nich miewał chwile, w których czynił na mnie wrażenie, przelotne jak błyskawica, wnet zastąpione inném, lecz przykładające się do ogólnéj sumy wrażeń, co mię porywały, upajały, usypiały niepojętym snem gorączkowym?
I oto, rozbudzona, słowami ojca, myśl moja nagłe a palące rzuciła mi pytanie: jakiém było źródło tych wrażeń moich i do jakiego celu wiodły mię zabawy i błyskawiczne uciechy, w których pogrążoną zostałam?
Źródło i cel? Dwa te wyrazy stanęły przed mym duchem, a obok nich tkwił znak zapytania, domagający się gwałtownie, abym skupiła myśli i saméj sobie dała odpowiedź.
W coraz głębsze wpadając zamyślenie, szklanym wzrokiem patrzyłam przed siebie, bo wzrok méj duszy obrócił się wewnątrz, i niespokojnie, ze zdumieniem i trwogą rachował uderzenia serca, które słabsze i rzadsze były, niż wprzódy, i szukał myśli, rozpierzchłych kędyś po świecie, jak ptaki spłoszone, i z trudnością wracających do głowy mojéj, gdzie im ciasno i duszno było śród dymów, które ją napełniały.
Nagle poczułam dotknięcie do ramienia; ocknęłam się z zadumy i spojrzałam. Przy mnie stała moja matka z twarzą pobladłą trochę, z głębokiemi fałdami na czole i niepokojem, grającym w oczach.
— Wacławo — rzekła — czy mogę przeczytać list twego ojca?
Dziwnie zabrzmiały słowa te w ustach méj matki. W głosie, jakim mówiła, była prośba, złączona z tłumionym żalem, i niby pokora jakaś, dziwna przy zwykłéj jéj dumie, a dziwniejsza jeszcze przez to, że tkwiąca w słowach, zwróconych do córki. Milcząc, przycisnęłam do ust rękę matki i podałam jéj pismo mego ojca.
Usiadła i czytać je zaczęła. Patrzyłam na nią przez chwilę; widziałam, że im dłużéj czytała, tém więcéj twarz jéj zachodziła wyrazem smutku, zdającego się przemocą wydobywać z jéj piersi, usta jéj zadrżały parę razy i bardzo cicho wyszeptały „tak, zawsze ten sam.“
Poczułam, że nie powinna była ciążyć w téj chwili nad matką uwaga moja, i pocichu wysunęłam się do drugiego pokoju. Tam czekała mię już Zosia z przygotowaną na wieczór toaletą. Machinalnie zaczęłam się ubierać, ale, wkładając suknią, przypinając koronki do stanika i wplatając kwiaty we włosy, myślałam o liście mego ojca i zaledwie słyszałam szczebiotanie garderobianéj, która, robiąc różne uwagi nad moim strojem, dziwiła się roztargnieniu, z jakiém się ubierałam na wieczór.
Gdy nareszcie, skończywszy ubiór, wróciłam do gabinetu, nie znalazłam już tam mojéj matki, a list mego ojca leżał na stole. Wzięłam go do ręki, chcąc raz jeszcze rzucić nań okiem, gdy na papierze zobaczyłam dwie drobne plamki świeżéj wilgoci. Żywe światło świec palących się w kandelabrze, przeglądało się w tych plamkach, mówiąc mi wyraźnie, że były one dwiema łzami, które z oczu mojéj matki na list upadły.....
Długo stałam przy kandelabrach ze zwisłemi na suknią rękoma, opadłą na piersi głową, czując w sercu drżenie uczuć różnych, w głowie natłok myśli, które wracały do mnie z długiéj podróży.
Tak, czułam wyraźnie, że to, com posiadała, starczyć mi mogło tylko na chwilę upojenia i szału, ale że po ocknieniu najlepsza część mego ducha w inne rwała się sfery, ulatywała od tego, co mię otaczało, ku czemuś dalekiemu, nieznanemu, ale wielkiemu, jak wszechświat Boży. Przycisnęłam list ojca do serca, które odzyskało dawne gorące bicie, i całą mię zdjęło niezmierne pragnienie ujrzenia, doścignięcia tych świateł i tego ognia, których przeczucie nosiłam w duszy, a których łuna biła ku mnie ze słów ojcowskich.
Drzwi otworzyły się i lokaj oznajmił, że kareta do wyjazdu gotowa. Zamyślone i milczące obie, wsiadłyśmy z moją matką do powozu, i nie zamieniwszy z sobą żadnego słowa, zajechałyśmy w bramę mieszkania pani Natalii.
Po raz piérwszy, wstępując po szerokich i rzęsiście oświetlonych wschodach, i słysząc w przedpokoju gwar licznego towarzystwa, zebranego w salonach, pytałam siebie: z jakiego źródła płynąć będzie ta uciecha, któréj doświadczę tam pośród blasku i tłumu? i jakim jest cel téj zabawy, ku któréj dążę?

XLVI.

Zdawało mi się, że wchodząc owego wieczoru do salonu pani Natalii, wyższa byłam i głowę wyżéj niosłam, niż zwykle. Czułam, że oczy moje goręcéj błyszczały, a oddech pełniejszy był i szerszy. Szlachetne słowa z listu mego ojca szły za mną, krążyły nade mną, wyprzedzały moje kroki i całą mnie napełniały prądami niezwykłéj podniosłości ducha.
Towarzystwo zebrane już było w pełnym komplecie na tygodniową herbatę. Na kanapie, jak zwykle, królowały najpoważniejsze panie, przy nich, na fotelach zasiadły młode mężatki, daléj rozwijał się, uroczysty milczeniem, a różno-barwny sukniami, wieniec panien, a wkoło siedzieli i stali mężczyzni różnego wieku.
Przechodząc przez salon, spostrzegłam w znaczném oddaleniu od całego towarzystwa zostającego człowieka. Siedział on w rogu salonu na małéj kozetce, a stojąca obok etażerka z nutami i z drugiéj strony wysoki kosz, pełen wazonowych roślin, rzucały cień na jego milczącą i osamotnioną postać. Widziałam, że miał głowę opartą na dłoni, co mu nadawało zamyśloną postawę, ale twarzy jego nie dostrzegłam, bo miałam zaledwie czas pobieżnie nań rzucić okiem.
Gdy, zamieniwszy na wsze strony powitania, zasiadłam pomiędzy towarzyszkami, z większą, niż zazwyczaj uwagą zaczęłam przypatrywać się grupie osób, jaką miałam przed sobą. Nie wiem, jaki Mefistofelski duch przenikania i badania wstąpił we mnie, ale wszystkie władze mojéj istoty przeszły w oczy, które przenosiły się z kolei z jednéj twarzy na drugą, tkwiąc upornie w każdéj po chwil kilka. Ciekawym wzrokiem zaglądałam we wszystkie spojrzenia, pochwytywałam uśmiechy i grę fizyognomii, ścigałam ruchy i gesta, i szukałam... szukałam w nich ciągle tego, czego pragnęłam wewnątrz, oczekiwałam od nich dźwięku, coby utworzył harmonią z uczuciami, jakie wieczoru tego napełniały mię samę. Nie wiedziałam dokładnie, jakiemi miały być te litery ducha, które wyczytać pragnęłam z całéj siły, ale zdawało mi się, że na któréjkolwiek z tych licznych twarzy znajdę dźwięk uczuć moich, spełnienie pragnień niewyraźnych, wytłómaczenie przeczuć...
Minęła godzina blizko téj milczącéj kontemplacyi, i zmęczone natężeniem oczy moje spuściły się i spoczęły na tunice sukni... Nic nie zobaczyłam innego nad to, co widywałam oddawna, nic mię nie zaciekawiło, nic nie dało żadnéj odpowiedzi. Cała bowiem zabawa szła zwyczajnym codziennym torem, ściśnięta obręczą zwyczaju i etykiety. Poważne na kanapie matrony, ze sztywnemi postaciami a sztywniejszemi jeszcze sukniami z mory lub atłasu, spożywały konfitury, z wolna i z powagą podnosząc do ust złocone łyżeczki. Sentymentalna pani Natalia wiodła z panem Ignacym rozmowę o jakiéjś zawiłéj kwestyi sercowéj, któréj treść i rozwiązanie słyszałam już ze sto razy; żywa pani Kamilla opowiadała panu Julianowi o tém, jak się przepysznie bawiła za granicą; pozująca na literatkę pani Alina unosiła się nad nowym jakimś francuzkim romansem przed panem Alexandrem, który, słuchając, nie zapomniał o rzucaniu w różne strony grotów pogromczych spojrzeń; panny milczały, powiewając wachlarzami lub jedząc konfitury.
Z zamyślenia wyrwaną zostałam zwróconemi do mnie, a głośno wymówionemi słowami:
— Czy można zapytać pannę Wacławę, co ją w tak głęboką pogrąża zadumę?
Wyrazy te mówiła gospodyni domu, a nie czekając na mą odpowiedź, zaśmiała się i dodała:
— Już to, jak widzę, dzisiejszy wieczór szczególniéj marząco, czy myśląco nastraja moich gości. Pan Lubomir siedzi już także od godziny przeszło pomiędzy etażerką a wazonami, i zamyślony, milczący, pozbawia nas wszystkich swego miłego towarzystwa. Czy można przerwać pana zadumę i wezwać go bliżéj do naszego grona?
Na te słowa z kozetki, stojącéj w rogu salonu, podniósł się osamotniony dotąd mężczyzna, i wyszedłszy z cienia etażerki i wazonów, zbliżył się do kanapy:
— Pozwoli pan zapytać siebie — ciągnęła zwrócona doń gospodyni — co jest powodem dzisiejszego pana zamyślenia? Czy w obcych krajach, w których przebywałeś pan tak długo, istnieje jaka para włoskich oczu, która myśli jego daleko od nas pociąga? Czy po paryzkich salonach, nasze rozmowy i osoby wydają się panu tak barbarzyńskie, że i uwagi na nie zwracać nie raczysz? Czy może ukryłeś się pan w cieniu dlatego, aby stać się bardziéj zajmującym i pożądanym, i abyśmy zmuszone były szukać go pomiędzy zielenią wazonów, jak fijołka śród trawki?
Wszystko to wymówione było tonem żartobliwym, trochę z zalotnością i odrobiną ironii.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie — odpowiedział pan Lubomir, lekko się kłaniając. — Nie zostawiłem w obcych krajach żadnéj pary oczu, do któréj-bym zwracał się tęskną myślą; świetnego salonu pani nie śmiał-bym lekceważyć, choć-bym go nawet porównywał z temi, jakie widywałem w Paryżu; do przybierania na siebie roli fijołka, kryjącego się w trawie, nie mam najmniejszéj pretensyi: oto poprostu usiadłem na ustroniu dlatego, aby przez chwilę oddać się własnym myślom i rozwagom...
— I może złośliwym obserwacyom, czynionym z dala nad nami — przerwała pani Kamilla z uśmiechem, w którym był przekąs.
— Złośliwym? nie, ale zawsze obserwacyom. Raczcie panie darować tę moję oryginalność, ale lubię wielce usunąć się niekiedy w ciemny kątek pokoju i, z dala przypatrując się twarzom i postaciom ludzkim, czytać wypisane na nich litery ducha.
Uderzyły mię te ostatnie wyrazy pana Lubomira. Jaki dziwny zbieg okoliczności — pomyślałam. — Wszakże i ja przed chwilą przypatrywałam się twarzom i postaciom ludzkim, pragnąc wypisane na nich litery ducha wyczytać. Sympatyczne spojrzenie podniosłam na nieznanego mężczyznę i zaczęłam przypatrywać się mu uważniéj. Był to blondyn lat może trzydziestu, średniego wzrostu, jasnych bardzo włosów, z twarzą o drobnych, ledwie nie kobiecych, rysach. W całéj jego twarzy i osobie malowała się jakaś niedbałość i powolność ruchów, którą-by można wziąć za przesadę, apatyą lub melancholią. Mnie się wydało, że była ta ostatnia, i z zajęciem patrzyłam na pana Lubomira, który stał przed gospodynią domu, i białą, wypieszczoną rękę opierał na poręczy krzesła.
Pani Natalia ciągnęła daléj rozmowę:
— I jakichże-to liter ducha szukałeś pan na twarzach naszych? — spytała.
— Takich, któreby z moim duchem utworzyły harmonią — odpowiedział pan Lubomir.
Jeszcze więcéj zostałam zdumiona. Wszak i ja pragnęłam dźwięku, któryby z duchem moim harmonią utworzył!
— I znalazłeś pan to, czegoś pragnął? — ciągle wpół żartem pytała gospodyni.
— Pozwól mi pani nie odpowiadać na to pytanie — odrzekł pan Lubomir, ze zwyczajném, apatyczném czy melancholijném, poruszeniem.
— Przeciwnie — zawołała żywa pani Kamilla — żądamy stanowczo, abyś pan odpowiedział na to pytanie.
— Wymagamy tego od pana koniecznie — powtórzyła pani Alina.
— Tak, tak — zawołały inne panie — musisz nam pan powiedziéć, co wyczytałeś na twarzach naszych, obserwując je przez całą godzinę z za etażerki i kosza z wazonami.
Wszystko to było mówione ze śmiechem, ale pan Lubomir nie uśmiechnął się ni razu i twarz jego nie straciła ani na chwilę wyrazu apatyi czy melancholii, jaka ją okrywała. Wstrząsnął tylko głową, dla odrzucenia w tył włosów, co mu spadały prawie na ramiona, powiódł białą ręką po czole i odpowiedział z wolna:
— Ponieważ mię panie zmuszacie do tego, więc powiem, że na twarzach, na które patrzyłem, nie znalazłem wcale liter, jakie pragnąłem wyczytać.
Zadziwiające podobieństwo! — zawołałam do siebie w myśli, — wszak i ja nie znalazłam ich także.
Panie zaśmiały się na pozór, ale z utajoném niezadowoleniem i obrazą. Gospodyni domu piérwsza głos zabrała:
— Nie możemy gniewać się na pana za to, coś nam powiedział, gdyż nie wiemy dotąd, czego właściwie szukałeś pan i czegoś nie znalazł.
Pan Lubomir wstrząsnął znowu włosami i odpowiedział, jak wprzódy, bez cienia uśmiechu:
— Szukałem wszystkiego, co szlachetne, podniosłe, idealne, co wyróżnia się od tłumu, a ducha unosi w krainy marzeń...
— I nie znalazłeś pan w nas tego wszystkiego? — zawołała gospodyni.
— O! teraz, to już mamy prawo gniewać się na pana!
— To impertynencya i niesprawiedliwość! — wołano zewsząd.
— Nie, panie, to tylko smutna konieczność salonów naszych, do których nie zaświtały jeszcze postępowe i wzniosłe myśli, panujące w krajach Zachodu, — wyrzekł pan Lubomir, podnosząc głowę i prowadząc ręką po czole z zamyśleniem i melancholią. — Obcy ideom, które już zawojowały pół świata, ograniczamy się ciasnemi ramkami zwyczajów i etykiety; zamykamy drzwi nasze na kilka spustów przed każdym człowiekiem, który nie przynosi z sobą świadectwa o posiadanym znacznym majątku i wysokiém pochodzeniu; zajmujemy się samemi błahostkami, zabawami, błyskotkami; prowadzimy bezczynne życie, nie znamy, co to praca i prawdziwe cierpienie: i dlatego jesteśmy wszyscy śmiertelnie chorzy na duchu; niéma w nas nic podniosłego, poetycznego, szlachetnego, nic, coby się zbliżało do ideału, jaki każdy człowiek w piersi swéj nosi, nic, coby nas wyróżniało z tłumu pospolitości. Dlatego na twarzach naszych nie malują się te litery ducha, jakie wyczytać na nich pragnie ten, którego duch unosi się nad poziom, a buja w podgwiazdnych krainach ideałów!
Wszystko to wymówione było przez pana Lubomira z uniesieniem i szlachetnością. Wydało mi się jednak, że słowa te miały ton trochę zbyt kaznodziejski lub deklamatorski, lecz tak dobrze, tak zgodnie wtórowały one temu, czego pełna byłam i czego tylko dotąd przed samą sobą sformułować nie potrafiłam w słowach, że myślą w nich zawartą zostałam zachwycona. Uderzyło mię tylko, że w czasie, gdy głos mówiącego podnosił się i brzmiał szlachetném uniesieniem, twarz jego pozostała zimną, jak wprzódy, i oczy nie błysnęły ni razu z pod mgły, która przysłaniała źrenice. Spojrzałam po obecnych i dostrzegłam, że słowa pana Lubomira zdziwiły jednych, a uraziły drugich. Niektórzy nawet uśmiechali się ironicznie. Najwidoczniéj jednak uśmiechała się tak Helenka, obok któréj siedziałam. Zdziwiona tém, pochyliłam się do jéj ucha i szepnęłam:
— Czy znasz tego pana Lubomira? Helenko.
— Wybornie — odpowiedziała mi, również cicho.
— Kto to jest?
— Daleki kuzyn pani Natalii, brat rodzony Zosi, ma znaczne majątki w powiecie N.
— Dlaczegoż poraz piérwszy dopiéro pojawił się dziś między nami?
— Przed kilku dniami wrócił z za granicy.
Dając mi te wszystkie odpowiedzi, Helenka nie przestawała uśmiechać się ironicznie.
— Nie prawdaż? — rzekłam do niéj jeszcze ciszéj — że to, co przed chwilą wyrzekł pan Lubomir, dowodzi, iż jest szlachetnym i rozumnym człowiekiem?
Ku wielkiemu memu zdziwieniu, Helenka zamiast odpowiedziéć mi twierdząco, z wielką żywością poniosła do ust chusteczkę, aby pokryć parsknięcie śmiechem.
— Czegoż śmiejesz się, Helciu? — spytałam z lekką urazą.
Odjęła chusteczkę od ust i popatrzyła na mnie, potém rzekła, wzruszając ramionami:
— Długo musiała-bym mówić, gdybym ci opowiadać chciała, z czego się rozśmiałam. Gdy poznasz bliżéj pana Lubomira, z łatwością odgadniesz sama powód mego śmiechu.
Z kolei wzruszyłam także ramionami i odwróciłam się od Helenki. Piękna i miła towarzyszka moja, którą z serca kochałam, wydała mi się w owéj chwili dziwaczną niemal. Zamieniając te urywane słowa z Helenką, uroniłam część rozmowy, która coraz żywiéj toczyła się wkoło kanapy.
Gdy znowu słuchać jéj zaczęłam, pan Lubomir właśnie głos zabierał.
— Tak, moi państwo — mówił — bardzo źle i błędnie postępujemy, że, nie idąc w ślady narodów, stojących na najwyższym szczeblu cywilizacyi, zamykamy się w ciasném kółku samych uprzywilejowanych ludzi, i jak Chińczycy odgraniczamy się od reszty świata murem pychy i przesądów. Nie dopuszczamy przez to do siebie prawdziwéj inteligencyi i zasługi, pozostajemy zacofani, nie idziemy razem z duchem czasu, który oddawna zniósł średniowieczne granice, dzielące ludzi zaporami, zbudowanemi z tarcz herbownych...
— Jakto! — zawołał ktoś z mężczyzn — żądasz więc pan, abyśmy mieszali się z motłochem?
— Wyrazu tego nie mają już Francuzi i Anglicy, pomiędzy którymi miałem szczęście kształcić me pojęcia o równości. Co pan nazywasz motłochem? — zawołał pan Lubomir, z gestem szlachetnym — czy tém pospolitém i przestarzałém mianem okrywasz pan ludzi, którzy pędzą życie nad mozolną pracą, mającą dla społeczności obfite przynieść kwiaty, ziarna, owoce; którzy, zamiast brzęczącéj, lichéj mamony, mają wysoką a gruntowną naukę, a zamiast brzmiącego zasługami przodków imienia, posiadają chlubne imię, własną zdobyte zasługą? Jeśli takich ludzi nazywasz pan motłochem, to do tego motłochu racz mię pan z ducha i pojęć zaliczyć, chociaż posiadam niepośledniéj świetności herb i majątek, odziedziczony po przodkach.
Pan Lubomir chciał dłużéj jeszcze mówić, ale gospodyni domu powstała i zaprosiła gości do sali jadalnéj na herbatę. Słowa pana Lubomira połykałam z chciwością, a gdy przestał już mówić, brzmiały one jeszcze długo w mém uchu. Z prawdziwém zajęciem spojrzałam na niego, gdy obsiedliśmy wielki stół, zastawiony herbatą i kolacyą, i ze szczególném wzruszeniem czekałam, aż znowu mówić zacznie. Ale rozmowa zmieniła przedmiot, pan Lubomir stał się znowu milczący i z zamyśleniem oparł głowę na dłoni. Twarz jego ani na chwilę nie traciła wyrazu apatyi czy melancholii, źrenice mętnie i niewyraźnie patrzyły na filiżankę z herbatą.
Mimowolnie szukałam oczyma siostry pana Lubomira, młodéj Zosi, która, sierota oddawna, mieszkała przy wuju w sąsiedztwie mojéj matki, i wraz z nim przybyła na zimę do miasta. Nie wiem już, jakim zwrotem myśli, przypomniałam sobie rozmowę między Zosią a wujem jéj, zasłyszaną przeze mnie na balu w Rodowie, a wraz z nią przed pamięcią moją stanął ów młody prawnik o szlachetnéj i rozumnéj twarzy, który na zabawie téj zajmował się Zosią, a którym zajmować się wzajem wuj jéj tak surowo zabronił. Pomyślałam, że gdyby Zosia zostawała pod opieką swego brata, nie oddalił-by on pewnie od niéj człowieka, do którego czuła sympatyą, dlatego tylko, iż pochodził z innéj, niż ona, towarzyskiéj sfery. O tém samém może myślała Zosia, bo piękne zamyślone jéj oczy tkwiły w twarzy brata z miłością, uwielbieniem, jak mi się zdawało, niemą nadzieją.
Przez resztę wieczora zostawałam pod wpływem miłego wrażenia, jakie uczyniła na mnie szlachetna mowa pana Lubomira. Doświadczałam takiego poczucia, jakiego doświadcza człowiek, który nagle i niespodzianie znajduje na drodze swojéj to, czego z całéj siły pragnął przed chwilą.
Gdy nakoniec pożegnałyśmy z matką towarzystwo i salon, pełen jeszcze gości, zostawiłyśmy za sobą, zstępowałam ze wschodów mieszkania pani Natalii zamyślona, rozmarzona prawie. Helenka, która jednocześnie z nami opuściła ze swą matką zabawę, ujęła mię pod rękę i schyliwszy się nad mém uchem szepnęła:
— Widzę, kochana Waciu, że w serduszku twojém budzi się nowy piedestał dla nowego ideału!
— A gdyby tak było w rzeczy saméj? — spytałam.
— Nic — odparła Helenka — prosiła-bym cię tylko, abyś, ku wspólnéj naszéj nauce, uwiadomić mię raczyła o chwili, w któréj ideał spadnie z piedestału i na miazgę się pogruchoce.
— Zkądże ci ta pewność, że tak będzie? — zapytałam.
Helenka zaśmiała się znowu, ale nie miała czasu na odpowiedź, bo kareta jéj rodziców wtoczyła się w bramę.
Przez całą drogę do domu myślałam o panu Lubomirze; myślałam o nim, zdejmując z siebie wieczorowe ubranie, i gdy samotna już w sypialni mojéj odczytałam raz jeszcze list mego ojca, pomyślałam, że pan Lubomir był bardzo niepospolitym człowiekiem, i w ustach swych miał tak szlachetne słowa, jakiemi ojciec mój za pośrednictwem listów przemawiał do mnie.

XLVII.

Pan Lubomir złożył nam wizytę i często u nas bywać zaczął. W tydzień około po owym wieczorze u pani Natalii, rzekł do mnie półgłosem:
— Miałem zamiar parę dni tylko przepędzić w W., ale poznałem panią i zostanę póty, póki pani tu będziesz.
Inną razą zapytał mię:
— Czy pani dokładnie poznałaś miasto W? Czy obejrzałaś pani starożytne świątynie i odwieczne gmachy, które są jego ozdobą? miejsca, pełne dziejowych pamiątek, przejmujące duszę człowieka uroczystym dreszczem przeszłości, którą mu stawią przed oczy?
Zawstydziłam się wielce. W istocie, tyle już dni przebyłam w W., a widziałam tylko, jak na kilku głównych ulicach jeździły dorożki i powozy, po chodnikach przesuwała się ludność miejska, i znałam wnętrza kilkunastu zaledwie mieszkań znajomych mi rodzin. O charakterze zaś i pięknych pamiątkach starożytnego grodu pojęcia nie miałam jeszcze; nikt o nich w towarzystwie naszém nie wspominał nigdy, a mnie i na myśl nie przyszło odbyć pielgrzymkę dla zapoznania się z niemi. A jednak wrażenia, które w piérwszych dniach dzieciństwa z poetycznych a pełnych miłości opowiadań Bini w duszę mą wpłynęły, leżały niezatarte w jéj głębi; przeszłość dziejowa, ilekroć o niéj myślałam, rysowała się przede mną w kształtach wspaniałego olbrzyma, o smutkiem powleczonéj twarzy; każda pamiątka, każde o przeszłości wspomnienie, każde imię chwałą wieków uświęcone, wprawiało mię w zadumę, śród któréj, jak słusznie wyraził się pan Lubomir, uroczysty dreszcz mię przenikał. A jednak, porwana szalonym wirem świata, ani razu w ciągu dni tylu nie pomyślałam o tém, że tuż wkoło mnie roztacza się wieniec cały tych pamiątek, tych wspomnień, gruzami przywalonych, ale wydających z siebie nieprzerwane i niestłumione niczém tchnienie poezyi i wielkości.
Kiedy pan Lubomir zapytał mię, czy znam miasto, w którém mieszkam? czy obejrzałam skarbnicę klejnotów przeszłości, śród któréj żyję? zawstydziłam się i zmieszana wyjąkałam przeczącą odpowiedź; ale w głębi serca poczułam miłe wrażenie, radość, podobną téj, jakiéj już raz doświadczyłam, słuchając szlachetnéj mowy pana Lubomira na wieczorze u pani Natalii.
Znowu spojrzałam na niego ze zdwojoną uwagą. Po zadaniu mi pytania, na które przeczącą dać musiałam odpowiedź, zamilkł, głowę na piersi opuścił, miękkie jego włosy upadły mu na czoło, a twarz oblokła się wyrazem melancholii.
Byłam pewna, że wzmianka ta o wielkich i świętych pamiątkach, jakie zawierało miasto, w którém żyliśmy, wtrąciła go w melancholijną zadumę. Pomyślałam nawet, że może odpowiedź moja, z któréj dowiedział się, że nic o tych pamiątkach nie wiem, napełniła go smutkiem, a może i niechęcią dla mnie. Żywo zapłoniłam się przy téj myśli, i serce mi się ścisnęło. Sąd o mnie pana Lubomira obchodził mię wielce; zaczynałam uważać go za człowieka, niezmiernie wyższego nad innych, których znałam, a w miarę jak rosła ta dobra moja o nim opinia, coraz wyższą i wyraźniejszą poczuwałam dla niego sympatyą. Ale pan Lubomir, obudziwszy się z melancholijnéj zadumy, wstrząsnął głową, aby odrzucić w tył długie opadające na czoło włosy, i spojrzał na mnie spojrzeniem, w którém nie było wcale niechęci. Przeciwnie, po raz piérwszy spostrzegłam, że w źrenicach jego, za mgłą, która je przyćmiewała, błysnął przelotny ognik. Błysnął i szybko zniknął; pan Lubomir zwykłym sobie, kwiecistym i podniosłym, stylem, zaczął rozmawiać z moją matką, a ja mimowoli prawie spojrzałam w wiszące naprzeciw mnie źwierciadło. Zdaje mi się, że bezwiednie, instynktowo pragnęłam je zapytać: zkąd-by w oku pana Lubomira dojrzana przed chwilą powstała iskra?
Rumieniec, wywołany uprzednią rozmową, leżał jeszcze na mojéj twarzy, a nawet czoło zasnuwał przezroczystą obsłonką różowego koloru. I zobaczyłam, że z rumieńcem tym było mi bardzo pięknie...
Po wyjściu pana Lubomira, pobiegłam do Bini, i chwyciwszy obie jéj ręce, zawołałam:
— Biniu! wszakże urodziłaś się w W. i wzrosłaś? nie prawdaż?
— Tak, — odpowiedziała.
— Proszęż cię, Biniu moja, — mówiłam po dziecinnemu, otaczając rękoma jéj szyję, — proszę cię, abyś mi pokazała wszystkie miejsca, godne widzenia, wszystkie pamiątki, jakie się tu znajdują. Chcę widziéć to wszystko! chcę z ust twoich posłyszéć miejsc tych historyą, i długo dumać nad zgasłych wieków grobami!
Binia popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
— Dziecko! — rzekła, — zkąd ci to nagle przyszło pragnienie? Policzki twe pałają, łzy cisną się do oczu, co ci jest?
Nie umiałam wytłómaczyć Bini, co mi było, bo i sama nie rozumiałam dobrze uczuć, które mną miotały. Wiedziałam tylko, że pragnę czegoś niezwykłego, wielkiego, pięknego, czegoś, coby wychodziło ze szranek pospolitości i codziennych salonowych zabaw, w których pogrążona byłam. Pragnienie to wyciskało mi łzy mimowolne, lubo całą siłą wstrzymywałam je pod powiekami, a rumieniec tryskał na twarz dlatego, że z tą nieznaną a upragnioną wielkością coraz częściéj i coraz ściśléj łączył się obraz pana Lubomira.
— Pójdźmy, Biniu, pójdźmy! — wołałam do mojéj poczciwéj piastunki i sama wkładałam na nią futro i kaptur.
Za kilka chwil wychodziłyśmy z bramy mieszkania. Może mi kto nie uwierzy, gdy powiem, że, wiele tygodni spędziwszy w mieście, po raz piérwszy wychodziłam na ulicę pieszo. Dotąd wyjeżdżałam zawsze karetą lub koczem, choćby to było w celu przebycia kilkudziesięciu kroków; a kto-by poczuwał ochotę niewierzenia temu, niech przypomni sobie, że byłam światową i dystyngowaną panną, to jest, kwiatem hodowanym w cieplarni, i skrzydlatą istotą, któréj zadaniem było fruwać po parkietach salonów na skrzydłach z gazy i krepy, a nie stąpać prozaicznie po chodniku ulicy, jak jaka tam prosta śmiertelniczka; że także i przedewszystkiém byłam panną na wydaniu, zatém musiałam koniecznie od stóp do głowy okrywać się pozłacaną szatą świetnéj pozycyi, któréj jednym z klejnotów był piękny powóz, i jakkolwiek ta szata była dziurawa, okrywać się nią musiałam, bo bez niéj... i cóż-by się stało z mojém wydaniem za mąż!..
A jednak, wyszedłszy po raz piérwszy pieszo na ulicę miasta, nie myślałam wcale o tém, że jestem dystyngowaną panną, kwiatem, istotą nadziemską; zapomniałam o pozycyi i wyjściu za mąż, otworzyłam tylko szeroko ciekawe oczy, i trzymając się ramienia mojéj dobréj Bini, śmiało rzuciłam się wraz z nią pomiędzy tłum, zalegający chodniki.
Było to o godzinie drugiéj po południu: zimowe słońce blademi promieńmi rzucało się w okna wysokich kamienic, pod nogami skrzypiała cienka warstwa śniegu, środkiem ulicy pędziły liczne sanie z głuchym odgłosem dzwoneczków.
Widok, jaki roztaczał się około mnie, często zapewne nasuwał się mym oczom, gdy w oszklonéj karecie przebywałam ulice miasta; ale, zajęta myślą o zabawie, ku któréj niecierpliwie dążyłam, albo chroniąc od zmięcia piękną suknią, nie patrzyłam nań, a może i szyby karety zamglone bywały wilgocią, lub zaćmione ciężką lodu warstwą, jaką szkło przyobleka się w zimie. Teraz nie było już żadnéj przegrody pomiędzy moim wzrokiem a światem ruchliwym, w jaki się rzuciłam; niecierpliwą ręką odgarnęłam nawet woalkę z twarzy i z radością dziecka wciągałam orzeźwiające powietrze.
Przede mną stary odwieczny gród roztaczał wązkie, długie, wysokiemi murami ostawione ulice, niby posępne kurytarze klasztorne, nad któremi dłoń mistrza wymalowała niebo zimowe. Ulice te fantastyczne mają zgięcia, to wspinają się w górę, to spływają w dół łagodnemi spadami. Znać, że całe miasto rozłożyło się na nierównéj chropowatéj dolinie, która kapryśném wzdymaniem się przedrzeżnia otaczające wzgórza. Wzgórza te, albo porosłe ciemnemi borami, albo nagie i u szczytu tylko sterczące rozwiniętemi na tle chmur ramionami krzyżów, objęły dolinę i rzucony w nią gród kołem zadumanych olbrzymów, które miejscami wysuwają swe odwieczne czoła aż po-nad dachy wysokich murów, miejscami stoją nieme i poważne u końca ulic wązkich, niby ołtarze, postawione w głębi posępnych kurytarzy rozległego klasztoru. Nie widać tu szerokich i jasnych placów, miejsc rozłożystych, na których nowożytne miasta skupiają cały wykwint zbytku i szumiącą esencyą zbiorowego żywota tłumów, ani wytwornych skwerów z drzewami urabianemi w symetryczne kształty i perlistemi nićmi wodospadów, ani posągów, rozstawionych tu i owdzie, a rozweselających oko, wykutemi z kamienia postaciami Nereid, Nimf i Neptunów. Nigdzie tu jeszcze nie znać przekształcającéj wszystko ręki nowych czasów; nigdzie dłoń nowożytnego architekta nie targnęła się na kapryśne i posępne budowle starych wieków; nikt tu wysokich ścian, popękanych od starości i fantastycznie zdobnych w kapryśne załamania, nie stłukł, dla zastąpienia ich architektonicznemi cackami, o symetrycznych, lecz ulotnych liniach; nikt ulic i gmachów nie obmierzył jeszcze niwelującym cyrklem i nie zarzucił na nie modnego pokostu konwencyonalnéj jednostajności. Na dnie doliny owéj, latem zielonéj i kwietnéj, zimą zasnutéj białemi mgłami, posępny i zamyślony stoi gród stary, tak zupełnie, jak go tam wieki minione rzuciły, jak go zbudowały stopniowo i zwolna wieków tych wiara, potrzeby, uczucia. Wieżyce licznych świątyń sterczą w górę i głosem dzwonów z rana rozmawiają z krzyżami, co ze wzgórzy wyciągają ku nim ramiona, a wieczorem, milcząc, patrzą w niebo, jakby mu zadawały pełne grozy i skargi pytania, albo przypomniéć mu pragnęły tych, których dłoń zbudowała je tam, jako wiary strażnice święte. Stutysięczna blizko ludność, od wzgórz niemych, od murów starych świątyń, rozmawiających z niebem, zapożyczyła powagi smętku. Nie ujrzysz tu dziarskich i zuchwałych ruchów innych miast pospólstwa, ani skocznych kroków kobiet, rzucających się w oczy przechodniom krzykliwą sukni barwą; ani owéj młodzieży, niedbającéj o jutro, cynicznéj, rozhulanéj, krokami tryumfatorów stąpającéj po bulwarach i skwerach przy akompaniamencie laseczki, uderzającéj w takt o kamienie. Tu zaduma leży na czołach, dziwna powolność tkwi w ruchach, piękne nawet i młode głowy częściéj opadają na piersi, niż z weselem podnoszą się do góry; ubiory proste, jakby graniczące z żałobą. Na piérwszy rzut oka, powierzchownie patrząc, powiesz, iż to miasto, do którego nie zajrzał jeszcze wykwint cywilizacyi, które, nie posiadłszy wdzięcznych form panujących gdzieindziéj, ubiera się dotąd w negliż niedbały. Ale gdy, jakiémkolwiek powodowany uczuciem, blizko i badawczo przyjrzysz się tym prostym szatom, czołom zamyślonym, ustom bez koloru i uśmiechu; pod niedbałym negliżem, zamiast wykwintu miast innych, ujrzysz wspaniałość potężnego dramatu, w którym, patrząc codziennie na swe góry rodzinne i gmachy, co wieki przeżyły, razem z wieżycami swych świątyń zadają niebu pytanie słowami Chrystusa: „O, Panie! czemuś mię opuścił?”
Szłam, oparta na ramieniu Bini, jedną z najdłuższych i najwęższych ulic miasta, i ciekawie otwartemi oczyma patrząc na ludzi, którzy wkoło mnie licznie i tłumnie wązkiemi postępowali chodnikami, myślałam sobie: czemuż tak obca jestem tym ludziom? Czemuż wydaje mi się, jakobym inny jakiś, niż oni, świat zamieszkiwała: tak ich nie znam, tak na nich nigdy nie zwracałam uwagi, tak oko moje przesuwało się po nich dotąd pobieżnie, bezmyślnie!..
A jednak, jakaż różnobarwność, jaka rozmaitość w téj pstréj, tłoczącéj się ludności! Ileż tu więcéj treści i poezyi, niż w tém kole moich znajomych, którzy zamieszkują jednostajne salony, jeżdżą jednostajnemi karetami, ubierają się w jednostajne fraki i suknie, śmieją się, rozmawiają i bawią jednostajnie.
Tu, naprzykład, przy bramie wielkiego jakiegoś gmachu, kilku mężczyzn utworzyło ściśnięte kółko i prowadzi między sobą ożywioną rozmowę. Młodzi oni jeszcze wszyscy, ale twarze ich poważne i myślące, a z ruchów ożywionych i ze zmarszczek, co brwi im zsuwają, znać, że mówią z sobą o rzeczach ważnych, bo ważniejszych zapewne niż bal, wizyta i obiad proszony. Jeden z nich opowiada coś z cicha innym, z energią, i jak się zdaje, z oburzeniem; drugi, słuchając go, prostuje się dumnie, brwi marszczy, bujnego targa wąsa i zupełnie taką ma postawę, jaką salonowy romantyk nasz, mój specyalny admirator, pan Ignacy tak często przybierać umié. Lecz dziwna rzecz! panu Ignacemu z postawą tą śmiesznie i nie do twarzy, a ten nieznany mężczyzna tak pięknie wygląda z tą dumą rycerską na czole, a pełnym gniewu i energii gestem!
— Biniu! — spytałam — o czém mogą z takiém ożywieniem rozmawiać ci ludzie? i dlaczego jeden z nich tak prostuje się hardo i gniewnie wąs targa?
Binia popatrzyła na grupę mężczyzn i odrzekła:
— O ile mi się zdaje, jeden z tych ludzi opowiada innym o wielkich krzywdach, co się kędyś dokonywały na świecie, a ten, o którym mówisz, najmłodszy i najgorętszy ze słuchaczów, wre gniewem i oburzeniem.
— Rozumiem teraz, — rzekłam, — dlaczego mu tak pięknie z postawą, w jakiéj stoi. Nie wyuczył się on jéj przed źwierciadłem i nie używa za narzędzie do sprawienia efektu, ale płynie mu ona z serca, przejętego uczuciem gorącém!
A tam, środkiem ulicy, śpiesznym krokiem postępuje mężczyzna, otulony futrem. Na pochyloném jego czole osiadł namysł głęboki, a za nim biegnie dziecię bose, odarte, drżące od zimna, płaczące.
— Kto-by to był ten człowiek, śpiesznie idący? — pytałam Bini. — I dlaczego to biedne, płaczące dziecię, tak krok w krok postępuje za nim?
Binia spojrzała w kierunku mojéj ręki i rzekła:
— To zapewne lekarz, którego to dziecię prowadzi do choréj matki, lub złożonego w niemocy ojca.
Patrzyłam na człowieka, śpieszącego z pomocą tam, kędy był płacz i niedola, a gdy zniknął mi z oczu, zapuściłam wzrok w głąb’ obszernego podwórza, obok którego bramy przechodziłyśmy zwolna. Tam zobaczyłam dwóch ludzi, którzy na drobne części rozrzynali piłą olbrzymią kłodę drzewa. Zatrzymałam się na chwilę u bramy i patrzyłam na dwóch traczów. Oba byli już starzy, barczyści i potężnéj budowy; zupełnie prawie białe ich brody spadały im na szerokie piersi, a ręce grube, żylaste, obnażone do łokci, z siłą i wprawą poruszały ciężkiém narzędziem. Po twarzach ich, mimo zimowego chłodu, ściekał pot kroplisty; gruba odzież leżała obok nich, porzucona na ziemi, a zagrzane ciężką pracą, muskularne, zda się z żelaza wykute, ich ciała, szarą okryte koszulą, rozpościerały szerokie ramiona i pochylały się w takt razem ze zgrzytającą piłą. I dziwna rzecz! widok ten, tak prosty, zwyczajny, przykuł do siebie moje oczy; wydało mi się, że na czołach traczy leżał majestat pogody, a pracujące ich ciała wyglądały szanownie.
— Biniu — rzekłam — wszakże to ludzie prości, nieoświeceni, gruba i szara tylko pokrywa ich koszula, po twarzach ich spływa pot zmęczenia. Powiedz mi, cóż im na czoła położyło ten spokój i pogodę, a postacie przyoblokło powagą i godnością?
— Praca — odpowiedziała Binia, i poszłyśmy daléj.
Poszłyśmy daléj, a kędyśmy stąpiły, naprzeciw nas, wkoło nas, za nami, szli ludzie wszelkiéj postaci, rozmaitych twarzy, przeróżnych ubiorów. Jedni z nich śpiesznie, niespokojnie patrząc przed siebie, jakby wlepiając wzrok w cel im tylko widoczny; inni postępowali zwolna, z oczyma w ziemię wpatrzonemi, jak ludzie, którzy namyślają się nad czémś, lub liczą smutki, jakie im w piersi osiadły; inni jeszcze, krocząc z towarzyszami pod ramię, szeptali między sobą ciche rozmowy, lub rachowali na palcach, może korzyści, osiągnięte z dnia upływającego. Tam znowu śpiesznie a cicho przeciska się przez tłum młoda panna, z gęstą woalką na twarzy. Futerko jéj zszarzane, ręka nie okryta rękawiczką, ciemna wełniana suknia długie już dni pamięta, a ze zniszczonego rękawka wygląda para książek. To biedna nauczycielka, wracająca z lekcyi do ubogiego, ale miłego pewnie, domu rodziców, bo mimo chłodu i śladów ciężkiéj pracy, ładna twarz jéj uśmiecha się pogodnie, a krok lekki, pewny i śpieszny. A tu pod schodami kościoła siedzi kobieta, chuda, wybladła, odarta, dziecię drżące od chłodu tuli się do jéj piersi, dłoń zsiniałą wyciąga do przechodniów...
Boże mój! myślałam, ileż tu między tymi ludźmi pracy, piękności, zacności, nieszczęścia, ubóztwa! A my nic, nic o tém wszystkiém nie wiemy, i nie widzimy tego wszystkiego przez okna mieszkań naszych, przysłonione adamaszkowemi firankami, ani przez szyby karet, tak prędko, prędko mknących przez ulice miasta!...
Nagle Binia silniéj nieco pociągnęła mię za rękę, i ujrzałam się z nią razem pośród obszernego dziedzińca, otoczonego wysokiemi, w kwadrat pobudowanemi, murami. Mury te, głuche i milczące, setkami niemych okien patrzyły na świat, jak smutnemi oczyma; z wnętrza ich nie wychodził najmniejszy gwar żyjących, a u stóp ich kamienie, któremi wybrukowane było podwórze, gdzieniegdzie wystawały z pod śniegu i szarzały, jak głazy grobowe. Odgłosy miasta mało tu dochodziły, cisza rozlewała się dokoła, a czuć w niéj było smutek dziwny, zaświatową jakąś powagę.
Spojrzałam na Binię. Opuściła ona moje ramię i stała nieruchomie, z rękoma splecionemi jak do modlitwy i wzrokiem wpatrzonym w nieme okna gmachu. We wzroku, jakim na te okna patrzyła, był rodzaj pobożnego uczucia, z za którego przeglądała boleść.
Po chwili piastunka moja zwróciła oczy na mnie i głosem pełnym smutnéj powagi zaczęła mówić:
— Tu, w tych murach urodziłam się, i dzieckiem małém będąc, słyszałam i widziałam, jak wnętrza ich, nieme dzisiaj, wrzały gwarem głosów młodzieńczych.
Tu ojciec mój zajmował zaszczytne stanowisko, a jam od niego i otaczających go ludzi przejęła do głowy trochę światła, do serca wiele miłości.
Wyciągnęła drżącą trochę rękę w kierunku okien.
— A dziś — podchwyciłam — dziś, Biniu, co jest w tych murach?
Przeniosła na mnie pełne smutku spojrzenie, potém znowu zwróciła je w górę i milcząc wskazała mi dwa okna gmachu.
Jedno z nich miało parę szyb wybitych, a przez nie wnikał wewnątrz wiatr zimowy, świszcząc i wstrząsając spróchniałą ramą; drugie wcale już szyb nie miało i wyglądało czarne a puste, jak oko trupiéj czaszki.
— Pustka! — wyrzekła z cicha, objęta uczuciem uroczystego smutku.
— Pustka! — powtórzyła Binia ze łzą w oku, i jak-by uciekała od miejsca, które w niéj żal wielki wzbudziło, pociągnęła mię ku kościołowi, którego front wspaniale panował nad jednym z dziedzińców opustoszałego gmachu. Gdyśmy stanęły u stóp kościoła, Binia podniosła znowu rękę w górę i pokazała mi wyryte nad wrotami wspaniałe imię założyciela i niemniéj wspaniałą datę, opowiadającą przechodniom, że pięć już prawie minęło wieków od pory, w któréj ręka pobożna świątynią tę, na wpół-pogańskiéj jeszcze ziemi, zbudowała Panu.
Weszłyśmy do środka. W głębi przed wielkim ołtarzem kapłan śpiewał psalmy nieszporne, a nad głowami naszemi zahuczały organy potężnym, ogromnym, zda się ze wszystkich instrumentów muzycznych złożonym, głosem. Binia wskazała mi te organy!
Potoczyłam wzrokiem po wielkiéj, sklepionéj nawie kościoła, z któréj głębi melodyjną powagą brzmiący wydobywał się głos kapłana; zdjęta byłam niewysłowioném uczuciem pobożności i smutku, jakie w duszę mą lały potężne akordy organów.
Przeszłyśmy parę ulic i zbliżałyśmy się już ku domowi, gdy do uszu naszych doszedł gwar rozgłośny, złożony ze śpiewów ludzkich i muzyki kościelnéj. Binia zwróciła się w stronę, zkąd gwar ten płynął, i pociągnęła mię w ciasną, murami ostawioną, uliczkę, gdzie w głębi wznosiła się oszklona kaplica. Okno kaplicy na oścież było w téj chwili otwarte, a przez nie, zwieńczone światłem jarzącém, widniało oblicze Bogarodzicy.
To miejsce znałam już dobrze, bo nieraz w niém byłam z matką, ale nigdy nie wydało mi się ono tak, jak teraz, rzewném i uroczystém. Ciasną uliczkę zalegały klęczące tłumy, mnóztwo oczu tkwiło w świętym obrazie, pod którego stopami chórem śpiewali księża; gdzieniegdzie widać było twarze, łzami zalane, i słychać płacz, wyrywający się z piersi.
— Oto — szepnęła Binia, pochylając się nade mną — to widzisz przed sobą jeszcze jeden pomnik wiekowy. Tu lud zmęczony przychodzi do ołtarza wsławionego cudami, błagać o leki na zagojenie ran swoich. To słodkie oblicze Maryi przez długie wieki patrzy na tłumy korne i rozmodlone, które w niéj widzą symbol wiary.
Majestatycznym chórem podniósł się w górze śpiew księży i szept Bini zagłuszył.
Ze wzrokiem, przysłonionym ciągle wilgotną mgłą wzruszenia, stanęłam u bramy mieszkania naszego i raz jeszcze rzuciłam spojrzenie na roztaczającą się przede mną ulicę miasta. Dzień kończył się, a miasto zadumane, poważne, w zmrok zapadało wieczorny. Nad dachami wysokich kamienic wisiała opona mgły szarawéj, a wysokie wieże kościołów przebijały ją szczytami i ukazywały gdzieniegdzie błyszczące krzyże złote, niby godła nadziei, świecące pod niebem dla grodu, co się pogrążył w ciemnościach. A ja ucho me nastawiłam w stronę wązkiéj uliczki z kaplicą.
Z tym dźwiękiem, brzmiącym w uchu, i z sercem pełném nieznanego dotąd wzruszenia, weszłam do mieszkania i pobiegłam co prędzéj do pokoju mojéj matki. Pragnęłam zdać jéj sprawę z mojéj po mieście wędrówki i podzielić się z nią uczuciami, jakie mię przejmowały. Ale na progu stanęłam zmieszana. Matka moja siedziała na sofie z wyrazem przykrego uczucia na twarzy; przed nią, w pełném uszanowania oddaleniu, siedziało na krzesłach dwóch ludzi. Jednym z nich był ów żyd, którego już wprzódy widziałam raz w pokoju mojéj matki, drugim — nieznany jakiś mężczyzna w wytartym surducie, z twarzą niemiłą i grubemi rękoma. Matka moja miała przed sobą zwój papierów, które przebiegała niespokojném, jak mi się zdawało, okiem, a dwaj ludzie, których niezgrabne i brudne postacie dziwnie odbijały przy bogatém umeblowaniu pokoju, patrzyli na nią badawczo i porozumiewali się z sobą zagadkowemi spojrzeniami.
Posłyszawszy szelest mojéj sukni, matka moja podniosła wzrok od papierów i zwróciła go na mnie.
— Gdzie to byłaś, Wacławo? — spytała — całe trzy godziny nie było cię w domu.
Głos jéj, gdy to mówiła, surowszy był, niż wprzódy, a fałdy leżały na jéj czole smutne i głębokie.
— Pragnęłam obejrzeć miasto, moja mamo — odrzekłam nieśmiało — i zwiedzałam z Binią miejsca, godne widzenia.
— Mogłaś to uczynić jeżdżąc powozem — rzekła matka — wiész dobrze, że młodéj pannie nie uchodzi pieszo błąkać się po mieście.
— Chciałam lepiéj widziéć wszystko, odbywając pieszo tę przechadzkę...
— To mogła-byś przynajmniéj wziąć z sobą lokaja.
— Chodziłam z Binią, mamo...
— Dobrze wychowana panna w ostateczności tylko może wychodzić z domu pieszo i bez matki, a w takim razie lokaj powinien iść za nią...
Nie pojęłam od razu, dlaczego-by lokaj stosowniejszym był do towarzyszenia mi na ulicy, niż moja dobra, rozumna Binia.
Ale nie mogłam czekać wytłómaczenia od mojéj matki, bo spuściła znowu oczy na papiery, a ja oddaliłam się śpiesznie, z przykrością czując ciążący na sobie, ciekawy, i jak mi się zdawało, szyderski nieco, wzrok żyda i nieznanego jego towarzysza w wytartym surducie.
Obaj ci ludzie w godzinę zaledwie potém opuścili pokój mojéj matki, która znowu, jak po piérwszéj bytności złowrogiego Izraelity, przez cały wieczór miała migrenę. Ja zaś, zamyśliwszy się nad upomnieniem, jakie mi dała matka, przyszłam do wniosku, że towarzystwo ugalonowanego lokaja, zalecane mi przez nią, miało być jedną ze szmat téj pozłacanéj szaty bogactwa i świetnéj pozycyi, którą matka moja tak pilnie starała się okrywać mnie i siebie. I przyszło mi na myśl, że ów żyd, którego odwiedziny sprawiały zawsze mojéj matce migrenę, i nieznany jego towarzysz, zdzierali z niéj zapewne tę szatę pożądaną...
Z nieokreślonym smutkiem w sercu przegawędziłam z Binią cały wieczór i spostrzegłam, że w opowiadaniach moich, w których przedstawiałam jéj świat mi znajomy, powiele razy powtórzyło się imię pana Lubomira.
Wdzięczną mu byłam za to, że nasunął mi myśl zwiedzenia starego grodu i napojenia się temi pięknemi wrażeniami, jakich doświadczyłam; myślałam o nim długo; rozbierałam w myśli rozmowy jego szlachetne i wzniosłe słowa, które wypowiadał kwieciście a obficie; uznałam go bezwarunkowo wyższym i zacniejszym, niż wszyscy ludzie, z którymi dotąd przestawałam, i usnęłam, czując, że na gruncie mego serca, spragnionego wiary, miłości i uczuć pięknych, kiełkuje nowy kwiatek, podobny do tych dwóch piérwszych opadły z listków, i nad grobami, w których je pochowałam, sterczały nagiemi łodygami smutnego wspomnienia.


XLVIII.

Nie potrafię już teraz z powikłanego pasma wspomnień oddalonych wysnuć pamięcią jednolitéj nici, która zwolna, stopniowo, wiodła mię znowu w zaczarowane krainy marzeń i poetycznych rojeń o miłości.
Pan Lubomir bywał u nas często, zawsze jednako melancholijną miał pozę, długie włosy jego zawsze mu w romantycznym nieładzie opadały na czoło, a on odrzucał je w tył niedbałém głowy wstrząsaniem. Ale więcéj, niż zagadkowa melancholia, którą od stóp do głowy był obleczony, więcéj, niż długie zadumy, w które często zapadał i w których lubił oddalać się od towarzystwa, więcéj, niż wszystkie te zajmujące pozory, zdające się mówić o duszy poetycznéj, rzewnéj i umyśle nurtowanym wysokiemi myślami, pociągały mię ku niemu słowa jego szlachetne, pełne zapału, które zdrojami z ust mu płynęły, opiewając wielkie braterstwo ludzi, potęgę miłości, wdzięki przyjaźni, lub grzmiąc oburzeniem na przesądy, próżność, błahostki, niestałość. Serce moje, czujące niczém nie zatamowane porywy do wszystkiego, co, lubo nieznane i niepojęte dobrze przeze mnie, widniało mi z dala szlachetnością i cnotą, wtórowało tym mowom jego przyśpieszoném biciem. Głowa moja, w któréj najgłębszym gdzieś kąciku leżało niewyraźne, lecz razem z duchem moim zrodzone pojęcie o prawdzie, chłonęła jego słowa płynne i podniosłe. Wyobraźnia obudziła się do pracy nowéj, i wieńcami, z tęcz uplecionemi, poczęła znowu wieńczyć piedestał, na którym nowy zjawił się ideał, a pierś oddychała coraz szerzéj, coraz pełniéj i głębiéj, połykając wraz z otaczającém powietrzem tchnienia wiary i uczuć gorących, jakich była spragnioną.
Tylko czasem, w godzinach późnego wieczoru, gdy sama jedna, udając się na spoczynek, siadywałam w sypialni mojéj, w miękkim zanurzona fotelu, z pomiędzy cieniów, jakie, zmieszane ze smugami bladego lampy światła, błąkały się po ścianach pokoju, wypełzała brzydka, drżąca, szyderczo-usta mara niewiary, zwątpienia.....
Wtedy przykładałam rękę do czoła i, odtwarzając pamięcią piérwszy ideał mój, nielitościwie strącony z piedestału, porównywałam go z tym, który coraz silniejszą stopą podnosił się nań teraz. Odtwarzałam pamięcią człowieka, który był bohaterem méj wyobraźni, a którego potém ujrzałam szkieletem, odartym z ciała, o kościach poczerniałych od plam gangreny, i czyniłam porównanie między nim a tym, co, odziany zbroją rycerską, stawał teraz przed myślą moją. Przypomniałam sobie, słowem, Agenora, stawiałam obok niego Lubomira i wołałam: jakaż wielka między nimi różnica! Agenor był bez zaprzeczenia piękniejszy, dowcipniejszy, świetniejszy od dzisiejszego władcy moich marzeń; ale ten o ileż bardziéj zajmującą miał powierzchowność! Agenor posiadał dźwięk głosu, którego mistrzowskie melodyjne modulacye rozmarzały mię i upajały, a Lubomir wygłaszał szczytne myśli, co umysł mój i serce unosiły w siódme niebo zachwytów. Tamten, słowem, myślałam sobie, był pociągającym, światowym, zręcznym i świetnie ułożonym człowiekiem; tego dusza objawia mi się piękną i wzniosłą, i czuję, że duszy mojéj bratnią ma naturę. Czyż dlatego, żem się raz lub dwa razy zawiodła, mam wątpić o wszystkich ludziach na ziemi? Nie! prawda, dobro, wielkość istnieją na świecie; mówi mi o tém wiara i niestłumione niczém pragnienie serca młodego, które pozbyć się nie może ideałów swoich, przeczutych, wymarzonych i wypieszczonych.
Nie, słowa pana Lubomira nie kłamią! kłamać tak płynnie, tak kwiecistym stylem, tak podniosłemi wyrazami, nie umieją chyba ludzie.
Lubomir jest w istocie człowiekiem wyższym, niepospolitym, jednym z tych ludzi może, którzy, według słów mego ojca, wielkością swą przyświecają ziemi, jak zrzadka rozsiane, lecz szeroko rozpalone, pochodnie.
Po takim szeregu wątpliwości, pytań zadanych saméj sobie i odpowiedzi na nie, porywałam za barki brzydką marę zwątpienia, rzucałam ją pod stopy i deptałam, jak zjadliwą żmiję, która jadowitém swém żądłem chciała mi zatruć chwile marzeń rozkosznych i podciąć kwiat nowego uczucia w mém sercu, rozwijający coraz szerzéj kielich swój, podobny do czystéj, ku niebu patrzącéj, lilii.
Tak, kwiat ten nowy, w sercu mém rozkwitający, w samo niebo patrzył i ku niebieskim kierował wysokościom. Porzuciłam płochą zabawę w miłość i wrażenia, jaką wraz z towarzyszkami memi wiodłam bezmyślnie przez parę miesięcy; stanowczą dałam odprawę i panu Ignacemu o wystudyowanych pozach, i dowcipnemu panu Julianowi, i całéj rzeszy moich quasi adoratorów salonowych. Na tańcujących zebraniach nawet czułam się poważniejszą i bardziéj ochotną do zamyślania się, niż do pląsów: a często, bardzo nawet często, w uchu mém brzmiał potężny głos pamiątkowych organów, budząc mi w duszy tęskne o przeszłości dumy; przed wyobraźnią moją stawał obraz opustoszałych podwórzy umarłéj wszechnicy i wprawiał mię w długie chwile niewyraźnych, a smutnych rozmyślań. Nieraz z rozmyślań tych budziła mię matka pieszczotliwém uderzeniem po ramieniu, lub czułym pocałunkiem w czoło.
— Wiem, o czém tak się zamyślasz, mała marzycielko — mówiła wesoło, grożąc mi palcem. — Nie troszcz się, nie tęsknij! zobaczysz Lubomira dziś na wieczorze u pani Natalii, a może jeszcze i przed wieczorem odda nam wizytę.
Kryłam twarz zarumienioną na piersi matki, a ona, śmiejąc się i głaszcząc moje włosy, mówiła jeszcze:
— Daj Boże, Wacławo, aby coś rzeczywistego wyszło z tych twoich marzeń nowych! Ja nic nie mam przeciwko Lubomirowi, wydaje mi się zacnym i rozumnym człowiekiem, a przytém to dobra partya!
Bóg mi świadkiem, że nie myślałam o tém, czy Lubomir dobrą stanowi partyą, i pytałam tylko niekiedy nieśmiałém okiem twarzy i oczu Lubomira o wrażenie, jakie czynię na nim. Pytałam, czy on we mnie odkrywa bratniego ducha, jakiego ja w nim wdziałam, czy ja mogę być dla niego ideałem takim, jakim on stopniowo i coraz bardziéj stawał się dla mnie? A twarz i oczy pana Lubomira mówiły mi, że tak było.

XLIX.

Im więcéj wzrastała sympatya moja dla Lubomira i wysokie moje o nim wyobrażenie, tém silniéj pociąganą się czułam do młodziuchnéj siostry jego Zosi. Zdawało mi się, że przestając z nią często, zbliżam się do niego, a zresztą lubiłam słuchać, jak mi w pełnych miłości słowach mówiła o bracie swym, którego przecie mało znała, bo nie hodowali się razem i zaledwie teraz, od kilku tygodni, codziennie widywać się zaczęli. Niemniéj jednak Zosia, wcześnie po rodzicach osierociała, wychowana w domu wujowstwa, którzy, lubo dobrzy dla niéj, ojca i matki zastąpić nie mogli, spragniona była uczuć rodzinnych, i brata, wracającego z długiéj podróży, przyjęła z pół dziecinną, naiwną i namiętną siostrzaną czułością, z zupełném przygotowaniem do ujrzenia w nim prawdziwego ideału mężczyzny, brata, opiekuna i obrońcy młodéj siostry.
A cóż dopiéro, gdy z ust jego posłyszała wychodzące zdroje tych słów szlachetnych i podniosłych, które i mnie zachwyciły. Uwierzyła wtedy w brata, jak w świętość, i największą dla niéj radością było mówić o nim z zapałem. Téj radości dostarczałam jéj często, bo po kilka godzin przesiadywałam u niéj sam na sam w jéj ślicznym, podobnym do mego, gabineciku, a rozmowy nasze, jak ziemia około swéj osi, obracały się około imienia Lubomira.
Zosia była śliczném, słodkiém, potulném stworzeniem, miała drobne i delikatne kształty, jasno blond włosy i cerę twarzy przezroczystą, a zadziwiającéj białości. Główną cechę układu jéj wyrazu twarzy stanowiła łagodność i rodzaj dziewiczego, tęsknego rozmarzenia. Ale z za łagodności i słodyczy kiedy niekiedy przebijała się energia, a z za rozmarzenia wyglądała duszyczka młoda, nieśmiała, ale myśląca, ciekawa, pragnąca wszystkiego, co dobre, prawdziwe, idealne. Te rzuty energii, hardo zginające drobne pąsowe usteczka Zosi, te pojawy myśli pojętnéj i ciekawéj, napełniające jéj wielkie, pełne, szafirowe oczy wyrazem zamyślenia lub srebrnemi iskierkami zapału, były niby przebłyskami wewnętrznéj jéj najgłębszéj natury, czegoś, co na dnie istoty jéj leżało niewyrobione jeszcze, niedojrzałe i szukające dopiéro sobie miejsca pod słońcem. Były to znaki, w których przyszłość dziewczęcia objawiała się nagle i z rzadka, przez które widziéć można było w czystéj i naiwnéj piersi wpółdziecka kiełkującą, energiczną, upartą, może namiętną, myślącą i na drogach ziemskich po swojemu mającą stąpać, kobietę.
Tymczasem jednak przyszła energia Zosi drzemała jeszcze w jéj wnętrzu, budząc się kiedy niekiedy tylko i jak przez okienko wyglądając na świat przez białą twarzyczkę, aby wnet znowu usnąć spokojnie w piersi dziewicy-dziecka. Zosia ciekawemi lecz ufnemi oczyma patrzyła na świat Boży, co niedawno otworzył się był przed nią; kochała kwiaty, muzykę, poezyą i marzyła... w marzeniach zaś jéj stała zawsze jedna postać męzka, mało znana, lecz która wyobraźnią jéj przykuła do siebie i wzbudziła w niéj piérwszy poryw serdeczny.
W drugiéj czy trzeciéj, poufnéj i tajemniczéj ze mną pogadance, Zosia zwierzyła się przede mną, że bohaterem jéj marzeń był ów prawnik młody, pan Władysław N., który tak wyraźnie zajął się był nią na balu w Rodowie, a którym zająć się wzajemnie surowo jéj wuj wzbronił.
Siedziałyśmy w ślicznym pokoiku Zosi na sofie, obitéj błękitną materyą, pośród dwóch wielkich drzew oleandrowych, łączących się rozłożystemi gałęziami i tworzących rodzaj altany. Trzymałyśmy się za ręce i rozmawiałyśmy z sobą cicho, szeptem prawie.
— Wacławo — mówiła Zosia, złotowłosą swą główkę pochylając na moje ramię, — tyś daleko rozumniejsza ode mnie, piérwéj w świat wyszłaś, doświadczyłaś przejść, jakich ja nie doświadczyłam jeszcze. Powiedz mi więc, bo może wiesz o tém, dlaczego z tłumu otaczających nas ludzi wyróżnia się niekiedy jeden człowiek, spojrzy na nas, my na niego spojrzymy wzajem, przemówi słowo jedno, drugie, krótkich słów parę, i odejdzie, ale pamięć o nim na zawsze już w nas pozostanie. Dlaczego on właśnie, a nie kto inny, staje wciąż przed wyobraźnią naszą w chwilach marzenia? W snach ukazuje się piękny, szlachetny; oko nasze jego już tylko szuka między mnóztwem napotykanych ludzi, a ucho nasze jego pragnie głosu i z całéj siły przywołuje do duszy dźwięk ten, raz króciuchną chwilkę tylko zasłyszany? Powiedz mi, dlaczego nikt, nikt z otaczających mię tak licznie mężczyzn, nie wzbudził we mnie sympatyi, nie zachwycił méj wyobraźni, nie przyśpieszył bicia mego serca... tylko on, on jeden?...
— Może dlatego tak jest — odrzekłam w zadumaniu nad pytaniami towarzyszki — może dlatego tak jest, że on lepszy, szlachetniejszy, rozumniejszy od innych?
— Nie wątpię, o, nie wątpię o tém! — zawołała Zosia, splatając białe i drobne ręce na błękitnym staniku sukienki. — Nie wątpię o tém, że on najszlachetniejszy, najlepszy ze wszystkich, jakich znam, ludzi. Pewność ta, to wiara moja, to spokój mój, to rozwiązanie dziwnych zagadek, jakie tak tłumnie stanęły przede mną, gdym w świat wstąpiła. Ale powiedz mi, droga, zkąd wzięła się pewność ta u mnie? Zkąd wiem, że on jest takim? Wszakże znam go tak mało!
Długo myślałam nad tém nowém Zosi zagadnieniem, a myśl moja odwróciła się od niéj i pobiegłam pamięcią we własną swą niedawną przeszłość. Przypomniałam sobie bal w Rodowie, park cienisty, w parku grotę oświetloną lampką bladawą, a u wejścia do groty stojącego hrabiego Witolda. I zapytałam siebie: zkąd w chwili owéj zrodziła się we mnie tak niezmierna, wielka, niezachwiana pewność, że człowiek ten nosi prawdę w sercu, a wielkie w głowie myśli? Dlaczego odtąd zjawiał się on w snach i marzeniach moich wtedy nawet, gdy w sercu mém i wyobraźni kto inny królować się zdawał? Nie był-że to ten sam wypadek, to samo dziwaczne zjawisko duchowe, o którego znaczenie i powody pytała mię Zosia?
Myśląc, podniosłam oczy w górę i zobaczyłam, jak z dwóch drzew oleandrowych wysuwały się dwie najbogatsze i najzdobniejsze gałęzie, i chyliły się ku sobie, jakby pragnęły złączyć się z sobą pocałunkiem zielonych listków. Ale przestrzeń dość znaczna dzieliła je, a na jednéj z nich, niby tęskny, zrozpaczony, okwitał bujny kwiat blado-różowy.
Popatrzałam na te dwie kłoniące się ku sobie gałęzie, a myśli różne tłumnie zaczęły tłoczyć się do méj głowy. Potém spojrzałam na Zosię, która patrzyła na mnie ciągle swemi łagodnemi, ciekawemi, w téj chwili smutnemi trochę, oczyma, i rzekłam:
— Alboż ja sama wiem, jak odpowiedziéć na pytania twoje, Zosiu droga? Wszakże jestem także istotą niedawno w świat rzuconą, i z ciekawością a niepokojem pragnącą wyczytać sfinxowe jego zagadki i tajemnice. Wszakże sama nieraz łamię się z myślami, rojeniami, pragnieniami, których dobrze nie rozumiem, a które, jak stado ptaków wichropiórych, tłumnie zlatują mi do głowy i piersi. Zkąd? nie wiem. Może z nieba, może z jakichś krain zaświatowych, z których na tę ziemię przyszłam, może z nieznanych sfer przeszłości mojéj, która mi je przysyła, jako przeczucia, zapowiednie, proroctwa tego, czém będę i jaką będę?... Na pytania więc twoje nie mogę, nie umiem odpowiedziéć jasno, bo i przede mną samą jeszcze pytania podobne nierozświecone zupełnie stoją. Ale spójrz: widzisz te dwie gałęzie, które mimowiednie gną się i chylą ku sobie. Może tak samo na drogach ziemskich spotykają się dwie dusze ludzkie i, mimo wiedzy, mimowoli, przeczuwając, że są siostrami, że są dla siebie wzajem stworzone, dążą, aby się złączyć w jednę myśl, w jedno uczucie, w jeden żywot. A może jeszcze, może bywają na świecie ludzie, których duch wielki tak wyraźnie osiada na czole i przez oczy spogląda, że już nie sposób go nie zobaczyć, że ujrzéć go i poznać może każdy, kto ma serce nieskażone i pragnie pięknych téj ziemi widoków...
Zosia objęła mię ramionami i śliczną głowę swą przytuliła do méj piersi.
— Czyś go widziała kiedy po owym balu? — spytałam.
— Dwa razy, — odrzekła Zosia. — Raz w domu krewnych przepędziłam z nim kilka godzin, drugi raz spotkałam go w ogrodzie miejskim i przemówiliśmy do siebie słów kilka. Ale zawsze wuj rozłączał nas usilnie, a potém mówił mi, że źle postępuję, zbliżając do siebie człowieka, którego żoną zostać nie powinnam.
— To okropne! — zawołałam. — Dlaczegoż nie powinnaś? Ale przecie, Zosiu, — dodałam z tajemném serca drżeniem, — teraz zależysz więcéj od brata, niż od wuja?
— Tak! tak! — odrzekła z blaskiem radości na twarzy, — to też czekam tylko chwili, w któréj Lubomir pozna Władysława... oni, poznawszy się, ocenią wzajem... jednako obaj szlachetni, zacni, rozumni... O! Wacławo, — dodała tak cicho, że ledwie dosłyszéć ją mogłam, — jakbym ja go kochała, jakbym ja go bardzo kochać mogła!..
W kilka dni po téj rozmowie Zosia wbiegła do mnie z ożywioną i radośną twarzą:
— Wacławo! — szepnęła mi na ucho, gdyśmy zostały same, — wczoraj Lubomir poznał pana Władysława na tańcującéj publicznéj zabawie, na któréj byłam z wujenką, a dziś pan Władysław był u nas z wizytą.
— I cóż, czy niezmieniony w swéj sympatyi dla ciebie? — spytałam. Zwiększony rumieniec Zosi i minka jéj filuterno-radośna odpowiedziały mi za nią.
— A pan Lubomir? — spytałam jeszcze.
— O! Lubomir! — zawołało dziewczę — jakże możesz przypuścić, aby nie ocenił pana Władysława. On tak szlachetny! tak pozbawiony wszelkich przesądów!
W istocie, tego samego dnia jeszcze słyszałam, jak Lubomir, w dość liczném towarzystwie, pochlebnie wyrażał się o młodym prawniku, a potém dodał ze zwykłym sobie zapałem w głosie i szlachetnym gestem:
— Tak, moi państwo! pękają już mury średniowiecznych przesądów, które wbrew postępowi, jaki uczyniły inne narody, u nas dzieliły dotąd ludzi na stany i kasty. Dziś praca uszlachetnia! Dziś w oświeconych krajach poczciwy biedak więcéj wart od nieuczciwego bogacza! Równość, panowie, równość wobec prawa i światła, to dewiza wieku naszego! Precz z przesądami! przyjmujmy do naszego koła ludzi pracujących głową i rękoma! Dziś ten największy arystokrata, kto najszlachetniejszy i najużyteczniéj pracuje, i w każdym razie idea ta znajdzie we mnie filar i podporę!
Te i tym podobne słowa obfitym, kwiecistym zdrojem płynęły z ust Lubomira. Ja rosłam z radości, słuchając ich, Zosia płonęła szkarłatnym rumieńcem szczęścia i ze czcią prawe patrzyła na brata. Reszta obecnych osób z rozmaitém wrażeniem przyjmowała szlachetne jego słowa, ale z ustami Helenki, zdawało się, że zrósł się na wieki półfiglarny, półsmętny, jéj tylko właściwy, uśmieszek ironiczny. Z tym uśmieszkiem patrzyła wciąż na mnie, aż nareszcie, znalazłszy po temu sposobność, wzięła mię pod rękę i szepnęła:
— A co, Waciu? Ideał coraz silniejszą stopą opiera się na swym piedestale?
— Tak jest, w istocie! — odpowiedziałam z rodzajem przekory.
— Szczęśliwego powodzenia! — zaśmiała się z cicha Helenka. — A ideałowi jak najmniéj srogiego życzę upadku.
Czułam się niemal urażoną na Helenę, za jéj niedowierzanie w szlachetność i szczerość Lubomira, a przy tém żarty jéj i przeglądająca przez nie gorycz mroziły mi w piersi kwiat, który w niéj coraz szerzéj rozkwitał i wywoływały brzydką marę niewiary i wątpliwości, z jaką i tak w chwilach samotnych boleśne staczałam walki. Zaczęłam więc unikać pięknéj i dobréj, a tylko nieco za ironicznéj, mojéj towarzyszki, przez co tém bardziéj jeszcze zbliżałam się do Zosi. Ona-to, przeciwnie, swemi pełnemi wiary i czci prawie rozmowami o bracie zwiększała moję dla niego sympatyą, utrwalała mnie w przekonaniu, że słowa jego, które mię zachwycały, były w istocie wiernym obrazem jego duszy, wyższéj nad pospolitość, gorącéj, pełnéj uniesień szlachetnych.
Coraz bardziéj przytém zaciekawiała mię melancholijna powierzchowność pana Lubomira, osłonka tajemniczego smutku, która go okrywała od stóp do głowy.
Raz, opierając na dłoni głowę, tak, że włosy całkiem prawie zasłoniły mu czoło, powiedział mi:
— Pani! dusza moja chora! szukałem dla niéj leków po szerokim świecie i nie znalazłem ich.
— I jakież lekarstwo uzdrowić może duszę pana? — spytałam, napół żartując, napół ze wzruszeniem.
— Miłość! — stłumionym głosem odpowiedział Lubomir, a przytém spojrzał na mnie z takim wyrazem, że była-bym chyba ślepą, gdybym nie zrozumiała, że lekarstwo to pragnął wziąć z mojéj ręki.
Zarumieniłam się i zmieszałam, lecz, czując, że nie wypadało milczeniem kończyć podobnéj rozmowy, szepnęłam, sama nie wiedząc prawie co mówię:
— Ależ wyrazu tego tak często nadużywają ludzie!
Lubomir zerwał się z siedzenia i wstrząsnął głową dla odrzucenia swych długich włosów.
— Ci, co tak czynią — zawołał z oburzeniem w głosie i z gestem szlachetnym — są to bluźniercy! ludzie, którzy świętokradzko depcą najpiękniejsze kwiaty życia! Miłość, to święty wyraz! Miłość może być tylko jedna, wierna, prawdziwa, bezinteresowna, trwająca do grobu, a nawet za grobem jeszcze...
Nie skończył, bo do pokoju wbiegła garderobna moja, Zosia, przynosząc mi list od jednéj z przyjaciółek. Ujrzawszy gościa, o którym nie wiedziała, że był w salonie, zarumieniła się i, zmieszana, stanęła w progu. Żal mi się jéj zrobiło, przemówiłam do niéj słów kilka i rękę po list wyciągnęłam. Dziewczyna przeszła całą długość salonu, aby mi go podać, a gdy odwróciła się, spostrzegłam, że pan Lubomir patrzył na nią bacznie i przeprowadził ją spojrzeniem aż do drzwi, przy czém uważałam, że w zamyślonych jego źrenicach błysnęło parę iskierek. Byłam pewna, że pan Lubomir z niechęcią patrzył na biedną dziewczynę, i że oczy jego zapłonęły gniewem za to, że przerwała nam miłą i wiele znaczącą rozmowę o miłości.




L.

— Tegoroczny sezon obfity będzie w zawarte maryaże — mówiła żywo pani Kamilla, swemi błyszczącemi czarnemi oczyma półżyczliwie, półfiluternie, zerkając na Zenię S. i na mnie.
— Będziemy miały zręczność zabawić się na kilku weselach — potwierdziła strojna pani Celina, a spojrzenie jéj pięknych i błękitnych oczu najwyraźniéj przemknęło znowu po twarzy Zeni i mojéj.
W istocie nikomu z towarzystwa naszego tajném nie było, że o Zenię stara się pan Michał, o mnie zaś pan Lubomir, i ani jednéj osobie nie przyszło do głowy, aby którakolwiek z nas odmówić mogła młodzieńcom, z których piérwszy stanowił dobrą partyą pod względem funduszu, drugi zaś pod względem i funduszu, i rodu, i oryginalnéj, a przez to zajmującéj, indywidualności.
— Tobie, Wacławo, zawsze najlepsza się cząstka dostaje w udziale — mówiła mi ze śmiechem jedna z towarzyszek, niezmiernie żywa i prawdomówna panna; — słyszałam, że gdy mieszkałaś na wsi, starał się o ciebie piękny i świetnie nazywający się Agenor W. Odmówiłaś mu, kapryśnico... aż tu oto znowu spada ci konkurent z podobnież piękném imieniem, do tego bogaty, i taki wykształcony, i jakiś niepospolity.
Zeni zaś Helenka prawiła z komiczno-ironiczną powagą:
— Brawo, Zeniu, brawo! ani obejrzym się, jak będziesz już żoną pana Michała! Chociaż nie zazdroszczę ci, ale winszuję z całego serca. Fruniesz sobie po ślubie za granicę, dostaniesz w wyprawie z półtuzina aksamitnych sukien, a potém będziesz panią całą gębą na krociowym majątku twego małżonka.
Na mnie żarty te i domniemania otaczających osób nie sprawiały bynajmniéj przykrego wrażenia. I owszem, czułam się szczęśliwą w tajemnicy mego serca, a przytém dumną, że człowiek, tak niepospolity i wyższy nad innych mężczyzn, jak Lubomir, na mnie jednę zwrócił uwagę. Ale z Zenią inaczéj bywało. Niecierpliwiły ją i gniewały alluzye, czynione tak wyraźnie przez panią Kamillę i Alinę, a żarty towarzyszek i wpół ironiczne powinszowania Heleny w formalną złość wprawiały.
— Poczekaj jeszcze, poczekaj! — odpowiedziała Helence ze zmarszczoném czołem i błyskającemi oczyma. — Być może, iż, winszując mi zamążpójścia za pana Michała, zrywasz gruszki na wierzbie; być może, iż ja za niego pójść nie zechcę!
— Oho! — zawołała, śmiejąc się, piękna Helenka — alboż ja cię nie znam, moja Zeniu! Ty-byś poszła za niedźwiedzia, przybyłego wprost z puszczy Białowiezkiéj, byle tylko zyskać rozrywkę, wyrwać się z domu i zdobyć swobodną i, jak ci się dziś zdaje, szczęśliwą pozycyą mężatki...
Zenia zrobiła obrażoną minkę i odwróciła się od Helenki.
— Czy jeszcze się nie oświadczył? — spytałam z kolei Zenię na ucho.
— Jeszcze nie — odpowiedziała — ale to dlatego, że sama nie daję mu przyjść do słowa, a wiesz przecie, jak jest nieśmiałym i niezręcznym. Ale przewiduję lada dzień katastrofę, któréj długo już wstrzymać nie będę mogła.
— I dla czegoż wstrzymywać ją pragniesz? przecie zdecydowana jesteś wyjść za pana Michała, skoro się oświadczy?
— Ot tak jakoś! — odrzekła Zenia z chmurą na czole, machnęła ręką i odeszła w kącik pokoju, gdzie usiadłszy podparła ręką głowę, i siedziała z pół godziny, milcząc, ze wzrokiem w ziemię utkwionym.
— Patrzcie! patrzcie! — wołała, wskazując na nią Helenka — co téż to za cuda miłość dokazuje! Czy poznajecie Zenię? co do mnie, nie poznaję jéj! Ani razu od dwóch godzin, jak jest tu z nami, nie usiadła po swojemu na poręczy fotelu, ani jednéj nie wygłosiła nam tirady z żadnego z francuzkich romansów, a zamiast biegać po pokoju z kąta w kąt, jak to zwykła czynić, siedzi tam z podpartą głową i zasznurowanemi ustami.
— To prawda! — zawołało parę głosów. — Już teraz to z pewnością można powiedziéć, że Zenia zakochana na zabój w panu Michale. Co téż to za cuda miłość dokazuje!
Zenia zerwała się i wybiegła na środek pokoju.
— A dajcież mi pokój z waszemi żartami i z waszą miłością — krzyknęła z rumieńcem na twarzy i z błyskawicami w oczach — bo, jak mamę kocham, jeśli będziecie mię dłużéj tak drażniły i niecierpliwiły, zabiorę się i ucieknę od was i nigdy z wami rozmawiać nie zechcę!
To mówiąc, skierowała się ku drzwiom, jakby wyjść chciała; ale, że to działo się w mojém mieszkaniu, poskoczyłam, pochwyciłam ją za rękę i pociągnęłam z sobą na sofkę, stojącą w rogu pokoju, oddaloną nieco od okrągłego stołu, wkoło którego nad illustrowanemi dziennikami i spodkami konfitur siedziały nasze młode towarzyszki.
Pocałowałam Zenię w usta i rzekłam do niéj:
— Dlaczego-żeś się tak rozgniewała, kochana Zeniu? przecież wiesz, że cię wszystkie szczerze kochamy, a żartowałyśmy sobie ot tak! przez nieuwagę i wesoły humor, bynajmniéj nie chcąc obrazić cię przez to!...
— Ach! — szepnęła Zenia, ściskając moję rękę, — nie uwierzysz, Wacławo, jak bolą mię te żarty, jak mię drażni każde napomknienie o stanowczym kroku, tak zblizka mię czekającym. Ja i tak walczę z sobą.
Powiodła ręką po czole a w oku jéj mignęła łza..
W istocie znać było, że walczyła. Zbladła, spoważniała, humor jéj zmienił się do niepoznania. Pomimo to, jednak pan Michał asystował jéj wiernie i wytrwale, zdawało się nawet, że już nietylko chciał się z nią żenić dla stosunków, ale że naprawdę pokochał dobrą i miłą dziewczynę, a ona nie odpychała go, nie zrażała do siebie niczém, niekiedy tylko, obojętna i zamyślona, po kilka minut nie odpowiadała na pytania, jakie jéj zadawał.
Obok zaniepokojonéj, osmuconéj i walczącéj Zeni, jakby dla kontrastu, widywałam coraz pewniejszą nadziei Zosię. Parę razy, opuszczając z matką dom jéj wujowstwa, spotkałam wchodzącego Władysława N., a przy bliższém przyjrzeniu się więcéj jeszcze podobał mi się, niż wprzódy. Twarz miał piękną, prawdziwie męzką, z rozumném, otwartém czołem i wielkiém, pogodném, myślącém okiem. W całéj postaci jego i wszystkich ruchach wyrażała się szlachetność, pewność siebie, a nawet łatwość układu, mogąca otworzyć mu drzwi najwykwintniejszych salonów. Nie dziwiłam się wcale, że Zosia tak żywo była nim zajętą, ale nie miałam sposobności bliżéj poznać pana Władysława, bo ani razu nie zobaczyłam go na żadnym z licznych wieczorów, wieczorków i obiadów, wydawanych przez wujowstwo Zosi. Gdy zapytałam ją raz o powód tego wykluczenia młodego prawnika z grona zapraszanych gości, odpowiedziała mi z przelotną chmurką na czole:
— Widzisz, Wacławo, wujaszek i wujenka nie życzą sobie, aby Władysław częstym ich był gościem, a przyjmują go dlatego tylko, że prosił ich o to Lubomir....
— A więc pan Lubomir polubił pana Władysława? — spytałam.
— Bardzo, — odpowiedziała Zosia — ściskając mię za rękę; obchodzi się z nim przyjaźnie i kilka razy znalazłam pana Władysława w jego pokoju, gdy przyszłam, jak zwykle, na poobiednią do niego gawędkę....
Tu Zosia urwała nagle i patrzyła się w przestrzeń szklanemi oczyma, jakby uderzona nagłą jakąś myślą. Po chwili szepnęła, więcéj do siebie, niż do mnie: Nie rozumiem...
— Czego nie rozumiesz? — zapytałam.
— Tego, — odrzekła, budząc się z zamyślenia, — że za każdym razem, gdy, przychodząc do Lubomira, znajdowałam w jego pokoju Władysława, Lubomir zdawał się być niezadowolonym z mego przyjścia i wyprawiał mię coprędzéj pod różnemi pozorami.
— Zapewne mieli z sobą do pomówienia o czemś, czego nie powinnaś była słyszéć.
Zosia ogniście pocałowała mię za to tłómaczenie w oba policzki. Wyraźnie niepokoiło ją zagadkowe postępowanie brata, a moje słowa uspokoiły zupełnie.
Pewnego dnia wbiegła do mego pokoju z takim wyrazem na twarzy, iż byłam pewna, że coś ważnego stać się musiało. Długo nie mogła mówić, tylko ściskała mi ręce tak mocno, jak nigdy, i okrywała mą twarz gorączkowemi pocałunkami.
— Wacławo! Wacławo! — zawołała, wybuchając nagle, — jakam ja szczęśliwa! jakam ja dziś szczęśliwa!
Przycisnęła obie ręce do piersi, falującéj przyśpieszonym oddechem, upadła na sofkę i przymknęła oczy, jakby pragnęła oddać się oblegającym ją marzeniom. Po kilku zaledwie chwilach spojrzała na mnie oczyma błyszczącemi od łez i radości zarazem, i szepnęła cichutko:
— Waciu! najlepsza przyjaciółko moja! nikomu tego nie powiem, ale tobie powiedziéć muszę, bo mam pierś tak przepełnioną uczuciem, że, gdybym części jego nie przelała w słowach, serce by mi pękło chyba.
Pochyliła się do mnie jeszcze bliżéj i w same prawie ucho moje szepnęła:
— Dziś... godzinę temu... powiedział mi, że mię kocha!...
Umilkła i znowu przymknęła oczy, a na rzęsach jéj mgliła się i perliła drobna łezka, dodając uroku i rzewności rozmarzonéj białéj jéj twarzy.
Po kilku minutach dopiéro Zosia ochłonęła z silnego wzruszenia, pod którego wpływem przybyła do mnie, i przyszedłszy do porządku, opowiedziała mi o oświadczynach pana Władysława. Przyszły one, jak zwykle podobne przychodzą rzeczy pomiędzy dwojgiem kochających się ludzi, ot tak, z niczego, z jednego jakiegoś słowa, z jakiéjś rozmowy o kwiatku rosnącym w wazonie, czy obłoczku żeglującym po niebie; oczy ich spotkały się mimowoli, uściskiem połączyły się dłonie, i z ust rozkochanego młodzieńca wypłynął czarowny wyraz: kocham. Zosia odpowiedziała mu tym samym wyrazem, a potém? potém młody prawnik, który posiadał liczną klientelę, dochody równające się tym, jakie Zosia pobierać mogła od swego posagu, a przytém imię, wcześnie wsławione biegłością w obranym zawodzie, i opinią nieskazitelnéj uczciwości, miał udać się z prośbą o jéj rękę do wuja jéj i brata.
Przedewszystkiém zaś do brata. Zosia, o ile drżała na myśl o oburzeniu, jakiego wuj jéj doświadczy, słysząc podobną prośbę z ust człowieka, którego zwał wyrobnikiem, o tyle ufała, że Lubomir ukochanego przez nią młodzieńca przyjmie z otwartemi rękoma za brata i przyjaciela i gniew wuja przebłaga, a gdyby go przebłagać nie mógł, zabierze siostrę do siebie, osłoni ją swą opieką i sam młodą parę do ołtarza poprowadzi. Stanęło tedy pomiędzy Zosią a panem Władysławem, że piérwszy Lubomir miał się dowiedziéć o wszystkiém, i że dopiéro po otrzymaniu jego braterskiego zezwolenia, intruz, co tak niespodzianie wstąpił w świat wybranych i ubłogosławionych, wypowié uczucia swe i żądania wujowi swéj ulubionéj.
To wszystko ze wzruszeniem i bezładnie, przerywając co chwila mowę swą wykrzyknieniami i pocałunkami, opowiedziała mi Zosia, po czém, uspokojona już nieco, uścisnęła mię jeszcze po kilka razy i zabrała się do odejścia.
Wprzódy jednak pomiędzy dwoma uściśnieniami szepnęła mi na ucho:
— I z tobą Waciu wkrótce będzie tak samo?
— Jakto? — spytałam zmieszana — bo o sympatyi méj, a raczéj uwielbieniu dla p. Lubomira, nigdy nie wspomniałam przed jego siostrą.
— No, nie udawaj! nie udawaj! będziesz przecie moją najmilszą siostrzyczką! To wiadomo, nie zapieraj się tylko! — zawołała Zosia z filuternym uśmiechem i wybiegła z pokoju.
Za progiem, żegnając mnie ostatecznie, rzekła:
— Jutro... ważny dzień dla mnie!... zmów za mnie z rana modlitewkę, Wacławo, a o szóstéj po obiedzie przyjedź do mnie koniecznie, razem ze mną nacieszyć się dobrym skutkiem jutrzejszéj rozmowy Władysława z Lubomirem, i abym przed tobą wygadać się mogła... — Wybiegła, a mnie serce kołatało w piersi mocno, bardzo mocno. Wpół naiwna, wpół namiętna spowiedź Zosi wzruszyła mię do głębi, widok jéj szczęścia natchnął mię pragnieniem doświadczenia podobnego, a przytém słowa jéj, któremi z góry już nazywała mię swą siostrzyczką.... nakoniec wielkość duszy Lubomira, który zdołał podnieść się nad wszystkie przesądy otaczających go ludzi, tak, że aż niezłomną w siebie wiarę tchnął w kochającą się parę, i to szlachetne zadanie jego połączenia téj pary, wbrew przeszkodom i rozdzielającym ją wyobrażeniom społecznym.... wszystko to rozpalało moję wyobraźnią, najtkliwsze uczucia wzbudzało w głębi serca i stawiało przede mną postać Lubomira z czołem promienném chwałą i wieńcem bohatera na głowie...
Tak byłam pełna tych wzruszeń i uczuć, że pragnęłam choćby częścią ich podzielić się z kimkolwiek i udałam się z tém do mojéj poczciwéj, najlepszéj Bini.
Piastunka moja siedziała pod oknem swego pokoju, i nie zważając na zmrok, który zapadał, czytała przez okulary. Gdym weszła, przestała czytać i zagadała do mnie ze zwykłą sobie czułością. Usiadłam przy niéj i zaczęłam z nią rozmawiać, ale zaledwie wymówiłam imię Lubomira, brwi Bini zsunęły się i, mimo zapadającego zmroku, spostrzegłam, iż oczy jéj błysnęły z za okularów niezadowoleniem, czy niepokojem.
— A więc ten człowiek bardzo ci się podoba? — przerwała z niezwykłą sobie żywością.
— Bardzo, moja Biniu! — odrzekłam szczerze, bo przed nikim, nawet przed matką, nie byłam zwykle tak otwartą, jak przed nią.
Piastunka podniosła głowę, poprawiła okulary, popatrzyła na mnie z bacznością kilka sekund i wymówiła z cicha:
— To niedobrze.
Wyraz ten niemile mię uderzył.
— Niedobrze! — zawołałam — dlaczego niedobrze?
— On cię prawdziwie nie kocha, moje dziecko — mówiła Binia powoli i ze smutkiem — co więcéj, on nie jest prawdziwie uczciwym człowiekiem.
Mówiła to z taką pewnością w głosie, że przykre wrażenie, jakiego doświadczyłam przy piérwszym jéj wyrazie, zamieniło się w żal i obawę. Ale wkrótce uśmiechnęłam się niedowierzająco i zwycięzko.
— Moja Biniu — rzekłam — przecie nie znasz Lubomira, jakże więc możesz mówić...
— Ja ci nic mówić nie będę — przerwała Binia — ja ci nawet nie mogę powiedziéć tego, co wiem i widziałam, bobyś ani uwierzyć temu nie chciała. Tylko ostrzegam cię, abyś nie wierzyła pięknym słowom tego pana, które mi tyle razy z zachwyceniem powtarzałaś, bo pod niemi ukrywa się wiele próżności i zepsucia, a mało uczciwości i serca...
Osłupiałam z zadziwienia i zaczęłam domagać się od Bini, aby mi powiedziała, co wié i co widziała takiego, coby jéj tak złą o Lubomirze dawało opinią.
— Moje dziecko! — wymówiła Binia ze smutkiem i powagą w głosie — dzieją się na świecie rzeczy, o których ucho tak czystéj dziewczyny, jak ty, słyszéć, i których oko jéj widziéć nie powinno. Dlatego wahałam się z powiedzeniem ci tego, o czém wiem i przekonaną jestem. Ale widząc, że naprawdę dałaś się uwieść pięknym słowom tego człowieka i możesz powziąć względem niego postanowienie zgubne dla ciebie, odkładam wszystkie względy na stronę i powiem ci prosto a wyraźnie: Pan Lubomir asystuje ci w salonie i prawi piękne rzeczy, z których dorozumiewasz się, że cię kocha, a tymczasem zarazem zaleca się do twojéj garderobianéj, Zosi, ilekroć ją napotka w przedpokoju, na wschodach, lub na ulicy.
Zerwałam się z siedzenia na równe nogi, fala krwi uderzyła mi do czoła i twarzy, a potém gorącym ukropem zakipiała we wszystkich mych żyłach.
— Biniu! Biniu! — zawołałam, dłońmi zasłaniając oczy, które śród zmroku nawet na twarz staréj piastunki wstydziły się spojrzéć. — To być nie może! to nieprawda! to potwarz! ja temu nie wierzę!
— Nie wierzysz mi? — wyrzekła Binia, i z żalem dodała: — piérwszy raz w życiu nie wierzysz mi!
— Nie wierzę! — odpowiedziałam stanowczo, czując sama, że w głosie mym przebijała się uraza — tobie, moja Biniu, wydało się, wyobraziłaś coś sobie...
— A więc przypuszczasz — zawsze z tym samym żalem przerwała Binia — że dla nieuzasadnionych przypuszczeń, dla jakichś mar wyobraźni, chciałabym zachwiewać twoim spokojem i odwracać twe serce od człowieka, który ci się podobał... Przebaczam ci, moje dziecko, to krzywdzące podejrzenie, ale zarazem powiadam ci, że ani twój gniew dziecinny, ani żaden wzgląd na świecie, nie powstrzyma mię od pokazania ci prawdy, jakkolwiek nagiéj i przykréj, od ratowania cię w jakikolwiek bądź sposób przed grożącém ci niebezpieczeństwem.
W téj chwili w przyległym pokoju dał się słyszéć głos mojéj matki, wołającéj na mnie, abym coprędzéj szła się ubierać na wieczór do pani Natalii. Pożegnałam więc Binię chłodniejszym niż zwykle pocałunkiem i stanęłam przed źwierciadłem wraz z garderobianą Zosią, która podawała mi potrzebne do ubrania przedmioty. Nie wierzyłam ani na jotę temu, co mi powiedziała Binia, wzdrygałam się na samo przypuszczenie, nietylko możności podobnego postępku ze strony Lubomira, ale nawet istnienia gdziekolwiek na świecie postępków takich; a jednak widok zgrabnéj i przystojnéj subretki drażnił mię i po raz piérwszy był nieprzyjemny.
Ale na wieczorze u pani Natalii ujrzałam pana Lubomira w całéj jego wielkości i świetności. To siadywał w ocienionym rogu salonu pomiędzy etażerką i koszem z wazonami, z czołem podpartém dłonią, od stóp do głowy owinięty w tajemniczy i interesujący płaszcz melancholii; to występował ze swego ukrycia i z postawą pełną wyższości, z gestem szlachetnym, rzucał pomiędzy towarzystwo race podniosłych frazesów i zdroje słów kwiecistych; to jeszcze stawał naprzeciw mnie i orzucał mię spojrzeniami ognistemi i rozmarzonemi naprzemian.
Gdy opuszczałam z matką towarzystwo, wyszedł wraz z nami, sprowadził mię ze wschodów, a podając rękę, gdym wsiadała do karety, uścisnął lekko końce moich palców i szepnął:
— Ach! czemuż, czemuż żegnać panią muszę? przy pani zapominam o przebytych cierpieniach, w chorą duszę moję spływa ożywczy zdrój pociechy i szczęścia!
Kareta z turkotem potoczyła się po bruku, a w moich uszach brzmiał szept Lubomira, rękę palił mi uścisk jego dłoni. Groźne, okropne słowa Bini dalekie, dalekie były ode mnie, ani myślałam już o nich. W połowie drogi matka moja ozwała się:
— Śliczny to człowiek, ten Lubomir! jakie wykształcenie, co za wymowa! Zarzucają mu wprawdzie zbyt demokratyczne wyobrażenia, ale ja nie widzę wcale, aby stanowiły one wadę. W ogóle Lubomir ma u mnie wielkie łaski, a przytém... piękne ma imię i znaczny majątek.
Mimowolnym ruchem pochwyciłam ręcę mojéj matki i ucałowałam je z zapałem. Tak! myślałam, matka moja to mówi prawdę! Binia ma przywidzenia, okropne, śmieszne, potworne przywidzenia!
Matka moja pocałowała mię kilka razy w czoło, a światło latarni ukazało mi, że patrzyła na mnie z pół-żartobliwym, pół-radosnym wyrazem.

LI.

Następny dzień powoli wlókł się dla mnie od samego rana. Zaledwie obudziłam się, gdy już przyszło mi na pamięć, że o piątéj po obiedzie miałam pojechać do Zosi, aby szczęście jéj z nią podzielić, a przy tém ostatecznie ujrzéć tryumf Lubomira nad przesądami świata, które tak dzielnemi i kwiecistemi gromił zwykle słowami.
Jaki on szlachetny! jaki rozumny! a jaki przytém dobry brat z niego! z góry już śpiewałam w myśli ody pochwalne na cześć pana Lubomira. Nadeszła w końcu godzina piąta. Prosiłam matki aby rozkazała założyć konie do karety, a powiedziawszy jéj, dokąd jadę, na co uśmiechnęła się żartobliwie, ubrałam się prędko i żywo zbiegłam ze wschodów.
Jadąc zaś, myślałam sobie, jak to znajdę Zosię z promieniejącą szczęściem twarzą, jak z wesołym okrzykiem rzuci się mi na szyję, jak mi opowié cuda o szlachetném znalezieniu się swego brata z młodym prawnikiem. A może i narzeczony będzie przy niéj; poznam go bliżéj... szczęśliwa Zosia!
Gdy wydawałam w myśli ostatni ten wykrzyknik, kareta stanęła i lokaj otworzył przede mną portyerę.
Było we zwyczaju między nami, młodemi pannami i przyjaciółkami, że oddawałyśmy sobie często wizyty we własnych pokojach, nie widując przytém nikogo z opiekunów i domowych. Robiło się to wprawdzie ostrożnie, z uprzedniém na przyjęcie i oddanie takiéj koleżeńskiéj wizyty pozwoleniem matki, czy opiekunki; ale było to tak dalece przyjęte, że nie zwracało niczyjéj uwagi. Tak wizytująca towarzyszkę swą panna wchodziła najczęściéj mniejszém wejściem do mieszkania, omijając wchód paradny, albo téż, przebiegając salony, witała spotkane tam osoby i szła na przyjacielską pogadankę do osobnego pokoju téj, którą odwiedzała.
Ja dnia tego wybrałam piérwszy środek i weszłam mniejszemi wschodami, prowadzącemi prosto do pokojów Zosi i jéj garderobny, przewidywałam bowiem, że w salonach mogę znaléźć hałas lub skwaszone miny oburzonych dzisiejszym wypadkiem wujostwa. Wbiegłszy po wschodach, wpadłam więcéj, niż weszłam, do pokoju znajoméj mi dobrze służącéj.
— Jak się masz, Teofilko — zawołałam w progu — panienka w domu?
— W domu! — odpowiedziała dziewczyna i, jak mi się wydawało, głosem smutnym. Nie bardzo jednak uważałam na to. Zdejmując futro i kapelusz, spojrzałam na przymknięte drzwi Zosi i spostrzegłam, że w pokoju jéj nie było jeszcze światła, chociaż zmrok krótkiego dnia zimowego na dobre zapadać zaczął. Przytém panowała tam zupełna cisza.
— Może panienka w salonie? — spytałam raz jeszcze służącéj.
— Owszem, siedzi w swoim pokoju — tym samym smutnym głosem odpowiedziała Teofilka.
Sama jedna, śród zmroku i ciszy! tak przystoi rozkochanéj pannie i od kilku godzin narzeczonéj, pomyślałam. Marzy sobie kochana Zosia i dlatego nie wybiegła na moje spotkanie, choć głos mój słyszy już pewnie!
Z tą myślą otworzyłam drzwi i próg pokoju Zosi przestąpiłam.
Z początku, z powodu zmroku, zwiększonego jeszcze wiszącemi u okien firankami, nic rozróżnić nie mogłam, a tak głęboka panowała cisza, iż pomyślałam, że służąca musiała się omylić, i że Zosia była w salonie. Chciałam już zawrócić się i powiedziéć Teofilce, aby oznajmiła jéj moje przybycie, gdy nagle szelest jedwabiu uderzył moje ucho i z najmniejszego rogu pokoju wydobyło się parę stłumionych ale przejmujących łkań.
Zdumiona i strwożona, nie wiedziałam sama, co mam o tém myśléć, ale, wpatrzywszy się w kąt pokoju, w którym ozwały się łkania, dojrzałam słabo rysującą się na tle mroczném postać skuloną, jakby bezwładnie leżącą na kozetce.
— Czy to ty, Zosiu? — spytałam, przejęta przykrém, nieledwie bolesném wrażeniem.
— Czy to ty, Wacławo? — ozwał się z kątka słaby, zmieniony, pełen łez i łkań głos Zosi, a zarazem zwolna, z ciężkością uniosła się ona na kozetce, ale zaraz opadła znów na nią, jakby sił pozbawiona, i głośno już płakać zaczęła.
Poskoczyłam, przypadłam do niéj i, przyklęknąwszy, objęłam ją ramionami. Zosia drżała całém ciałem, pierś jéj rozdzierała się okropnym płaczem, a łzy gorącym potokiem spływały na moję twarz, suknią i ręce, któremi starałam się podtrzymywać jéj zwisającą, osłabłą głowę...
— Co tobie, na miłość Bozką? Co tobie, Zosiu? co się stało? Czy jakie nieszczęście? — spytałam, czując, że i mnie na płacz się zbiera.
Po kilku minutach zaledwie Zosia zdołała wymówić śród płaczu:
— O! jakżem ja nieszczęśliwa! Lubomir odmówił...
Osłupiałam ze zdziwienia, bo z dwóch ostatnich wyrazów zrozumiałam, że Lubomir odmówił ręki siostry człowiekowi, którego kochała.
Okropna wątpliwość przebiegła mi przez głowę. Dlaczego uczynił tak? pytałam siebie, czy dla tego, że inaczéj myśli i czuje, niż mówi? I jakże zresztą miał serce zadawać siostrze taką boleść? Zosia, jakby odgadła myśli moje, podniosła się nieco na kozetce, z wysileniem powstrzymała płacz i zaczęła opowiadać zmienionym głosem:
— Władysław, po rozmowie z Lubomirem, wyszedł z jego pokoju blady, z drżącemi ustami i z takim wyrazem na twarzy, jakiego nawet określić nie potrafię. Był w nim i gniew obrażonego człowieka, i duma szlachetna, i żal, i boleść niezmierna. Znalazłszy mię samę jednę i czekającą na niego w salonie, zbliżył się, pochwycił moje ręce i, patrząc na mnie tak, że w oczach jego odgadłam nieszczęście, rzekł do mnie:
— Biedny aniele! nie chcą mi ciebie oddać! a była-byś ze mną szczęśliwa... tak cię kocham! Wszakże — dodał po chwili milczenia — nie chcę narażać cię na walkę z familią, ze światem, oddalę się... jeślibyś kiedy w życiu potrzebowała przyjaciela, obrońcy, oddanego ci całkiem człowieka, pomyśl o mnie...
Rzekłszy to, przycisnął do ust moję rękę i wybiegł z salonu, bardziéj jeszcze blady, niż kiedy wchodził, i z większym jeszcze wyrazem cierpienia, a zarazem dumy na twarzy.
Sama nie wiedziałam, co się ze mną działo — opowiadała daléj Zosia — nogi pode mną drżały, w głowie czułam zawrót, a serce jakby zamarło i ostygło we mnie z boleści i trwogi. Nie zdołałam jeszcze wyjść z tego stanu, gdy wszedł Lubomir, a zobaczywszy mnie stojącą napół-martwą i opierającą się o poręcz krzesła, aby nie upaść, zatrzymał się w progu i patrzył na mnie. Nie wiem, czy nie myliłam się, bo nie byłam zupełnie przytomną, ale zdaje mi się, że widziałam na twarzy Lubomira pewne zmieszanie, wahanie się, a nawet smutek. Co do mnie, patrzyłam na niego i czułam sama, że we wzroku moim było tysiąc zapytań i wyrzutów. Po chwili Lubomir podszedł do mnie, uścisnął mię i zaczął mi mówić, że odmówił Władysławowi mojéj ręki dla pewnych, jemu tylko wiadomych, przyczyn; że Władysław nie wart mię; że powinnam o nim zapomniéć, a wyjść za człowieka bardziéj stosownego dla mnie, i charakterem, i pozycyą towarzyską... Słuchałam go, osłupiała ze zdziwienia, ale przy ostatnich jego wyrazach nie mogłam się powstrzymać, odepchnęłam go prawie od siebie i, głośno płacząc, uciekłam do swego pokoju...
Tu Zosia przerwała swoje opowiadanie, bo Teofilka wniosła lampę, — widocznie wobec służącéj nie chciała mówić daléj. Dotąd nie widziałam wyrazu jéj twarzy, i gdy spojrzałam na nią przy świetle lampy, zostałam przerażoną niemal. Zdawało się, że przez ten jeden dzień Zosia o kilka lat postarzała. Rysy jéj ładnéj i świeżéj twarzyczki zmięte były i zmienione; oczy, nabrzękłe od płaczu, straciły blask, i zamiast zwykłéj sobie niewinnéj otwartości i ciekawéj myśli, nabrały wyrazu jakiegoś omdlenia i zmęczenia.
— Jak ona go kocha! — pomyślałam, czując zarazem we własném sercu bolesne ściśnienie. Zdawało mi się, że w téj chwili nienawidziłam prawie Lubomira.
Gdy służąca odeszła, Zosia prosiła mię, abym spuściła zasłonę na lampę, któréj blask ją raził. Spełniłam jéj żądanie i usiadłam znowu przy niéj.
Widać, że zwierzenie się, jakie uczyniła przede mną, i poczucie, że był obok niéj ktoś, co rozumiał i podzielał jéj cierpienie, ulżyło jéj sercu, bo spokojniéj już zaczęła mówić:
— Przez cały dzień biłam się ze strasznemi myślami, które nieustannie przychodziły mi do głowy... Wujenka parę razy przychodziła do mnie, ale nie mogłam do niéj ani słowa przemówić, wiész jak jest zimną i imponującą... bałam się jéj od najmniejszego dziecięctwa i teraz czuję przed nią pewną trwogę, pochodzącą snadź z przyzwyczajenia. O! czemuż nie mam matki?...
Biedna Zosia! ileż łzawego smutku było w jéj zmiętéj i bladéj twarzy, gdy wymawiała ostatnie wyrazy!
Wzięłam ją za rękę i zapytałam:
— Jakież to są te myśli straszliwe, z któremi biłaś się przez dzień cały?
Gdy zadawałam Zosi to pytanie, głos mi drżał i serce się ściskało, bo naprzód już odgadywałam, że myśli, o które ją pytałam, były takiemiż wątpliwościami, jakie i mnie napełniały. Zosia popatrzyła na mnie długo, w oczach jéj zjawił się wyraz trwogi, i niezwykłą siłą ściskając mi rękę, nagle spytała:
— Powiedz mi, na którym z nich omyliłam się? Który z nich niewart miłości mojéj i szacunku? Brat mój, czy on?
Mówiąc to, patrzyła na mnie tak, jakby z gorączkową niecierpliwością oczekiwała odpowiedzi. Ale ja nie odpowiadałam; głowa opadła mi na piersi; przed oczyma memi ideał mój chwiał się na swym piedestale, a zasłaniała go coraz bardziéj groźna mara zwątpienia. Zosia stłumiła łkanie, które znowu wyrywało się z jéj piersi, i mówiła daléj, ale tym razem więcéj do siebie, niż do mnie.
— Czy jego twarz szlachetna i oczy pogodne kłamią? czy brat mój kłamał, gdy tak szlachetne i rozumne wymawiał zwykle słowa? Czy on na sumieniu i opinii ma jakąś brzydką plamę, dla któréj nie powinnam zostać jego żoną? czy brat mój fałszywym jest i słabym człowiekiem, który inaczéj mówi, a inaczéj postępuje i myśli?
Te słowa Zosi przeszyły mnie, jak żądła. Niestety! dziwna jakaś pewność rodziła się we mnie, że nie Władysław był Zosi niegodnym, ale że brat jéj schlebiał przesądom świata, nie chcąc, aby siostra została żoną człowieka, który nie posiadał starożytnego imienia i pracą na chleb zarabiał.
— Czemu nie odpowiadasz mi, Wacławo? — szepnęła nagle Zosia, mocno ściskając obie moje ręce.
Zerwałam się z siedzenia i rękę przycisnęłam do czoła.
— Co ci odpowiem? — zawołałam z boleścią. — Ja sama błądzę po labiryncie pytań okropnych; ja sama pytam, gdzie jest i czy jest na świecie prawda? Czemu i czy czemukolwiek wierzyć można?... O, ja tak wierzyłam w wyższość twojego brata!...
Wtém weszła służąca Zosi i oznajmiła, że Lubomir chce widziéć się z siostrą. Ponieważ nie chciałam ujrzéć go w téj chwili i byłam zaniepokojona i rozżalona do najwyższego stopnia, uścisnęłam więc Zosię w milczeniu i wyszłam. Kiedy w przyległym pokoju wkładałam futro i kapelusz, słyszałam, jak drzwiami, prowadzącemi z salonu, wszedł do pokoju siostry Lubomir. Drzwi były napół otwarte, mimowoli spojrzałam i zobaczyłam, jak zbliżył się do Zosi, objął ją ramieniem i, patrząc na nią, wyrzekł:
— Jaka-żeś ty zmieniona! płakałaś snadź wiele! Biedna! — Głos jego był miękki, a wyraz twarzy smutny.
Widziałam także, że Zosia usunęła się z razu od brata, ale, pociągnięta do niego może łagodnemi jego słowami, a może tą potrzebą przytulenia się do kogoś w cierpieniu, jaką czują młode i słabe istoty, objęła jego szyję obu rękoma i znowu cicho płakać zaczęła. Lubomir nie usunął jéj, owszem, przycisnął do swéj piersi i mówił coś do niéj po cichu i łagodnie.
Jaki on dobry! — myślałam sobie, schodząc ze wschodów — jak on boleje nad siostrą! Nie! on nie winien; to tamten zapewne jest tak zły, nieuczciwy, że Lubomir czuł się w obowiązku ratować od niego młodą i niedoświadczoną swą siostrę, choćby kosztem wielkiego jéj cierpienia...
O, jakże trudném do rozczarowania, jak przystępném złudzeniom, jak upartém w raz powziętéj wierze, jest serce młode, czujące w samém sobie niezmierne do dobrego porywy i pragnące z całych sił widziéć na ziemi samę cnotę i wielkość.
W czasie powrotu od mieszkania Zosi do domu, niepojętym dla doświadczeńszych, niż byłam wtedy, ludzi, procesem myśli, zdołałam utrwalić w sobie to przekonanie, że Lubomir odmówił młodemu prawnikowi ręki swojéj siostry, nie przez schlebianie przesądom światowym, nie dlatego, aby miał te przesądy podzielać i im szczęście siostry poświęcać; ale, że inaczéj postąpić nie mógł i nie był powinien, że krok ten podyktowanym mu został przez najszlachetniejsze i najmędrsze w świecie pobudki.
Wszakże rozumowania te nie uspokoiły mię; rozdrażniona i smutna przyjechałam do domu i uprosiłam matkę, aby nie brała mię z sobą na wieczór, na który miałyśmy z nią udać się obie. Matka po pewnym oporze i dopytywaniu się o przyczynę smutku i zmiany, jaką dostrzegła w mojéj twarzy, zgodziła się z mém żądaniem i pojechała na wieczór sama, ja zaś na wszystkie jéj pytania odpowiadałam tylko, że mam silny ból głowy. W istocie bolała mię głowa ale daleko mocniéj czułam ból serca za biedną a tak kochającą Zosię.
Kiedy o wczesnéj bardzo godzinie przywołałam mą garderobianę, aby pomogła mi rozebrać się, przykrego na jéj widok doświadczyłam uczucia. Przyszło mi na pamięć wczorajsze ostrzeżenie Bini, i okropnym węzłem połączyło się w méj wyobraźni z dzisiejszym Lubomira postępkiem.
— Nie! to być nie może! — zawołałam głośno, zapominając się całkiem i gniewną ręką odrzucając od siebie tylko co zdjętą bransoletę.
— Przekonasz się, że tak jest! — ozwał się za mną głos łagodny i smutny. Obejrzałam się i zobaczyłam Binię, która, odprawiwszy garderobianę, stanęła za mną i twarz moję w lustrze widziała. Poczciwa piastunka odgadła snadź moje myśli i znaczenie wyrazów, jakie wymówiłam, niecierpliwym gestem odrzucając od siebie niewinną bransoletę. A ja tak byłam zatopiona we własnych myślach, że nie spostrzegłam ani jéj wejścia, ani oddalenia się Zosi. W milczeniu pomogła mi Binia zdjąć ubranie, a gdy się już położyłam do snu, uczyniła nade mną, według swego od wielu lat powziętego zwyczaju, znak krzyża, i całując mię na dobranoc w czoło, wyrzekła:
— Nie męcz się i nie martw nazbyt, moje dziecko! każde młode i poczciwe serce musi przejść w życiu tę drogę złudzeń i rozczarowań, jaką ty przebywasz teraz! Pogoń za dobrem omyla często tak, jak i pogoń za szczęściem.
Nie dowodzi to jednak, aby jedno i drugie istniéć nie miało na świecie; trzeba tylko zawsze miéć odwagę patrzéć w twarz prawdzie, choćby bardzo smutnéj, bo zaślepienie prowadzi za sobą wielkie nieszczęścia.

LII.

Po śnie niespokojnym, który mi same smutne, choć niewyraźne, przedstawiał obrazy, wstałam późno z ciężką głową i tak byłam zajęta myślami o biednéj Zosi i wczorajszym postępku Lubomira, że zaledwie monosylabami mogłam odpowiedziéć matce, troskliwie i z niepokojem dopytującéj się, co mi było, dlaczego wyglądałam blado i w szczególniejsze wpadałam zamyślenie.
W parę godzin po południu siedziałyśmy obie w bawialnym salonie. Matka czytała jakiś nowy romans, który ją wielce zajmował, ja z roztargnieniem i prawie machinalnie haftowałam mankietki; oznajmiono Lubomira. Matka pośpiesznie i z zadowoleniem wyrzekła: prosić! Ja czułam zwiększający się niepokój.
Lubomir z głębokiém uszanowaniem powitał moję matkę, mnie uścisnął za rękę silniéj, niż zwykle, przy czém oczy jego zapaliły się temi iskierkami, które najczęściéj ukazywały się wtedy, gdy patrzał na mnie. Rozmowa szła z pół godziny zwykłym trybem, z tą tylko różnicą, że ja bardzo mało mieszałam się do niéj. Smutna byłam i roztargniona; myślałam wciąż o rozpłakanéj biednéj Zosi; nie mogłam oderwać oczu od twarzy Lubomira, tak pragnęłam wyczytać na niéj powody jego wczorajszego postępku. Lubomir wydawał się także więcéj zamyślony, i więcéj jeszcze, niż zwykle, melancholiczny; matka, która i tak od pewnego czasu zostawiała nas niekiedy sam na sam, jakby w chęci, abyśmy się prędzéj i lepiéj porozumieli, powstała, i przeszedłszy do sąsiedniego gabineciku, usiadła z książką na sofce, tak, że, zostawiając nam wszelką swobodę rozmawiania, nie straciła nas jednak z oczu. Lubomir był u nas częstym gościem. Matka moja, jako tak znacznie starsza, czuła się uwolnioną od zbytnich ceremonii z młodymi ludźmi, to też oddalenie się jéj do sąsiedniego pokoju było bardzo naturalném. Musiało ono także być bardzo na rękę Lubomirowi, bo z pewnym pośpiechem przybliżył on swe krzesło do kanapki, na któréj siedziałam z moim haftem.
— Wiem o tém — zaczął półgłosem — że pani byłaś wczoraj u mojéj biednéj siostry i posiadasz wszystkie jéj tajemnice. Mówiła mi o tém sama. Pozwól pani, abym serdecznie jéj podziękował za tę przyjaźń, za ten kwiat tak rzadki i drogi, jaki pani ofiarujesz Zosi... Serce pani, to skarbnica dyamentowych...
— Nie potrzebujesz mi pan dziękować za przyjaźń moję dla Zosi — przerwałam. — Jesteśmy tak podobne do siebie wiekiem, uczuciami, pragnieniami, iż nic naturalniejszego nad to, żeśmy się zrozumiały i pokochały. Wierzaj mi pan, że wczorajsze zmartwienie Zosi mocno mię dotknęło...
Wymawiając ostatnie słowa, byłam przejęta istotnym żalem i podniosłam na Lubomira oczy, w których mimowoli zakręciła się łza.
— Pani jesteś aniołem dobroci — wyrzekł pan Lubomir stłumionym głosem i, wstrząsnąwszy głową, powiódł ręką po czole. Twarz jego przybrała ponury, tragiczny wyraz, który dziwnie sprzeczał się z kobiecą miękkością rysów i zimną mglistością spojrzenia.
— Pani nie wiesz, — mówił daléj tym samym tonem — z jaką boleścią, z jaką rozpaczą zadawałem cios sercu mojéj siostry... ale musiałem... musiałem!... tak uczynić rozkazywał mi honor, obowiązek, rozkazywało mi sumienie...
— Mój Boże! — zawołałam — więc pan tak źle uważasz pana Władysława, tyle złego wiesz o nim!...
Na te słowa szczególniejszy wyraz przebiegł po twarzy Lubomira, wydało mi się, że mignęło po niéj coś, niby ironia, niby wstyd jakiś tajemny, niby zakłopotanie. Była to tylko błyskawica, po któréj przejściu na rysach jego osiadła znowu gruba warstwa melancholii i rozczulenia. Ale mnie się zdało, że w tém mgnieniu oka otworzyło się okienko duszy Lubomira, a ja ujrzałam przez nie... o! nie chciałam widziéć! spuściłam oczy na haft i tylko białe, atłaskiem wyszywane na batyście, listki, ukazały mi się jakoś szare i brzydkie... Lubomir mówił, znowu wstrząsając włosami i ręką wiodąc po czole:
— Tak, pani! inaczéj uczynić nie mogłem. Postępek ten był mi nakazany przez honor, przez obowiązek, przez sumienie i troskliwość o przyszłość siostry! Przecie jestem jéj bratem! Wszakże ja-to powinienem czuwać nad nią, nad młodą jéj głową, rozciągnąć ramię męzkiéj opieki, być dla niéj puklerzem, chroniącym od niebezpieczeństw, jakie spotykają tak często młodość i niedoświadczenie! O, pani! ja pojmuję moje obowiązki braterskie. Duch mój nie daremnie uniósł się nad poziom i buja w sferach niedostępnych dla wielu ludzi...
W ten sposób mówił jeszcze dość długo. Ja zaś słuchałam, połykałam jego słowa, a gdy nareszcie podniosłam wzrok, Lubomir stał przede mną z wysoko podniesioną głową, w szlachetnéj postawie. Oczy jego spotkały się z mojemi i znowu zapaliły się w nich iskry srebrnawe.
— Tak, pani — ciągnął pan Lubomir — gdyby było inaczéj, gdyby honor, obowiązek, sumienie nie nakazywały mi odmówić panu N. ręki méj siostry, czyżbym śmiał świętokradzką dłonią zgnieść w jéj sercu ten kwiat miłości, który sam najwyżéj cenię ze wszystkich kwiatów, rosnących na tym naszym padole płaczu...
Czyżbym poważył się targnąć na ten węzeł, prawdziwie magiczny, święty, niebiański, który wiąże serc dwoje! O, Pani! ja zbyt wielką cześć wyznaję dla prawdziwéj miłości, abym miał odebrać ją siostrze méj, gdyby nie nakazywały mi tak postąpić: honor, obowiązek, sumienie...
Tak, myślałam, on nie winien! tamten-to był Zosi niegodnym, a on, jak wzniośle pojmuje miłość, z jakim o niéj mówi zapałem!
Listki wyhaftowane na batyście były już całkiem białe, oderwałam jednak od nich oczy i znowu spojrzałam na pana Lubomira. Wydał mi się w téj chwili bardzo pięknym. Na czole jego wyczytałam usprawiedliwienie zupełne; niezwykły rumieniec wzruszenia palił się mu na policzkach; oczy, wpatrzone we mnie, migotały iskrami.
— Jakaś pani dziś piękna! — wymówił szeptem prawie, nachylając się ku mnie. — Jak pani czarownie z tą dzisiejszą bladością, z tym smutkiem tajemnym, który czytam w twém oku! O, pani! i ja cierpiałem!
Tu westchnął głęboko. Spojrzałam nań ze współczuciem.
— Pan cierpiał? — spytałam cicho.
— Tak, pani! — odpowiedział pełnym melancholii głosem, wiodąc ręką po czole; — fale życia unosiły mię po szerokim oceanie świata i byłem jako łódka bez kierowniczego wiosła, jako okręt pozbawiony masztów swych i busoli! Podobny do wędrowca, zbłąkanego na piasczystych wydmach pustyni, spragniony wszystkiego, co piękne i dobre, spragniony miłości prawdziwéj, wielkiéj, namiętnéj, szukałem niespokojnym wzrokiem oazy, na któréj-by spocząć mogły oczy moje i serce...
Umilkł na moment, niby pod wpływem wzruszenia, nad którém zapanować nie mógł, a ja spuściłam oczy na haft, bo instynktowe niemiłe ogarnęło mię wrażenie. Wyraz „oaza”, użyty przez pana Lubomira, rażąco uderzył moje uszy. Razem z nim przypłynęło do mnie bolesne wspomnienie. Wszakże i pan Agenor, oświadczając się, tego samego użył wyrazu!
— Ale przyszła chwila — ciągnął daléj pan Lubomir — że oczom moim ukazał się kwiat czarownéj piękności, serce moje ujrzało i odgadło upragnioną oazę...
Słowo w słowo tak samo mówił pan Agenor!
— Tym kwiatem i tą oazą jesteś pani — omdlewającym prawie głosem wymówił pan Lubomir i dodał, bliżéj jeszcze nachylając się nade mną: Ja panią kocham!
O, czarodziejska mocy wyrazu tego! jaki wpływ niezbadany i nieokreślony posiadasz na serca młode i gorące!
Sama nie wiedziałam, jakim sposobem ręka moja znalazła się w dłoni pana Lubomira. Trzymał ją w silnym uścisku i mówił szeptem prawie:
— Pani! pokochałem cię gorąco, namiętnie, na wieki... życie bez ciebie byłoby mi piekłem okropném... czy podzielasz pani moje uczucia? Czy prawdą jest to, co czytałem tyle razy w twych niebiańskich oczach? O! powiedz mi, czy pozwalasz, abym do szanownéj twéj matki zaniósł prośbę o oddanie mi ręki twojéj? Niech połączy nas wiekuisty węzeł miłości, niech droga życia wspólną nam będzie, a zaścielę ci ją samemi kwiatami. Powiedz mi pani, wymów jedno słowo, niech wyrok mój posłyszę z ust twoich! Czy pozwalasz mi mówić o tém z twą matką?...
— Tak — odpowiedziałam z cicha, przejęta uczuciem szczęścia, bo słowa pana Lubomira brzmiały w mém uchu tak gorące, tak na wskróś przesiąknięte miłością dla mnie, tak prawdy pełne...
— O, dziękuję ci, pani, dziękuję! — zawołał z uniesieniem, niosąc do ust mą rękę. — Zaraz, zaraz to uczynię... I podniósł się na-pół z krzesła.
— Albo nie — wymówił — jutro lepiéj. Dziś, w téj chwili, radość mąci mi myśli w głowie... niezdolnym był-bym wypowiedziéć przed matką pani treści mego serca, wyśpiewać przed nią téj pieśni, która mi gra w duszy... Oddalę się: potrzebuję w samotności uspokoić zbuntowane bicia mego serca... potrzebuję w samotném słodkiém marzeniu wychylić powoli kroplę po kropli ten kielich rozkoszy, jaki podałaś mi pani, dając mi swéj miłości, swéj ręki obietnicę... pożegnaj pani matkę swą ode mnie, bo ja nie mam siły... jutro, lub dziś w wieczór, będę tu i może mi daném będzie nazwać cię, pani, moją narzeczoną!..
To rzekłszy, okrył pocałunkami moje ręce i wybiegł z salonu drzwiami, od których siedzieliśmy o kilka kroków zaledwie.
Powstałam, nogi się chwiały pode mną. Znowu więc posłyszałam ten cudowny wyraz: kocham, i drugi, bratni mu, a tak dźwięczny, tak tajemniczo rozkoszny: narzeczona! Pokój ze wszystkiemi swemi sprzętami wirował wkoło mnie i przed sobą nic nie widziałam.
Nagle poczułam się pociągniętą za rękaw; ktoś ujął moję rękę i, sama nie wiedząc jak, znalazłam się w sali jadalnéj z Binią, która, ciągnąc mię za sobą, spiesznie mówiła:
— Piérwszy raz w życiu słuchałam pode drzwiami, ale było to z trwogi o ciebie... przewidywałam, że ci się dziś oświadczy... tak się i stało... przyjęłaś go prawie... nieszczęśliwe dziecko! pójdź-że i zobacz sama...
Tu zatrzymała się i wskazujący palec wyciągnęła ku na-pół otwartym drzwiom od przedpokoju.
Dziś jeszcze, po wielu upłynionych latach, wspomnienie widoku, jaki ujrzałam wówczas, przejmuje mię bolesném uczuciem! dziś jeszcze rumieniec wstydu występuje mi na policzki przy tém wspomnieniu, a na serce kładzie się dłoń mroźna. A jednak wiele już lat upłynęło odtąd, wiele różnych na tym biednym świecie widziałam rzeczy! Cóż więc musiało dziać się ze mną wówczas, wówczas, gdym była tak młoda, świeża duszą, niedoświadczona, tak łatwo i uparcie wierząca!..
Na środku przedpokoju stał pan Lubomir, ubrany już w palto i w kapeluszu na głowie. Przed nim o parę kroków stała garderobiana moja, Zosia, trzymając w ręku żelazko do prasowania. On trzymał drugą jéj rękę i ciągnął ją ku sobie. A twarz jego, mój Boże! jakiż wyraz miała twarz jego! Wstrętny jakiś, brzydki, niepojęty dla mnie, ale taki, że na widok jego twarz moja oblała się ukropem, brwi ściągnęły się mimowoli, powieki kłoniły się w dół pod naciskiem niezmiernego wstydu. Nie spuściłam ich jednak, okropna przejęła mię żądza zobaczenia, usłyszenia wszystkiego.
Zosia, cała w płomieniach, wyrywała się i odwracała głowę. Pan Lubomir nie spuszczając z niéj wzroku i coraz silniéj pociągając ją do siebie, wymówił dość cicho, ale głosem, którego każdy dźwięk przeszywał me serce: Czegoż wyrywasz się, moja śliczna! takie masz piękne, filuterne oczki! pozwól, abym na nie popatrzał!
— Ja nie mam czasu, proszę pana! — odparła dziewczyna, wyrywając się z całéj siły.
— No, co tam, że nie masz czasu! czyż nie możesz poświęcić mi jednéj chwilki! Ja ciebie tak kocham...
Nic więcéj nie widziałam, nic więcéj nie słyszałam...
Ostatni wyraz wpadł mi do piersi, jak kula ognista! ciemno mi się zrobiło w oczach, dłońmi zakryłam płonącą twarz. Posłyszałam, jak Binia zatrzasnęła drzwi do przedpokoju i poczułam, że położyła rękę na mém ramieniu. Słowa, które mówiła do mnie, jak niewyraźne brzmienie dochodziły do mego pojęcia; zrozumiałam tylko, że piastunka moja widziała już nieraz, jak człowiek, w którego szlachetność i miłość uwierzyłam, w podobny sposób zalecał się do mojéj garderobny, i niespokojna o mój los, umyślnie dziś oddaliła z przedpokoju lokajów, a wysłała tam pod jakimś pozorem Zosię, bo była pewną tego, co nastąpiło, i chciała mi oczy otworzyć.
Odjęłam dłonie od twarzy, skrzyżowałam ręce na piersi i stałam nieruchoma, patrząc przed siebie, a nic nie widząc.
Jeden tylko wyraz, ten wielki, święty wyraz: kocham! brzmiał mi wciąż w uchu, ten wyraz zbluźniony, wymówiony do mnie przed chwilą z takim zapałem i taką prawdą w głosie, i jednocześnie temiż ustami rzucony pod nogi pokojówce, na podłogę przedpokoju, z pustym śmiechem i zmysłowém uniesieniem!
Poczułam na ustach uśmiech palący, gorzki, jak piołun; po chwili uśmiech ten rozszerzał się i coraz więcéj palił i bolał, aż roztworzył całkiem moje usta, z których wyszedł śmiech głośny, długi, z saméj głębi piersi, i rozlegający się po obszernéj sali całą gammą o coraz wyższych, przenikliwszych tonach. Upadłam na kanapę, twarz znowu zakryłam dłońmi i śmiałam się ciągle, coraz głośniéj, a w piersi bolało mi coś i jęczało, i ręce czułam całe mokre od łez.
— Co to jest? co to się stało? — posłyszałam przy sobie głos mojéj matki, która przerażona rzuciła się ku mnie, odrywała mi ręce od twarzy i sama rozpinała moję suknią. Wody! wody! — wołała z przerażeniem i kropiła moje skronie orzeźwiającym płynem; ale ja nie przestawałam śmiać się, zdawało-by się, że jakiś demon śmiechu wstąpił we mnie, a ja nie mogłam wyrzucić go z siebie, siliłam się a nie mogłam. Doktora! — wołała moja matka przeszywającym głosem; po tym jéj wykrzykniku słyszałam jeszcze ruch jakiś wkoło siebie; zdawało mi się, że mię niesiono, aż przestałam całkiem słyszéć i czuć.... straciłam przytomność.
Kiedy otworzyłam oczy, leżałam w łóżku rozebrana, a przy mnie stał lekarz z zamyśloną twarzą; matka moja, blada i bardzo smutna, Binia z zapłakanemi oczyma, bez okularów, które snadź zdjęła w przystępie rozpaczy, i z czepkiem opadającym z siwych włosów.
— Niech pani się uspokoi — rzekł lekarz, zwracając się do mojéj matki — niebezpieczeństwa niéma żadnego. Córka pani doświadczyła nerwowego ataku, który żadnych po sobie ważnych nie zostawi następstw, oprócz skłonności doświadczania na przyszłość podobnych. Musiał to być skutek bardzo silnego moralnego wstrząśnienia, a oprócz tego panie tak niszczą swoje zdrowie i rozstrajają systemat nerwowy ciągłą zabawą, bezsennością, wrażeniami światowego życia, że...
Przy ostatnich wyrazach lekarza, matka moja spuściła oczy, fałdy na jéj czole stały się bardzo głębokie; przenikałam, że dręczył ją w głębi wyrzut, jaki sobie czyniła, i niepokój o mnie.
— Zapiszę córce pani uspakajające lekarstwo, ale przedewszystkiém zalecam, aby przez trzy dni najmniéj ani na krok nie opuszczała swego pokoju, nie widywała nikogo, oprócz domowych, i zostawała otoczoną najzupełniejszą ciszą i spokojnością... Systemat nerwowy silnie jest podrażniony; radziłbym nadal powstrzymywać się od bezsennych nocy, częstego gwaru i zabaw, wrażeń działających na wyobraźnią, inaczéj może nastąpić nerwowe osłabienie i rozstrojenie, którego tyle z naszych pań doświadcza, a które z czasem psuje organizm fizyczny i niekorzystnie wpływa nawet na charakter...
Zwrócił się do mnie z pytaniem:
— Pani musisz się czuć osłabioną i doświadczać bólu głowy?
— W istocie, miałam w skroniach ból nieznośny i byłam tak słabą, że zaledwie podnieść się mogłam na łóżku.
Jak tylko lekarz oddalił się, wzięłam rękę mojéj matki i całując ją, rzekłam:
— Moja mamo! proszę cię, abyś tak uczyniła, iżby pan Lubomir nie przestąpił więcéj nigdy progu naszego mieszkania!
Usiadła przy mnie, i długo patrzyła ze łzą w oczach.
— Wiem o wszystkiém — wyrzekła w końcu — Balbina całą rzecz mi opowiedziała. Nie masz szczęścia, moje biedne dziecko, a jednak ja sama łudziłam się.
Znowu pochyliła głowę, jakby wstydziła się i wyrzucała sobie, że nie zdołała ochronić mię od złudzeń i bolesnego rozczarowania.
— To, co cię spotkało — mówiła daléj — to, co widziałaś dziś i co cię tak mocno dotknęło, może liczyć się do powszednich i całkiem zwyczajnych zdarzeń. Nie jedna panna, starsza od ciebie i z innemi pojęciami i żądaniami, zaśmiała-by się tylko z czegoś podobnego, albo-by, co najwięcéj, bardzo lekko się zmartwiła, ale ani-by jéj na myśl przyszło wyrzekać się świetnego maryażu dlatego, że garderobiana jéj przystojna, a narzeczony lubi ładne twarze wszędzie, gdzie je napotka, czy to w salonach, czy w przedpokojach...
— Moja matko! — zawołałam, podnosząc się żywo — czyliż sądzisz, że i ja podobnież uczynić powinnam była? Czyliż-byś chciała, abym oddała czyste, całe, tak żywo i niezmiernie mogące kochać moje serce człowiekowi, który rzuca swoje na wszystkie wiatry świata, pod nogi subretkom i garderobianom...
— Serce? — wyrzekła z wolna moja matka; — czyż myślisz, że u niego serce grało tu najmniejszą rolę w zalotach do twojéj pokojówki?...
— A jednak mówił jéj, że ją kocha! — zawołałam.
— Moje dziecko! — odpowiedziała matka ze smutnym uśmiechem — mężczyźni nie cenią tak, jak my, tego wyrazu; rzucają go często w żarcie, w uniesieniu jakiémkolwiek, na wiatr.
— O, moja mamo! — przerwałam — ja nie chcę człowieka, który mówi, że wyraz ten ceni wysoko a lekceważy go w gruncie; ja nie chcę człowieka, który wyraz ten na wiatr rzuca!...
— I dobrze jest, że nie chcesz takiego człowieka — wyrzekła moja matka po chwili smutnego zamyślenia. — Zapewne, praktycznie biorąc, możesz źle wyjść na tém, możesz nie znaléźć nigdy, a przynajmniéj długo, świetnego losu, jakiego bardzo dla ciebie pragnę; ale, Wacławo moja, ja nie należę do rzędu matek, które pragną z duszy swego dziecka zetrzéć wszystkie wyryte na niéj litery lepszych i wyższych pragnień, a zastąpić je samemi arytmetycznemi cyframi, sprowadzonemi do jednego mianownika materyalnego powodzenia. Sama, będąc w twym wieku, marzyłam, duchem wyrywałam się za obręb otaczającéj mię sfery, śniłam o ideale... znalazłam go, ale i utraciłam własną winą... Wszakże ze snów mojéj młodości i z cierpień późniéjszych zostało we mnie coś, co mi mówi, że dobrze czynisz, szukając po świecie nietylko bogactwa i świetności, ale cnoty i prawdy, coś, co przeszkadza mi gniewać się na ciebie za to, że odrzucasz bogactwo i brzmiące imię dlatego, że razem z niemi nie ujrzałaś szlachetności i prawdziwego uczucia!
To rzekłszy, matka moja pocałowała mię w głowę i odeszła. Zostałam sama w pokoju, o przysłoniętych sztorami oknach, słaba, z bolącą głową, z pustką, która nagle utworzyła się w méj piersi.

LIII.

W trzy dni potém siedziałam jeszcze, według zalecenia lekarza, w swoim pokoju, z bólem głowy i mocno zmęczona a wzruszona, bo przed chwilą właśnie opowiedziałam historyą katastrofy zaszłéj ze mną i z panem Lubomirem. Helena, która, siedząc naprzeciw mnie, słuchała uważnie, nie przerywała mi ani jedném słowem, tylko od czasu do czasu uśmiechała się właściwym sobie smutno-ironicznym śmiechem. Zdziwi się może ktokolwiek, że tak drażliwe i przykre dla mnie przejście opowiadałam towarzyszce; ale naprzód, jak najczęściéj bywa u bardzo młodych osób, nie miałam tajemnic dla rówiennic moich, z któremi byłam sprzyjaźniona; następnie, Helenka była mi jedną z najsympatyczniejszych i najbliższych towarzyszek; nakoniec była ona znacznie starszą i doświadczeńszą ode mnie, wierzyłam w jéj rozsądek i znajomość ludzi, pragnęłam więc, aby mi wytłómaczyła to, czego dotąd jeszcze w postępowaniu i osobie pana Lubomira zrozumiéć nie mogłam.
— Jeżeli nie w szczególności, to w ogólności przewidziałam to, co mi teraz opowiedziałaś — ozwała się Helenka, gdym skończyłam mówić — byłam pewną, że ulegniesz rozczarowaniu tak prędko, jak uległaś złudzeniu pana Lubomira. Znam go oddawna; był on piérwszym młodym człowiekiem, którego poznałam, i który starał mi się podobać, gdy w świat wyszłam; miałam dla niego dość żywą sympatyą; tak, jak ty, uznawałam go skończonym ideałem, i tak, jak ty również, choć innemi sposobami i zbiegiem innych wypadków, przekonałam się, że jest to sobie wielce tuzinkowe indywiduum, i że cała garść marzeń i westchnień, jaką en l’honeur de lui straciłam, była najzupełniéj próżnym wydatkiem...
— Ależ moja droga! — zawołałam — dlaczegoż tak pięknie mówi? dlaczegoż tak wzniosłe i szlachetne wygłasza zasady i pojęcia?
— Deklamator! — odrzekła krótko Helenka, wzruszając ramionami.
— Czy podobna jednak — wymówiłam jeszcze — aby, mówiąc w ten sposób, człowiek nic a nic nie czuł tego o czém mówi, nic a nic nie obstawał w życiu za tém, co wygłasza? — Helenka uśmiechnęła się po swojemu i znowu ramionami wzruszyła.
— Moja Waciu — wyrzekła — gdybyś była cokolwiek doświadczeńszą, niż jesteś, a cokolwiek mniéj wrażliwą i skłonną do uwierzenia pięknym pozorom, dostrzegła-byś w samych słowach pana Lubomira przesadę, nadętość, więcéj brzmiących wyrazów i frazesów, niż zdrowych i głębokich myśli. Jest to, moja droga, dzwon, wydający z siebie donośne głosy, ale wewnątrz pusty; jest to jeszcze aktor, nie umiejący nawet dobrze na pamięć swojéj roli, ale recytujący ją wielkim głosem i z wielkiemi, gestami dla uczynienia effektu na spektatorów; jest to jeszcze przedewszystkiém nicość chodząca, która, poczuwszy sama w sobie, że jest nicością, a nie chcąc uchodzić przed światem za nią, oblokła się od stóp do głowy w wiele mówiącą melancholią, w romansowe zamyślenie, we wspomnienia przebytych cierpień, w duchową idealność i poetyczność, w cały ten, słowem, arsenał wyuczonych pozycyi, frazesów, spojrzeń, gestów, mimiki, w jakie uzbrajają się zarozumiali a ambitni głupcy, hultaje, chcący posiadać uwielbienie ogólne, a nie myślący o zdobyciu go jakąkolwiek zasługą; pogromcy serc kobiecych, idący do swych celów w romantycznym płaszczu Almawiwy, o melancholijném spojrzeniu Dafnisów i tutti quanti podobnych głupców, hultajów, Donkiszotów i Donżuanów, od których niech każdą z nas broni Bóg i Najświętsza Panna Marya Ostrobramska!
Wypowiedziawszy tę tyradę, Helenka odetchnęła głęboko, bo ból piersi, jakiego doświadczała, utrudniał jéj długie mówienie; ale widząc, że patrzę na nią z lekkiém zdziwieniem, uśmiechnęła się i mówiła daléj:
— Moja droga! Spostrzegam, że dziwisz się, iż mam tyle doświadczenia i umiem tak dobrze rozgatunkować ludzi. Otóż nie dziw się; mam dwadzieścia dwa lata; sześć lat całych i okrągłych żyję już na świecie, jako panna dorosła i na wydaniu; do tego, jak wiesz, mam niezły, choć niezbyt wielki posag, nie jestem zupełnie brzydką, a rodzice moi pragną, abym się co najwięcéj bawiła, jak najładniéj ubierała, jak najświetniéj za mąż poszła i t. d. To wszystko dało mi sposobność poznania wielu ludzi, a że mam z natury dar spostrzegawczy i że długo byłam dręczona takąż żądzą ideałów, jaka ciebie dręczy, zatém... zatém patrzyłam, myślałam, poznawałam i... poznałam. Poznanie to, kto wié? może mi życie kosztować będzie, bo z początku wiele płakałam, potém wiele śmiałam się, a śmiech, wierzaj, więcéj mi zaszkodził od płaczu. Mówiłaś mi, że i ciebie śmiech porwał, gdy zobaczyłaś owę sławną scenę w przedpokoju; to źle! strzeż się podobnego śmiechu, bo mogą cię z czasem piersi boléć, jak mnie bolą, nerwy ci się rozstroją i dostaniesz kaszlu, który bardzo źle wróży... No, ale mniejsza oto! o czém-że to ja chciałam mówić? — ciągnęła Helenka po krótkiéj pauzie, w czasie któréj zakaszlała w istocie — a! o panu Lubomirze! Otóż widzisz, znałam ja niejednego już takiego romantycznego młodzieńca, który śpiewał, ba, czasem i pisał, alias gryzmolił ody pochwalne na cześć miłości, prawił o wiekuistém połączeniu się serc dwojga, o kochaniu do grobowéj deski, o chatce w lesie z ukochaną, a obok tego nie pogardził przystojną twarzą pokojówki i recytował przed nią słowo w słowo, tylko w przystępniejszéj nieco formie, to w garderobie, co téj ukochanéj swojéj prawił w salonie.
I takich jeszcze zdarzyło mi się widziéć, którzy, przesiedziawszy kilka lat w Paryżu i nasłuchawszy się tu i owdzie tego i owego, szerokie mówili kazania o równości wszystkich ludzi pomiędzy sobą, głośno powstawali przeciwko przesądom tego świata, oświadczali, że są rycerzami, gotowymi w każdéj chwili skruszyć kopię z każdym, kto-by się jeszcze przesądów tych miał trzymać, ale gdy nadeszła sposobność wprowadzenia w czyn tych wszystkich pięknie wygłaszanych frazesów... traf! rycerz przemienił się w barana, i ze spuszczonym łbem biegł za swym stadem i beczał, jak inne beczały... Otóż pan Lubomir jest jota w jotę takim Donżuanem, strojącym się w płaszcz Almawiwy i w sentymentalizm pasterzy złotych wieków; takim rycerzem, wojującym językiem, a wobec czynu przemieniającym się w wiernego swemu stadu barana, i w tém-to właśnie leży klucz do zagadki jego całéj moralnéj wartości, redukującéj się do zera, i téj pozornéj sprzeczności pomiędzy słowami jego a postępowaniem.
— Czy jesteś zupełnie przekonana — przerwałam — że pan Lubomir nie miał żadnéj istotnéj słuszności, odmawiając ręki swéj siostry panu Władysławowi N. i że uczynił to jedynie przez dumę i posłuszeństwo zwyczajom, panującym w jego klasie?
— A ty czy jeszcze wątpisz o tém? — zapytała nawzajem Helenka. — Czyliż człowiek, który udaje zapał miłosny, przysięga miłość do grobowéj deski, a w moment potém przeniewierza się własnym słowom w najlekkomyślniejszy i najbrudniejszy sposób, może być pod innemi względami konsekwentnym z samym sobą, szczerze wyznającym w czynie to, co wyznaje i głosi ustami? Nie, moja droga! pan Lubomir nie miał żadnéj słuszności, raniąc tak boleśnie serce biednéj Zosi, i odpychając od niéj jedyną może sposobność uczciwego i prawdziwie szczęśliwego zamążpójścia, jaka jéj się w życiu zdarzyła. Pan N., lubo jest jeszcze młodym, posiada ogólną i ustaloną opinią zacnego, rozumnego i biegłego w swym zawodzie człowieka. Wiem o tém szczegółowo i dokładnie, bo stryj mój, który, jak wiesz, jest bardzo bogaty, ale usposobieniem różni się wielce od mego poczciwego i najlepszego, lecz pełnego kastowych pojęć, ojca, używa zwykle pana N. jako adwokata i niezmiernie go lubi i szanuje. Brat mój stryjeczny, którego nie znasz, bo kształci się teraz w Uniwersytecie, jest najściślejszym pana N. przyjacielem. Przyjeżdżał on właśnie w tych dniach do rodziców, z powodu pewnych spraw familijnych, i widział młodego adwokata w kilka godzin po otrzymanéj przez niego od brata Zosi odmowie. Opowiadał nam, że znalazł go pogrążonego w wielkim i prawdziwym żalu, nad którym jednak panowało poczucie obrażonéj dumy i godności osobistéj. Lubomir bowiem niczém rozumném nie umiał usprawiedliwić swojéj odmowy, a z całego jego znalezienia się i sposobu, w jaki mu ją wyłożył pan N. wniósł, że jedyną przeszkodę do połączenia się jego z Zosią stanowi, w wyobrażeniu jéj brata, pozycya jego społeczna, jako człowieka pracy, który sam sobie winien wszystko i nosi, jak wiadomo, demokratyczne nazwisko, przypominające wyraźnie pochodzenie od zagrodowéj szlachty...
— To okropne! — zawołałam — jaka obłuda! co za nieszczerość! Wszak jeszcze brzmią mi w uchu słowa pana Lubomira:
„Pękają już mury średniowiecznych przesądów, które dzieliły dotąd ludzi na klasy i stany! Dziś praca uszlachetnia! Dziś poczciwy biedak więcéj wart od nieuczciwego bogacza.”
— I tam daléj, i tam daléj! — przerwała mi, śmiejąc się, Helenka. — Frazesy żywcem wyjęte z ust jakiegoś republikańskiego mówcy, albo jakiegoś zrujnowanego markiza, starającego się o córkę bogatego episiera i pragnącego przypodobać się au pauvre diable le riche papa admiracyą rotiury i naprędce włożoną czerwoną czapką. Pan Lubomir przywiózł z sobą z za granicy wszystkie modne formuły o egalizacyi i fraternizacyi, i popisuje się niemi tak, jak Diumasowskiemi apostrofami do miłości, melancholicznemi pozami i tym podobnemi obsłonkami, któremi pragnie pokryć swą istotną nicość, zajaśniéć w towarzystwie i sprawiać swoją, bladą zresztą, osobistością nieustanne efekta; ale gdy idzie o wydanie siostry za człowieka, który nie posiada dóbr i pracuje na kawałek powszedniego chleba, o! wtedy rzecz inna! Wtedy pardon monsieur, vous étes peuple, a moja siostra jest bien née i powinna zostać jaśnie wielmożną panią, nie jakąś tam adwokatową, czy doktorową, czy jakiegokolwiek tam zresztą demokraty i wyrobnika żoną. Inaczéj, jakże-bym spojrzał w oczy światu? Jakże-bym pogodził moję własną wielkość z małością mojego szwagra, le pauvre diable adwokata, czy kogoś tam z tego gatunku?
Co innego, moja droga, mówić, a co innego czynić. Dla mówienia pięknych i górno-brzmiących słów, dosyć jest miéć trochę pamięci i wiele próżności; ale dla dokonania czynu, trzeba odwagi i prawdziwych przekonań, a tych, mój Boże, okazów świat nasz posiada tak mało, jak zoologiczne gabinety białych kruków i czarnych łabędzi...
Ostatnie wyrażenie było ulubioném przez Helenkę porównaniem, gdy mówiła o miłości, szczęściu lub ideałach.
Umilkła i czoło na dłoń spuściwszy, zamyśliła się. Na bladych jéj policzkach wybiły się dwie plamki, z oczu wpatrzonych w posadzkę strzelał smutny a gorący wyraz. Z wielkim smutkiem patrzyłam na nią. Sześć lat, mój Boże, sześć lat tylko życia, spędzonego w ciągłym gwarze zabaw i tłumie ludzi, tak chłodne, bolesne rozczarowanie wlało w tę piękną, myślącą i szlachetną istotę!
Nagle Helenka podniosła głowę i zawołała:
— A propos! zapominam ci téż oznajmić ważną nowinę, la nouvelle du jour, którą od wczoraj cały nasz świat powtarza!
— Cóż to takiego? — zapytałam ciekawie.
— Zenia przyrzekła panu Michałowi...
— Czy już? — zawołałam.
— Już i to po długich wahaniach się — odpowiedziała Helenka. — Stało się to w dniach, gdy byłaś cierpiącą i nie mogłaś widywać nikogo. W braku ciebie, Zenia obrała mię sobie za powiernicę i któregoś dnia wpadła do mnie, jak to wiész ona umié, z trzaskiem drzwi i szelestem sukni, uścisnęła mię i zawołała:
— Czy wiesz? już oświadczył się.
— I cóż mu odpowiedziałaś? — spytałam.
— Rozkazałam mu, aby na decyzyą moję czekał trzy dni!
— A jakąż będzie ta decyzya?
— Alboż ja wiem? zdaje się, że odmówię!
Po téj rozmowie z pół godziny biegała po moim pokoju od okna do drzwi i od drzwi do okna, nic nie mówiąc, a tylko szarpiąc z całéj siły rękawiczkę; potém uścisnęła mię znowu i pojechała, ani wspomniawszy więcéj o panu Michale. Nazajutrz, zaledwie ubrałam się, przyjechała znowu. Była daleko już poważniejszą i, co dziwna, nie miała wcale na twarzy rumieńców. Usiadła ze mną na sofce i ze dwie godziny prawiła mi o różnych rzeczach, o sukniach, o teatrze, o wczorajszym wieczorze, a ani słówka nie wspomniała ani o panu Michale, ani o swojém postanowieniu. Mówiła zaś tak prędko i ciągle, jakby lękała się, abym jéj nie zadała jakiego pytania. Dopiero żegnając się ze mną i zawiązując wstążki od kapelusza, rzekła krótko:
— Czy wiesz? zdaje mi się, że dam mu słowo! — potém, nie czekając mojéj odpowiedzi, pocałowała mię i wybiegła z pokoju. Tego samego dnia wieczorem znowu przyjechała. Biedną rękawiczkę trzymała w ręku, całkiem podartą i poszarpaną.
— Wyobraź sobie! — zawołała zaraz przy wejściu — mama koniecznie chce, abym mu przyrzekła. Emilka odradza, ja sama téż nie chcę go i z pewnością odmówię!... Odmówię! odmówię! — powtórzyła kilka razy, szarpiąc nieszczęśliwą rękawiczkę; porozmawiała jeszcze ze mną parę minut o rzeczach obojętnych, nie chcąc nawet usiąść, i uciekła. Wczoraj byłyśmy z mamą u jéj matki, a w czasie, gdy starsze panie usiadły na kanapie i zajęły się rozmową, Zenia pociągnęła mię do swego pokoju i, chwytając moję rękę, rzekła: — Czy wiesz? już przyrzekłam! — Poczém zakryła twarz chusteczką i w głos się rozpłakała. Emilka była także bardzo smutna i łzy miała w oczach. Przyznam się, że żałuję Zeni; dobra to bardzo i nie głupia dziewczyna, a przewiduję, że nie będzie wcale szczęśliwą, jeśli danie słowa przyszłemu małżonkowi tyle ją walki i bólu kosztowało...
Zaledwie Helenka skończyła mówić, gdy z trzaskiem i na oścież otworzyły się drzwi, a do pokoju weszły: Emilka i Zenia. Przy piérwszych powitaniach i uściśnieniach uważałam, że twarz Zeni miała wyraz rozpromienienia i wesołości. Usiadła przy mnie i zapytała z cicha: — Czy wiesz, Waciu, co w tych dniach zaszło ze mną? — Wiem — odpowiedziałam, patrząc ze zdziwieniem na jéj rumianą twarz i śmiejące się oczy. — A więc wszystkie już wiecie o tém! — zawołała głośno Zenia, zrywając się z kozetki, — niéma więc sekretu? Idę za mąż! ślub odbędzie się w ostatnią niedzielę karnawału, a ponieważ dzieli nas od niéj kilka zaledwie tygodni, jesteśmy z Emilką literalnie zarzucone robotą i kłopotami...
— Kłopotami około czego? — przerwałam.
— Około wyprawy mojéj! — zawołała Zenia, biegając po pokoju, i żywo gestykulując, mówiła daléj: — Myślicie może, iż to jest rzecz łatwa zrobić wyprawę! Otóż mylicie się; i ja tak myślałam, ale widzę teraz, że się myliłam. Grand Dieu! jakaż to praca! Mama, Emilka i ja, we trzy, zaledwie będziemy mogły wydołać zadaniu. Zaczęło się to dopiéro od wczoraj, a już mam głowę przewróconą od tego huku, stuku, jeżdżenia, targowania się, kupowania, przymierzania, a cóż to daléj będzie? Przyjdzie chyba zapomniéć o Bożym świecie...
— I o narzeczonym — przerwała, śmiéjąc się, Helenka.
— Ja sobie swoją drogą, a on swoją — odpowiedziała Zenia — ja kupuję suknie, koronki, szale, biżuterye, kapelusze, czepeczki i t. d., a on pojechał kupować powozy, konie, liberye, meble, zwierciadła i t. d., i nie zobaczymy się, aż w wigilią ślubu.
— Jakto? — zawołałam — nie zobaczysz narzeczonego, aż w wigilią ślubu?
— A na co mi on potrzebny? — zawołała Zenia; — przeszkadzał-by mi tylko w robieniu sprawunków.
— I nie będzie ci za nim tęskno? — spytałam.
Zenia zrobiła drwiąco-wesołą minkę.
— Zeniu — ze smutkiem wyrzekła Emilka — gdybyś kochała pana Michała, nie tak-byś mówiła...
Zenia obie ręce do uszu podniosła.
— Moja Emilko! — zawołała — już ty mi dość nagadałaś o tych swoich kochaniach i niekochaniach, straconych marzeniach, przyszłych nieszczęściach i tym podobnych rzeczach, o których więcéj słyszéć nie chcę. Daj mi już raz święty pokój z tym swoim: „ależ ty go nie kochasz!” Słyszałaś przecie, jak mama mówiła, że l’amour viendra après le mariage! Wprawdzie, między nami mówiąc, nie bardzo ja w to wierzę, aby francuzkie to przysłowie sprawdziło się na mnie, i abym miała po ślubie zapłonąć gorącą miłością dla mego przyszłego małżonka. Ale stało się! rzecz zdecydowana! nie kocham wprawdzie pana Michała, ale nie mam téż do niego antypatyi i uważam go za dobrego i poczciwego człowieka. Przytém, zostając jego żoną, otrzymam pewność, że nie będę już nigdy starą panną, co przy moich problematycznych wdziękach i problematyczniejszym posagu było bardzo możebném. Jako mężatka, będę miała niezależną w świecie pozycyą, swobodę rozporządzenia się wszystkim, co będzie do mnie należało, i mnóztwo przyjemności, rozrywek, zabaw, których pan Michał z pewnością mi dostarczy, bo kocha mnie i jest dobry i bogaty...
— A serce? — ozwała się z wolna Emilka.
— A obowiązki? — powtórzyła za nią Helenka.
Zenia znowu przycisnęła uszy rękoma.
— I znowu te wielkie wyrazy! — zawołała. — I kiedyż dacie mi już święty z niemi pokój? Serce? wielka mi rzecz! Jeżeli chcecie wiedziéć, to teraz nic a nic nie czuję, że mam w sobie to niespokojne narzędzie kochania...
— A jak poczujesz, że je masz, a będzie już po ślubie? — zapytała Emilka.
Alors nous verrons! — z komiczną powagą odrzekła Zenia.
To rzekłszy, pożegnała się ze mną i z Helenką, i pociągnęła z sobą siostrę, mówiąc, że mają jeszcze do zrobienia przed obiadem kilka sprawunków. Wkrótce po nich i Helenka mię opuściła.
Gdy zostałam sama, długo myślałam o Zeni i jéj dziwném dla mnie usposobieniu. Dotąd wyraz „narzeczona” przedstawiał mi zawsze dziewicę, całą przejętą głębokiém a świętém wzruszeniem, więcéj zamyśloną, niż wesołą, z trwogą i nadzieją zarazem marzącą o téj nieznanéj przyszłości, odsłaniającéj przed nią rożek swéj tajemniczéj zasłony, nie mogącą ani na dzień jeden bez bólu rozstać się z wybranym swego serca. Tak wyobrażałam sobie zwykle narzeczoną. I otóż ujrzałam dziewicę, która przed dwoma dniami tém mianem się przyoblokła, i jakże ujrzałam ją różną od narzeczonéj, co się zjawiła w méj wyobraźni! Pośród aksamitów, koronek i szalów, mających składać pyszną wyprawę, fruwała ona lekko, jak motyl, serca nie czując w piersi, do przyszłości mówiąc lekkomyślnie: Alors nous verrons!
Narzeczony jéj, o kilkadziesiąt mil oddalony, skupował także powozy, konie, liberyą; a pożegnawszy się w tym dniu uroczystym, gdy ona mu powiedziała: będę twoją! zobaczą się dopiéro z sobą aż w wigilią ślubu!... I nie tęskno jéj za nim, i ze śmiechem mówi ona: „a na cóż mi on potrzebny?”
— Nie! — zawołałam w myśli — jabym nie taką była narzeczoną! Jabym z wybranym moim długie, długie spędzać musiała godziny, aby ducha jego tak ściśle, tak ściśle ze swoim zespolić, iżby już byli jak bracia rodzeni. Jabym narzeczonemu memu tyle, tyle rzeczy do opowiedzenia miała i pragnęła-bym słuchać go w cichych minutach zmroku, jak-by mi mówił o wszystkiém, co żyje na niebie i ziemi, o ludzkości ogromnéj, kraju kochanym, czynach i cnotach wielkich, i o sobie, i o tém, jak mię kocha! A jabym pytała jego, jaką będzie ta nasza przyszłość wspólna, ta droga, na którą on mię wprowadzi? Czy na wzór ptaków, co z rozpiętemi skrzydłami kołyszą się pod niebem wysokiém, dusze nasze, nierozłączone z sobą, uniosą się nad poziom pospolitości, górnych wyżyn cnót i czynów dosięgną? Czy serca nasze, pod blaskiem i ciepłem uczucia, wiecznie kwitnąć będą miłością i poezyą, jak kwiaty purpurą i bielą kwitną pod słońca promieniem? I pytała-bym go jeszcze: czy bardzo kocha mię? czy lubi kolor moich włosów? czy w oczach moich odgaduje mą miłość? I prosiłabym, aby spojrzał na mnie, a gdyby już to uczynił, czytała-bym w jego oczach przyszłość mego życia, szczęście mego serca, spełnienie moich przeczuć, wiarę mego umysłu... I gdzież-by mi już po tém wszystkiém było myśléć o wyprawie! Niech-by już sobie o niéj myślał kto chciał, jabym myślała o nim i o przyszłości.
Tak marzyłam długo, gdy nagle ocknęłam się. Z marzeń moich obudziła mię myśl, że może nigdy dziać się tak ze mną nie będzie, że może nigdy niczyją nie będę narzeczoną!
Wszak dwa razy już w życiu przekonałam się, że mogę kochać takiego człowieka, w którego wielkość, zacność i rozum bez granic uwierzę. Z upadkiem wiary téj, więdnie we mnie kwiat uczucia. Mogę tylko ukochać człowieka z piękną duszą... dlaczego tak jest? Wie o tém chyba jeden Bóg, który stworzył moję duszę. A takiego człowieka czy spotkam kiedy na drodze mojéj? Ludzie tacy, to białe kruki, mówi Helenka.
A jeszcze czy którykolwiek z takich ludzi zechce zbliżyć się do mnie i będzie mógł mnie ukochać? Czy każden z nich nie weźmie mię za lalkę ustrojoną, za próżną i wietrzną istotę, kochającą tylko zabawy i błyskotki i upędzającą się za tém, co się zwie w świecie świetnym maryażem? I czy każdy z nich, wziąwszy mię za taką, nie ominie z lekceważeniem, co najwięcéj z litością? Wszak i Helenka mówi, że tak zwykle bywa na świecie.
Można więc przejść życie całe, nie spotkawszy dusz bratnich, lub rozminąwszy się z niemi na rozstajnych drogach, zapoznając lub będąc zapoznaną.
Więc może kiedy, po latach wielu, z pooraném czołem i przygasłemi oczyma, usiądę, jak babka Ludgarda, przed oknem o widniejącym kawałku nieba, i patrzéć będę, jak w klatce swéj trzepocą ptaszki niewolne, a drżące od niewypłakanéj tęsknoty usta moje wyszepcą nad brzegiem mogiły: postarzałam, życie przebyłam sama jedna, nikt mię nigdy nie kochał!...

LIV.

Karnawał wrzał w całéj sile; rozmaite zabawy, wieczory, teatra, koncerty, obiady i kuligi następowały po sobie nieprzerwanym szeregiem; ale ja nie odzyskałam już uprzedniéj méj wesołości, dziecinnego upojenia i zachwycenia, jakie mię wprzódy tak często ogarniało. Bawiłam się, bo nie wiedziałam, cobym innego czynić mogła, zostając pośród ludzi, którzy także wciąż się bawili. Zresztą, na zabawy te wiodła mię jeszcze matka moja, coraz smutniejsza, z coraz częstszą chmurą na czole, nie mniéj jednak z nadzieją doścignięcia swego celu, to jest: świetnego wydania mnie za mąż. Bawiłam się więc, ale tylko pozornie, w duszy zaś częściéj bywałam smutna, niż wesoła, a wszędzie i zawsze, śród balowego blasku, przy dźwiękach koncertowéj orkiestry, w loży teatralnéj i w salonie matki méj, napełnionym wizytującemi nas osobami, zawsze, nieustannie czułam, że mi braknie czegoś, czegoś niezbędnie potrzebnego mi do życia. Chwilami poczuwałam okropną pustkę w piersi, przestawałam, wedle wyrażenia Zeni: „czuć, że mam serce w sobie”; zdrowie moje zaczęło chwiać się, czułam się fizycznie słabszą, niż dawniéj, doświadczałam częstszych bólów głowy, i ogarniała mię drażliwość nerwowa, że wystarczało silniéj trochę podniesionego głosu, niespodzianego stuknięcia lub kilku smutnych akordów muzycznych, aby wywołać z méj piersi mimowolny krzyk przestrachu, albo pobudzić mię do płaczu.
W całéj istocie mojéj czułam rozstrój fizyczny i moralny, stopniowe opadanie z sił, niezgodę z samą sobą i z tém, co mię otaczało.
Nieraz po bezsennéj, śród zabawy i tańca spędzonéj nocy, budziłam się z rana ze snów przerywanych i niespokojnych z ciężką głową, zmęczona, i patrzyłam, jak za oknem śnieg białemi płatami spadał na ziemię z białych obłoków, i pomimo, że termometr wskazywał w pokoju szesnaście stopni ciepła, czułam nawskróś przeszywające mię zimno. Śniegowe szmaty z wolna i cicho opuszczały się ku ziemi, martwą, monotonną bielą pokrywając dachy i ulice miasta, a mnie zdejmowała niezmierna tęsknota za wiosną, zielenią, ciepłem, rojami motyli. I zdawało mi się, że nigdy już ziemia nie wydobędzie się z pod swego zimnego, grobowego całunu, że nigdy natura nie odkwitnie nowém życiem, że wiosna nigdy nie wróci... Teraz rozumiem, że nie do téj-to wiosny, co stroi pola w kwiaty i gaje w motyle, tęskniłam, ale do téj, co uleciała z mojéj własnéj piersi, razem z wiarą moją dziecięcą, z niespełnioném marzeniem mego serca...
Niekiedy niecierpliwą ręką rozchylałam firankę, zasłaniającą okno, i patrzyłam w dół na ulicę, kędy roił się tłum ludzi czynnych, śpieszących się, zatrudnionych dziennemi sprawami. Porywała mię wówczas chęć zejścia tam na dół, rzucenia się między tych ludzi, odetchnięcia szeroko powietrzem, wolném od woni kadzideł i perfum, poszukania na twarzach nieznanych tego, czego na tych, co mię otaczały, dojrzéć nie mogłam. Wkładałam futro i kapelusz i zbiegałam ze wschodów, ale, niestety, za mną zawsze i nieodmiennie stąpał wielkiéj statury lokaj, w długim, błyszczącym guzami surducie, z olbrzymim futrzanym kołnierzem na barkach, w wysokim kapeluszu, przepasanym błyszczącym galonem. Niecierpliwił mię ten wiekuisty Sanszo-Pansza, przywiązany do moich kroków; pytałam siebie: na co mi potrzebna ta eskorta paradna, odejmująca mi swobodę i zwracająca na mnie oczy przechodniów? Idąc ulicą, słyszałam nieustannie za sobą stąpania jego, niby miarowy chód więziennego stróża, i czułam ciągle unoszący się za mną w powietrzu wysoki kapelusz, przepasany srebrnym galonem. Przychodziło mi na myśl, że ten paradny i błyszczący szychem mój dozorca naśmiewa się ze mnie w duchu, widząc, jak bez celu przechodzę z ulicy w ulicę, albo, co gorzéj, złorzeczy mi, że wyrwawszy go ze słodkiego przedpokojowego far-niente, zadaję mu fatygę bez żadnego wyraźnego powodu. Krępował on nietylko moje kroki, ale i myśli nieustanną troskliwością i uniżonością, do jakiéj czuł się obowiązanym. Gdy rozmijałam się z kilku razem ludźmi, wysuwał z za mnie długie swe ramię i torował mi drogę, nielitościwie nieraz usuwając, odpychając ode mnie tych, którzy z ubrania wydawali mu się pospólstwem.
Kiedy zstępowałam z chodnika, pośpiesznie podawał mi ramię, abym się nie poślizgnęła; kiedy chciałam skręcić na jaką boczną mniejszą ulicę, przestrzegał mię, że znajdę ślizkie lub błotniste przejście, i że tamtędy sam gmin tylko zwykle chodzi.
Gniewała mię i niecierpliwiła ta uciążliwa asystencya; z powodu jéj, wracałam do domu prędzéj, niż chciałam, nie orzeźwiona swobodnym ruchem, nie pocieszona żadnym z tych widoków, dla których właśnie pragnęłam przechadzki; ale nazajutrz, jeśli znowu wyjść na miasto chciałam, lokaj znowu szedł za mną. Było to konieczne i nieuniknione, bo tak kazał zwyczaj, bo w kodexie światowych prawideł stało wyraźnie zapisane prawo: że panna, dobrze wychowana, nie ma wychodzić pieszo na miasto bez towarzystwa starszych osób, a jeśli i czyni to w ostateczności, to już nieodmiennie powinna miéć za sobą lokaja, stąpającego za nią miarowym krokiem i ubranego w wysoki kapelusz z galonem. Inaczéj grozi jéj niebezpieczeństwo popadnięcia pod wyrok kodexu karnego, to jest, podejrzeń i obmów świata.
Wracałam téż do domu, zmęczona fizycznie, ale moralnie niepocieszona i niewzmocniona. Twarz moja za każdym razem była bledszą, a na ustach błądził coraz wyraźniejszy uśmiech ironii. Chłodne rozczarowanie coraz głębiéj wnikało w moje wnętrze, mara zwątpienia coraz szerzéj ogarniała mię swemi lodowatemi ramionami.
A gdy z tą bladością na twarzy, z tym chłodnym ironicznym uśmiechem na ustach, a z okiem zwilżoném mimowolną żałością, wchodziłam do salonów, jeden już tylko rozlegał się okrzyk pochwały i admiracyi. Mówiono, że staję się coraz piękniejszą, że jestem niepospolitą, interesującą, że mam w sobie coś zagadkowego i tajemniczego, co pociąga i przykuwa do mnie oczy. Ubiór mój nawet i sposób tańczenia zwracał powszechną uwagę i wyróżniał się od tła ogólnego. Tańczyłam bowiem bez zapału, bez chęci prawie, bez uprzedniéj swobody myśli i wesołości, co wlewało w moje ruchy pewne zaniedbanie, pewną powolność i powagę, a wszyscy znajdowali w tém szczyt elegancyi i wdzięku. Do stroju téż zaczęłam coraz częściéj używać ciemnych kolorów, — jasne i krzyczące barwy raziły mię sprzecznością z wewnętrzném mém usposobieniem; coraz mniéj wkładałam na siebie błyskotek i kwiatów, a natomiast coraz fantastyczniéj układałam sobie włosy, coraz niepospolitsze i, zamiast do ogólnéj mody, do mych własnych gustów zastosowane, wynajdywałam kroje sukien, mimowolnie może szukając w posągowym układzie włosów, lub malowniczych fałdach materyi, téj szlachetności i powagi, któréj pragnęłam i szukałam po świecie.
Na zabawach roje młodych ludzi otaczały mię ciągle.
Byłam zasypywana adoracyami, pochwałami, komplementami, bukietami, ognistemi wejrzeniami i wszelkiego rodzaju hołdami. Wóz mój tryumfalny liczył najwięcéj zaprzężonych do niego niewolników, a nie brakło téż i konkurentów na seryo. Smutny stan majątkowy mojéj matki w części tylko i to nie ogólnie był znanym. Matka moja bowiem z niezmierną zręcznością umiała łatać i naprawiać tę złocistą szatę świetnéj pozycyi, która z niéj opadała, i trzeba było bardzo wprawnego oka, aby pod otaczającym nas zbytkiem i wykwintem dojrzéć blizką a nieuchronną ruinę. Zajście téż nasze i poróżnienie się z babką Hortensyą, nie wszystkim wiadome, „utonęło w zapomnienia fali”; nikt nie wiedział o tém, w jak przykry i z trudnością dający się naprawić sposób stosunki z nią nasze zostały zerwane, a tylko głoszono ogólnie, że mam babkę bezdzietną i bardzo bogatą, po któréj niewątpliwie otrzymam znaczny spadek. Uchodziłam więc nietylko za piękną i powabną, ale i za bogatą pannę. A cóż dziwnego, że ten ostatni warunek, w połączeniu z piérwszemi, skłonił nawet najsławniejszego w towarzystwie naszém bałamuta, owego pogromcę serc, którego hołdy odebrałam naiwnéj parafiance, Józi, młodego, przystojnego i modnego pana Alexandra, do wyrażenia przed moją matką najgorętszéj o moję rękę prośby. Matka zakomunikowała mi wyrazy pana Alexandra, pytając z pewnym niepokojem: czy i ten jeszcze maryaż odrzucę, jak inne? Prosiłam ją, aby w mojém imieniu odmówiła panu Alexandrowi. Była to znowu sposobność zrobienia dobréj partyi, ale ja jéj przyjąć nie mogłam.
Nie kochałam... nie wierzyłam...
Matka moja nie sprzeciwiała się memu postanowieniu, nie nalegała na mnie ani jedném słowem, tylko, posławszy panu Alexandrowi listowną odmowną odpowiedź, przez kilka dni była bardzo smutną.
Z panem Lubomirem stosunki moje skończyły się w sposób bardzo prosty. Kilka razy usłyszawszy w przedpokoju naszym, fatalne dla wszystkich konkurentów téj ziemi, wyrazy: „Panie nie przyjmują” starał się jeszcze przybliżyć do mnie w towarzystwach. Ale spotkał we mnie tak chłodną obojętność, tak lodowatą ironią, że, widząc, iż dalsze próby na nic-by się nie przydały, zaczął trzymać się w ceremonialnéj ode mnie odległości i tylko gęstszą jeszcze orzucił się zasłoną melancholii i głośniejsze wypowiadał tyrady o niestałości kobiet, braku prawdziwéj miłości w świecie i t. d. Utrzymywano powszechnie, że dostał ode mnie harbuza, i znajdowały się nawet litościwe dusze, co się nad nim użalały, i inne, gruntowniéj myślące, co miały mi za złe, iż odrzuciłam sposobność świetnego maryażu, bez żadnego wyraźnego powodu. Ja zaś czułam się dla niego tak obojętną, jak gdybym nigdy ani iskry sympatyi ku niemu nie miała. I owszem, gdy zasłona złudzenia spadła z mych oczu, górnobrzmiące frazesy pana Lubomira śmiech we mnie obudzały, i patrzyłam na niego, jak na komedyanta, który, wedle słów Helenki, ustroił się w płaszcz Almawiwy i w spojrzenia Dafnisów, aby pokryć istotną swą nicość i sprawiać efekt powtarzaniem bezmyślném zdań, zasłyszanych na bruku paryzkim. Oprócz mnie, znajdowała się w towarzystwie naszém inna jeszcze, mocno zmieniona osoba. Była to Zosia.
Pa bolesném przejściu, jakiego byłam świadkiem, straciła ona całkiem żywość układu i świeżość twarzy, jakie ją cechowały wprzódy. Wydawała się zupełnie spokojną, ale biernym spokojem apatyi i przygnębienia. Zwykła jéj łagodność przybrała pozór nieledwie niedołężności; zdawało się, że każdy mógłby kierować nią według woli, tak wyglądała bezsilnie, jakby strwożona. Spostrzegłam, że unikała mego towarzystwa, przestała często mię odwiedzać i w ogóle wyraźny żal ku mnie czuła za to, że usunęłam od siebie jéj brata.
Do tego brata lgnęła więcéj, niż kiedy. Na podobieństwo spłoszonéj ptaszyny, tuliła się do niego, zawieszała się na jego ramieniu, ścigała go oczyma, jakby w nim jednym widząc pociechę i tarczę opiekuńczą. Dziwiło mię to z razu, ale wkrótce dowiedziałam się od innych towarzyszek, wtajemniczonych w domowe życie Zosi, że od czasu oświadczyn o nią pana Władysława, wujowstwo jéj, mianowicie wujenka, byli dla niéj bardzo surowi, więcéj niż kiedy krępowali jéj kroki, obawiając się, aby nie popełniła mezaliansu, a pan Lubomir pocieszał ją śród tych przykrości domowych, bronił od napaści i surowych napomnień opiekunów i przez to posiadł nad nią wpływ większy jeszcze, niż wprzódy. Mówiono mi także, iż pan Lubomir zręcznie ułożoną bajką przekonał Zosię o winie jéj ukochanego, i o tém, że on jéj nie wart. Długo podobno nie chciała mu wierzyć, ale brat był z nią ciągle, a kochanek oddalił się i, powodowany obrażoną dumą, lub troskliwością o jéj spokój, nie szukał nawet więcéj sposobu zbliżenia się; biada więc nieobecnym! Zosia, kochająca brata, uwielbiając go całą duszą, złudzona jego pięknemi słowami, wdzięczna za czułość braterską, jaką jéj okazywał, uwierzyła mu, pożegnała czarowny obraz piérwszéj miłości i, słaba, strwożona jak dziecko, zmęczona walką większą nad jéj dziecięce siły, poddała się całkiem kierunkowi tego, który tyle łez wycisnął z jéj oczu, który, jak pokazała przyszłość, miał tym postępkiem swym zwichnąć całe jéj życie. Zenia była pogrążona w kupowaniu wyprawy, Emilka pomagała jéj całemi siłami w wielkiém dziele, od którego, zdawało-by się, że cały przyszły los młodéj narzeczonéj zależał. Raz, przyjechawszy do nich, znalazłam je obie literalnie zarzucone stosami towarów, rozłożonych po stołach, kanapach i dywanach. Zenia stała przed zwierciadłem, przymierzając suknią, przed chwilą przyniesioną przez krawca, który stał o kilka kroków i z zamiłowaniem przyglądał się dziełu rąk swoich. Była to pyszna suknia z aksamitu, niezmiernie długa, ozdobiona koronkami delikatności pajęczéj. Ujrzawszy w zwierciedle mnie wchodzącą, Zenia odwróciła się i zawołała:
— Patrz, Wacławo! co za przepyszna suknia! Pan Ryger (tak się nazywał najmodniejszy nasz krawiec) wybornie mi ją zrobił. Co za gatunek aksamitu! jaki kolor! jaka długość imponująca! a koronki? spodziewam się, że nie masz im nic do zarzucenia!
Mówiąc to wszystko, Zenia przeszła się parę razy po pokoju, nadając swym krokom pewną powagę, tak, jakby wyobrażała sobie, że jest już mężatką i oddaje piérwsze ceremonialne wizyty w swéj kosztownéj i wspaniałéj sukni.
— Dodajcie do tego — mówiła, stojąc naprzeciw mnie i Emilii — dodajcie do tego piękny, złoty lub brylantowy, garnitur, parę ponsowych lub białych kamelii we włosach, a przyznacie, że będzie to toaleta świetna, i że gdyby najbrzydsza w świecie istota ją włożyła, dodała-by jéj ona powagi i wdzięków. Łącząc czyn do wyrazów, ze zwykłą sobie żywością odsunęła szufladę toalety, i wydostawszy parę pudełek, spięła pod szyją koronkę kosztowną złotą broszą, takież kolczyki włożyła w uszy, rękę ustroiła bransoletą, błyszczącą rubinami, a we włosy wpięła dwie ponsowe kamelie. Poczém stanęła na środku pokoju z błyszczącemi od radości oczyma, z podniesioną głową, ze wzmożonym rumieńcem na twarzy, i tryumfująco patrzyła na nas i na admirującego ją wyraźnie krawca. Nie wiem, czemu nie podzielałam wcale ukontentowania Zeni; przeciwnie, smutne jakieś uczucie spadło mi na serce i znowu pomyślałam w głębi ducha: o, ja nie taką była-bym narzeczoną! Zenia spostrzegła snać, że strojem swym nie wzbudza we mnie zachwytu, i przeniknęła myśl moję, bo bystro na mnie spojrzała i posmutniała w mgnieniu oka.
Zaczęła pośpiesznie zdejmować z siebie broszę, bransoletę i kwiaty, a zwracając się do mnie i do Emilki zarazem, rzekła:
— Moje drogie! widzę, że macie mię za próżną i lekkomyślną istotę! Otóż mylicie się! lubię piękny strój, bo wyobrażam sobie, że staję się w nim poetyczniejszą i mniéj pospolitą, niż w zwykłém codzienném ubraniu. Nie uwierzycie, jak lubię marzyć o tém, że, gdy ubrana w powłóczystą aksamitną suknią, z białym kwiatem niedbale wpiętym we włosy, wejdę do salonu, blada, jeśli to ze mną może być kiedykolwiek, smutna trochę, zamyślona, wszyscy ujrzą we mnie żyjący portret jednéj z tych zajmujących, idealnych, tajemniczych heroin romansów.
— Otóż i wyjeżdżają na scenę heroiny romansów! — zawołała ze śmiechem Emilka.
— Tak — z komicznym zapałem odparła Zenia — chcę być podobną do któréjkolwiek z tych heroin, chcę zaciekawiać, interesować, sprawiać effekt, cierpiéć, tęsknić, ale marzyć i widziéć kogoś, kto-by cierpiał także, umierał z miłości dla mnie.
— Wzdychał do twego serca, zawieszonego na promieniu księżyca — wtrąciłam.
— Tak — potwierdziła Zenia — ażeby wzdychał do mego serca, zawieszonego na promieniu księżyca, karmił je westchnieniami, ideałami, poezyą...
— Zeniu! Zeniu! — przerwała Emilka, wskazując siostrze spojrzeniem krawca, który słuchał całéj rozmowy z szeroko otwartémi oczyma. Zenia spostrzegła się, ochłonęła i umilkła, a w téj saméj chwili otworzyły się drzwi i pokój napełnił się całym batalionem kupców, rękawiczników, szewców, szwaczek i magazynierek.
Uciekłam i nieprędko już potém odwiedziłam dwie siostry. Pomimo przyjaźni, jaka nas łączyła, młoda narzeczona, całkiem zakopana w gałgankach i błyskotkach, dziwacznie rozmarzona, wyzywająca przyszłe cierpienia nierozważnemi słowy, nie mająca dla narzeczonego ani jednego westchnienia tęsknoty, ani jednego wspomnienia życzliwości, przykre na mnie czyniła wrażenie.

LV.

Wesele Zeni miało być huczne i świetne; matka jéj i pan Henryk zawczasu już rozsyłali na wsze strony zaproszenia, wzywające do asystowania uroczystemu aktowi wszystkich krewnych, przyjaciół i znajomych familii.
Wiedząc o tych przygotowaniach, z góry wyobrażałam już sobie, w jak niebiańskie zachwycenie wprowadzić miały nowiuteńkiego pana Michała świetne i stare nazwiska owéj parantelli przyszłéj jego żony, które w czasie wesela wygalonowani lokaje wygłaszać będą z progu salonów. Zabawa weselna miała być urządzona jak najwspanialéj, a ku większemu jéj splendorowi obmyślono, aby zwykłe tańce urozmaicone były muzykalno-wokalnym koncertem. Koncert ten miały wykonać dwie panny, pięknie grające na fortepianie, ktoś z mężczyzn, biegle władający smyczkiem, i dwa głosy, z których jeden był kobiecym sopranem, drugi męzkim tenorem. Do rzędu fortepianistek mnie zaliczono; pani S. osobiście i usilnie prosiła mnie i mojéj matki, abym na weselu jéj córki wystąpiła z muzyką, na co chętnie przystałyśmy obie. Matka moja bowiem rada była w swéj macierzyńskiéj dumie, że będę miała sposobność ukazać mój talent przed liczném zebraniem, ja zaś myślałam, że uczynię przez to przysługę wychodzącéj za mąż towarzyszce.
W wigilią ślubu odbył się u Zeni, tak zwany, wieczór dziewiczy, na który zaproszone zostały wszystkie znajome jéj panny. Nikt z mężczyzn nie należał do naszego koła, bo pan młody w tymże samym czasie wyprawiał u siebie wieczór kawalerski i zaprosił całą męzką połowę towarzystwa.
Było coś poetycznego i rzewnego w tym obchodzie przedślubnym, w czasie którego kilkanaście młodych dziewic otoczyło towarzyszkę i przyjaciółkę, spędzającą ostatni wieczór w ich swobodném dziewiczém kole.
Jutro otworzą się przed nią wrota innego życia, jutro z rozwiniętemi żaglami wpłynie ona w tę krainę przyszłości, którą mogiła już tylko zakończy. Jutro będzie ona mieszkanką tego tajemniczego pays de l’inconnu, w którém spotka ją szczęście, czy cierpienie całego życia, któż przepowié? Dziś jest ona jeszcze naszą dziewicą, siostrą, towarzyszką, przyjaciółką, miłą i dobrą powiernicą wpółdziecięcych smutków naszych i radości. Dziś zatém otoczmy ją kołem serdeczném, obejmijmy ramionami, okrywajmy pocałunkami to czoło, wolne dotąd od chmur, a nad którém wiszą może burze i gromy życia. Dziś kochajmy ją całą siłą naszych serc młodych, bo któż wié, co ją czeka w téj nieznanéj, tajemniczéj, dalekiéj przyszłości, ku któréj dąży? Niech w przyszłość tę zabierze ona z sobą wspomnienie tego wieczoru, spędzonego z siostrami; niech to wspomnienie w czekające ją ciemne chwile przynosi błysk niewinnéj, młodéj przyjaźni; niech będzie iskrą i promykiem dla jéj serca wtedy, gdy mu na świecie zabraknie ciepła i światła! Pomimo licznego grona zebranych osób, cicho i uroczysto było w obszernych, nawpół tylko oświetlonych, salonach. W paradnym salonie, wkoło kanapy zasiadło kilka matek i opiekunek, towarzyszących córkom lub kuzynkom, i rozmawiało z sobą po cichu. Twarze ich były poważniejsze niż zwykle, głosy zniżały się mimowoli. Często milkły wszystkie, rozmowa przerywała się, i tylko oczy z zamyśleniem patrzały w przestrzeń, niby na punkt jakiś, niewidzialny a oddalony. Może ten dzień, który jednéj z przytomnych tam młodych istot zamykał swobodną dziewiczą epokę, każdéj z tych kobiet, zbliżających się ku starości, przywodził na pamięć podobny dzień jéj życia; może, patrząc przed siebie zamyślonemi oczyma, każda z nich przypominała sobie, jak jéj w tym dniu serce uderzało żywo miłością, niepokojem, nadzieją, i rachowała w myśli bóle, zawody, cierpienia, które spotkały ją późniéj na téj drodze, na jaką wchodziła z wieńcem ślubnym na głowie, śród śpiewów i pocałunków towarzyszek?
Po środku przyległego salonu postawiono duży okrągły stół, a na nim umieszczono dwie wielkie srebrne tace z piętrzącemi się stosami mirtowych gałązek. Wkoło stołu zasiadło kilkanaście młodych panien w jednostajnym prawie stroju, bo umówiłyśmy się już wprzódy, że będziemy wszystkie ubrane w proste suknie z białego muślinu, które wydawały się najstosowniejszemi dla téj dziewiczéj uroczystości. Każda z nas zabierała z tacy garść gałązek i układała je w drobne bukieciki przewiązując każdy białą wstążeczką. Bukieciki te przeznaczone były dla ślubnéj asystencyi, a wiązanie ich było obowiązkiem młodych towarzyszek i niejako celem dziewiczego wieczoru; ślubny zaś panny młodéj wianeczek upleść powinna była siostra jéj, lub najbliższa przyjaciółka.
Dziwnie jakoś ciche i uroczyste było dziś to nasze koło. Ani gwaru, ani muzyki. Na każdéj prawie z naszych twarzy przesuwało się wzruszenie i migotała zaduma; fortepian stał zamknięty, jakby także zamyślony, — nikt go snadź dziś nie poruszył jeszcze i poruszyć nie myślał. Rozmowa urywała się ciągle, wszystkie nasze młode głowy pracowały snadź myślą i na wyrazy zdobyć się nie mogły, tylko kilkanaście par drobnych i białych rąk poruszało się zwinnie, z symetryą i starannością układając wiązanki zielonych mirtu gałązek.
— No, teraz moje panie — rzekła Emilka, przerywając dość długie milczenie — wybierzcie mi najpiękniejsze i najbujniejsze gałązki! Zaczynam bowiem splatanie wianeczka!
To mówiąc, Emilka przysunęła do siebie tacę i zaczęła przebierać między gałązkami; kilka najbliżéj jéj siedzących panien zaczęło jéj pomagać, kilka innych przeniosło wzrok z wiązanek swych na Zenię.
Zenia bledsza była i bardziéj milcząca, niż zwykle; przy wyrazach Emilki upuściła kilka gałązek, które machinalnie trzymała w ręku, i zamyśliła się.
— Jakże to dobrze, moja Zeniu — mówiła daléj Emilka żartobliwym tonem — że raz już przecie odbędzie się to twoje wesele! Przyznam się, że te dwumiesięczne kłopoty z twoją wyprawą i wszystkiemi temi przygotowaniami, porządnie mię zmęczyły, i jak zbawienia wyglądam chwili, w któréj po twoim ślubie z mamą na wieś powrócę!
— I nie będzie ci smutno beze mnie, Emilko? — wymówiła Zenia, podnosząc na siostrę oczy, które zamgliły się smutkiem.
— O! i bardzo! — zawołała Emilka z tkliwością w głosie — przecie dotąd nie rozstawałyśmy się z sobą ani na dzień jeden; wszystko było nam wspólne Po twojém oddaleniu się z domu, poczuję się bardzo osamotnioną.
— Nie na długo może — przerwała, śmiejąc się, jedna z panien.
— Dlaczego? — spytała Emilka.
— Bo może i sama wkrótce za mąż wyjdziesz?
Emilka obojętnie wzruszyła ramionami i odpowiedziała krótko:
— Nie sądzę, aby to prędko miało nastąpić.
— A ja myślę — zawołała któraś z towarzyszek — że z wesela Zeni wiele innych wyniknie wesel. Takie mnóztwo osób z różnych stron się zjechało, tyle nieznanych dotąd sobie ludzi pozna się i zbliży do siebie przy téj zręczności, że jestem pewna, iż z tego wszystkiego niejeden wyniknie maryaż.
— To prawda — zabrała głos Zenia — pomiędzy jutrzejszymi naszymi gośćmi znajdzie się wielu panów, mało dotąd nam znanych. Między innymi pokaże się także śród nas gwiazda męzkiego rodzaju i piérwszéj na firmamencie naszym wielkości, gwiazda tajemnicza, która, lubo bardzo blizko nas świeci, i to nie byle jakiém światłem urodzenia i majątku, mało widzialną bywa nam zwykle; gwiazda...
— Zeniu! — zawołała jedna z towarzyszek — porzuć te przenośnie, a mów wyraźnie: kto to taki ta twoja gwiazda?
— Niestety! nie była, nie jest i nie będzie ona moją! — z komicznym wyrazem odparła Zenia, która z właściwą sobie ruchliwością charakteru odzyskała w mgnieniu oka zwykłą swą wesołość i gadatliwość.
— Niestety! — mówiła daléj — gwiazda ta dla żadnéj z was nie zaświeci podobno, chociaż ją ujrzą oczy wasze. O ile światłą, o tyle jest niedostępną! W pogardzie ma ona podobno nasze zgrabne, ustrojone postacie i ładne utrefione główki; szuka ona podobno czegoś więcéj, niż to, co jéj dać możemy, a tymczasem...
— Ale któż to? kto? — zawołało kilka głosów.
— Zgadnijcie — figlarnie mówiła Zenia — opiszę go wam. Albo nie; opisywać go nie będę, bo nie potrafiła-bym dokładnie tego uczynić. Zresztą w powierzchowności swojéj człowiek, o którym mówię, nic nie ma szczególnego, nic niepospolitego: ma wzrost średni, włosy ciemne, czoło wysokie i rozumne, oczy wielkie, ciemno-szare, usta łagodne...
— Ależ moja droga — przerwano — malujesz portret, w którym mnóztwo ludzi poznać można...
— Być może — kończyła Zenia — więc dla bliższego określenia wolę wam powiedziéć, że człowiek, o którym mówię, odziedziczył po ojcu dobra ogromne, ale zadłużone i zrujnowane; że, pomimo to, sprzedać ich za żadną cenę nie chciał, ale, jak wieść niesie, pracował przez dziesięć lat, jak wyrobnik, a dziś jest już jednym z największych panów w kraju; że mieszka w starożytnym modrzewiowym dworcu, postawionym na wzgórzu; że za wzgórzem tém, pod ścianą borów, bieleją liczne marmurowe grobowce jego pradziadów...
— To hrabia Witold — zawołałam, a zarazem wszystkie gałązki mirtowe, jakie trzymałam w ręku, rozsypały mi się na suknią. Rozmowy Zeni słuchałam zrazu z zupełną obojętnością, ale przy ostatnich jéj wyrazach poczułam mimowolne wzruszenie, odgadłam, o kim mówiła, i sama nie wiedziałam, jakim sposobem imię hrabiego Witolda wypadło z ust moich.
— Zgadłaś, Wacławo — odrzekła Zenia — ta gwiazda piérwszéj wielkości, o jakiéj mówiłam, ten człowiek, który mieszka o miedzę z naszymi rodzicami, a którego jednak tak mało znamy, ten, słowem, bogaty, wysoko urodzony, interesujący i niedostępny gość nasz jutrzejszy — to hrabia Witold. — Gdy Zenia to mówiła, po mojéj głowie kręciła się nieustannie myśl: „Zobaczę go więc z blizka! poznam go!” I na myśl tę zdejmowała mię ciekawość, połączona z radością i pewną nieokreśloną obawą.
— Już to trzeba przyznać — ozwała się Emilka — że hrabia Witold, pomimo, że nie może liczyć się do rzędu bardzo pięknych mężczyzn, ma powierzchowność tak jakoś odróżniającą się od tła ogólnego, że wzbudza interes od piérwszego spojrzenia...
— Masz słuszność, Emilko — potwierdziła inna panna — widziałam go parę razy i bardzo mię zainteresował, nigdy jednak z nim nie rozmawiałam.
— Co do mnie — rzekła ze śmiechem Emilka, — zazdrościłam zawsze Helence sposobności bliższego poznania hrabiego Witolda, jaką miała, spotykając go w domu swego stryja...
— Nie wiele wygrałam na téj sposobności — również żartobliwie odparła Helenka — hrabia Witold nie zbliżył się do mnie ni razu i był zawsze tak obojętnym na moje wdzięki, jak oto ten marmur!
To mówiąc, z udanym komicznym gniewem, uderzyła parę razy drobną swą pięścią o marmurową płytę stolika.
— Papa mówi zawsze, że to bardzo zacny człowiek, ale jakiś dziki — wyrzekła jedna z panien.
— W każdym razie, to najświetniejsza partya w prowincyi — odparła inna; — majątek jego liczą na nie wiem już ile milionów, a przytém nazwisko...
— Otóż to nazwisko — odezwałam się z kolei — jest wedle mnie jednym z przymiotów hrabiego Witolda, wzbudzających najżywszy dla niego interes...
Zaledwie to wymówiłam, już pożałowałam słów moich, poczułam bowiem, że wydałam się z najskrytszą moją myślą, to jest z zajęciem, jakie nieznany mi prawie człowiek wzbudził we mnie. Nie miałam jednak czasu na rozwagę, bo Zosia, milcząca dotąd, podniosła na mnie swoje przyćmione, apatyczne oczy, i wymówiła:
— Czyliż, Wacławo, tak prędko zmieniłaś pojęcia swe o równości ludzi między sobą, że świetne nazwisko intryguje cię i w zachwyt wprawia?...
Ton lekko ironiczny, jakim słowa te były wymówione, uraził mnie nieco.
— Bynajmniéj, moja Zosiu — odparłam żywo — imię hrabiego Witolda podoba mi się nie dla splendoru, jakim okrywa go w oczach ludzi, ale dlatego, że przypomina mi wielkie a piękne bardzo rzeczy. Kiedy, wkrótce po powrocie mym z pensyi, usłyszałam po raz piérwszy imię to w domu méj babki, wnet stanęły mi w myśli wspaniałe sale, śród których z taką chwałą brzmiało ono niegdyś, sławne zwycięztwa, jakie wraz z niém zapisane zostały na kartach dziejowych... i pomyślałam sobie zarazem, a i dotąd tak myślę, że ludzie, co imiona podobne dziedziczą, wraz z niemi otrzymują w spadku wielki obowiązek utrzymania ich na zdobytéj wiekami wysokości. Zajmuje mię więc imię hrabiego Witolda dlatego, że czuję w niém jakąś głęboką, nieokreśloną poezyą przemawiającéj przez nie przeszłości; że przypomina mi ono cudowne opowieści, które w kolebce jeszcze prawie słyszałam z ust piastunki i które stanowiły zachwyt i rozkosz moich lat dziecinnych; że daje mi ono obietnicę, iż człowiek, który je nosi, otrzymał w spadku po sławnych swych przodkach część ich cnót wielkich i posiada w duszy tę odwagę i prawość rycerską, jaką każda z nas w tajemnicy serca przyodziewać lubi wymarzony przez się ideał mężczyzny. — Mówiłam to z zapałem i uniesieniem; w pamięci żywo stanął mi ów obiad u babki Hortensyi, przy którym piérwszy raz słyszałam rozmawiające o hrabim Witoldzie osoby. Słowa, jakie o nim wymówił wówczas proboszcz i pan Rudolf, pamiętałam tak dokładnie, jakbym je wczoraj dopiéro słyszała.
Nie wiem, jaką-by na tę tyradę moję była odpowiedź młodych mych towarzyszek, bo rozmowa przerwaną została wniesieniem przez lokajów cukrów, konfitur i tym podobnych przysmaków.
Gdy wszystkie bukieciki z mirtu były już powiązane, a młode żeńskie grono, powstawszy od stołu, połączyło się w oddzielne grupy i przechadzało się po salonach, Emilka wzięła mię pod rękę i pociągnęła we framugę okna, z dala od wszystkich obecnych.
— Mam do opowiedzenia ci pewne wielce ciekawe rzeczy, o których dowiedziałam się dzisiaj — rzekła półgłosem. — Musisz mi tylko dać słowo, że dochowasz tajemnicy.
Ostatnie wyrazy były koniecznym wstępem, rozpoczynającym zwykle zobopólne zwierzenia się młodych towarzyszek; przyrzekłam tajemnicę i słuchałam z ciekawością.
— Wyobraź sobie — mówiła Emilka najciszéj, jak tylko mogła, — mimowoli zupełnie wysłuchałam między Henrykiem i narzeczonym Zeni rozmowę, która dała mi wiele do myślenia i zmartwiła mnie, a razem pocieszyła. Dziś przed południem jeszcze, siedziałam w swoim pokoju w rannym negliżu, i choć Zenia oddawna mię napędzała, abym ubrała się i pojechała z nią na miasto po jakiś jeszcze sprawunek, nie mogłam przemódz siebie i otrząsnąć się z zamyślenia, jakie mię ogarnęło. Myślałam o tém, jaka téż-to będzie przyszłość Zeni z człowiekiem, którego nie kocha, za którego wychodzi tylko dla pozycyi i, jak powiada, dla rozmaitości. Smutno mi było, lękałam się o siostrę i przyrzekłam sobie, że nigdy nie postąpię tak, jak ona, że choćby mi przyszło starą panną pozostać, nie wyjdę za mąż inaczéj, jak za człowieka, który mi trafi i do serca, i do przekonania. Gdy tak siedziałam, zatopiona w myślach i sama jedna, do przyległego gabinetu, który, jak wiesz, dzieli nasze pokoje z resztą mieszkania, weszli Henryk i pan Michał. Z początku chciałam umknąć do pokoju Zeni, ale spostrzegłam, że drzwi były na klucz zamknięte, musiała-bym więc chyba przechodzić przez pokój, w którym byli panowie, czego nie chciałam czynić w negliżu. Zresztą byłam pewna, że mię nie zobaczą, bo drzwi na-pół tylko były otwarte, a ja siedziałam tak, że ekran od kominka do połowy mię przed nimi zakrywał. Zostałam więc na miejscu, i nie przerywając sobie ciągu moich myśli, nie zwracałam z razu żadnéj uwagi na rozmowę, którą prowadzili oni z sobą półgłosem; nagle uderzyło mię wymówione przez Henryka imię Zeni, a ponieważ o niéj właśnie ze smutkiem i obawą myślałam, na dźwięk jéj imienia piérwszy raz podniosłam oczy i spojrzałam na rozmawiających z sobą panów, których przez ażurowe ramy ekranu wybornie widziałam...
Henryk siedział na fotelu i palił cygaro, pan Michał stał z drugiéj strony stolika.
W chwili, gdy spojrzałam na nich, umilkli, a z fizyognomii obudwóch poznać mogłam, że frazes, na którym urwała się rozmowa, był draźliwéj treści. Po chwili pan Michał wyjął ręce z kieszeni, oparł je o stół, potém założył na piersi, poprawił niemi włosy i nakoniec znowu do kieszeni je włożył. Po odbyciu dopiéro tych różnych a właściwych mu ewolucyi z rękoma, wymówił dość cicho i nie odrywając oczu od lampy, która stała na stole: przyznam się panu, że nie rozumiem dobrze, w jakim celu rozpocząłeś pan ze mną rozmowę o posagu panny Zenony... — W takim, — odpowiedział Henryk obojętnie, bawiąc się dymem cygara, abyś pan, żeniąc się z moją siostrą, wiedział, co z nią razem bierzesz, i potém nie stawiał wymagań, których-bym nie był w stanie zadowolnić. — Panie Henryku!.. — przerwał pan Michał bardzo żywo, i jak mi się zdawało, z pewną obrazą w głosie.
— Pozwól, pan abym skończył, — ciągnął Henryk, — i nie obrażaj się na mnie za to, że chcę grać z tobą carte blanche dla ochronienia przyszłości mego spokoju i wspólnéj naszéj zgody od wszelkiego niebezpieczeństwa. Otóż chciałem panu powiedziéć, że uważam się za jedynego spadkobiercę i dziedzica majętności, pozostałych mi po ojcu, a siostrom moim wydzielę należną im wedle litery prawa czternastą część tego majątku. Ponieważ zaś dobra naszego ojca zostały po jego śmierci ocenione na siedmdziesiąt tysięcy rubli, każdéj z sióstr moich wypłacę sumę pięciu tysięcy. Więcéj żadna z nich spodziewać się ode mnie nie może, a i tak kosztowną wyprawę otrzymują już tylko, jako dowód mojéj przyjaźni i hojności braterskiéj, a nie jako rzecz z dziedzictwa im przynależną.
— Przyznam ci się — mówiła daléj Emilka — że byłam wielce zdziwiona tą allokucyą Henryka, nigdy bowiem nie spodziewałam się, aby był do tego stopnia chciwym i niesprawiedliwym względem nas. Wprawdzie majątki, pozostałe po naszym ojcu, zostały w istocie ocenione na siedmdziesiąt tysięcy rubli, ale stało się to w skutek jakichś szczególnych okoliczności, i wiem z pewnością, że dziś dwa razy więcéj są one warte. Zresztą, gdybym była na miejscu Henryka, czuję, że nie trzymała-bym się tak ściśle litery prawa, która wydziedzicza prawie siostry na korzyść brata. Daleko jednak mniéj byłam zmartwioną tém odkryciem szczupłości mego mienia, niż ciekawą znalezienia się w tym razie pana Michała: przestał on patrzéć na lampę i trzymał oczy utkwione w Henryka; w oczach tych było w téj chwili coś niezwykłego, wydały mi się one mniéj dobrodusznemi niż zawsze, a jakoś niby rozumniejszemi. Po chwili wyjął ręce z kieszeni, skrzyżował je na piersi, potém oparł o stół i rzekł: panie Henryku! starając się o siostrę pana, nie myślałem nigdy o jéj posagu; pan wiesz, że sam posiadam blizko miliona funduszu, a gdybym i nic nie posiadał, nie ożenił-bym się nigdy dla pieniędzy. — Z wielką prostotą a nawet z rodzajem nieśmiałości, która mu jest właściwą, wyrzekłszy te słowa, pan Michał podniósł ręce do włosów, potém skrzyżował je znowu na piersi, aż nareszcie, jakby ostatniéj szukając dla nich ucieczki, zapalił papierosa. Henryk długo milczał, bawił się dymkiem od cygara i uśmiechał się dziwnie; po kilkunastu dopiéro sekundach spojrzał na pana Michała z pod okularów i odezwał się: Mój panie! jestem zanadto praktycznym człowiekiem, abym wierzył w mrzonki, które panowie nazywacie miłością, bezinteresownością, poświęceniem i t. d. Człowiek, mój panie, tak jest stworzony, że we wszystkiém szuka dla siebie korzyści; sam jestem takim i nikomu nie mam tego za złe; dlatego téż i pana chciałem uprzedzić, że gdybyś się powodował wyrachowaniem pieniężném... — Nie powstało ono nigdy w mojéj głowie, — zawsze z równąż prostotą przerwał pan Michał.
— Tém lepiéj — kończył Henryk; — przyznaję zresztą panu zupełną słuszność, bo jeżeli siostra moja nie ma prawie posagu, przyniesie ona za to panu te zaszczytne w świecie stosunki, które zapewne miałeś pan na myśli, starając się o jéj rękę.
Przy tych słowach Henryka, twarz pana Michała zmieniła się nagle. Sponsowiał tak, że aż mu czoło zaszło szkarłatem i zgniótł nagle na popielnicy papieros, który machinalnie był zapalił.
— Przepraszam pana... mylisz się pan... — zaczął mówić przerywanym od wzruszenia głosem. — Jestem synem dorobkiewicza, to prawda; kiedy wszedłem do towarzystwa państwa, poczułem się bardzo zaszczyconym i podniesionym... i to prawda... mam tę próżność i pretensyą, że, pomimo mego świeżego bogactwa, lubię pokazać się nie gorzéj od innych, i to jeszcze prawda; ale co do panny Zenony... przepraszam... mylisz się pan... pragnę ożenić się z panną Zenoną... nie dla pieniędzy, ani dla koligacyi, ale prosto dlatego, że mi się podoba... że nie widziałem lepszéj i milszéj od niéj panny... dlatego, że kocham pannę Zenonę! — Wymawiając te niezbyt błyszczące wymową wyrazy, pan Michał zmienił się do niepoznania. Blade jego oczy zapłonęły, cała twarz pokryła się wyrazem poczciwego i nieudanego uczucia, ręce nawet nie robiły zwykłych swych ewolucyi, ale pozostawały skrzyżowane na piersi. W téj chwili wydał mi się prawie pięknym. Pożałowałam w duchu, że Zenia nie widziała go takim, jak był wtedy, i pomyślałam sobie, że nie zawsze trzeba wierzyć pozorom, że najpospolitszy i najmniéj dystyngowany człowiek miewa chwile, w których dusza jego ukazuje się szlachetniejszą, poetyczniejszą, niż niejednego najwytworniejszego salonowca. Spojrzałam na Henryka i aż wzdrygnęłam się, tak mi się wydał brzydkim i odrażającym. Nie przestawał on palić cygara, i wypuszczając z ust cieniutkie nitki dymu, patrzył na pana Michała z wyrazem, w którym była ironia, niedowierzanie i jakaś tajona, brzydka radość! — Tem lepiéj! tém lepiéj, że tak jest! jak pan mówisz, — wycedził po chwili przez zęby; — nic mi zatém więcéj nie pozostaje, jak prosić pana o danie mi urzędowego zapewnienia, że nie będziesz żądał dla mojéj siostry posagu, wyższego nad sumę, którą tylko co wymieniłem. Bo chociaż mam za sobą prawo i żadnych procesów się nie obawiam, to jednak, dla uniknienia wszelkich na przyszłość zatargów, wolę mieć od pana skrypt, który zobowiąże go moralnie i honorowo, a po części nawet i prawnie. — Pan Michał ukłonił się lekko i z tąż samą prostotą, z jaką całą rozmowę prowadził, odpowiedział: z największą chęcią uczynię to, czego pan ode mnie wymagasz. — A zatém proszę z sobą do mego pokoju, — rzekł Henryk i obaj opuścili gabinet.
— Możesz wyobrazić sobie, pod wpływem jakich uczuć zostałam po ich odejściu — kończyła Emilka — zobaczyłam całą chciwość i obojętność dla nas Henryka, ale za to przyszły szwagier wielce zyskał w mych oczach. Smutno mi było z powodu brata, ale cieszyłam się za siostrę, myśląc, iż będzie miała poczciwego i szczerze przywiązanego męża...
— Czy opowiedziałaś Zeni to wszystko? — przerwałam.
— Opowiedziała mi wszystko — ozwał się obok nas głos Zeni, która przybliżyła się niepostrzeżona, i usłyszawszy ostatnie słowa rozmowy, domyśliła się jéj treści. — Opowiedziała mi wszystko i dobrze uczyniła, bo sprawiło to na mnie dobre wrażenie. Mówcie co chcecie, ale miło jest czuć się prawdziwie kochaną, i od chwili, w któréj posłyszałam o poczciwym znalezieniu się pana Michała, zdaje się, że go więcéj lubię. Zresztą, nigdy nie miałam do niego antypatyi.
Spojrzałam na Zenię, gdy to mówiła, i smutno mi się zrobiło. Jakże chłodno i bezbarwnie brzmiał wyraz: lubię! w ustach młodéj narzeczonéj!
— O! — zawołałam w myśli — jabym z tym chłodnym wyrazem nigdy do ołtarza nie poszła. Biedny pan Michał!... on ją kocha!
W téj chwili rozmowa nasza i moje rozwagi przerwane zostały ogólnym apelem do odjazdu. Musiałyśmy poszanować nasze siły i cery na uroczysty a huczny dzień jutrzejszy; rozstałyśmy się więc wcześnie ze słowami: do jutra! na ustach.

LVI.

Pamiętam, że była to godzina piąta po południu; pogodny, słoneczny dzień zimowy miał się ku końcowi, ale w obszernym salonie, o kilku wielkich oknach, widno było jeszcze. I gwarno tam było także bo orszak ślubny, złożony z kilkudziesięciu osób już się był zebrał.
Tu siedziało grono poważnych kobiet; tam liczne koło mężczyzn, ubranych w czarne fraki i śnieżne krawaty, gwarzyło półgłosem; tam znowu pstrzyły się różno-farbne suknie drużek, przyjaciółek, z biciem serca i wzruszeniem na twarzy wyglądających wejścia panny młodéj, którą dopiéro strojono do ślubu. W białéj sukni, zdobnéj w kwiaty i koronki, w wianeczku z drobnych róż, włożonym na włosy długiemi lokami opływające ramiona, w pięknym naszyjniku z pereł na szyi, stałam pomiędzy towarzyszkami, zdjęta niewysłowioném wzruszeniem. Piérwszy to raz w życiu znajdowałam się obecna przy poważnéj, przenikającéj uroczystości ślubnéj. Wszyscy rozmawiali półgłosem i częste rzucali spojrzenia na drzwi, wiodące do pokoju panny młodéj; chwilami dochodził z ulicy odgłos niecierpliwego rżenia koni u licznych, stojących przed bramą, powozów; od czasu do czasu także lokaj, ubrany w czarny frak ze srebrnemi ozdobami, stawał na progu salonu i wymówieniem jakiego imienia oznajmywał przybycie nowego gościa.
— Zdaje mi się, że nikogo już nie brakuje — rzekła do mnie z cicha Emilka — na wieczornéj zabawie daleko więcéj będzie osób, ale do asystencyi ślubnéj mama zaprosiła albo tylko najbliższych krewnych i znajomych, albo osoby, o których sądziła, że uświetnią orszak swą obecnością... — Zaledwie Emilka wymówiła te wyrazy, gdy w progu pojawił się znowu lokaj i podniesionym głosem wymówił:
— Pan hrabia Witold Z.
Zdawało się, że dźwięk tego starożytnego, pełnego chwały nazwiska, czarodziejsko na obecnych oddziałał. Nagle milczenie zaległo salon, wszystkie rozmowy ustały, rozpoczęte słowa niedopowiedziane skonały na ustach, wszystkie oczy obróciły się ku drzwiom wchodowym.
Mnie nazwisko to ugodziło w samo serce, duszę całą skupiłam w oczy i patrzyłam na wchodzącego.
Po raz drugi widziałam go w życiu i po raz drugi powiedziałam sobie, że był brzydki prawie i bardzo piękny zarazem.
Z nieregularnych rysów jego postaci, która bynajmniéj klasycznych nie posiadała kształtów, tryskała zdrowa, rozumna siła fizyczna i moralna. Nic miękkiego, nic wypieszczonego, nic przybranego i przyczepionego: ani wykwintnéj maniery i harmonijnych gestów pana Agenora, ani kobiecéj miękkości rysów i cery pana Lubomira, ani zuchwałych spojrzeń i marzących uśmiechów pogromcy serc, pana Alexandra; lecz tylko prostota, taka prostota, jakiéj u nikogo dotąd nie widziałam, cechowała tego hrabiego o wiekopomném imieniu, tego milionera, o milionach, odziedziczonych po przodkach i zarazem własną zdobytych pracą. A jednak głowę niósł wysoko; na wielkiém, w nieregularne wypukłości wyrzeźbioném jego czole, duma leżała, ale piękna, pociągająca, duma, nie o mitrze hrabiowskiéj i milionowych dobrach mówiąca, ale o godności człowieczéj i obywatelskiéj, o posłannictwie, jakie spoczęło na głowie potomka wielkich mężów.
Był dziwnie, nieskończenie niepodobny do mężczyzn, którzy zapełniali salon. Między nimi a nim zdawała się leżéć granica dwóch odrębnych światów. Wielu z nich miało słuszniejszy wzrost, piękniejsze rysy, klasyczniejsze kształty postaci; a jednak wyglądali wobec niego, jako mali i pospolici.
Przeszedł salon, powitał gospodynią domu i otaczające ją panie i wymówił kilka frazesów. Głos jego był czysty i świeży, ale nie pieszczony i modulowany, — czuć w nim było mężczyznę i pierś siły męzkiéj pełną. Stałam blizko i słyszałam, co powiedział. Były to potoczne i proste słowa o podróży przebytéj ze wsi do miasta, o stanie dróg, a zdaje mi się i o pogodzie nawet. W podobnéj okoliczności pan Agenor rozsypał-by cały rój komplementów i dowcipów, pan Lubomir nie omieszkał-by wygłosić szumnéj i kwiecistéj tyrady; hrabia Witold mówił o podróży swéj i o stopniu temperatury, jak zwyczajny i najzwyczajniejszy śmiertelnik. Potém obrócił się ku mężczyznom, którzy wszyscy z uprzejmym, i więcéj nawet niż uprzejmym pośpiechem, podawali mu ręce, i wmieszał się do ich grona.
Tymczasem otworzyły się drzwi bocznych pokojów i, wsparta na ramieniu brata, weszła panna młoda w śnieżnym ślubnym stroju. Jednocześnie trzy druchny, to jest: Emilka, Zosia i ja, wzięłyśmy każda jednę tacę, pełną mirtowych, wczoraj uwitych bukiecików, i przechodząc od jednego z panów do drugiego, przypinałyśmy każdemu z nich do fraka po jednéj z zielonych wiązanek. Panowie kłaniali się i dziękowali, zewsząd sypały się żarty i wesołe śmiechy. Dwaj czy trzéj młodzi ludzie, których udarowałam wiązankami, już mię więcéj nie opuścili, i krok w krok postępowali za mną, wywołując usilnie zwykłą, żartobliwą a pustą słów szermierkę. Orszak ten, który w innym czasie nic-by dla mnie nie miał przykrego, a może-by nawet i w najlepszy mię wprowadził humor, w téj chwili był mi prawie niemiłym. Nie patrzyłam na hrabiego Witolda, ale z pomocą tego ukośnego, że tak wyrażę się, podwójnego wzroku, jakiego używają dobrze wychowane panny, którym zwyczaj wzbrania prosto i otwarcie patrzéć na wszystko i wszystkich, widziałam dobrze, iż stał on niedaleko, z ręką opartą o fortepian, w rzędzie mężczyzn, których obdarzałam kwieciem weselném.
Każdy krok zbliżał mię ku hrabiemu Witoldowi, nie mogłam go ominąć i pragnęłam zbliżyć się do niego, a zarazem zdejmowała mię nieśmiałość, nieśmiałość, dziwna we mnie, tak przyzwyczajonéj już do spotykania obcych a różnych ludzi, tak wprawnéj w światowe znalezienie się i obejście. A przytém natrętni asystenci gniewali mię i niecierpliwili; zdawało mi się, że przy ich płytkich komplementach i pospolitéj rozmowie, wyglądam sama płytko jakoś i pospolicie.
Wszakże trzech już z kolei panów zostaje, których mam obdarzyć wiązanką... dwóch... jeden już tylko, i oto przychodzi koléj na hrabiego Witolda, który stoi z ręką opartą o fortepian, i czuję, czuję, że patrzy na mnie...
Nie rumieniłam się jednak, owszem, zdaje mi się, że musiałam zblednąć trochę.
Szepnęłam po cichu Helence, aby potrzymała mojéj tacy i z zieloną wiązanką w ręku przystąpiłam do hrabiego Witolda.
— Sądziłem — wyrzekł z ukłonem — że pani ominiesz mię i że nie zechcesz przystroić mego ubrania w ślubny symbol...
Usłyszawszy te słowa, zwrócone do mnie, podniosłam oczy i na téj szlachetnéj, rozumnéj twarzy, którą od tak dawna nosiłam wyrytą w méj pamięci, zobaczyłam uśmiech tak otwarty, prosty, życzliwy, że objawiły się w nim całe skarby łagodności i dobroci. Poczułam wzruszenie całkiem niepodobne do tych, jakim podlegałam dotąd, bo wewnętrzne, prosto z serca płynące, podobne do czci, jaką się oddaje czemuś wielkiemu, do przeczucia, co podnosi różek tajemniczéj zasłony, za którą przyszłość się kryje, do sympatyi, która bezwiednie pociąga nas tam, gdzie czujemy szczęście nasze... Obawa i nieśmiałość odstąpiły mię, nie spuściłam oczu z twarzy hrabiego Witolda i odrzekłam:
— Jabym panu nietylko wiązankę mirtu, ale jeszcze i gałązkę wawrzynu ofiarować pragnęła!
— Wawrzynu! — powtórzył hrabia Witold, ze swoim otwartym, dobrym uśmiechem — na wawrzyny zasłużyć potrzeba!
— Pan je zdobędziesz! — zawołałam — wszak przodkowie pana nosili je na czołach...
Urwałam nagle i przelękłam się własnych wyrazów.
Myśl mi przemknęła po głowie, że rozmowa, jaką zaczęłam z hrabią Witoldem, była niestosowną, niedorzeczną, naiwną, jakby pensyonarki jakiéj. I poczułam, że rumienię się po uszy, i tak się zmieszałam, przelękłam i zasmuciłam, że sama już nie wiedziałam, czy mam odejść, czy pozostać, czy mówić daléj, czy milczéć!
Z położenia tego wyrwał mię wielki ruch, jaki się zrobił w salonie. Gospodyni domu, wsparta na ramieniu syna, rozpoczynała orszak par, które wychodziły z salonu, aby udać się do czekających u bramy powozów. Wzrok mój, jakby niepojętym jakimś magnetyzmem wiedziony, podniósł się znowu na hrabiego Witolda: stał niedaleko pomiędzy kilku innymi mężczyznami i patrzył na mnie z rodzajem zdziwienia i zajęcia. Kiedy spojrzenia nasze spotkały się, uczynił taki ruch, jakby chciał podać mi ramię, ale w téj-że saméj chwili znalazłam się w istotném oblężeniu.
Panowie Julian, Ignacy, Alfred, Alexander i inni tego rodzaju niewolnicy, ciągnący zwyczajnie tryumfalny mój rydwan, otoczyli mię ze wszech stron, z pośpiechem ofiarując mi swe usługi.
Hrabia Witold, który był już uczynił ku mnie parę kroków, cofnął się i podał ramię piérwszéj lepszéj blizko niego stojącéj pannie. Ja zaś poszłam w parze z odprawionym a niezrażonym moim konkurentem, panem Alexandrem, smutna jakoś i niezadowolniona. Znowu mi się wydało, że w tém płytkiém i pospolitém otoczeniu moich niewolników, to jest pseudo-adoratorów, wyglądałam sama płytko i pospolicie. Zmrok zaczynał zapadać, gdy powozy nasze stanęły przed bramą buchającego od jarzących świateł kościoła.
Liczne tłumy ciekawych, które go zalegały, rozstąpiły się, tworząc po środku dla weselnego orszaku przejście o ścianach żyjących, ruszających się, szepcących, udyamentowanych szeroko rozwartemi i błyszczącemi ciekawością oczyma. Pomiędzy temi dwoma żywemi ścianami przesuwały się z szelestem bogate suknie, o długich atłasowych i aksamitnych ogonach, przykryte do połowy sobolami i gronostajami, wytworne fraki panów, błyskały białe ich krawaty i rękawiczki, unosiły się głowy młodych dziewic, strojne w warkocze, loki i kwiaty.
A lud patrzył coraz ciekawiéj na tę wystawę bogactwa i blasku, zdawał się oddech tłumić w sobie, aby lepiéj widziéć wszystkie szczegóły, i tylko gdzieniegdzie szemrały szepty zachwycenia i wyciągały się ręce, wskazując poblizkim oczom najpiękniejszą z dziewic, najwynioślejszego z panów, najstrojniejszą z matron.
Na stopniach ołtarza, w pontyfikalnym stroju i liczną otoczony asystencyą, stał jeden z miejscowych dygnitarzy kościelnych i rozpoczął ceremonią ślubnego obrządku.
Panna młoda stała blada i niema pod swym przejrzystym śnieżnym woalem, oczy miała suche, niezwykłym ogniem niepokoju płonące, usta bez koloru prawie, mało różniące się bladością od reszty twarzy. Za to pan młody ponsowy był jak piwonia, czoło nawet całe powleczone miał szkarłatem. Z tym zbytecznym rumieńcem i zwykłą swą niezgrabną postacią był-by śmiesznym nieledwie; ale oczy jego, zazwyczaj tak blade i nieznaczące, paliły się teraz miłym jakimś, poczciwym blaskiem. Wymawiając słowa przysięgi pewnym i stanowczym głosem, patrzył w ołtarz z przejęciem się i uczuciem prawdziwéj pobożności. Znać było, że człowiek ten całém swém prostaczém i nieokrzesaném, ale poczciwém sercem, wierzył i kochał.
W czasie ceremonii, między osobami, składającemi orszak, zawiązywały się ciche rozmowy, krzyżowały się spojrzenia i uśmiechy, kiedy niekiedy wybuchał nawet głośniejszy, choć wnet przyzwoitością i poszanowaniem dla miejsca stłumiony, chychot. Strojne głowy dziewic falowały, niby łan, zasiany kwiatami, pochylały się ku sobie i szeptały. Młodzi panowie lornetowali i przesyłali sobie wzajem znaczące uśmiechy, starsi zamieniali z sobą po cichu różne uwagi.
A między tém roztargnioném, rozbawioném gronem ludzi, którzy, u stóp ołtarza nawet i na widok uroczystego i stanowczego jak śmierć obrzędu, nie byli zdolni skupić swego ducha i o zabawie zapomniéć, ja tylko stałam niema, przejęta, rozmodlona w głębi serca o szczęście młodéj towarzyszki, wzruszona aż do dna duszy tym aktem, którego dokonywanie się piérwszy raz widziałam, a który stał teraz przed memi oczyma, straszny wymawianą przysięgą, cudowny wiekuistém dwojga serc połączeniem, przenikający głęboką pieśnią organów, groźny obliczem Boga, promieniejącém z ołtarza...
Nie byłam w stanie ani uśmiechnąć się, ani słowa wyrzec do nikogo, i patrząc wkoło siebie, w skrytości serca mego myślałam, że nie chciała-bym, gdy przyjdzie dla mnie podobna chwila, stanąć u ołtarza z wybranym moim pośród tylu uśmiechów, szeptów, bogatych strojów i ciekawych oczu. Wolała-bym, o! stokroć wolała-bym, żeby ślubny mój obrządek odbywał się w cichym jakim, małym i potulnym kościołku; abym, wymawiając słowa wiekuistéj przysięgi, widziała tylko obok siebie błogosławione twarze rodziców i zamglony wzruszeniem wzrok najlepszéj przyjaciółki; aby żadne szepty ust obcych, ani szelesty sukien na wystawę włożonych, nie tłumiły pieśni poważnéj, którą na czoła nasze lać będą z góry akordy organów; aby, gdy wyjdziem z kościoła, tylko słońce pogodne, spojrzało na radość naszę i pozdrowiło nas na długą drogę szczęścia i walk wspólnych...
Tak marzyłam i mimowiednie podniosłam wzrok zamglony wilgocią. Naprzeciw mnie, po drugiéj stronie ołtarza, stał hrabia Witold, niemy, także zamyślony. On także nie śmiał się i nie rozmawiał, oczy trzymał utkwione w ziemię, a na spokojnéj twarzy jego, pobladłéj nieco w téj chwili, przesuwały się zadumy dojrzałego człowieka i marzenia młodzieńca, o duszy głębokiéj, jak dno morskie.
Widząc to, zapytałam siebie w duchu: dlaczego w tém liczném zebraniu dwoje nas tylko było z milczącemi usty i zamyślonemi czołami? dlaczego, gdy wszyscy koło nas śmieli się, żartowali i u stopni ołtarza nawet szukali dla siebie zabawy i wesołości, on i ja tylko staliśmy pogrążeni w zadumie, marzeniu, cichéj wewnętrznéj modlitwie?
Czyliż tak podobni byliśmy do siebie? czy pragnienia serc i porywy umysłów naszych do jednego, wspólnego wiodły nas ideału?
Znowu przeczucie jakieś tajemnicze i niewyraźne podniosło przede mną różek zasłony, przyszłość mą kryjącéj, i radością zastukało do serca.
Podniesionym i uroczystym głosem kapłan wymówił ostatnie słowa obrzędu, na chórze wyborna muzyka zabrzmiała radośnym hymnem veni creator, a lud rozstąpił się znowu, robiąc drogę dla przejścia świetnemu orszakowi.
Gwiazdy iskrzyły się złocisto na ciemném sklepieniu zimowego nieba, śnieg skrzypiał pod licznemi tłoczącemi go stopami, gdy przed wrota kościelne zatoczyła się śliczna, kosztowna, cała oblana światłem licznych latarni i błyszcząca od bronzów kareta. Do niéj wsiedli państwo młodzi, a para pysznych rosłych siwków, rżąc i krzesząc iskry kopytami, porwała ich z miejsca, przy ogólném uwielbieniu zgromadzonych widzów. Co za powóz! co za konie! jaka liberya! — szeptano w tłumie.
Pan młody bardzo bogaty być musi! szczęśliwa panna młoda! A jaki orszak weselny! ile tu karet! patrzcie: sześć, ośm, dziesięć!! a drugie tyle koczów! Wspaniałe wesele! szczęśliwi państwo młodzi! — Śród tych i tym podobnych szeptów wsiedliśmy wszyscy do powozów, które z ogłuszającym turkotem kół i oślepiającym migotaniem latarni ruszyły w ulicę.
W salonach oświetlonych rzęsiście grzmiała już wyborna orkiestra. W godzinę po powrocie naszym z kościoła, zabawa, ożywiona mnóztwem nowo przybyłych osób, wrzała już i huczała na dobre.
Bawiono się; ja się nie bawiłam, lubo tańczyłam więcéj od innych. W walcu i w mazurze, w kadrylu i polce, rozmawiając z roztargnieniem i machinalnie uśmiechając się do otaczających mię osób, szukałam ciągle, szukałam nieustannie oczyma jednéj twarzy, jednéj męzkiéj postaci. I spostrzegałam ją, ale zawsze z daleka tylko.
Hrabia Witold nie tańczył, a ja tańczyłam szalenie, nieustannie, porywano mię, zapraszano do wszystkich tańców, jakie były i być mogły, otaczano coraz liczniéj, i coraz więcéj, coraz więcéj przez to oddalano od jedynego w towarzystwie człowieka, do którego zbliżyć się, z którym rozmawiać pragnęłam. Widziałam, jak wzrok jego ze spokojném zamyśleniem przesuwał się po tém kipiącém zabawą, błyszczącém barwami i klejnotami, głośném, rozbawioném, bezpamiętném kole, i jak pomijał twarz moję, obracającą się za nim, niby słonecznik za słońcem, ani rozróżniając jéj od tego mozaikowego, kameleonowego tła, śród którego zacierała się i nikła. A jednak, mój Boże! ja tak pragnęłam, tak bardzo pragnęłam, aby on na mnie, wyłącznie na mnie spojrzał temi pogodnemi, rozumnemi swemi oczyma, które jeszcze wówczas, kiedyś, na piérwszym balu, na jakim w życiu mém byłam, w cienistym parku mojéj babki, wlały w moję strwożoną duszę pociechę i uspokojenie!
Widziałam, jak rozmawiał z rozmaitemi osobami, tak, jak on, nie należącemi do tanecznego koła; jak przechadzał się po przyległym salonie, otoczony gronem mężczyzn, którzy wyraźnie szukali go i pragnęli popisać się swoją z nim znajomością; jak stawał na progu sali, w któréj tańczono, i patrzył na wir walca, lub mazurowe podskoki, ale ani razu, ani razu nie wyróżnił mię śród tłumu.
Oczy jego, które z zajęciem na mnie spoczęły wtedy, gdy, obdarzając go wiązanką mirtową, wymówiłam bez rozwagi kilka słów, co mi się prosto z duszy wymknęły, teraz, gdy w tańcu rozwijałam wszystkie me wdzięki, gdy rumieniec gorączkowego życia rozpalał mi policzki, gdy, od jednego do drugiego przechodząc tancerza w szalonym walcu lub wdzięcznym kadrylu, ukazywałam całą dystynkcyą ruchów, tak powszechnie we mnie chwaloną, teraz, kiedy sama czułam się piękną, wielbioną, ściągającą na siebie mnóztwo zachwyconych spojrzeń; teraz te oczy jego ślizgały się po mojéj twarzy i sukni, tak obojętnie, jak po wszystkich innych twarzach i sukniach, tak przelotnie, jak gdyby widziały we mnie tylko cząstkę obrazu, na który patrzyły dla rozrywki, drobny kamyczek w mozaice, tworzącéj piękny dla oka, lecz martwy dla myśli bukiet. Kilka razy w mazurze taki zwrot nadałam tańcowi, aby jak najbliżéj przebiedz koło hrabiego Witolda; ale gdy tylko czułam się już blizko niego, brakowało mi śmiałości, aby nań spojrzéć, i spuszczałam oczy. Raz tylko je podniosłam i ujrzałam, że wtedy, gdy tuż koło niego przebiegałam lekkim mazurowym taktem, gdy suknia moja niemal go dotknęła, on, zajęty rozmową z innym jakimś mężczyzną, obejrzał się za mną tak zupełnie, jak człowiek, około którego frunął drobny motyl, i zaraz wzrok obojętny przeniósł na inną niedaleko przebiegającą parę. Poczułam ból w sercu i rodzaj przykrego upokorzenia.
Gdy tak się ze mną działo, pomiędzy towarzystwem, jak zwykle na podobnych tłumnych i licznych zebraniach, zawiązywały się znajomości, przyjaźnie, sympatye, powstawały projekta, krzyżowały się miłe i przykre wrażenia. W krótkim przestanku pomiędzy jednym tańcem a drugim, Helenka usiadła przy mnie.
— Czy dobrze bawisz się dziś, Wacławo? — spytała...
— Nie zupełnie — odpowiedziałam z pewném gorzkiém uczuciem, które daremnie siliłam się pokryć, i nie spuszczając oka z hrabiego Witolda, patrzącego w stronę, w któréj siedziałam, ale nie na mnie, lecz na wiszące nade mną i wyobrażające jakąś dziejową scenę, piękne malowidło.
Helenka spojrzała w kierunku moich oczu.
— A! — wyrzekła z cicha — czy tak? Więc bardzo ci się podobała ta gwiazda piérwszéj wielkości, wedle wczorajszego powiedzenia Zeni?
Spojrzałam z niezadowoleniem na przenikliwą towarzyszkę.
— Moja droga — rzekłam — jesteś jasnowidzącą, czytasz w myślach ludzkich!
— Twoje myśli łatwo z twych oczu wyczytać — odpowiedziała Helenka.
— I ciekawam, cóżeś z nich wyczytała?
— Smutne dla ciebie rzeczy, moja Wacławo — wyrzekła Helenka, która nagle spoważniała — wszakże nie pora na balu, a do tego na weselu, prawić o smutnych rzeczach. Więc powiem ci krótko, ale węzłowato: Nie przypatruj się nazbyt człowiekowi, który, raz postawiony na piedestale, już więcéj go nie opuści, bo on na ciebie i uwagi nie zwróci, a ty wyexpensujesz napróżno westchnienia swe i marzenia, a w najgorszym razie jeszcze i suchot dostaniesz. Oto moja rada.
W téj chwili zaczęto grać polkę i w mgnieniu oka byłyśmy otoczone zapraszającymi nas tancerzami. Powstałyśmy obie, ale ja zatrzymałam jeszcze na chwilę rękę Helenki i śpiesznie szepnęłam jéj na ucho:
— Powiedz-że mi, ty wszystko wiedząca istoto, dlaczego on na mnie i uwagi zwrócić nie może?
Helenka pochyliła się i również cicho odszepnęła:
— Bo tak, jak my wszystkie, wyglądasz na śliczniutką, zgrabniutką, wystrojoną lalkę, a jego, o ile mi się zdaje, lalki nie zajmują!
Po tych szybko zamienionych słowach, puściłyśmy się w taniec.
O mój Boże! czyliż ludzie uwierzą w to, że piękna, młoda, admirowana panna tańczyć może skoczną polkę, z tłumem bolących myśli, cisnącym się do jéj uwieńczonego kwiatami czoła, z sercem zamierającym z żalu i upokorzenia pod stanikiem z atłasu i koronek?
Zmęczona tańcem, z wielkim trudem wydobyłam się z koła młodych mężczyzn, którzy mię otaczali, i dla wypoczynku siadłam nieco na stronie, w samych prawie drzwiach, prowadzących do przyległego gabinetu. Tuż prawie za memi plecami rozmawiano.
— Mój drogi — mówił głos kobiecy, w którym poznałam głos Zosi — mój drogi, dlaczego ustawicznie mię prosisz, abym tańczyła z nim i była dla niego grzeczną? on mi się tak nie podoba.
— Ależ to taki porządny człowiek, moja Zosiu — odpowiedział inny głos męzki, a dobrze mi téż znajomy — a przy tém wiem z pewnością, że zakochał się w tobie szalenie.
Zdawało mi się, że Zosia westchnęła cicho.
— To mię nic nie obchodzi, Lubomirze! — szepnęła.
— Jakto! — zawołał brat — nie obchodzi cię to, że zraniłaś czyjeś serce? że zatrułaś komuś spokojność, że ktoś ściga cię nieustannie wzrokiem pełnym miłości...
— Ależ ja tego wszystkiego nie widzę, mój Lubomirze — zaprotestowała Zosia głosem, w którym była zwykła jéj od pewnego czasu bierność i apatya.
— Nie widzisz! — oburzył się brat — ale ja widzę i żałuję go z całego serca, i dla twego własnego szczęścia pragnę, abyś porzuciła tę, daruj mi, że tak powiem, występną obojętność na cierpienia cudze, a była bardziéj uprzejmą dla człowieka, który ze wszech miar zasługuje na twoje względy!...
Pałałam ciekawością dowiedziéć się, kto był ten, czyją appologią z takim zapałem wygłaszał przed siostrą pan Lubomir.
— I czegoż nakoniec chcesz ode mnie, Lubomirze? — wymówiła po chwili milczenia Zosia, słabym swoim i zmęczonym głosem.
— Widziałem, że parę razy odmówiłaś mu ręki do tańca; chcę więc, abyś teraz z nim tańczyła — odpowiedział brat.
— Wiesz dobrze, Lubomirze, że zrobię zawsze wszystko, co może tobie sprawić przyjemność; ale czyliż pójdę sama go szukać i zapraszać do tańca?
— Któż o tém mówi! — zawołał brat — ja ci go zaraz przyprowadzę, czy dobrze?
— Jak chcesz — obojętnym tonem odpowiedziała Zosia, a jednocześnie z za portyery wysunął się pan Lubomir, i postąpiwszy kilka kroków, rozglądał się po sali. Śledziłam go spojrzeniem, bo niezmiernie byłam ciekawa, kogo téż tak energiczną okrywa protekcyą. Ale jakież było moje zdziwienie, gdy pan Lubomir skierował kroki swe w stronę, w któréj stał pan Henryk S. i wziąwszy go pod ramię, z uprzejmym uśmiechem powiódł do siostry.
Pan Henryk więc to był tym porządnym człowiekiem, szalenie zakochanym w Zosi, któremu ona zraniła serce, odebrała spokojność, który ją ścigał oczyma pełnemi miłości i t. d. i t. d. O, deklamator! — pomyślałam — o, czuły brat i bohaterski rycerz cnoty, który sławi przed siostrą takiego, jak pan Henryk, człowieka, i stara się ku niemu skłonić jéj serce, dlatego zapewne, że... to dobra partya!
Zosia z martwym wzrokiem, z apatyą na twarzy, zwieszona na ramieniu pana Henryka, tańczyła polkę. Lubomir stał w progu, i patrząc na tańczącą parę, melancholijnym gestem odrzucał sobie włosy z nad czoła...
Spojrzałam na niego prawie z pogardą. Czoło mi zaszło rumieńcem wstydu na myśl, że była chwila, w któréj zajmowałam się tym człowiekiem, w któréj poświęcałam mu marzenia moje, w któréj uwierzyłam w pozy jego i tyrady.
W téj chwili poczułam, że ktoś mię wziął za rękę. Była to Helenka, która, zmęczona tańcem, usiadła przy mnie.
— Spojrz! — rzekła po cichu i wachlarzem wskazała na drugi koniec salonu. Spojrzałam w kierunku jéj wachlarza i zobaczyłam Zosię, która po tańcu usiadła obok swéj wujenki. Blada, chuda, o surowéj i dumnéj twarzy opiekunka, poprawiała pieszczotliwie jéj włosy i mówiła coś do niéj z żartobliwym wyrazem, niemiło odbijającym od ogólnéj oschłości jéj fizycznéj. Za dwoma paniami stał wuj Zosi, otyły i marsowaty człowiek, i poufale trzymając pana Henryka za guzik od fraka, rozmawiał z nim z niezmierną uprzejmością i ożywieniem.
— Czy widzisz tę grupę? — szepnęła mi do ucha Helenka — oto brat, wuj i wujenka łapią bogatego pana Henryka na męża dla Zosi i kładą jéj w głowę, że wyjść za niego powinna. On téż niedaleki od tego, bo wié, że schwyci wcale piękny posażek...
— Ależ to okropne! — zawołałam. — Jaka-by téż była z nich para! Zosia łagodna, poetyczna, marząca, on chciwy, bez serca egoista...
— Tra la la! — zaśmiała się Helenka; — ale Zosia ma siedmnasty rok, doświadczona niedawno boleść w dziecinną niemal rzuciła ją bierność, a pan Henryk bogaty...
— Ona za niego nie pójdzie! — wyrzekłam z przekonaniem. Helenka pokiwała głową.
— Moja droga — wymówiła — ona nie ma ani takiéj energii, jak ty i ja, ani takiego sprytu, ani takiego pragnienia ideału, ani takiéj pobłażliwéj, jak są nasze, matki. Ją namówią, zrobią z nią wpływami i prośbami wszystko, co zechcą, a brat będzie miał największy udział w tém morderstwie, bo Zosia kocha go i wierzy w jego zacność i prawość, jak w Ewangelią...
Zaledwie Helenka wymówiła te wyrazy, gdy mnie i ją pochwycono do tańca.
Około północy umilkła orkiestra, a natomiast rozlały się po obszernéj sali melodyjne tony skrzypiec z towarzyszeniem fortepianu. Rozpoczął się koncert, mający urozmaicić i uświetnić zabawę.
Lecz, niestety! ani brzmiąca i głośna uwertura z Wilhelma Tella, ani słodkie i tęskne marzenie Schumana, jakkolwiek wcale dobrze wykonane, nie mogły w liczném a rozbawioném zgromadzeniu ogólnego sprawić milczenia. Słuchano widocznie przez grzeczność, ale co chwila w różnych stronach dawały się słyszéć szepty i śmiechy tłumione, a gdzieniegdzie ukazywały się fizyognomie przeciągnięte, znudzone i widocznie żałujące tańca.
Śpiew lepsze miał nieco powodzenie; nakoniec przyszła koléj na moję muzykę, mająca zakończyć tę niezbyt pożądaną towarzystwu zabawę.
Usiadłam przy fortepianie, a przy mnie stanęła Helenka, która podjęła się odwracać mi karty. Przede mną na pulpicie leżały moje dawne ulubione sonaty Beethovena, które, długo zaniedbane, spoczywały gdzieś na etażerce w pyle i zapomnieniu, a które jednak, kierowana smakiem artystycznym i dawném zamiłowaniem, wybrałam była na dzisiejszy popis.
Powiodłam wzrokiem po salonie. Kilkadziesiąt osób zwracało ku mnie ciekawe twarze i oczy. Kilkadziesiąt innych rozmawiało półgłosem w najlepsze, z lornetkami na oczach lub wachlarzami na ustach. Ale mnie mało obchodziła uwaga jednych i lekceważenie innych; o kilkanaście kroków ode mnie, oparty o róg fortepianu, stał hrabia Witold, nie patrzył na mnie, ale z postawy i twarzy można było wyczytać, że z uwagą oczekiwał gry mojéj.
Uderzyłam piérwsze akordy, te wspaniałe, pełne akordy, podobne do wykutych z marmuru posągów, lub do wołań, wychodzących z wezbranéj piersi olbrzyma. Jak echo nieśmiałe i dalekie odpowiedziało im kilka innych cichszych i smętniejszych, a potém klawiatura cała, od najgłębszego basu do najwyższego wiolinu, odezwała się gammą tonów szybką, gorącą, zmienną, a jednak jednolitą, przepaścistą jakąś, pełną jęków, westchnień, śmiechu i szeptów miłośnych, i pereł dźwięcznie uderzających się wzajem w wirze zawrotnym.
Straciłam pamięć wszystkiego, co mię otaczało duch mistrza w mgnieniu oka orzucił mię całą napowietrznym płaszczem melodyi, i ducha mego uniósł w wysoką krainę sztuki. Czułam bicia serca śpieszne, gorące, tentna zapału pulsujące w skroniach, po głowie mojéj przeciągały szlaki myśli promieniste, jak z gwiazd utkane, te szlaki, które w dziecinnych jeszcze witały mnie latach, a potém, szalonym bezładem światowego życia odegnane, wracały razem z muzyką dawną, ukochaną, tak długo odepchniętą i zarzuconą... przez wzgląd na ludzi, co jéj zrozumiéć nie byli zdolni.
Grałam i cała dusza moja przeszła w ręce, i ręce moje tonami, które wywoływały z klawiszów, opowiadały historyą mojéj duszy. Widziałam siebie dziewicą naiwną, wierzącą, współdzieckiem, ciekawém świata i jego radości; słyszałam głos świata tego w tajemniczych groźnych akordach basu, a tymczasem nuty wiolinu, ciche i podniosłe, snuły się jak marzenia młodego serca, jak modlitwa szeptana z trwogą i rozkoszą, jak miłość dla gwiazd i tego Boga, co króluje nad niemi. Nagle od strony basu huczą i suną się nuty złowieszcze, jak grzmot przybywający z daleka, coraz większéj nabierają mocy, biegną, dwoją się, przemieniają w dzikie i surowe akordy, i jak stado orłów spuszcza się z pod obłoków na gromadkę śnieżnych gołębi, tak spadają na rzewną pieśń, porywając ją z sobą w odmęt burzy, gromów, błyskawic i tajemniczych, podziemnych, zda się, pieśni, co rytmem posępnym wydobywają się z samego dna harmonii, splątanéj, jak najdziksze fantazye, głębokiéj, jak przepaścisty duch mistrza-twórcy. I oto widzę, widzę, bo mi obraz ten na orlich skrzydłach swych przynosiły burzliwe tony basowe, widzę, jak wiara moja leży rozbita, ze skrwawioną piersią, niby gołąbka zraniona, jak modlitwa moja ucieka ode mnie pod niebo, na które patrzéć zapomniałam, jak miłości moje, bledziuchne, niby kwiaty sztuczne, jedna po drugiéj chylą się do mogiły... Oderwałam na chwilę ręce od klawiszów, bo skończyła się piérwsza część wielkiéj sonaty; druga zaczynała się od pieśni przeciągłéj, monotonnéj, podobnéj do skargi zmęczonego serca. Każda nuta zdawała się tam być łzą, spadającą z oka, żalem spieczonego... czułam łzy, zwolna wzbierające w méj piersi... A potém przyszły akordy nagłe, potężne, szerokie jak obudzenie się ducha ze snu zmęczenia i słabości, jak niespokojne, pełne pragnień i obaw pytania, rzucone w twarz światu, pod nogi temu życiu, co w łzach się kąpało... I razem z akordami temi duch mój zapytywał: kędy podziała się jego pierwotna, dziewicza wiara i niewinność? Jakie wichry porwały i rozniosły marzenia jego o różowych rąbkach? Gdzie jest kraina piękności bez skazy? kędy siedlisko ideału, którego obraz tkwi w duszy, z innych przez nią przyniesiony światów?
Nie było odpowiedzi; snadź mistrz, tworząc swe arcydzieło, nie znalazł jéj w sobie i rozmodlił się tylko potężnym hymnem nadziei, że znajdzie ją kędyś, tam może w innych światach, zkąd wziął piérwotną, utraconą dziś, wiarę swoję, i hymn ten zakończył cichemi, rozwianemi tony, niby zawieszając go między ziemią i niebem, które wygrać miały ostatnie niedopowiedziane jego akordy...
Skończyłam i drżące od wzruszenia ręce opuściłam na suknią. W salonie głuche panowało milczenie; grą moją, w któréj wyśpiewałam samę siebie, zdobyłam uwagę roztargnionych słuchaczy.
Przez kilkanaście sekund nikt żadnego nie uczynił poruszenia; Helenka nawet stała obok mnie, jak przykuta do miejsca, szepcąc tylko: cudownie, Wacławo! cudownie!
Podniosłam oczy, i przez mgłę wzruszenia, która je przysłaniała, zobaczyłam naprzeciw siebie tego pięknego, szlachetnego człowieka, którego postać i imię snuły się przede mną nieustannie, jak błyskawice ogniste, na tle melodyi, którą wygrywać przestałam.
Patrzył na mnie! Nakoniec patrzył na mnie! A oczy jego, tak spokojne i niezmącone zwykle, teraz, utkwione w méj twarzy, ciskały iskrami i mieniły się grą wzruszeń, ruchomą a gorącą. Byłam pewna, że zrozumiał mię, że za pośrednictwem muzyki odgadł tajemnice mojéj istoty, pojął, iż nie byłam ustrojoną lalką. Mówiła mi o tém bladość jego wyniosłego czoła, ogień jego zwróconych ku mnie oczu, uśmiech jego ust, surowy i rzewny zarazem...
Co czułam wtedy, tego już dziś ani pamięcią objąć, ani w słowa oprawić nie zdołam.
Wszystkie uprzednie wzruszenia i uczucia moje zniknęły wobec téj chwili, jak mary, wyśnione nocą, wobec rannego słońca. Zdawało mi się, że dotąd nie żyłam, ale śniłam tylko, i że w téj chwili dopiéro budziłam się do prawdziwego życia. Była to jedna z tych krótkich, jak sekunda, chwil złotych, a których wspomnienie idzie z nami aż nad brzeg mogiły, aby nam świecić jeszcze w ostatniéj ciemnéj godzinie. Była to jedna z tych chwil, w których dwie dusze, rozdzielone przepaścią, zda się nieprzebytą, ale przeznaczone dla siebie, spotykają się na mgnienie oka i przysięgają sobie wiekuistą wierność wspomnienia...
Nie spuszczając oka z méj twarzy, postąpił ku mnie; jednocześnie, niezależną ode mnie siłą poruszona, podniosłam się z siedzenia i uczyniłam parę kroków ku niemu, tak, jakbym chciała zejść się z nim na połowie drogi...
Ale, ah! między mną i człowiekiem, ku któremu wiódł mię pociąg nieprzeparty, niewypowiedziany, stanęła żyjąca, nieprzebyta barykada, złożona z czarnych fraków i białych krawatów, które, gdy tylko minęło piérwsze wrażenie, wywarte na słuchaczy, zerwały się ze wszech stron i otoczyły mię ciasném kołem.
Potoki komplementów i słów kwiecistych sypały mi się pod stopy, grad zachwyconych i płomienistych spojrzeń obsypywał mą głowę, i coraz więcéj ludzi tłoczyło się około mnie, i coraz większy tłum i gwar zatapiał mię swą szumiącą falą... Hrabia Witold nie probował nawet przebijać téj żyjącéj zapory i cofnął się do przyległego salonu.
Na widok ten doświadczyłam takiego uczucia, jak gdybym nagle została oblaną zdrojem zimnéj wody. Serce zamarło we mnie, niezmierny żal mię ogarnął.
Ale w téj chwili orkiestra zahuczała kadrylem, bal zawrzał na nowo, a na balu precz z głębokiémi wzruszeniami! precz z rozwagami smutnemi! Trzeba tańczyć, trzeba bawić się, trzeba słuchać komplementów i odpłacać je dowcipnemi frazesami, w których jest wszystko, prócz dowcipu i sensu; trzeba uważnie tańczyć kadryla, aby każdy krok był dystyngowany i przyzwoity; trzeba strzedz się zamyślenia, bo ono daje powód do komentarzy; trzeba miéć usta uśmiechnięte, bo inaczéj osądzą cię, żeś dumna, albo domyślą się, żeś zakochana!
Bawiłam się, tańczyłam, słuchałam komplementów, odpowiadałam na nie dowcipami, przechadzałam się w kadrylu z dystynkcyą i gracyą, uśmiechałam się, znajdywano mię piękną i bardziéj zachwycającą, niż kiedy.
W mazurowéj figurze postawiono na środku salonu krzesło, a ja zasiadłam na niém, jak królowa, otoczona poddanymi: kilkunastu młodych mężczyzn stało wkoło mnie, ze spojrzeniami w moję twarz utkwionemi, z uśmiechami na ustach, oczekując, aż podrzucę w górę szmatkę batystu, którą trzymałam w ręku. Szczęśliwy, kto ją pochwyci! z tym tańczyć miałam!
Długo czekali. Na progu salonu stał hrabia Witold i patrzył na mnie, ale już nie tém spojrzeniem, co wprzódy, tylko jakiémś smutném, zawiedzioném, takiém, jakiém spogląda człowiek, co sądził, że ma w ręku dyament, a zobaczył, iż to było szkiełko farbowane.
Ze ściśniętém sercem podrzuciłam w górę chusteczkę. Pochwycił ją pogromca serc, pan Alexander, i z tryumfującém spojrzeniem podał mi rękę.
Kiedy w mazurze pobiegłam około drzwi, wiodących do sąsiedniego salonu, spojrzenie hrabiego Witolda prześlizgnęło się po mojéj twarzy i postaci, takie obojętne, tak spokojne, jakiém bywa spojrzenie człowieka, co, myślą przebywając gdzieśindziéj, machinalnie ściga lot fruwającego w pobliżu motyla.
Dokończyłam mazura ze łzami, które kryłam pod powieką, a które mi paliły źrenice. Doświadczałam takiego uczucia, jakbym utraciła szczęście, którego promienne widzenie na mgnienie oka zajaśniało przede mną.
O mój Boże! czyliż ludzie uwierzą w to, że młoda, piękna, ogólnie uwielbiana panna, tańczyć może mazura z tłumem bolących myśli, tłoczącym się do jéj uwieńczonego kwiatami czoła, z sercem zamierającém z żalu pod stanikiem z atłasu i koronek?
I więcéj już ani razu nie zoczyłam hrabiego Witolda. Kiedy po skończonym mazurze zapytałam Emilki, czy go gdzie nie spostrzega, odpowiedziała mi że odjechał!
— Odjechał! — pomyślałam z wielką boleścią — kiedyż go więc zobaczę? może już nigdy! Zniknęło jasne widzenie, rozwiał się urok czarowny, dusze nasze spotkały się z sobą na mgnienie oka, aby się rozejść... na wieki!
Głowa mię bolała, łzy gorącą falą tłoczyły się do oczu, nie mogłam dłużéj udawać, nie mogłam dłużéj tańczyć i śmiać się, i słuchać komplementów; poszłam do mojéj matki z prośbą, abyśmy odjechać mogły.
W pół godziny potém, mimo próśb, nalegań i wyrzutów, opuściłyśmy towarzystwo.

LVII.

Trzecią godzinę po północy ogłaszały zegary. W pięknym pokoju, opływającym w blado-różową barwę, na toalecie, zastawionéj błyszczącemi flakonami, dziesięć świec paliło się w złoconych kandelabrach, migocące, żółtawe światło rzucając na cztery pyzate aniołki, trzymające wieniec z róż na suficie. W rogu pokoju, na atłasowych poduszkach sofy leżała w znękanéj postawie młoda istota, ubrana w atłas, krepę i koronki, ze splątanemi lokami, opływającemi obnażone ramiona, z wieńcem drobnych róż na głowie, ze sznurami bogatych pereł na szyi. W oczach jéj, okrążonych sinemi kołami zmęczenia i gorączkowych wzruszeń, palił się suchy ogień, blade czoło chyliło się w dół przytłoczone ciężarem upokorzenia i smutnych rozwag, załamane ręce martwo leżały śród puszystych zwojów śnieżnéj krepy.
I któż-by powiedział, że tą zmęczoną, upokorzoną, w bolesnych dumaniach zatopioną istotą, była młoda, piękna, za bogatą uważana panna, o któréj rękę starali się najbogatsi młodzieńcy, przed którą padali czołem najsławniejsi pogromcy serc niewieścich, któréj powodzenia zazdrościły najpiękniejsze dziewice, któréj tryumfalny rydwan ciągnęli najliczniejsi niewolnicy, powiewając przed nią kadzielnicami pochlebstw, usypując dla jéj stóp drogę kwiatami salonowych hołdów?
I któżby uwierzył, że tą biedną istotą, zmęczoną fizycznie i moralnie, cierpiącą, upokorzoną, do głębi serca smutną, byłam ja, ja, która przed godziną wróciłam ze świetnego balu, która potrzebowałam tylko wymówić jedno słowo, aby jutro zapaliła się dla mnie złocona pochodnia ślubnego hymenu, wyciągnąć tylko rękę, aby pochwycić ten czarowny sen wielu dziewic, jakim jest świetna partya. A przecie... tak było.
Byłam do głębi serca smutną i do dna duszy upokorzoną. Otworzyły się dziś do reszty oczy moje i ujrzałam jasno... kim byłam. Szlachetna postać hrabiego Witolda, ta postać, którą widziałam wciąż przed oczyma, oblana blaskiem ideału stała przede mną, jako żal gorzki i ciężki wyrzut. Jednego człowieka spotkałam śród ludzi tłumu, w którego oczach był spokój i prawda, na którego czole leżała zacność, którego życie i czyny czcili nawet ci, co od podobnych sami byli dalecy, i ten mną pogardził, i ten spojrzał na mnie takiém spojrzeniem, jakiém ktoś zamyślony spogląda na lalkę, którą bawią się dzieci.
Więc kim-że byłam? Więc na jakąż drogę weszłam?
Więc jakąż uczynił mię ten świat, w którego objęcia rzucałam się z takiém upojeniem, z takim szałem, z taką radością? Więc czém-że nareszcie był ten świat, co wygląda tak pięknie, co tak błyszczy, tak migoce zmiennością barw, tak śpiewa głosami syren, a tak brzydko, tak smutnie z młodéj dziewicy, o niewinnéj jak biała karta duszy, o myśli pragnącéj wszystkiego, co dobre i wielkie, urabia lalkę, motyla, cacko, niezdolne przykuć do siebie oczu myślącego człowieka, niegodne jego uczucia, jego serdecznego pociągu, uścisku jego dłoni uczciwéj i pracowitéj?
Więc czémże jest ten świat, co z czoła dziewicy ściera wszelki ślad powagi i podniosłości poetycznego serca, co w oczach jéj gasi blask, z którego-by ludzie gorącą wyczytali duszę, co na usta jéj kładzie zalotne uśmiechy, od których uciekają zacni i poważni, i strojąc ją w połyski, odziera z promieni, po których poznają się czyste duchy?
Otchłań! — szepnął nade mną głos jakiś złowieszczy.
Otchłań, w któréj stroją się, zalecają się, rujnują się, tańczą, bankrutują moralnie i materyalnie, kłamią na wyścigi, oszukują, z próżniaczo-założonemi rękoma czekają szczęścia, wyobrażonego w postaci złotego bałwana, biją czołami przed cielcem, ulanym z błyszczącego kruszcu, bawią się miłością, żartują z czasu, który na groźnéj kosie swéj przynosi karę i pokutę, nie znają Boga, królującego nad gwiazdami, nie rozumieją wielkiéj myśli jego, która nie przenika do nich przez grubą warstwę próżności i próżniactwa, jaką są obleczeni!
A ja w téj otchłani byłam, jako ptaszę, któremu przeznaczono być orłem rozkochanym w słońcu, a które stało się krukiem, żądnym błyskotek; jako zbłąkana owca, która, szukając zielonéj łąki, co tak pięknie uśmiechała się do niéj, zagłuszona wrzawą i zmęczona daremném pragnieniem, wraz ze swém stadem rozciąga się na zgniłéj słomie, na któréj miękko leżéć, i karmi się zwiędłemi kwiatami, których zapach truje ją zwolna!
A jednak nie byłam złą, bo pragnęłam z całéj duszy ujrzéć dobroć i wielkość, a kędy zdawało mi się że ją ujrzałam, tom ze czcią chyliła czoło i zdwajały się serca mego bicia; nie byłam głupią, bo głupi o nic nie pytają, a ja ustawicznie niebu i ziemi, światu i sobie zadawałam pytania; nie byłam zepsutą, bo brzydziłam się zepsuciem innych i rozpacz mię zdejmowała na myśl, że ktoś za taką uważać mię może.
Więc dla czegoż on posądził mię o głupotę i zepsucie? dlaczego wziął mię za lalkę lub motyla? dlaczego odwrócił ode mnie swoje spokojne, rozumne oczy, które kiedyś tam, w cienistym parku méj babki, pod stropem gwiaździstego nieba, wlały w mą wzburzoną głowę ufność i uspokojenie? Dlaczego mię nie pojął? dlaczego pod zwierzchnią powłoką motyla nie odgadł duszy człowieczéj, spragnionéj miłości i cnoty; pod porcelanową skorupą lalki nie odczuł serca żywego, które rwało się ku niemu, a rwało się nie dlatego, że miał miliony i imię wsławione, ale dlatego że pociągała je nić niewidoméj, czarodziejskiéj sympatyi, że wyczytało na jego twarzy i w jego postaci te litery ducha, których daremnie gdzieindziéj szukało po świecie?
Pochyliłam twarz na dłoni i płakałam gorących łez potokiem, płakałam ze wstydu, z upokorzenia, z żalu po znikłém błyskawiczném zjawisku szczęścia, po téj duszy bratniéj, z którą spotkałam się w jedném spojrzeniu, na jedno mgnienie oka, a która odbiegła mię na wieki, nie poznawszy swéj siostry, oszpeconéj maską, w którą ją świat ustroił.
A gdy tak płakałam, z wewnątrz mnie, z samego dna mego ducha podniósł się głos surowy i smutny i mówił do mnie: Czy jesteś pewną tego, że cię zapoznano? że stała ci się krzywda i niesprawiedliwość? że nie jesteś w istocie tém, czém się być wydajesz, to jest: motylem i lalką? Porachuj dni swoje od tego piérwszego, w którym wstąpiłaś w świat dla ciebie nowy i pomyśl, co czyniłaś od każdego wschodu do zachodu słońca, od każdego południa do każdéj północy? Na czém ci czas ten schodził? jak ci godziny płynęły? Czy choćby jednę łzę otarłaś z cudzego oka? czy choćby jednemu bliźniemu podałaś rękę pomocną? czy choć do jednego przemówiłaś słowem pociechy i chrześcijańskiéj miłości, która jest moralną jałmużną? Może przybyła ci do głowy myśl jaka wzniosła, zdobyta w godzinie pracy i rozmyślań? Może wezbrało ci kiedy serce jakiém szerokiém, piękném uczuciem, co-by nie ciebie samę miało na celu, ale tysiące braci, na jednéj z tobą ziemi żyjących, cierpiących? Może, walcząc z sobą i ludźmi, z trudem obalając przeszkody, pięknym jakim postępkiem albo ciężką jaką pracą, zbliżyłaś się choć na krok jeden do tego Boga, co króluje nad gwiazdami, a którego myśli wielkiéj uczy się ojciec twój przez całe pracowite i zacne swe życie? Nie. Ty nic z tego nie zdobyłaś. Ty dnie serca przeżyte liczysz na suknie, w które się stroiłaś na bale, śród których świetniałaś, na walce, które przetańczyłaś, na zalotne uśmiechy, któremi wodziłaś za sobą rój próżniaków i głupców, na samolubne, puste marzenia, któremi kołysałaś swoję głowę, siedząc przed źwierciadłem i patrząc, jak ci służebna piętrzyła i uplatała włosy nad dymami próżności omgloném czołem. A teraz, dziecko samolubne, próżniacze, rozbawione, rozmarzone, pragniesz, aby człowiek, który ma za sobą całe lata pracy i zacności, cały szereg szlachetnych dokonanych czynów, człowiek, na którego barkach spoczęła spuścizna imienia wielkich przodków, jako powinność wiecznéj godności i wiecznéj pracy, aby człowiek ten, spokojny, poważny, rozumny, upadł przed tobą na kolana, uderzył czołem przed twemi pięknemi oczyma, zawisł na twoim zalotnym uśmiechu i wprzągł się do twego tryumfalnego rydwanu razem z Donżuanami, Almawiwami, Dafnisami, głośnemi a pustemi dzwonami i wszystkimi tego rodzaju głupcami i pasożytami, którzy go ciągną? Co uczyniłaś, co zdobyłaś, w co tak pięknego i zacnego ubrałaś się, aby módz zwrócić na siebie oczy jego, które przywykły obejmować na świecie szeroką i daleką przestrzeń? Co masz w sobie takiego, aby zdobyć jego szacunek, jego współczucie serdeczne, jego ufność w niepokalaną czystość twéj duszy? Nic!
Taką, jaką jesteś, możesz podobać się tylko Donżuanom, pogromcom serc, obłudnym deklamatorom, którzy uwielbią w tobie piękność twéj cery, zgrabność twojéj kibici lub domniemaną wielkość twego posagu. Nigdy człowiek, który pracuje myślą i szlachetne cele życia postawił przed sobą, nie ukocha istoty próżnéj, błyskotliwéj, zakochanéj w sobie tylko i w swoich sukniach, choć-by od Aniołów zewnętrznéj pożyczała ona piękności. Nigdy człowiek, co okiem pełném miłości ogarnia kraj swój rodzinny, pracuje dlań, roi o pięknych czynach i zasługach, nie poda ręki na wieczną wędrówkę płochéj dziewicy, od stóp do głowy światowym pokrytéj pokostem, dla któréj salon ojczyzną, lustro najwznioślejszą ideą, towarzyskie sukcesa polem czynów i zasług, szafa ze strojami ozdobą życia, a celem jego — dobra partya!...
Kiedy surowy głos mój wewnętrzny wymawiał ten ostatni wyraz, wzdrygnęłam się całém ciałem i zawołałam z boleścią. O, jam nie taka występna i płocha! Życie moje przechodziło w próżniactwie i śród mglistych dymów próżności, nic nie uczyniłam dobrego, niczego nie nauczyłam się, bawiłam się, upajałam narkotykiem pochlebstw, szalałam tańcem i zabawą; ale zarazem, Boże mój, pragnęłam, rwałam się duszą w krainę ideałów, nigdy żadna nizka rachuba nie znalazła miejsca w myślach mych ni sercu, o zagadkę życia, o drogi i cele jego pytałam niespokojnie gwiazd niebieskich i ludzkich twarzy. Ale wzięto mię za rękę i poprowadzono; kędy wskazano mi drogę, tamtędy poszłam. Nikt nie odpowiedział pytaniom moim, nikt przeczuć serca nie sprawdził, zbłąkałam się w tym świecie o ścieżkach krętych, jak manowce, o obrazach zwodnych, jak miraże; a teraz... czyliż mam już na wieki w oczach zacnych i uczciwych zostać lalką i motylem? Czyż zawsze człowiek, do którego poczuję pociąg serdeczny, w którym ujrzę pragnień i przeczuć moich sprawdzenie, odwracać będzie ode mnie oczy z litością albo pogardą!...
Tak myśląc, zaniosłam się płaczem serdecznym.
Z piersi mojéj, podnoszonéj wzmożonemi łkaniami, wyszedł znowu głos poważny i surowy i znowu mówił do mnie:
— Szczęście prawdziwe, szczęście poczciwe, to ten kwiat zaczarowany, o którym mówi bajka, że iść do niego trzeba daleko i długo, a po drodze staczać walki, krwawić stopy, postępować w pocie czoła i niepokojach serca, a wytrwać aż do kresu. Po szczęście prawdziwe, po szczęście uczciwe, nie można iść wygodną ścieżką, kwadratami woskowanéj posadzki zasłaną, kwiatami pochlebstw usypaną. Na szczęście prawdziwe, na szczęście uczciwe zasłużyć, zapracować trzeba. Tyś go jeszcze nie warta, bo w krepie i koronkach, z kwiatami nad czołem, z zalotnym uśmiechem, z dymami próżności w głowie, dojść można tylko do oklasku głupców i do świetnéj partyi. Ani w jednych, ani w drugiéj nie leży szczęście prawdziwe i poczciwe. Piérwsze przebrzmią bez echa, nim słońce wzejdzie po nocy balowéj; druga da wiele pieniędzy, a mało spokoju, bogactwo materyalne, a moralną nędzę.
Szczęście prawdziwe i uczciwe istnieje na wysokościach, na które z trudem wspinać się musi ten, kto go żądny. Tyś od niego bardzo daleka. Ale dlatego, że cię wzięto za rękę i poprowadzono, a kędy wskazano ci drogę, tamtędy poszłaś, za to, że w sercu i myśli twojéj nie postała nigdy żadna nizka rachuba, za to, że pragnęłaś, pytałaś, tęskniłaś i szukałaś prawdy w gwiazdach niebieskich i po twarzach ludzkich, ja, co w téj chwili przemawiam do ciebie, ja, co jestem sumieniem twojém, kładnę ci w piersi przeczucie niewygasłe, które mówić ci zawsze będzie, że szczęście prawdziwe zostanie kiedyś twoim udziałem. Ale wprzódy musisz ochrzcić się pracą, wyrość cierpieniem, zmężniéć w walkach. A gdy kiedyś, nieprędko może, czoło twe, oderwane od wszelkich próźności, rozgorzeje wielką miłością dla cnoty, pracy, ziemi ojczystéj, milionów braci, którzy na niéj cierpią i walczą, gdy za tobą ustawi się szereg walk przebytych, dobrych czynów dokonanych, a przed tobą stanie cel życia szlachetny i zacny; wtedy człowiek, dla którego poczujesz pociąg serdeczny, w którym ujrzysz sprawdzenie pragnień twoich, nie odwróci już od ciebie oczu z litością lub pogardą, nie ujrzy w tobie lalki, ni motyla, ale uzna cię kobietą, godną jego miłości, i weźmie cię za towarzyszkę zacnego swego żywota. Przeczucie to będziesz nosić w sobie, jako pociechę, nadzieję, gwiazdę w ciemnych chwilach świecącą, a sprawdzenia jego szukaj w perspektywie drogi, którą przebyć musisz wprzód, nim godną jego się staniesz!
Tak przemawiało do mnie sumienie, do takiego wyniku doprowadził mię płacz mój, upokorzenie moje, boleść moja.


LVIII.

Od dnia wesela Zeni rozpoczęło się dla mnie to życie bezbarwne, denerwujące ciało i ducha, jakie wiodą zwykle młode, światowe panny, odarte ze złudzeń, zawiedzione w swych nadziejach, zmęczone zabawami, które straciły dla nich urok nowości, rozczarowane.
Suknie i biżuterye przestały mię bawić, bom się niemi przesyciła; komplementa mężczyzn i hołdy ich przestały mię radować, bo nie wierzyłam w ich szczerość i nie miałam ani szacunku, ani sympatyi dla tych, co mię niemi osypywali; piękne salony mojéj matki i śliczny mój gabinet blado-różowy, z rozkoszną alkową w głębi, straciły dla mnie powab’, bo oczy moje, przywykłszy do ich piękności i bogactwa, niczém się już nie zachwycały, a pamięć przynosiła wspomnienie ciężkich chwil, jakie śród nich przebyłam, i owéj mary ruiny i nędzy blizkiéj, która ukazywała się mnie w każdym kątku pysznego mieszkania w postaci nagiéj, drżącéj istoty, z któréj opadała złocista szata zczerniałemi od rdzy i łez łachmanami.
Co ranek, budząc się, patrzyłam na dzień, który się zaczynał bez nadziei ni zapału, bez radości ni porywu. Słuchałam, jak zegar wygłaszał godziny, z obojętnością osoby, która niczego nie spodziewa się i niczego nie oczekuje, niekiedy z niecierpliwością, właściwą tym, co, niezadowoleni z dnia dzisiejszego, pragną, aby czas jak najprędzéj upływał, bo mają nieokreśloną nadzieję, że przyniesie im może lepsze, ponętniejsze jutro.
Bezczynność ciążyła mi, a nie wiedziałam dobrze, co-bym czynić mogła. Nic nie umiałam, niczego mi nie brakowało z codziennych potrzeb życia, wszystko przychodziło do mnie gotowe, zbytkowne, służyło mi na każde mrugnienie oka, lub skinienie palca. Całemi godzinami leżałam w moim pokoju na atłasowych poduszkach sofy, z romansem francuzkim w ręku, którego treść gorąca i fantastyczna rozmarzała mnie, ale nie uspakajała, chłonęła jeden szereg godzin, aby na drugi większą jeszcze i dotkliwszą rozlać pustkę. Siadałam do fortepianu, ale myśl moja, rozstrojona i znękana, rzadko odnajdywała w melodyi mistrzów dawne zachwyty i szlaki gwieździste, najczęściéj zaś przy dźwiękach instrumentu ogarniał mię taki żal nieokreślony a dotkliwy! takie czułam osłabienie w całym fizycznym i moralnym ustroju, że ze łzami w oczach i z bladém czołem wstawałam od instrumentu, i krokiem powolnym a słabym wracałam do mego ustronnego pokoju, aby rzucić się tam znowu na sofkę i z otwartemi oczyma pogrążyć się w sen, pełen przykrych wspomnień, niewyraźnych przeczuć i marzeń, albo w inny, a stokroć przykrzejszy, sen biernéj, bezmyślnéj apatyi.
I zwolna, stopniowo zbliżało się do mnie to straszne widmo znudzenia, które prędzéj czy późniéj ogarnia sobą bezczynne młode istoty, psuje im serca i na błędne prowadzi drogi.
A gdy często i długo różnym z tego powodu oddawałam się rozmyślaniom, matka moja patrzyła na mnie z coraz większym smutkiem i niepokojem, coraz częściéj obejmowała mię ramionami i tuliła do piersi z gorączkową czułością, jakby bolała nade mną, jakby w żalach mych i upadkach własną czuła winnę, jakby żegnała się ze mną bolesném ale zrezygnowaném pożegnaniem matki, co gotowa dla szczęścia dziecka swego wyrzec się jego widoku.
Przychodziły jednak dnie, w których bywała obojętną dla mnie, jakby obwiniała mię w duchu o niespełnienie najmilszych jéj życzeń: że, odrzucając wszystkie partye, jakie mi się przedstawiały, odrzuciłam sposobność zdobycia téj świetnéj towarzyskiéj pozycyi, jakiéj dla mnie pragnęła. Spostrzegłam nieraz, że oczy jéj tkwiły we mnie z rodzajem żalu, a zarazem wyrzutu.
Wtedy zdwajał się mój własny smutek; bo czyliż cokolwiek może większym spaść na serce ciężarem, jak poczucie, że się zadało cios sercu kochającéj i ukochanéj matki, że się zniszczyło jéj najdroższe marzenia? A przecie, kładąc rękę na sercu, czułam, że nie było w tém mojéj winy, niemniéj jednak cierpiałam cierpieniem méj matki.
Oprócz tego, widziałam ją nieraz dziwnie roztargnioną i niespokojną, ale niepokojem, którego nie ja już jedna byłam źródłem. Ów żyd długobrody, którego już parę razy widziałam, i inni jeszcze, nieznani a zagadkowi ludzie, o twarzach niemiłych i ubraniach nie mających nic wspólnego z wykwintem naszego mieszkania, pojawiali się w niém coraz częściéj. Matka moja przesiadywała z nimi godzinami w swoim pokoju, nieraz przy drzwiach zamkniętych, a po ich odejściu miewała migrenę i ukazywała się nazajutrz z twarzą mocno pobladłą, z niepokojem w oczach, graniczącym z gorączkową obawą. Odgadywałam, domyślałam się, że ludzie ci przybywali dla pieniężnych interesów, i że interesa te musiały być ciężkie i powikłane. Raz uwagi moje w tym względzie wypowiedziałam przed Binią. Poczciwa piastunka moja westchnęła smutnie i rzekła: — Tak, to są kredytorowie twojéj matki, Wacławo. — A po chwili milczenia dodała: — Matka twoja ma wiele długów.
Ostatni wyraz posępnie jakoś zabrzmiał na ustach Bini, ja zaś przypomniałam sobie, jak w Rodowie Rozalia często rzucała wyraz ten w twarz panu Agenorowi, niby wyrzut lub szyderstwo, a ja nie pojmowałam dobrze, co-by on tak strasznego znaczył. Niestety! teraz zaczęłam rozumiéć złowrogie wyrazu tego znaczenie. Gdy brzmiał mi on w uchu, przed oczyma stawała naga, drżąca postać, z któréj złocista szata spada w łachmanach.
Tymczasem otrzymałam od mego ojca krótki, lecz serdeczny list, w którym donosił mi o swoim powrocie do kraju. Nie objawiał mi wyraźnie życzenia, abym wnet do niego przybyła, ale w każdém słowie pisma czuć było, że tego pragnął i oczekiwał.
Po otrzymaniu tego listu, biłam się długo z myślami i uczuciami. Pragnęłam jechać do ojca; obraz jego zacny, nieposzlakowany, tkwił mi w duszy głęboko; czułam, że przy nim tylko znajdę to, za czém tęskniłam daremnie w świecie méj matki, i zapracuję, i zasłużę sobie na szczęście prawdziwe. Lecz z drugiéj znowu strony, jakże boleśnie ściskało mi się serce na myśl, że opuszczę matkę moję, tak kochającą mnie, od któréj doświadczyłam saméj tylko dobroci i najczulszéj troskliwości, a która, jeśli ja odjadę, pozostanie samotna, śród tysiąca jeszcze materyalnych przykrości i niepokojów. Tu odzywała się znowu pamięć na ojca i myślałam sobie, że i jemu przecie winnam część miłości mojéj, że i on wiódł życie samotne, a może i pragnął, aby do surowego i milczącego jego mieszkania wniknął promień wesela i poezyi, jaki z sobą zawsze przynosi kobieta. Czy nie było moim obowiązkiem przynieść mu ten promień, tę pociechę? ciepłem serdeczném wynagrodzić mu dotychczasowy chłód jego istnienia... chłód, jaki przecie zostawiła mu po sobie moja matka? Ależ matka!... opuścić ją w ciężkiéj chwili jéj życia, odjechać dla znalezienia sobie spokoju i zapracowania może na szczęście przyszłe, a ją zostawić samotną, znękaną, tęskniącą za jedyném dzieckiem, które jéj odstąpiło! Serce moje rozrywało się na dwie połowy i po tysiąc razy wołałam w duchu: — „Biada dziecku! którego ojciec i matka idą z osobna, każde po innéj drodze téj ziemi.”
Gdy tak pewnego ranka siedziałam, zatopiona w wewnętrznych zatargach i rozmyślaniach, do pokoju mego weszła matka. Po piérwszych zamienionych ze mną wyrazach, usiadła przy mnie, wzięła mię za rękę i długo w milczeniu patrzyła na mnie. Ja także na nią patrzyłam i spotrzegłam, że pomiędzy dwoma fałdami, które bruzdziły jéj gładkie wyniosłe czoło, ledwie dostrzegalną niteczką zaczynała rysować się trzecia. W wielkich, ciemnych, a tak jeszcze pięknych oczach mojéj matki, palił się cichy smutek, ale na twarzy jéj widać było silne powzięte postanowienie i płynący z niego uroczysty niemal spokój. Byłam pewna, że powié mi coś ważnego i nie omyliłam się.
— Wacławo! — wymówiła, biorąc rękę moję w obie swe dłonie — trzeba, abyś odjechała do twego ojca.
Na te słowa żal mię zdjął wielki. Miałam-że więc koniecznie opuścić moję matkę? Chciałam coś wyrzec, ale łagodnie skinęła głową na znak, abym jéj nie przerywała, i mówiła daléj:
— Trzeba, abyś odjechała do twego ojca, Wacławo! dłuższy pobyt u mnie byłby dla ciebie zgubny, a ja przedewszystkiém pragnę, abyś była szczęśliwa. Marzyłam, miałam nadzieję, że szczęście to obok mnie znajdziesz, że w moim domu, pod moim dachem wybierzesz sobie dozgonnego towarzysza, że cię sama do ołtarza ślubnego powiodę, a potém, że blizko mnie pozostaniesz już na zawsze.
Inaczéj się stało; nadzieje i marzenia moje w niwecz się obróciły.
Na ludziach, którzy ci się podobali, zawiodłaś się, innych odrzuciłaś sama. Nie poczytuję ci tego jednak za winę, ale téż widzę, że w świecie, w którym żyję, a zatém w którym i ty ze mną żyć-byś musiała, zawsze zawodziła-byś się tylko lub odrzucała. Zresztą, jestem matką i mam przenikliwość macierzyńskiego serca. Widzę twój smutek, twoje zniechęcenie; rozumiem zwątpienia, jakich doświadczasz; spostrzegam nawet, że zdrowie twoje chwiać się zaczyna. Martwi mię to, boli i przekonywa zarazem, że tobie trzeba innego sposobu życia, niż ten, który ja dla ciebie za najlepszy miałam, że potrzebujesz tego, czego ci ja dać nie mogę...
Wymawiając ostatnie wyrazy, opuściła głowę na piersi, jak pod ciężarem smutku i wstydu zarazem. Poniosłam do ust jéj rękę i, milcząc, ucałowałam ją gorąco. Dotknęła ustami mego czoła i mówiła daléj cichszym, niż wprzódy, głosem:
— Każdy na świecie człowiek, moja droga, prędzéj czy późniéj ponieść musi pokutę za grzeszne marnowanie dni swoich, za niezrozumienie zadań, jakie mu życie przyniosło. Ja tę pokutę ponoszę teraz. Przez długie lata oddana byłam urokom świata, przez nie rozminęłam się z zadaniami, jakie spełniać byłam powinna, i one-to doprowadziły mię do tego, że dziś nie mogę, nie umiem być mistrzynią i przewodniczką własnego dziecka... Ale na szczęście dziecko to ma ojca... zacnego, rozumnego ojca, który nauczy je tego, czego ja nie umiem, poprowadzi je na te drogi, jakich ja nie znam... Jedź do ojca, Wacławo! przy nim może znajdziesz to szczęście, jakiego obok mnie nie ma dla ciebie!...
Głos jéj zadrżał, oczy łzami nabiegły. Byłam tak wzruszona, że słowa przemówić nie mogłam. I cóż zresztą miałam powiedziéć? Czułam, że matka moja mówiła prawdę.
Po chwili milczenia ciągnęła daléj:
— Niejedna zapewne młoda osoba, zostając w twojém położeniu, czuła-by się bardzo szczęśliwą i zadowoloną, bawiła-by się w najlepsze i skończyłaby na rychłém a świetném zamążpójściu. Ale różne bywają na świecie usposobienia. Ty masz wyjątkową naturę. Po ojcu twym odziedziczyłaś wrodzony instynkt prawości, która pogodzić się nie może z żadnym fałszem i z żadną obłudą, których świat tak pełen. Ode mnie wzięłaś wrażliwość charakteru i czułość serca, tak niebezpieczną w tym świecie, bo ta tylko prowadzi do zawodów i wstrząśnień bolesnych. Gwar świata drażnił-by cię wiecznie i ranił, sprawy ludzkie, tak często brzydkie i brudne, wtrącały-by cię wciąż w coraz głębsze rozczarowanie i niewiarę. Zabawy nie mogą ci starczyć, o wyjściu za mąż bez miłości i szczerego oddania się wybranemu człowiekowi i pomyśléć nie możesz. Cóżby więc stało się z tobą, gdybyś dłużéj przy mnie została? Jedni ciebie nie zechcą, innych ty nie zechcesz. Będziesz bawiła się ze smutkiem w sercu, będziesz tęskniła za czémś, cobyś mogła kochać i uwielbiać, stracisz zdrowie duszy i ciała... Nie, tak być nie powinno! Jestem matką! nie chcę, aby tak było; wolę nie widziéć cię, wolę, abyś z dala ode mnie była spokojną, zdrową, a może i została szczęśliwą! Jedź do ojca, Wacławo!
Rzuciłam się jéj na szyję i twarz jéj gorącemi okryłam pocałunkami.
— Matko moja! — zawołałam — droga, najlepsza moja matko! jakże ja cię opuszczę! jakże ja cię odjadę i zostawię samotną, z mnóztwem grożących ci przykrości i niepokojów?...
Uśmiechnęła się łagodnie, uścisnęła mię i rzekła:
— Moja droga, niepokoje, które zapewne masz na myśli, nie zmniejszą się w skutek twojéj obecności przy mnie. Miałam często kłopoty i przykrości majątkowe, to prawda, ale naprzód: przywykłam już do nich, powtóre, nie powinny one stać na zawadzie tam, gdzie idzie o twoje dobro; po trzecie, od wczoraj zabłysła mi nadzieja, że staną mi się one teraz daleko lżejsze...
Przy ostatnich wyrazach rozjaśniła się w istocie twarz mojéj matki! Sięgnęła do kieszeni, i wydobywając z niéj papier, w kształcie listu złożony, mówiła:
— Człowiek przez całe życie nie przestaje się uczyć; ja otrzymałam wczoraj naukę, jak nigdy nie należy sądzić o ludziach z pozoru. Oto, któżby się spodziewał, że pan Henryk, ten na pozór tak wielki egoista i człowiek zajęty wyłącznie zbieraniem majątku, ten człowiek, który, w tak oburzający prawdziwie sposób, oświadczał się o twoję rękę, dziś mnie właśnie przyjdzie z pomocą...
— Pan Henryk mógł ci, mamo, przyjść z pomocą? — zawołałam zdziwiona i z niedowierzaniem.
— Tak — z powagą odparła moja matka; — oto jest właśnie list, który wczoraj otrzymałam od niego, a w którym donosi mi, że nabył kilka summ, jakie należały się ode mnie ludziom nieuczciwym i niedelikatnym, którzy nietylko rujnowali mię lichwą, ale jeszcze nie dawali mi pokoju dopominaniem się o swą należność i grozili wystawieniem majątku na publiczną sprzedaż.
Pan Henryk pisze mi, że nabył te summy jedynie w chęci zwolnienia mnie od przykrych stosunków z podobnymi lichwiarzami, a będzie kontentował się daleko mniejszemi procentami, niż te, które oni wydzierali ode mnie, i że na wypłatę należności zaczeka, dopóki nie urządzę się w taki sposób, abym bez ostatecznéj ruiny dla siebie mogła mu się z długu uiścić. Przyznaj sama, Wacławo, że postępek pana Henryka jest prawdziwie sąsiedzkim i obywatelskim.
Nie mogłam wyjść ze zdumienia. Rada byłam niezmiernie, że matka moja na czas pewien przynajmniéj uniknie kłopotów i niebezpieczeństw, ale trudno mi było uwierzyć w szlachetność i bezinteresowność pana Henryka. Jakto! człowiek, który oświadczał się o rękę panny dlatego, aby mu ożenienie się z nią posłużyło za środek do połączenia dwóch majętności, łąk z pszenną glebą, lasów ze spławną rzeką i t. d.; człowiek, który krzywdził własne siostry i odzierał je z ojcowskiego mienia, korzystając z tego, że miał za sobą literę prawa i szczególny zbieg okoliczności; człowiek, który tak prędko po otrzymanéj ode mnie odmowie starał się już o Zosię, dlatego, że miała znaczny posag, lubo wiedział, że nie może być przez nią kochanym, bo mógł to wyczytać w jéj znękanéj twarzy i postawie; człowiek ten miał-by przyjść z pomocą pieniężną mojéj matce, osobie nietylko obcéj dla niego całkiem, ale jeszcze i takiéj, która mu odmówiła ręki swéj córki? Nie pojmowałam tego! A w dodatku przypomniałam sobie wyraźnie postępowanie ze mną pana Henryka na weselu Zeni, na które mało zwracałam wtedy uwagi, ale które w téj chwili żywo stanęło mi w pamięci.
Postępowanie to było bardzo grzeczne, grzeczniejsze nawet, niż kiedykolwiek, a dziwnie jakoś płaskie, jakby tajemno-zjadliwe, tak, że zamiast ślimaka, pan Henryk na owéj zabawie przypominał mi sobą oswojonego węża, który czołga się obok człowieka, łasi się i przymila, ale co chwila pokazuje żądło, do ukłucia gotowe. Tańczył ze mną wiele i rozmawiał bardzo uprzejmie na pozór, ale kilka razy słowa jego miały dla mnie tajemne jakieś, zagadkowe a niemiłe znaczenie. Tak np. w kontredansie rzekł do mnie wcale niespodzianie: jaki piękny i cenny masz pani naszyjnik z pereł! Słowa te na pozór były proste, ale wymówił je takim tonem, że poczułam się przez chwilę obrażoną, sama nie wiedząc dlaczego? W mazurowéj znowu figurze, odezwał się, patrząc na mnie z nad okularów swych z dziwnym wyrazem:
— Słyszałem, że matka pani urządziła sobie w W. apartament bardzo gustownie i bardzo bogato. I znowu na ostatni wyraz szczególny położył nacisk. Oprócz tego, kilka razy w ciągu wieczoru spostrzegłam, że ścigał mię oczyma, gdziem się tylko obróciła, a spojrzenie jego zapalało się przytém dziwnym ogniem, na policzki występowały ceglaste plamy, jak zawsze, gdy bywał czémś wzruszony. Helenka spostrzegła także ten dziwny wzrok, jakim pan Henryk patrzył na mnie i szepnęła mi raz na ucho:
— Czy widzisz, jak pan S. patrzy na ciebie? Ręczę, że nienawidzi cię z całego serca.
— Nic mię to nie obchodzi — odpowiedziałam.
— Zapewne — odrzekła Helenka — a jednak wierzaj mi, że obrażony konkurent jest bardzo niebezpieczném zwierzęciem.
Wszystko to przyszło mi na pamięć po raz piérwszy dopiéro wtedy, gdy matka moja opowiedziała mi o szlachetném względem niéj znalezieniu się pana Henryka.
Niepodobna mi było pogodzić tego wszystkiego. Krzywdził rodzone siostry, a pomocną rękę podawał osobie obcéj; nienawidził mnie, a wyświadczał ważną usługę mojéj matce!
Wszakże fakt stał tam jako świadectwo tego ostatniego: pan Henryk, pomimo obrazy i niechęci ku mnie, uwalniał moję matkę od mnóztwa kłopotów, może stanowczo ratował ją od majątkowéj ruiny, dając jéj czas na urządzenie się z interesami i wyszukanie dla siebie środków znacznéj wypłaty!
Po kilku jeszcze chwilach rozmowy o panu Henryku i majątkowych sprawach, matka moja powstała, i całując mię w czoło, z czułością rzekła:
— Tak, Wacławo, jestem zupełnie zdecydowana na rozstanie się z tobą. Widzę w tém twoje dobro i zresztą czuję, że i dla ojca masz także obowiązki. Szanuj go zawsze i kochaj całém sercem, jest to człowiek...
Tu głos mojéj matki zadrżał, spuściła powieki i chwilę milczała.
— Jest to człowiek — dokończyła — dla którego... mimo wszystkiego, co zaszło między nami, chowam pamięć życzliwą i prawdziwy szacunek... On nauczy cię żyć... on ci drogę do szczęścia pokaże lepiéj, niż-bym ja to uczynić potrafiła. Co do mnie, pamiętasz może dawną naszę rozmowę o wędrowcu, który omijał światłe wzgórza i cieniste doliny, szukając sobie miejsca wyobraźnią wyśnionego, aż wóz jego przeznaczeń stanął na piasczystéj wydmie, gdzie skwar słońca dopiekał i wichry ostre wiały... Otóż jam do tego wędrowca podobna i wóz moich przeznaczeń na podobnéj zatrzymał się wydmie... Wszakże nie uskarżam się i odważnie zniosę to, co sama zgotowałam sobie...
Wymawiając ostatnie wyrazy, matka moja szybko się oddaliła, nie chcąc, jak mi się zdawało, okazać wzruszenia, które coraz bardziéj ją ogarniało.
Po jéj odejściu wstałam, wzruszona do głębi, i kilka godzin przesiedziałam na jedném miejscu, z dłonią przy czole, pogrążona w myślach.
A gdy ocknęłam się z myśli tych i powstałam, światléj mi było w oczach, pogodniéj w duszy. W umyśle moim zaświtała piękna, urocza nadzieja, serce uderzyło żywo na widok świętego, wielkiego zadania, jakie stanęło przede mną. Tak — rzekłam do siebie w duchu, — dla czegóż-by rodzice moi nie mieli połączyć się z sobą na nowo? Okoliczności, których dotąd nie pojmuję dobrze, zbyt światowe usposobienie mojéj matki, duma może obojga, która w niczém ustąpić nie chciała, rozłączyły ich. Ale matka moja kochała mego ojca, kocha go dotąd jeszcze, to widoczne, z żalem spogląda za siebie i pragnęła-by wrócić na to miejsce słoneczne, które dobrowolnie opuściła kiedyś, w chwili szału i uniesienia. A ojciec? i on pewno kochał moję matkę, i jemu ciężyć musi samotne życie, brak domowego ciepła i ogniska; dla czegożby więc wrócić do siebie nie mieli teraz, gdy wiele już lat przeszło po dawnych wzajemnych urazach, gdy oboje doszli do połowy życia i z żalem oglądają się za tém, co utracili? A ja, jedyne ich dziecię, tak bardzo przez oboje kochane, czy nie powinnam stanąć pośród nich, jako pobudka i zachęta do pojednania? Czy nie powinnam od jednego z nich do drugiego przenieść oliwnéj gałązki zgody i pokoju?

LIX.

Wszystko przygotowane już było do dalekiéj podróży, jaką odbyć miałam, a Binia, mająca mi towarzyszyć, krzątała się jeszcze około ostatnich pakunków, gdy pewnego ranku przyniesiono mi z poczty list. Na kopercie poznałam pismo Franusia.
Otworzyłam list kuzyna. Poczciwy Franuś obszernie opisywał mi zimę, jaką przepędził w Rodowie. „Szuflady — pisał — ciemniejszemi wydają się jeszcze niż wprzódy; tętna zegarów rozlegają się śród nich jeszcze przyjemniejszém echem; a ilość frywolitków, wyrobionych przez babkę Hortensyą w ciągu długich zimowych wieczorów, jest tak wielką, że w sporządzone z nich kołnierze i mankiety można-by ustroić samę prababkę gór, Ararat, gdyby ta posiadała szyję i ręce, a jeszcze-by się coś z nich dostało pięknéj połowie potomstwa Noego. Zato kwadratów babki Ludgardy coraz mniéj do koszyczka przybywa, bo coraz dłuższe przesiaduje godziny w swoim ustronnym pokoju, a nieraz, przechodząc koło drzwi półotwartych, widzę, jak siedzi naprzeciw okna, za którém wisi białe zimowe niebo, i patrzy na ptaszki, smutnie drzemiące w klatce, a z rękoma nieruchomo splecionemi na leżącéj na kolanach wielkiéj czarnéj księdze, blademi usty szepce niedosłyszalne wyrazy.
Daléj opisywał mi kuzyn o pewnych zmianach, zaszłych w Rodowie. „Zimno, mroźno i cicho w starym wielkim domu, ocienionym odwiecznemi jodłami. Gość rzadki, z wyjątkiem pani Rudolfowéj, która przesiaduje tu całemi tygodniami i coraz większe zdobywa łaski u babki Hortensyi. Powiadają, że całe gospodarstwo domowe i starania około młodszych dzieci zdała na najstarszą córkę, a sama nieledwie już stale zamieszkała dom bogatéj krewnéj. Uniżoność jéj, uległość i pochlebstwa względem téj ostatniéj, nie mają granic. Klęcząc na oba kolana, trzyma przed babką Hortensyą moteczki bawełny, w czasie, gdy ta owija je zwolna i obojętnie; siaduje u jéj nóg na stołeczku i w téj postawie czyta ulubione jéj książki. Często sypia przy jéj łóżku, na kobiercu, położonym na posadzce, i dowodzi, że, w ten sposób sypiając, sny miewa najmilsze. Kilka razy byłem nawet zmuszony do poczucia pewnéj dla pani Rudolfowéj wdzięczności, bo wyręczyła mię w przynoszeniu kłębuszków bawełny, do frywolitków potrzebnéj, i jeździła po nie sama do miastecka, w zamieć straszliwą i mróz trzaskający. Pan Rudolf rzadko i na krótko tylko tu przyjeżdża; Rozalia raz tylko była w Rodowie w ciągu całéj zimy, a i to cały prawie czas swoich odwiedzin spędziła w pokoju babki Ludgardy.
Mimo jednak tę obojętność ojca rodziny i najstarszéj córki, zdaje się, że Rodów z przyległościami i kapitałami zostanie własnością familii Rudolfów, bo dziś już pani Rudolfowa coraz szersze zabiera miejsce, nietylko we względach babki Hortensyi, ale i w jéj domu. W jesieni wzięła już do rąk swych klucz od skarbca, gdzie, jak wiadomo, przechowują się wszystkie kosztowności i klejnoty rodzinne, pod pozorem uporządkowania go. Ale porządkowanie trwa długo, bo kilka miesięcy minęło już od téj pory, a wielkie zardzewiałe klucze od skarbca dziś jeszcze spoczywają w zamkniętéj starannie szufladzie jéj biurka. Zresztą babka Hortensya zaczęła od pewnego czasu coraz częściéj uskarżać się na bóle głowy, a wtedy, gdy najwięcéj ją napastują, pani Rudolfowa dysponuje śniadania i obiady, urządza herbatę, robi honory domu przy gościach i krząta się po wszystkich kątach, przymilając się do babki Hortensyi, całując jéj ręce i kolana, a wszystkich domowych strasząc swemi białemi ząbkami, które teraz co moment już pokazują się w ustawicznym uśmiechu. Wobec niéj i w skutek jéj o to starań, powaga w domu babki Ludgardy, która, lubo zawsze pozorną, ale dla względów przyzwoitości ściśle dawniéj okazywaną była, teraz znikła zupełnie. Biedna, łagodna siostra babki Hortensyi, przesuwa się po domu, więcéj do cienia ludzkiego, niż do człowieka podobna, a pani Rudolfowa nieraz tak na nią spogląda, jakby żałowała dla niéj téj jedwabnéj szeleszczącéj sukni, jaką ją dla światowych pozorów okrywa jéj siostra, tego koronkowego czepca, osłaniającego jéj popielatą głowę, tych pokarmów, które drżącemi rękoma do ust niesie. Żal mi wielki biednéj babki Ludgardy, i patrząc na nią, nieraz myślę sobie: co to znaczy, mój Boże, przebyć całe życie pod cudzym dachem! jakaż to smutna potém starość!”
„Możesz domyślić się, kochana kuzynko — pisał daléj Franuś — że przy takiém położeniu rzeczy, przy ciągłéj prawie obecności pani Rudolfowéj i jéj wzrastającym wpływie, interesa twoje i twojéj matki u babki Hortensyi nie mogą się polepszać, ani téż położenie moje w Rodowie łatwiejszém i przyjemniejszém się nie staje. O was nigdy nikt nie czyni wobec mnie żadnéj wzmianki, ale kilka razy, wchodząc do salonu spostrzegłem, że pani Rudolfowa nagle urwała rozmowę swą z babką, i byłem pewny, że mówiła o twojéj matce, albo o tobie; a że czyniła to w niekorzystny dla was sposób, poznałem ztąd, że na policzkach babki Hortensyi leżały czerwone plamki, jakie ma zawsze, gdy jest nieprzyjemnie wzruszoną, a zęby pani Rudolfowéj błyszczały bielą śród jéj śniadéj twarzy, w szerszym niż kiedykolwiek ukazywane uśmiechu. Niedawno także babka Ludgarda, układając w koszyczek swoje włóczkowe kwadraty, wspomniała głośno, że jeden z nich pomagałaś jéj robić. Głos babki Ludgardy, gdy wymawiała twe imię, był cichy i smutny, i nie wiem dlaczego spojrzała przy tém na mnie, czując może, że ja jeden z obecnych imię to wspominam zawsze z tęsknotą i przywiązaniem. Ale babka Hortensya spojrzała na siostrę, jak to ona umié, surowo i twardo. „Prosiłam cię, Ludgardo — rzekła sucho i ozięble — abyś nigdy nie wspominała przede mną ani o Wacławie, ani o jéj matce.” Babka Ludgarda chciała coś odpowiedziéć, ale pani Rudolfowa przerwała jéj mowę. „Kochana ciociu Ludgardo — zawołała — dlaczego chcesz martwić najdroższą ciotkę Hortensyą wspominaniem tych niewdzięcznych, lekkomyślnych i nierozumnych istot, które nietylko pogardziły jéj łaską i względami, ale jeszcze za tyle doświadczonych dobrodziejstw odpłacają jéj najczarniejszemi obmowami, wyśmiewając ją i ogadując przed światem?” Tak byłem oburzony tą potwarzą rzuconą na was, i tą intrygą, którą tak widocznie pani Rudolfowa urządza na korzyść swoję, a szkodę waszę, iż zwyciężyłem obawę, jaką wzbudza we mnie zawsze obecność babki Hortensyi, i powiedziałem, że ani ty, kuzynko, ani twoja matka, nie obmawiacie z pewnością babki Hortensyi, że jesteście zbyt uczciwe i dumne, abyście to czynić mogły, że są to zapewne fałszywe i na niczém nie uzasadnione wieści, które ktoś złośliwy i niechętny o was rozpuszcza... Nie skończyłem mówić, bo babka Hortensya podniosła zdziwiony wzrok, utopiła we mnie zimne, przenikliwe oczy, i wyciągając ku drzwiom swój długi biały palec, wyrzekła sucho: proszę wyjść. Wyszedłem, ale przez parę tygodni potém, mimo kilkakrotnego wzywania mię do salonów, pozostałem zamknięty w mojéj oficynie, z duszą zbuntowaną przeciw memu nędznemu położeniu, więcéj niż kiedykolwiek”.
Potem opisywał mi smutny stan swego umysłu, bolesne uczucia, jakich doświadcza, gdy myśli o tém, że jak pasożyt żyje na świecie, nic nie robiąc, zjadając kawałek codziennego chleba, rzucany mu, jak pokojowemu pieskowi, z łaski i z pogardą niemal. „Nigdy — pisał — odkąd przestałem być dzieckiem, nie było mi dobrze w tém położeniu, nigdy nie przestawałem rozumiéć, że jestem upokorzony i że przyszłość leży przede mną pusta i zimna! Ale poczucie to wzmogło się o wiele od chwili, w któréj poznałem ciebie, droga kuzynko. Tyś we mnie wzbudziła piérwsze żywsze uczucie serca, ale wraz z niém, los, któremu tak nędznie uległem, przedstawił się mi w całym swym wstydzie i smutku. Jakież bowiem miałem prawo, choćby jedném słowem, lub spojrzeniem, objawić ci to, co dla ciebie czułem, gdym był tak niedołężny, tak słaby, tak głęboko upokorzony i zawstydzony? O! co ucierpiałem tego dnia, gdy, pamiętasz, piérwszy raz przyjechałaś do Rodowa i zobaczyłaś mię w mojéj roli pokojowego wyżła, przynoszącego paniom swym robótki i podnoszącego im kłębuszki, upadłe pod kanapę! O! co ucierpiałem wtedy, widząc twoje przezroczyste i naiwne, ale już takie dumne i myślące oczy, przywiązane do mnie z zadziwieniem i smutkiem! Przenikałem cię... widziałem, jak nikła w tobie ta młoda życzliwość, którąś była dla mnie powzięła na chwilę, jak wzrok twój zatrzymywał się na mnie coraz zimniéj, coraz krócéj, aż odwrócił się całkiem i spoczął na innym człowieku, tak samo, jak ja, niegodnym ciebie, ale pozornie niezależnym, pozornie hardym, dumnym i świetnym, gdym ja musiał być pokornym, cichym, milczącym i zgnębionym. Kuzynko! wtedy jam do reszty wszedł w samego siebie, do reszty zbrzydziłem sobie to próżniacze, bezcelowe, upokarzające istnienie, jakie dotąd wiodłem, i do reszty zbuntowałem się przeciw niemu. Odtąd, każdy kęs chleba, połknięty w Rodowie, ma dla mnie gorycz piołunu; zazdroszczę ubogiemu i ciemnemu włościaninowi, który, w grubéj odziany siermiędze, orze ziemię, lub drzewo rąbie, a po ciężkiéj pracy wraca pod własny dach i zasiada przed strzechą, własnym zarobioną trudem. Wszystkie sny moje przynoszą mi nieustanne marzenia o niezależności, o własnéj, choćby najuboższéj chacie, o własnym, choćby czarnym i twardym chleba bochenku. W snach tych widuję i ciebie, kuzynko Wacławo, ale tylko jak gwiazdę niedościgłą, jak anioła, zawieszonego pod obłokami i litośném okiem spoglądającego na mnie... żebraka, pasożyta! Kuzynko! nie bierz tych wyrazów moich za wyznanie miłośne, bo gdybyś je wzięła za takie, czuję doprawdy, że wydał-bym się w twych oczach jeszcze większéj litości godnym, jeszcze bardziéj śmiesznym, niedorzecznym i niedołężnym. Wiem dobrze, iż żadnéj na ziemi kobiecie nie mam prawa mówić o miłości. Bo i cóż mógł-bym jéj z miłością mą przynieść w darze? Jakie czyny, jaką zasługę, jaką wartość moralną mógł-bym połączyć, aby mi były w tém wyznaniu poparciem? Co mógł-bym wraz z miłością ofiarować wybranéj mojéj? Serce poczciwe może, pragnące wybawienia z toni, w jaką popadło, ale słabe i jak wosk miękkie, bez hartu; ręce białe, lecz niedołężne i rozpróżniaczone; dach cudzy i chleb jałmużny, i młode lata moje w bezczynności i upokorzeniu spędzone! Nie, kuzynko, mimo upokorzenia mego, jestem zbyt hardy, mimo słabości, zbyt uczciwy, aby ze smutnemi darami temi przyjść do ukochanéj kobiety i prosić, by je ode mnie przyjęła. Mam tyle rozsądku, iż wiem, że szczęście nie przychodzi na zawołanie, że, aby je zdobyć, trzeba żyć inaczéj, niż ja dotąd żyłem...
„Nie bierz więc tego, com ci napisał, za wyznanie miłośne, błagam cię o to, bo nie chcę, abyś mną do reszty wzgardziła...
„Tak, była chwila, krótka jak sen, wyśniony w pięknéj gwiaździstéj nocy letniéj, w któréj zamarzyłem o twoich cudownych, niewinnych, a zarazem rozumnych oczach, o twojém sercu, pełném skarbów nietkniętych... tak... zamarzyłem o tobie; ale prędko, bardzo prędko obudziłem się ze snu gwiaździstego, obejrzałem się wkoło siebie, spojrzałem na dach cudzy, co okrywał mą głowę, na stół cudzy, co mi dawał pożywienie, na ręce moje bezwładne, na kark mój zgięty w upokorzeniach, na czoło me, pociemniałe od wstydu, i zrzekłem się mego marzenia.. na wieki! Kuzynko Wacławo, teraz proszę cię tylko o to, abyś mi była zawsze siostrą i przyjaciółką, a pragnę, abym na twe przywiązanie braterskie, które mi teraz dajesz darmo i jak jałmużnę, kiedyś uczciwie mógł zarobić i zasłużyć.
„Nie wiem jeszcze, co uczynię i jak postąpię, ale wiem, że nie długo już zostanę w Rodowie. Każdy dzień przebyty wiekiem mi się wydaje i wszystkiemi władzami méj istoty wyrywam się w świat szeroki, aby na nim zdobyć miejsce pod słońcem. Nie wiem, w jaką obrócę się stronę i kędy skieruję moje kroki i gorące chęci odmiany sposobu życia; rozglądam się wokoło i ufam, że pragnienia moje nie spełzną na niczém, że kiedyś jeszcze zostanę człowiekiem i będę godnym, abyś mnie nazwała bratem swym i przyjacielem.”
Przeczytawszy ten list Franusia, długo siedziałam zamyślona, potém otworzyłam szufladę biurka i dostałam z niéj pugilares. Było w nim kilka asygnat, przedstawiających sporą sumkę, a zaoszczędzonych przeze mnie z pensyi miesięcznéj, którą przez całą zimę otrzymywałam od matki na drobiazgi i różne zachcianki.
Położyłam przed sobą pieniądze, usiadłam przy biurku i natychmiast odpisałam Franusiowi w następny sposób:
„Kochany kuzynie! czy pamiętasz ten dzień, w którym piérwszy raz, po powrocie mym z pensyi, przyjechałeś do nas i znalazłeś mię stojącą nieruchomie na progu, z frendzlą od sukni splątaną z firanką?
„Jestem pewna, że pamiętasz ten drobny, dziecinny wypadek i to, jak prosiłam cię wtedy, abyś wprzódy wybawił mię z niewoli, w jaką popadłam i, że uczyniłeś to bardzo chętnie. Otóż wet za wet, kochany kuzynku! Uwolniłeś mię kiedyś z jedwabnych więzów, które, niby symbol wszelkich innych więzów, skrępowały mię były w piérwszym zaraz dniu mego śród świata pobytu; teraz ja przychodzę do ciebie z prośbą, abyś mi pozwolił wybawić cię z niewoli, któréj cały ciężar i smutek nie od dziś już pojmuję i odczuwam.
„Jutro, kochany kuzynie, wyjeżdżam do mego ojca, aby pozostać przy nim przez czas nieokreślony. Przyjeżdżaj także do K., gdzie się znajdować będę, a jestem pewna, że u ojca mego znajdziesz skuteczną radę w twych o przyszłość troskach. Podróż to daleka i wymaga pewnych kosztów, dlatego razem z tym listem posyłam ci trochę pieniędzy, które mi pozostały od zbytkownych sprawunków zimowych, a teraz są mi już całkiem niepotrzebne. Jestem przekonaną, że gdy pomyślisz o tém, iż przysyła ci je przywiązana twoja siostra i przyjaciółka, chętnie i bez przykrości przyjmiesz tę drobną ode mnie przysługę. Uważaj ją zresztą jako dług, z którego się mi wtedy uiścisz, gdy nauczysz się pracować i zapracujesz sobie wiele, wiele pieniędzy.
„Do prędkiego więc zobaczenia, drogi kuzynie! z niecierpliwością oczekiwać cię będę wraz moim ojcem, któremu cię ślicznie zarekomenduję i którego poproszę, aby był dobrym, bardzo dobrym doradzcą i przewodnikiem dla mego kochanego braciszka”.
Zaledwie zdołałam list ten wysłać na pocztę, gdy w przyległym pokoju dał się słyszéć szelest sukien i ożywiony gwar kilku wesoło rozmawiających głosów. Były to najbliższe mi towarzyszki, które zmówiły się i przyjechały jednocześnie, aby mię pożegnać. W kilka minut potém obsiadłyśmy wszystkie okrągły stół, umieszczony po środku mego blado-różowego pokoju.
Dwa przeciwlegle zawieszone zwierciadła odbijały w sobie wieniec sześciu naszych twarzy i postaci, młodych zaprawdę, bo najstarsza z nas Helena miała 22 lata, najmłodsza Zosia 17.
Tuż nad naszemi głowami unosiły się pyzate aniołki w szafirowych rozwiewnych szatach, zdawały się potrząsać swoim wiankiem z róż i uśmiechać się do nas filuternie. Zenia opowiadała o swych wesołych na przyszłość projektach.
— Za miesiąc — mówiła — wyjeżdżamy z Michałem za granicę.
Zatrzymamy się po drodze w Warszawie, Krakowie, Wiedniu, zwiedzimy część Niemiec i Szwajcaryi, na całe kilka miesięcy pojedziemy do Paryża. W Warszawie mam parę domów znajomych, w Dreznie mieszka moja rodzona ciotka z córkami swemi, młodemi pannami, w Paryżu nie zabraknie téż pewnie znajomych, za których pośrednictwem zabierzemy liczniejsze stosunki. Możecie więc wyobrazić sobie, jak zachwycająco będę się bawiła.
— Co do mnie — ozwała się Helenka — w Maju puszczam się także w podróż z mamą i stryjeczną moją siostrą, ale w zupełnie innym celu, niż Zenia. Bo gdy ona goni za zabawą, rozmaitością i wrażeniami, ja pojadę do Włoch po zdrowie. Dwa tygodnie temu, kochani moi rodzice, przestraszeni moim coraz częstszym kaszlem, a może i tém najbardziéj, że coraz więcéj blednę, chudnę, a zatém i szpetnieję, zebrali walne konsylium lekarzy, którzy jednogłośnie osądzili, że powinnam jakiś czas przemieszkać pod szafirowém niebem Italii. Ażeby zaś podróż weselszą mi uczynić, stryj mój wysyła z nami za granicę swoję najstarszą córkę, z którą się bardzo kochamy, a która także od pewnego czasu zaczęła cierpiéć trochę na zdrowiu.
— Taką rzeczą — rzekła Zenia — rozjeżdżamy się wszystkie w różne strony świata. Wacława wyjeżdża do ojca, ty, Helenko, do Włoch, ja do Paryża, Zosia tylko i Emilka zostaną w jednych stronach i blizko siebie.
— Tak, bardzo blizko, bo o dwie mile tylko — ozwała się Emilka.
— A jeżeli ze mnie dobra wróżka, to wkrótce zbliżycie się z sobą jeszcze bardziéj — odezwała się Helenka, filuternie spoglądając na Zosię.
— W jakiż to sposób? — spytała nagle Zosia, podnosząc na Helenkę swoje zamglone oczy.
Helenka pogroziła jéj żartobliwie.
— No, w jaki to już sposób nastąpi, to do mnie nic nie należy, ale gdy patrzę na ciebie, Zosiu, i na twego brata, i jeszcze na kogoś trzeciego, to zdaje mi się, że napewno zbliżysz się do Emilki jeszcze bardziéj, niż teraz...
— Moja Helenko — przerwała Zosia z nagłym rumieńcem na twarzy; jednocześnie martwe jéj źrenice zapaliły się iskrami energii, jakie pokazywały się w nich dawniéj, a od pewnego czasu zupełnie znikły. — Moja Helenko — powtórzyła raz jeszcze i chciała snadź wyrzec energiczne słowo zaprzeczenia; ale nagle pobladła znowu, wzrok jéj zagasł, usta zadrżały i nic nie powiedziała. Pochyliła tylko śliczną swą głowę, ręce skrzyżowała na piersi i znowu cała osoba jéj zdawała się wyrażać: „wszystko mi jedno! teraz wszystko mi już jedno!” Po obiedzie i kilko-godzinnéj jeszcze gawędce, młode przyjaciółki moje powstały i zabierały się do odjazdu.
— Bądź zdrowa, Waciu — mówiła, ściskając mnie, Zenia — będę pisała do ciebie z za granicy. Opiszę ci szczegółowo, jak będę bawiła w Dreznie i w Paryżu...
— Smutno, bardzo smutno będzie mi na wsi bez ciebie — szeptała do mego ucha Emilka — może mi dasz jakie polecenie do swego kuzyna, pana Franciszka? — spytała nagle, przy czém zapłoniła się.
— Wacławo — rzekła Helena, trzymając moję rękę i ze smutkiem patrząc na mnie, — może już nigdy nie zobaczymy się z sobą... może zostanę na zawsze we Włoszech, zasypana ziemią pod cieniem jakiego mirtowego gaju...
— Przebacz mi, Waciu, że od pewnego czasu byłam obojętną dla ciebie — z cicha mówiła Zosia, obejmując mię ramieniem — teraz, gdy się z tobą rozstaję, czuję, iż to źle było z méj strony i że cię zawsze kocham. Ale widzisz, od tego czasu, co wiesz... tak mi źle, pusto i chłodno na świecie i tak mi już wszystko jedno... i tak mię nic nie obchodzi... jeden tylko Lubomir i ty, moja droga.. ale i ty odjeżdżasz...
Ściskałam je wszystkie z kolei i obejmowałam wzrokiem pełnym przyjaźni i rozczulenia. Dobre, ukochane, śliczne towarzyszki moje, jakiż los czeka was wszystkie? Jakąż będzie ta przyszłość, która zaczyna dopiéro odsłaniać przed wami różek swéj tajemniczéj zasłony?
Biedne, kochane towarzyszki moje! Kiedy i jak was zobaczę znowu? i jakiemi staniemy się wszystkie, gdy się spotkamy na téj ziemi po wielu upłynionych miesiącach, lub latach może? Czy wszystkie wreszcie spotkamy się z sobą, czy któréjkolwiek z nas na zawsze nie zabierze śmierć, lub straszniejsze od śmierci burze życia?...
Emilka szlochała na dobre, Zenia całowała mnie wpół śmiejąc się przy wzmiankach o Paryżu, wpół płacząc na myśl, że rozstaje się ze mną. W błyszczących oczach Helenki paliły się dwie łzy, jak wielkie brylanty, i staczały się i wysychały prędko na policzkach z chorobliwym rumieńcem. Zosia, od stóp do głowy owinięta w ciemne fałdziste okrycie, w kapelusiku, którego pióro głęboki cień rzucało na jéj blade czoło, stała u progu, gotowa do wyjścia, ale patrzyła jeszcze na mnie, a w zamglonych jéj źrenicach, to ukazywały się, to znikały drobne iskierki gorącéj i energicznéj duszy, które, obok biernego wyrazu twarzy, wyglądały jak tragicznych przyszłych przeznaczeń zapowiedź. Raz jeszcze rozległo się wkoło mnie kilkorgiem powtórzone ust: „bądź zdrowa! bądź zdrowa!” potém zamknęły się drzwi... w bramie zaturkotały powozy... i zostałam sama.
Otworzyłam okno, bo wieczór był już wiosenny i ciepły, i spojrzałam w dół na ulicę. Pod oknami szybko przejeżdżał koczyk odkryty, w nim siedziała Helenka i Zosia. Podniosły raz jeszcze twarze ku memu oknu i przesłały mi ręką znak pożegnania.
Odwróciłam się i szczerze zapłakałam.
Nazajutrz... nie! tego opisywać nie będę — tego opisać niepodobna... pożegnałam moję matkę.
Dziś jeszcze zdaje mi się, iż czuję ten długi uścisk, jakim przycisnęła mię do swéj piersi, ten pocałunek, jakim do mego czoła przylgnęła.
Dziś jeszcze zdaje mi się, że widzę ją z twarzą bladą, z głębokiemi na czole fałdami, z dwoma strumieniami łez cichych, co się z jéj oczu toczyły, patrzącą na mnie z za szyby okna, gdym z nieodstępną moją Binią wsiadała do pocztowemi końmi zaprzężonéj karety.

Koniec części drugiéj.



W TRZY LATA PÓŹNIÉJ.
I.

W tym samym ładnym gabinecie, o sprzętach obitych paliowym atłasem, do którego przed czterema laty wbiegłam po raz piérwszy młodziuchną dziewczyną, stałam znowu przed wielkiém zwierciadłem i poprawiałam sobie włosy, rozrzucone długą podróżą, zupełnie jak wtedy, kiedy to, w piérwszy raz włożonéj sukni i modnie uczesanéj fryzurze, dygałam tak ceremonialnie a swawolnie przed nieznanym a wymarzonym i oczyma wyobraźni widzianym młodym sąsiadem.
Tylko teraz już nie siedemnastoletnie swawolne i naiwne dziewczę stało przede mną w zwierciadlanéj szybie. Teraz stała tam dwudziesto-dwuletnia panna, któréj powierzchowność miała cechy fizycznéj i moralnéj dojrzałości. Na ustach jéj błąkał się wyraz świeżo doznanego słodkiego rozrzewnienia, ale w oczach była troska...
— Biedna moja matka! — wyrzekłam z cicha.
— Biedna! — odszepnął obraz mój w zwierciedle.
Wszystko było tak samo, jak w on piérwszy dzień przybycia mego z pensyi do domu matki i wszystko jakoś inaczéj. Sprzęty były te same, kosztowne i smakowne, ale utraciły swą strojność i wyglądały, tak jakby im wiele lat wieku przybyło; amfilada salonów długa była i zdobna, lecz wiała pustką i jakimś niepochwytnym pyłem zaniedbania była cała powleczona; za oknami piękna wprzódy murawa dziedzińca sterczała gdzie niegdzie badylami źle pielęgnowanych uschłych roślin; z ozdobnych murowanych sztachet kawałami opadał tynk, zczerniały od wilgoci, i pozostawiał czerwone plamy obnażonéj cegły, podobne do ran otwartych. Nie słychać było wcale odgłosów licznéj służby; przez dziedziniec tylko w pobliżu domu przeszedł ktoś z domowników, a promień jesiennego słońca prześlizgnął się po jego postaci i ukazał wytarte odzienie.
Odwróciłam wzrok od tego, co mnie otaczało, i spojrzałam znowu na młodą kobietę, stojącą przede mną w zwierciedle.
— Ruina! — rzekłam cicho.
— Ruina! — powtórzyła.
— Zupełna.
— Zupełna! — powtórzyła młoda kobieta w zwierciedle, ale na twarzy jéj nie było trwogi.
Położyłam rękę na piersi, a potém poniosłam ją do czoła. Serce uderzało mężnie i żywo, w głowie czułam myśli natłok.
Puściłam wzrok po-za okna, mierzyłam nim krańce widnokręgu i ujrzałam w dali ojca mego, któremu myślą posłałam dziękczynienie za to, że twarz mi nie zbladła, ani się serce ścisnęło bojaźnią przy złowrogim dźwięku wyrazu: „ruina”.
Pod gankiem zaturkotało; domyśliłam się gościa, zwróciłam się ku bawialnemu salonowi. Idąc, mimowoli przypomniałam sobie ów przed czterema przeszło laty turkot kół, zwiastujący przybycie Franusia, i moję ówczesną obawę na myśl, jak powitam piérwszego widzianego w domu méj matki gościa?
Uśmiechnęłam się na to wspomnienie. Jakże daleko byłam teraz od owéj dziecięcéj pory obaw i rumieńców! jakże inną byłam od dzieweczki, co wówczas stała w progu, drżąca, zapłoniona, napół z płaczem targająca jedwabne nitki, które nie pozwalały jéj uciec od gościa! Teraz szłam zwolna i śmiało, ale ze spuszczoną nieco głową, bo pochyliła ją myśl niespokojna, iż w przybywającym powitam może kredytora mojéj matki, jednego, strasznego, który w palce swe, roztwierające się i zaciskające co chwila, zebrał był wszystkie nici, na jakich nad głową mojéj matki wisiał miecz Damoklesa, grożący wygnaniem jéj z pod rodzinnego dachu.
Nie on to jednak przyjeżdżał. Zaledwie weszłam do salonu, zobaczyłam idącego ku mnie od progu pana Rudolfa. Powierzchowność jego nie zmieniła się, tylko na wyniosłém szlachetném czole przybyło parę bruzd głębokich i włos posrebrzył się mocniéj. Witając mię, podniósł spuszczone powieki i ujrzałam ten sam wzrok przenikliwy, migocący w źrenicach boleścią, która zdawało się, że osiadła tam już na zawsze i, choć wstydząc się saméj siebie, usunęła się na samę głębią wejrzenia i zgasnąć nie mogła. Gdy przemówił do mnie, głos jego tak samo, jak dawniéj, przytłumiony był nieco, zdający się wychodzić gdzieś aż z dna piersi, tylko że posępne echa, jakie w niém odzywały się wprzódy, przycichły i stały się rzadszemi, — snadź burze minione, których były one odgłosem, usunęły się głębiéj w przeszłość.
— Przed dwiema godzinami — wymówił, zabierając miejsce — dowiedziałem się o przybyciu tu pani i chciałem piérwszy ją powitać; tém bardziéj, że w smutnych okolicznościach wróciłaś pani w dom matki...
Przy ostatnich wyrazach głos jego stał się znowu głębszym i bardziéj pełnym ech tajemniczych, bruzdy na czole zagłębiły się i powieki opadły na źrenice.
— Okoliczności, o których pan mówisz — rzekłam — smutne w istocie, ostatecznie i nieodwołalnie przywołały mię tutaj, rozkazując mi, abym stanęła przy boku méj matki i nie opuszczała jéj wtedy, gdy jest strapioną i zagrożoną. Była-bym uczyniła to daleko piérwéj, gdyby nie stanowcza wola jéj saméj, która dotąd nakazywała mi pozostawać przy ojcu. I teraz nawet...
— I teraz nawet, opuszczając spokojny i dostatni byt w domu ojcowskim, postąpiłaś pani wbrew żądaniu twéj matki, która pragnęła ochronić cię od tego, co sama przecierpiéć musi. Bądź co bądź, dobrześ pani uczyniła, bo sądzę, że w krytycznéj chwili całkowitéj utraty majątku, jaka rychło nastąpić musi, pociecha i wsparcie jedynego dziecięcia bardzo potrzebnemi jéj będą.
Umilkł i zwykłym, sobie ruchem, dłonią powiódł po czole i oczach. Widać było, że przy wzmiance o smutnym stanie, w jaki popadła moja matka, ciężka jakaś przygniatała go troska. Lubo wdzięczna mu byłam za to jego współczucie, nie pojmowałam dobrze, coby miało znaczyć to wyłączne zajmowanie się naszym losem. Nie wiedziałam, aby bardzo przyjazne związki łączyły kiedykolwiek pana Rudolfa z moją matką, a przytém miałam go za człowieka złamanego zupełnie przebytemi burzami życia i przygnębionego ciężarem nieszczęścia, ze wstydem połączonego. Po chwili ozwałam się:
— Z rozmowy, jaką miałam z moją matką zaraz po moim przyjeździe, dowiedziałam się, żeś pan od niejakiego czasu częstym bywał jéj gościem, i że czas ten datuje się od pory, gdy najwidoczniéj i najostateczniéj rozpoczęła się jéj majątkowa ruina. Opowiedziała mi także matka moja, żeś pan był jednym z rzadkich krewnych i znajomych, którzy w nieszczęściu okazali jéj współczucie i pragnęli podać rękę pomocną... Wierz mi, że obie z matką odpłacamy to panu serdecznym szacunkiem.
Chciałam jeszcze coś powiedziéć, ale zatrzymał mię nagły ruch pana Rudolfa. Wyprostował się, rumieniec pokrył mu czoło, usta drgnęły.
— Nie kończ pani! — zawołał bardziéj przytłumionym, niż zwykle, głosem. — Wyobrażenia pani miéć nie możesz, jak mię zabolały ostatnie jéj słowa... szacunek... — dokończył ze szczególném nagięciem głosu, i znowu powiódł ręką po oczach, zasłoniętych powiekami, które nagle opuściły się, jakby pod niewidzialnym spadającym na mnie ciężarem. Byłam zdumioną i nic nie rozumiałam. Wpatrzyłam się tylko w twarz pana Rudolfa, z któréj lata zgryzoty i burze nie mogły zdjąć piękności szlachetnéj i rozumnéj, a on tymczasem wymówił z cicha parę razy:
— Gdybyś pani wiedziała!... gdybyś pani wiedziała...
Nagle powstał, odetchnął z głębi piersi i stał przez chwilę z wzrokiem utkwionym w ziemię, jak człowiek, który namyśla się, co mu powiedziéć wypada.
— Przebacz pani — ozwał się wreszcie — że dałem się wobec ciebie unieść nierozważnemu wzruszeniu... Stało się!... Znasz może nieco przeszłość moję... były w niéj błędy wielkie, uniesienia występne... śród tych ostatnich możem zawinił coś przeciwko wam... przeciwko twéj matce... możem nawet zawinił wiele... Stało się! naprawić nie mogę... przeszłość nie wraca, a jednak ciężko leży na sumieniu i przypomina się na widok cierpień sprawionych... To téż człowiek podda się niekiedy wzruszeniu najsilniejszemu, jakie być może na ziemi, bo wydobywającemu się z dna sumienia...
Umilkł i znowu dłonią powiódł po oczach, ale dłoń ta dłużéj niż zwykle przyciskała powieki. Blady był i tak wyglądał, jakby pragnął, aby te oczy, których znużenie pokrywał dłonią, co prędzéj mogły zamknąć się na zawsze. Nic nie rozumiałam. Czułam tylko i widziałam, że człowiek ten, który zawsze był mi sympatycznym, cierpiał w téj chwili. Zbliżyłam się i, gdy odsłonił oczy, wyciągnęłam do niego rękę. Podał mi swoję i wpatrywał się we mnie przez chwilę.
— Jesteś pani bardzo zmienioną — wyrzekł — ale na korzyść — dodał po krótkiém milczeniu.
— Czuję to sama — odrzekłam z uśmiechem — przez trzy lata ubiegłe w domu ojca dojrzałam...
— Stałaś się pani kobietą — przerwał pan Rudolf — widać to po myślącéj pogodzie twego czoła i spokojnéj głębi wejrzenia, czuć to jeszcze w dźwięku twego głosu, który utracił zupełnie brzmienie dziecinne. Znać na pani wpływ rozumnego kierunku. Zacnego i mądrego musisz miéć ojca... nie wszyscy takimi ojcami bywają...
Wymówił to wszystko, trzymając moje ręce i z wyrazem tkliwości na twarzy; przy ostatnich tylko słowach znowu drgnęły mu w głosie echa burz i żałości.
Uspokoił się i usiedliśmy znowu naprzeciw siebie.
— Wyznam panu — zaczęłam — że nawet nie wiem dobrze, co tu przez długie trzy lata działo się i dzieje teraz. Matka moja pisywała zwykle do mnie listy tak swobodne, tak pełne najlepszych nadziei; ilekroć zamierzyłam powrócić do niéj, nalegała na mnie, rozkazywała niemal, abym pozostała przy ojcu. Parę razy przybywała do miasta, w którém mieszkałam z ojcem i zawsze okazywała mi się spokojną, jeśli nie wesołą, i mówiła mi, że ma wszelką pewność wybrnięcia z kłopotliwego położenia majątkowego... Dziś rozumiem, że było to tylko udanie, że, widząc mię spokojną i szczęśliwą przy ojcu, nie chciała zakłócać mego istnienia... Mój Boże! i dopiéro przed kilku tygodniami, wypadkiem, od kogoś, co, przybywając z téj okolicy, odwiedził mego ojca, dowiedziałam się, iż uchodzi za zupełnie zrujnowaną i wkrótce nawet będzie zmuszoną opuścić dom własny, oddając go kredytorom...
— Jednemu kredytorowi — wtrącił pan Rudolf.
— Dziś rozmawiałam z matką wprawdzie godzin parę, ale tak była wzruszoną mojém niespodzianém przybyciem, tak słabą, że obawiałam się nawet zaczepić w rozmowie o przedmiot smutny i drażliwy, i dotąd jeszcze nie wiem o przejściach, jakie ją spotykały, i o obecném jéj położeniu.
— Ja wszystko to znam szczegółowo — wymówił pan Rudolf — przyglądałem się majątkowemu upadkowi matki pani z większém zajęciem, niż pani sobie wystawić możesz... Ma ona, macie panie obie w tych stronach jednego, ale zaciętego wroga.
— Którym jest pan Henryk S. — dokończyłam. Pan Rudolf ze zdziwieniem na mnie spojrzał.
— Zkąd pani wiész o tém, skoro ci matka nic nie mówiła?
— Czerpię te wiadomości z pewnych wspomnień...
— I nie mylą one pani. Pan Henryk jest to jeden z rzadkich charakterów, zimnych, a przytém zapalczywych i zawziętych. Miłość własna dorównywa w nim miłości, jaką ma dla pieniędzy, a w sprawie matki pani oba te uczucia w grę są wprawione. Doprowadzając ją do nędzy, przysparza sobie majątku, a przytém mści się za otrzymaną kiedyś od pani odmowę.
— Pojmuję dobrze nikczemne sprężyny, które powodują tym człowiekiem — odparłam — ale z drugiéj strony, możnaż jemu samemu przypisać całe nieszczęście? Wszakże z ust matki mojéj przed czterema jeszcze laty słyszałam, że stan jéj majątku był już wtedy mocno zachwiany...
— Tak — przerwał pan Rudolf — ale zachwianie to nie było zbyt groźném i upadek mógł-by nie nastąpić wcale, albo nastąpił-by nie zupełny, gdyby nie zabiegi pana Henryka. Matka pani miała długi znaczne, ale nieprzeciążające nazbyt jéj dóbr rozległych i pięknych; odprzedanie części tych dóbr uratowało-by resztę. Niedoświadczenie w rzeczach interesu, nietrafne rady i wahanie się, nie pozwoliły jéj uczynić tego w porę; a właśnie wtedy, gdy przechodziła kryzys, które-by ją może skłoniło i zmusiło do zbawiennego kroku, pan Henryk nabył kilka najdokuczliwszych i najniebezpieczniejszych długów, przez co uśpił na chwilę jéj czujność i powstrzymał przedsięwzięcie środków zaradczych...
— Pamiętam, jaką nadzieją, połączoną ze zdziwieniem, napełnił matkę moję ten postępek pana Henryka — przerwałam.
— Był to postępek człowieka niewypowiedzianie chytrego, przebiegłego — kończył pan Rudolf. — Liczył on tu na niedoświadczenie i niezapobiegliwość bogatéj pani, która rachować nie przywykła, na pomoc lichwiarzy, na czas wreszcie, który dla zadłużonych majątków jest tém, czém robak dla nadgniłego owocu. Wyrachowania te nieuczciwego człowieka nie omyliły go. Matka pani, uspokojona na chwilę, a znaglona pieniężnemi potrzebami, które przy długach wzrastają z matematyczną szybkością, zaciągała coraz nowe pożyczki. Pan Henryk z wytrwałością, godną lepszéj sprawy, nabywał wexle i stopniowo stawał się panem położenia. I dziś stał się już nim zupełnie, i lubo znajdują się jeszcze dla matki pani środki ratowania się, on posiada w swych ręku władzę niedopuszczenia do użycia tych środków. Opierając się na prawném swém stanowisku, jako główny i prawie jedyny wierzyciel, nie dopuszcza żadnéj częściowéj sprzedaży, żadnego administracyjnego w majątku przedsięwzięcia, które-by go podźwignąć mogło. Nęka pozwami, staje matce pani na drodze do wszystkiego, co uczynić zamierza, ogromnemi roszczeniami zmusza ją do coraz nowych i coraz niebezpieczniejszych pożyczek, które znowu na jego korzyść wychodzą, i dziś, w skutek jego starań i podstępów, sprzedaż publiczna dóbr matki pani jest już pewną i w bardzo niedalekim zakreśloną terminie.
Pan Rudolf mówił to wszystko spokojnie na pozór, ale z coraz większą trudnością. Gdy skończył, przesunął ręką po oczach, jakby się bardzo zmęczył tém opowiadaniem. Milczałam długo i smutne obrazy przesuwały się przed memi oczyma. Naturalnie o sobie nie myślałam. Ale widziałam matkę moję, dobrą, szlachetną i tak poświęconą dla mnie, odartą z téj szaty złocistéj świetnéj w świecie pozycyi, z którą od dzieciństwa była się zrosła, walczącą z ubóztwem, nędzą może, na któréj odegnanie nie posiadła w życiu swem żadnéj siły... Pytałam siebie myślą: co ja w téj toni uczynić potrafię dla matki mojéj? i po raz piérwszy spojrzałam w oczy zadaniu, jakie odtąd miało zaciężyć na głowie mojéj, sercu i rękach...
Nie miałam jednak czasu tym razem długo zastanawiać się nad tém, bo zbudziły mię z zamyślenia szybkie po salonie stąpania. Spojrzałam i zobaczyłam, że pan Rudolf, powstawszy z miejsca, wzburzonym krokiem chodził po pokoju. Spuszczone czoło jego powlekło się ciemnym rumieńcem, na ustach wisiał gorzki wyraz. Gdy spostrzegł, że na niego patrzę, stanął nagle przede mną i wyrzekł zwykłym sobie, przytłumionym, ale pełnym mocy, głosem:
— To gad... to płaz zjadliwy... to nikczemnik... zdeptał-bym go... wrzucił-bym go w otchłań hańby... i mógł-bym to uczynić... mógł-bym, gdybym...
Uderzył się dłonią w czoło.
— A! — zawołał z boleścią — można popełnić występek, a jednak miéć prawe i szlachetne serce, ale kto odwróci następstwa występku?
Upadł na fotel i, głowę na piersi opuściwszy, pogrążył się w tak posępném dumaniu, że zdawał się zapominać o mojéj obecności.
Mimo głębokiego zasmucenia mego nieszczęściem, spotykającém mą matkę, długo wzrok i uwagę zatrzymałam na tym człowieku. Dawniéj widywałam go zwykle milczącym, nigdy nie słyszałam, aby wspomniał o swéj przeszłości, nigdy nie widziałam, aby okazał się czémkolwiek silnie wzruszonym. Wyglądał zwykle na człowieka, który przeżył wszystko, co miał do przeżycia i patrzył już tylko w ziemię, czekając, rychło się w niéj grób dla niego otworzy.
Teraz zdawało się, że, mimo wysileń, nie mógł zamknąć w sobie tego, co się w nim działo; mówił wiele, ubolewał, i widoczném było, że jakaś nić tajemna wiązała los mojéj matki z tą przeszłością jego, któréj wspomnienie drżało i huczało mu w piersi głosem sumienia, a może niewymarłych jeszcze żalów.
Podniósł głowę i zapytał:
— Gdzie jest matka pani?
Odpowiedziałam, że, wzruszona powitaniem i rozmową ze mną, udała się przed godziną do swego pokoju, aby spocząć przez chwilę.
— A więc i ja odjadę — rzekł, powstając. — Przyjechałem, aby powitać panią i dowiedziéć się, czy co nowego tu nie zaszło, i czy mnie do czegokolwiek nie potrzebujecie. Jutro będę tu znowu...
To rzekłszy, uścisnął mi rękę i prędko opuścił salon. Po odejściu jego dopiéro przypomniałam sobie, że nie zapytałam go o Rozalią, ani o resztę rodziny. Jakkolwiek jednak interesował mię los kuzynki, o któréj oddawna nic nie wiedziałam, nie mogłam w owéj chwili odwrócić na długo myśli od katastrofy, która wisiała nad głową méj matki.
Wypadek zrządził, że siedziałam w tym samym pokoju, w którym przed czterema laty pan Henryk oświadczył się o moję rękę. Krosienka nawet, w których wyszywałam naówczas, stały pod oknem, warstwą kurzu pokryte. Przypomniałam sobie, jak wyrzekł do mnie wtedy wielkie słowo: „kocham!” i jak w ustach jego słowo to wydało mi się podobném do skrzeczenia żaby nad stawem, i jak potém przekładał mojéj matce, że dobrze-by było, gdy-by jéj pastwiska połączyły się w jednę całość z jego pszennemi gruntami, jéj lasy z jego spławną rzeką... Uśmiechnęłam się na to przypomnienie, ale na sercu ciężko mi było. Przed oczyma memi stanęły wszystkie uciechy i smutki, rojenia i zawody téj piérwszéj młodzieńczéj epoki mego życia. Wywołane wpływem miejsca, w jakiém się znalazłam, w pamięci mojéj powstały postacie: Agenora, Lubomira, Emilki, Zeni, Helenki i Zosi... A śród nich najwyraźniejsze i najpiękniejszym oblane blaskiem zamigotało jeszcze wspomnienie jedno; pragnęłam zatrzymać się nad niém, popatrzéć na nie, ale poczułam, że serce zaczyna mi oblewać się rzewnością, łza biegnie pod powieką...
Zamknęłam oczy, aby to świadectwo rozrzewnienia zmusić, iżby do źródła swego wróciło i próżném marzeniem nie rozmiękczało mi serca... Wiedziałam już wtedy z doświadczenia i potém przekonałam się wielekroć na sobie i innych, że z mnóztwa szybkich i rozmaitych wrażeń często wyłącza się jedno, posiadające w sobie dziwną moc życia i trwania, i wtedy, gdy wszystkie inne z upływem czasu bledną i nikną, ono żyje w nas, trwa i promienieje przy każdém na nie wejrzeniu. Zdawało mi się i zdaje, że we wrażeniu takiém, jakkolwiek wynikłém z chwili przelotnéj i żadnych widocznych nie zostawiającém po sobie śladów, musi spoczywać zaczątek wielkiego jakiegoś uczucia, które, tylko stłumione życiowemi warunkami, co go otoczyły, rozwinąć się i wzrosnąć nie mogło. Chcąc dowiedziéć się o wartości wrażeń, kiedykolwiek doznanych, trzeba je tylko po wielu latach minionych zważyć na szali pamięci. Te, które podniosą się w górę, jak leciuchne listki, były wynikiem płochości i wyobraźni; te, co zaciążą na szali i zapadną w głąb’ piersi, płynęły z serca i miały w sobie zarody prawdziwego uczucia.
Szala pamięci mojéj opuszczała się zawsze nizko i dotykała najgłębszych stron mojéj istoty, ile razy wspomnienie przyniosło mi obraz hrabiego Witolda... Tym razem jednak nie chciałam zatrzymywać się długo nad tém wspomnieniem. Czułam, pojmowałam, że nie powinnam była roztkliwiać się i rozmarzać wtedy, gdy wielkie i trudne obowiązki poczynały ciężyć na moich młodych siłach.
Wolałam zwrócić myśl do dawnych a kochanych przyjaciółek moich. Wiedziałam, że żadna z nich szczęśliwą nie była.
Zenia bawiła się podobno w świecie, stroiła się i świetniała zbytkiem, jakim ją otaczał bogaty i rozkochany w niéj pan Michał. Parę osób, spotykających ją w Paryżu i Warszawie, opowiadało mi, że wyglądała na szczęśliwą i wiecznie wesołą kobietę. Ale ja, com tak dobrze świat ten znała, w którym żyła ona, i przykre cienie, kryjące się pod jego połyskami, mogłam-że wierzyć w szczęście Zeni, na tych połyskach oparte? Emilka mieszkała w domu brata; Helenka podróżowała wciąż po obcych krajach, nie mogąc pozbyć się z piersi zarodów śmiertelnéj choroby, wyniesionych z młodości bezczynnéj, napełnionéj gorączkowemi wrażeniami i oblanéj cichą za czémś lepszém tęsknotą. Zosia... ta była najnieszczęśliwszą. Nie pojmowałam dobrze, jakim się to stało sposobem, ale wiedziałam, że w kilka miesięcy po moim wyjeździe z domu matki, została żoną pana Henryka. Przypomniałam sobie niemą jéj rozpacz i bezwładną, z rozpaczy téj wynikającą bierność, w jaką wtrąciło ją zerwanie z człowiekiem, którego kochała, i w dziwném, nieszczęśliwém jéj zamąż pójściu, widziałam rękę Lubomira, owego deklamatora, jak go nazywała Helenka. Obok téj smutnéj doli najlepszych przyjaciółek moich, postawiłam w myśli własną dolę i wydała mi się piękną. Byłam wolną, żadnym lekkomyślnym lub nizkim niezmazaną postępkiem, byłam dojrzałą umysłem i sercem i wyraźnie widziałam drogę obowiązku i pracy, jaka się otwierała przede mną. Wprawdzie z poczuciem pewnéj nieśmiałości patrzyłam na drogę tę, wielu najeżoną trudnościami, ale zarazem czułam w sobie wielką moc miłości i przekonań, która mię mężną i ufną czyniła. Znowu pomyślałam o ojcu, bo moc, męztwo i ufność we własne siły jemu byłam winna. Drzwi od przyległego pokoju otworzyły się z cicha i do salonu, w którym siedziałam zamyślona, weszła moja matka. Wyniosła postać jéj przesunęła się wśród zapadającego zmierzchu; usiadła na sofie obok mnie, a światło, padające z okna, oświetliło jéj twarz zmienioną. Tak; zmieniła się przez te trzy lata ubiegłe, lubo nie przestała być bardzo piękną i zawsze wyglądała o dziesięć lat młodszą, niż była. Ale cera jéj pobladła, na czole, pomiędzy dwiema dawnemi, osiadła trzecia bruzda, w oczach tkwił wyraz ciągłego, normalny niemal stan jéj umysłu objawiającego, pomieszania. Wyraźném było, że usiłowała nie okazać się smutną, ale nie mogła ukryć wyrazu upokorzenia, jakie pochylało dumną zwykle jéj głowę, i tęsknoty, okrążającéj pobladłe usta.
Pomyślałam, że ja-to powinnam była stać się dla niéj oazą, ochładzającą spieczone jéj skwarem nieszczęścia czoło, ogniem, rozgrzewającym chłód pustki, co ją otoczył. Objęłam ją obu ramionami i pocałunkami okryłam twarz jéj i ręce.
Późny już był wieczór, kiedy po długiéj z matką rozmowie, siedziałyśmy obok siebie w mrocznym pokoju, słabo oświetlonym pod grubą zasłoną płonącą lampą.
Ścienny zegar uderzył jedenastą godzinę. Matka moja złożyła głowę na poduszce kanapy i po długiém milczeniu uścisnęła moję rękę i cicho rzekła:
— Wacławo! opowiedz mi co jeszcze o ojcu twoim!
Zsunęłam się na kolana, objęłam ją ramionami i pochyliłam głowę bardzo blizko nad jéj bladą twarzą.
— I cóż ci, matko, mam opowiedziéć o nim? — mówiłam — czy opowiem ci chwilę, gdy, późnym wieczorem przybywając do jego domu, cicha i niepostrzeżona weszłam do jego gabinetu? Pokój ten jest takim samym, jakim go zapamiętałam z dzieciństwa. Wkoło ścian piętrzą się półki z książkami różnemi, na wielkim biurze stoją globusy, porozkładane mapy, rozrzucone rękopisma; wkoło tchnienie spokojnéj i pracowitéj myśli. Nie pracował w téj chwili, był bardzo zamyślony. Nie zmienił się prawie od dnia owego, w którym odwiózł mię na pensyą małą dzieciną. Czoło ma zawsze wyniosłe i pogodne, tylko kilka podłużnych marszczek zarysowało się między brwiami, a we włosach gdzieniegdzie srebrzą się nad skroniami nitki białe. Nie wiem, o czém myślał wtedy, gdy wchodziłam, ale wyglądał tak, jakby oczyma duszy patrzył gdzieś bardzo daleko, a na ustach miał smutny trochę wyraz. Posłyszał szelest mojéj sukni, gdy zbliżyłam się do niego, i spojrzawszy na mnie, porwał się szybko z miejsca. Nic jednak z razu nie rzekł, tylko wziął obie moje ręce, pociągnął mię do siebie i patrzył na mnie długo. Potém przesunął rękę po czole i wymówił: jakże jesteś podobna do twéj matki! To było piérwsze słowo, jakiém mię powitał.
Gdy zaczynałam mówić, matka moja trzymała wzrok w ziemię utkwiony, ale stopniowo podniosła powieki, spojrzała na mnie i nie spuściła już oczu z méj twarzy, tylko dłoń jéj coraz mocniéj moję rękę ściskała.
— Albo może — mówiłam daléj — albo może chcesz, moja matko, abym ci opowiedziała, jak przez długi szereg dni, które przebyłam u niego, był mi przewodnikiem najlepszym i najrozumniejszym, jak kształcił mój umyśl i rozwijał fizyczną nawet moc moję, jak dawał mi poznać świat i ludzi, objawiał mi wielkie prawdy i wielkie we mnie wpajał miłości? Czy opowiem ci, matko, o długich zimowych wieczorach, które spędziłam z nim przy zwolna płonącym na kominie ogniu, słuchając wrzącego za oknami szumu miasta i burz zimowych; albo o wiosennych porankach, gdy ręka w rękę szłam z nim na pola szerokie i przypatrywaliśmy się wschodzącemu słońcu, słuchaliśmy piérwszego świergotu skowronka, i poiliśmy się wonią ziół i krzewów, których nazw i życia on mię nauczał? Śród ciszy wieczornéj i przy różanych błyskach powstającego ranka, imię twoje, matko, często, często było na jego ustach.
Umilkłam na chwilę; matka moja zwolna dłoń podniosła i przysłoniła nią sobie oczy.
Coraz czuléj ogarniając ją uściskiem, coraz niżéj pochylając się nad jéj twarzą, mówiłam daléj:
— W bibliotece mego ojca, pod oknem, w wazonie z białego marmuru, kwitnie delikatna roślina heliotropu. Była to jedyna roślina, jaka przyozdabiała mieszkanie mego ojca, kiedym do niego przybyła. Kilka razy spostrzegłam, że gdy bladoliliowe kwiecie rozkwitło, ojciec mój zbliżał się, patrzył na nie i przez chwilę pieścił się jego wonią.
Zdziwiło mię to, bo wiedziałam, jak jest surowy i obojętny na wszelkie drobnostki i ozdoby. Dla czego tak lubisz tę roślinę, ojcze? — spytałam go raz. — Zawahał się z odpowiedzią, potém podniósł na mnie oczy i odrzekł ze zwykłą sobie prostotą: Czemuż-bym ci powiedziéć nie miał? Była to ulubiona roślina twéj matki; woń jéj i barwa ją mi przypomina.
Przestałam znowu mówić i patrzyłam na matkę moją ze wzruszeniem. Z pod dłoni, którą przysłaniała oczy, wypłynęła zwolna gruba łza i opadła na moję rękę. Miałaż-by przyjść ta chwila, któréj tak gorąco przez tyle lat pragnęłam? Miałoż ciche opowiadanie moje połączyć nareszcie tych, których tak kochałam i którzy także kochali się i tęsknili za sobą, a rozdzieleni byli jakiémś przykrém wspomnieniem przeszłości, chwilową płochością z jednéj strony, dumą obrażoną z drugiéj?
Po chwili znowu zaczęłam mówić.
— Noc była późna, gdy raz zasnąć nie mogłam i weszłam po cichu do biblioteki ojca, dla wzięcia książki nowéj do czytania. Przez uchylone drzwi zobaczyłam palące się jeszcze światło w jego gabinecie. Chcąc się dowiedziéć, czy nie zasłabł, albo poprosić, by nie pracował tak do późna, weszłam ostrożnie na palcach. Siedział przy biurku swojém z dłonią opartą na czole, z oczyma utkwionemi w coś, co leżało przed nim. Spojrzałam mu przez ramię... na biurku przed nim leżał portret twój, moja matko.
Tym razem przerwało mi nagłe poruszenie mojéj matki; ukryła twarz w poduszkę, milczała i tylko po poruszaniu się jéj piersi i wilgotnych kroplach, co od czasu do czasu spadały na jedwab’ sukni, poczułam, że rzewnie płakała...
— Matko moja! — zawołałam, biorąc ją w objęcia — gdym odjeżdżała, ojciec mój, wiedząc, żeś stroskana, odarta z mienia, nieszczęśliwa, polecił mi, abym ci powiedziała, że jeśli tylko chcesz, dom i serce jego zawsze dla ciebie otwarte... że żałuje, jeśli zbyteczném uniesieniem obraził cię i sprowadził wasze rozłączenie... że całe życie czuł brak rodzinnego ciepła i szczęścia... że zawsze kochał cię i żadnéj innéj nigdy nie kochał kobiety...
Zatrzymałam oddech w piersi i czekałam z wytężeniem odpowiedzi mojéj matki. Drżałam z obawy, czy zdołałam wiernie przedstawić jéj uczucia mego ojca i słowa jego, które jéj przeze mnie przesyłał, powtórzyć. Czułam, że nie byłam wymowną, bo wzruszenie odbierało moc i płynność moim wyrazom; ale spodziewałam się, że czego usta nie zdołały wypowiedziéć, domówią oczy moje i drżące ramiona, któremi obejmowałam matkę... Płakała ciągle cicho, z twarzą ukrytą w dłoniach, i po długiéj dopiéro chwili usłyszałam, jak z jękiem prawie wypłynął z ust jéj wyraz: Zapóźno! potém podniosła się, wyprostowała, i w czasie, gdy dwa strumienie łez płynęły po jéj policzkach, powiedziała mi z godnością, że nie chce, aby ojciec mój posądził ją, iż, opuściwszy go wtedy, gdy była bogatą, wraca do niego po utracie majątku, iż nie chce, aby mógł myśléć, że, kierowana nizkim interesem i obawą ubóztwa, przychodzi pod dach jego po dostatek i aby korzystać z owoców jego pracy; iż powinna była usłuchać głosu serca i dawno wrócić do niego, ale skoro przez dumę i różne inne familijne i towarzyskie względy nie uczyniła tego piérwéj, teraz już było zapóźno!
Z boleścią słuchałam słów tych, ale cóż na nie odpowiedziéć mogłam? Czułam, że położenie mojéj matki było drażliwe, i że na jéj miejscu, kto wié, możebym uczyniła to samo. Lubo znałam uczucia dla niéj mego ojca, mogłam-że ręczyć, że, gdyby, opuściwszy go bogatą i świetną, wróciła do niego ubogą i zgnębioną, nie powziąłby téj myśli, tego posądzenia, którego się tak lękała?
Milczałam więc i, nie tracąc przecież nadziei, sprawę serc i losów moich rodziców zostawiłam czasowi, który goi rany, wyświeca prawdę i naprawia szkody...
Późna była już noc, gdy matka moja, zmęczona wrażeniami dnia ubiegłego, usnęła, a ja, długo stojąc nad jéj łożem, patrzyłam na nią. I coraz mocniejszą czułam się od téj przyszłości, która mię z nią i dla niéj czekała, i myślałam w głębi ducha, że role nasze zamieniły się: że ja, młoda, silna i wpływem ojca mego wyrobiona na nowożytną pracowitą kobietę, mam zostać wsparciem i opiekunką matki mojéj najlepszéj, lecz słabéj i niczém nieprzygotowanéj do losu, jaki ją spotykał. Myślałam, że skoro ją wygnają z pod rodzinnego dachu, na mnie spocznie powinność stworzenia dla niéj przytułku, zdobycia spokoju. Patrzyłam w siebie i mierzyłam się z własnemi siłami.
Potém otworzyłam okno i pełną piersią zaczerpnęłam powietrza chłodnéj, lecz suchéj jesiennéj nocy. Spojrzałam na ciemne niebo, na wielkiemi cieniami rysujące się śród zmroku drzewa ogrodowe, i przypomniałam sobie, ile przed kilku laty marzeń moich, westchnień i uśmiechów pół dziecinnych uleciało przez to samo okno do tego samego kawałka obłoków, pomiędzy tę samę gąszcz ogrodową, w któréj głębi śpiewały wówczas słowiki i kwitły jaśminy, a śród któréj teraz, w odartych z liści gałęziach, świstał wiatr jesieni... Nie żałowałam tego, co minęło, a jednak lekki smutek ozwał się we mnie przy wspomnieniu piérwszych rojeń i radości życia...
Takim był piérwszy mój dzień, po powtórném przybyciu mojém do domu matki. Rozpoczynał-że on dla mnie szczęśliwszą, czy mniéj szczęśliwą drogę, niż ta, którą przebyłam kiedyś? Przyszłość pokazać miała.

II.

Piérwszém mojém zajęciem po powrocie do matki, było przyprowadzenie jéj domu do jakiego takiego porządku i ładu. Wszystko tam zostawało w niewymowném zamieszaniu i bezrządzie. Matka moja ani wyobrażenia nie miała o gospodarstwie i sposobach zarządzania niém. Nieliczni domownicy, którzy pozostali przy niéj po rozproszeniu się licznéj dawnéj służby, korzystali na wyścigi z osiągniętego wszechwładztwa nad domem, i marnowali, lub zabierali dla siebie pozostałe resztki jéj dobra. Tak samo dziać się musiało i przed kilku laty, ale jam wtedy tego nie widziała.
Teraz więc zakrzątnęłyśmy się obie z Binią około gospodarstwa, porządkowałyśmy spiżarnią i komody, pisałyśmy rejestra i dzwoniłyśmy kluczami po całym domu. Dźwięk ten, łącząc się z wesołą naszą gawędką, wyprowadzał dom ze stanu głuchéj martwoty, w jakim go znalazłam, i spędzał chmury, które na widok moich nowych zajęć gromadziły się z razu na czole mojéj matki. Dźwigała ona troski swe z pewną mocą i hardością, która wypływała z wrodzonéj jéj dumy i szlachetności: nie skarżyła się nigdy, i od owego wieczora, w którym tak serdecznie płakała w mém objęciu, przy rozmowie ze mną o moim ojcu, ani razu nie zobaczyłam łzy w jéj oku. Nie mogłam jednak nie widziéć, że w piérwszych dniach po moim powrocie, ile razy patrzyła na mnie, piękne jéj oczy ćmiły się zawsze z całéj siły ukrywaną żałością. Byłam wtedy pewna, że nie przestała boléć nad omyleniem swych dawnych nadziei, i że myślą przenosiła się w czasy, gdy jeszcze spodziewać się mogła, że świetną zrobię partyą. Biedna moja matka! jak trudno jéj było wyrzec się marzeń o téj świetności, z którą od dzieciństwa się zrosła! A może téż czyniła sobie wyrzuty, że zmarnowała mienie, któreby mi mogło na całe życie świetność tę zapewnić. Albo, że błędem, popełnionym w młodości, nierozwagą, uniesieniem, dumą, pozbawiła mię spokojnego istnienia w rodzicielskim domu, jakie-bym prowadzić mogła, gdyby się była nie rozstała z ojcem moim. Każda z tych przykrych myśli z kolei, albo i wszystkie razem, ciążyły jéj sercu i głowie. Wiedziałam to, lubo mi nigdy nie mówiła o tém i lubo wydawała się tak spokojną i dumną, jak za najlepszych czasów. To téż podwoiłam moję wesołość i na każdym kroku starałam się okazać nieograniczoną wiarę w przyszłość, aby podobnąż natchnąć moję matkę. Biegałam po domu, ustawiałam i opylałam sprzęty, porządkowałam wszystko, śmiałam się i gawędziłam z Binią, prześpiewywałam przy każdéj robocie swobodną piosenkę, z rana wchodziłam do sypialni mojéj matki z bukietem jesiennych kwiatów w ręku, wieczorem rozpalałam żywy płomień na kominku i, usiadłszy przy fortepianie, grałam i gawędziłam naprzemian, starając się zawsze do rozmowy mojéj wybierać zajmujące i wesołe przedmioty. I bardzo szczęśliwą się czułam, gdy udało mi się wciągnąć moję matkę w ożywioną rozmowę, rozśmieszyć ją, lub zająć jakiém opowiadaniem, muzyką i wywrzeć na nią wpływ uspakajający.
A tak miałam czas zapełniony gospodarskiemi robotami, tak szybko upływały mi godziny i dnie, że nawet nie potrzebowałam udawać spokoju; czułam go w sobie istotnie, i wesołość, jaką okazywałam, nic mię wcale nie kosztowała.
Czasem tylko, gdy, ułożywszy matkę do spoczynku i zamknąwszy jéj do snu oczy pocałunkami, sama jedna wracałam do mojéj sypialni, niewyraźna trwoga mię ogarniała i głos wewnętrzny zadawał mi groźne pytanie: czy wydołasz temu zadaniu, które tak hardo przyjęłaś na siebie? Czy męztwo twoje i spokój ostoją się w tobie wtedy, gdy zostaniecie obie wygnane z pod rodzinnego dachu, i pójdziecie w świat szeroki na tułanie się pod groźbą ubóztwa i ciężkiéj, nieustannéj pracy? Wtedy siadałam z głową spuszczoną na dłonie, i długie godziny rachowałam się z własnemi siłami, całą mocą odpędzając od siebie obawy i zwątpienia, które przedstawiały mi z kolei niedostatek, mozolne trudy i cierpienia matki. Długa jesienna noc kończyła się niekiedy, lampa gasła i szary świt znajdował mię niepewną siebie, bladą, z czołem tylko rozognioném natłokiem myśli, co się do głowy cisnęły, i niepokojów, co ściskały serce. Wtedy zbliżałam się do okna i patrzyłam, jak śród mgły, podnoszącéj się do góry, różowiały piérwsze brzaski zarania, jak zwolna i świetnie z za krańców widnokręgu występowała tarcza słoneczna i rozpraszała do reszty mrok ustępującéj nocy. Patrząc na to, myślałam sobie: dla ilu to ludzi ten wschód słońca rozpoczynał dzień pracy i ubóztwa! ile ta tarcza złota, w godzinach wspaniałego swego po niebie przebiegu, oświetlić miała trosk i trudów, stokroć cięższych, niż te, które mię czekały! I przypomniałam sobie tę drogę, szeroką i daleką, o któréj śniło mi się niegdyś, że mię na nią wprowadził ojciec mój, i te roje geniuszów skrzydlatych, które unosiły się tam nad tłumami, wspierając, pocieszając, prowadząc i ucząc ludzi zmęczonych, spracowanych i rwących się do czynu. Więc sen mój spełnionym został: miałam wejść na tę wyśnioną drogę, która na jawie już teraz otwierała się przede mną? Czułam, że nad głową moją zawisł jeden z dobrych geniuszów ludzkości, i szeptał mi do ucha słowa zachęty i nadziei... Po takich rozmyślaniach nocnych i porannych, i po śnie krótkim, wstawałam znowu rzeźwą, ochoczą do pracy, zdrową na ciele i umyśle.
Tak upłynęło kilkanaście dni, podczas których pan Rudolf był codziennym prawie naszym gościem. Bawił zwykle krótko, mówił nie wiele, ale spostrzegałam, że, ile razy spoglądał na moję matkę, lub na mnie, oczy jego stawały się posępniejszemi i na czole bruzd mu przybywało. Zdarzało się to mianowicie wtedy, gdy matka moja, dotknięta jakiém nowém niepowodzeniem, smutniejszą i bledszą była, niż zawsze. Wtedy pan Rudolf zsuwał brwi, i dziwnym, szorstkim, właściwym sobie sposobem, usiłował ją pocieszać. Słowa pociechy jednak wyglądały na jego bladych ustach, jak kwiaty na grobie. Rzadko téż ich używał.
Daleko częściéj chwytał za czapkę i wyjeżdżał prawie bez pożegnania. Dziwiło mię wielce to wszystko i coraz wyraźniejszém mi się zdawało, że pan Rudolf poczuwał się do jakiegoś udziału w nieszczęściu, jakie spotkało moję matkę. Nie siliłam się jednak na rozwiązanie téj zagadki, bo człowiek ten cały był zagadką dla mnie; ale przyznać muszę, zagadką sympatyczną, pomimo wszystkiego, co wiedziałam o jego przeszłości, i niekorzystnych dla niego wniosków, jakie rodziły się w mym umyśle na widok jego współczucia dla mojéj matki, zakrawającego na zgryzotę sumienia.
Dziwiło mię także wielce, że pan Rudolf nigdy nie czynił przed nami najlżejszéj wzmianki o żonie swéj, ani o starszéj córce. Przestałam jednak dziwić się, gdy się dowiedziałam od mojéj matki, że pani Rudolfowa i Rozalia od roku stale już zamieszkały w Rodowie, że pani Rudolfowa pomagała zwijać babce Hortensyi bawełnę setnego numeru, i podnosiła jéj upadłe na ziemię kłębuszki. Temu się nie dziwiłam, bo wiedziałam oddawna, że piastowała ona w sercu swém nadzieję przyciągnięcia ku sobie na tych cieniuchnych niteczkach ciężkiego spadku swéj ciotki. Ale Rozalia? Czyliż-by i ona, idąc w ślady matczyne, pełzała nizko u tych stóp, które tak nielitościwie zdeptały jéj szczęście, dlatego, aby pieniądz, co kiedyś z martwéj wypadnie dłoni, zapłacił jéj nędznie za wszystkie popełnione błędy i doznane niedole?

III.

Był to chłodny, mglisty i wietrzny dzień zimowy; siedziałyśmy z matką u kominka i chwytałyśmy uchem dziwne szumy i poświsty wichrów, tłukących się o ściany domu. Matka moja była dnia tego smutniejszą, niż kiedy. Owinięta szalami, blada, zasunięta w głąb’ fotelu, siedziała milcząc, z głową opuszczoną na piersi i rękoma nieruchomie splecionemi na sukni. Daremnie starałam się ją rozweselić, a widząc, że mi się to nie udaje, posmutniałam także, umilkłam i patrząc w ogień, oczyma ścigałam drobne płomyki, które to splatały się z sobą na chwilę, to znowu rozstawały się i powiewały każdy w inną stronę, i myślałam o tém, jak to na tym świecie ludzie schodzą się z sobą i rozchodzą i tęsknią bez siebie, i gonią, a jednak zejść się już na nowo nie mogą... Weszła służąca (lokajów nie było już w naszym domu) i oddała mojéj matce list, z dala błyszczący wielką i mocno herbową pieczęcią. Spojrzawszy na adres, matka moja lekko krzyknęła i zarumieniła się, a w oczach jéj zabłysł wyraz nadziei zarazem i trwogi.
Drżącemi nieco palcami rozłamała pieczątkę, ale nie zaraz wydobyła list z koperty, tylko opuściła wraz z nim ręce na kolana i, podnosząc wzrok na mnie, wyrzekła:
— Od babki Hortensyi.
Zdziwiłam się, ale zarazem i uradowałam w głębi mego serca. Przemknęła mi po głowie myśl, że może babka czyniła piérwszy krok do pojednania, a pojednanie był to w owéj porze mego życia wyraz najwięcéj mający dla mnie uroku. W czasie więc, gdy matka moja pismo odczytywała, niespokojném okiem ścigałam wyraz jéj twarzy, aby się z niego o treści listu co najprędzéj dowiedziéć. To jednak, co zobaczyłam, nie mogło mię ucieszyć, bo na czoło mojéj matki wybił się naprzód szkarłatny rumieniec, potém zastąpiła go zdwojona bladość i gorzki uśmiech zawisł na jéj ustach. Skończyła czytać, stłumiła westchnienie i, milcząc, podała mi list do przeczytania. Zaledwie rzuciłam nań okiem, poznałam, że nie był pisany ręką babki, lecz tylko u dołu, w pysznych gzygzakach, z dala na herb wyglądających, tkwił własnoręczny jéj podpis. Cały zaś list skreślony był nieznaném mi pismem o ostrych liniach liter, z których każda miała kształt śpiczasto zaostrzonéj szpilki, albo drobnego gzygzowatego wężyka. Nie wiem czemu, zdawało mi się, że pomiędzy wierszami tego kolącego i pełzającego zarazem pisma błyszczały, w nieśmiertelnym pokazywane uśmiechu, dwa rzędy białych ostrych zębów.
Przebiegłam list oczyma i zrozumiałam, dlaczego, czytając go, matka, rumieniła się i bladła naprzemian. Babka Hortensya w dumnych i suchych wyrazach oznajmiała mojéj matce, iż, wiedząc o jéj krytyczném położeniu, poświęca urazę, jaką ma do niéj, i ofiaruje jéj miejsce w swoim domu, z warunkiem, aby nie spodziewała się tam znaléźć nic innego, tylko dach gościnny, chroniący ją od nędzy, która-by honorowi familii ujmę czyniła. O mnie żadnéj w liście nie było wzmianki.
Kilka chwil patrzyłyśmy na siebie w milczeniu...
— A więc ofiarują mi jałmużnę — wyrzekła w końcu moja matka — gorzéj niż jałmużnę — dodała — bo kęs chleba, rzucony nie z litości, nawet nie przez spółczucie, ale dla ochronienia honoru familii, któréj jestem członkiem...
— Nie przyjmiesz jałmużny téj, moja matko... — zaczęłam.
— Zdaje mi się, że powinnam ją przyjąć przez wzgląd na ciebie — przerwała, spuszczając oczy — gdy będę mieszkała w Rodowie, ty spokojna odjedziesz do swego ojca.
Przypadłam do jéj kolan i z czułością czyniłam jéj wyrzuty, iż posądzała mię o takie samolubstwo, o taką słabość. Mogłaż-bym kiedykolwiek zaznać spokoju, wiedząc o tém, że ona pozostaje na łasce swéj dumnéj i zimnéj ciotki, a do tego wystawiona na ciągłe zetknięcie się z temi dwoma rzędami białych ostrych zębów, które dziś panowały w Rodowie?
— Wiem o tém, że jesteś najlepszém i najodważniejszém w świecie dzieckiem — odparła moja matka — niemniéj jednak jesteśmy obie dwiema tylko słabemi kobietami, a ubóztwo, Wacławo, nędza, ciągłe trudy około powszedniego chleba, rzecz to straszna...
Znowu spuściła oczy i widziałam wyraźnie, że uczyniła to, aby ukryć wstyd i obawę, jakie w nich migotały. Lękała się i wstydziła się tego, że się lękała. Poczucie trwogi zwyciężyło jednak wrodzoną jéj hardość, bo po raz piérwszy posłyszałam cicho wypływający z jéj ust wyraz:
— O jakże się boję!...
Zadrżałam w głębi. Śmiała, ale niedoświadczona, we wszystkich zwątpieniach i obawach własnych nie przewidziałam tego, co teraz stawało przede mną. Nie przewidziałam trwogi méj matki. W mgnieniu oka objęłam cały ogrom trudności, jakich doświadczę w przełamywaniu tego jéj poczucia. Przebiegłam myślą przeszłość méj matki, świetną, ustrojoną, bawiącą się, zbierającą hołdy, przebytą śród ścian ozdobnych salonów, na wygodnych fotelach aksamitem obitych, w powozach zaprzężonych rączemi końmi, w próżniactwie, bawiącém się marzeniami i balami; przeszłość, która nie miała w sobie ani jednéj minuty mogącéj przygotować ją do twardéj doli ubóztwa; przeszłość, co ją wychuchała, rozpieściła, rozmarzyła, co nadwerężyła hart jéj wrodzony, zaćmiła czystość piérwotną jéj duszy — i pojęłam, że przeszłości takiéj nikt nie ponosi bezkarnie. Odrzucić ją i wykroić z życia trudno; wobec zmiany losu, przeszłość ta przyczepia się do człowieka, który ją ma za sobą, ujmuje go w kleszcze zgryzot i żalów i ciało jego rzuca na pastwę męczarniom, a ducha miażdży pod ciężarem niepowrotnych wspomnień. Pojęłam, że ubogiemu łatwiéj jest zostać na zawsze ubogim, niż bogaczowi zestąpić z pozłacanych szczytów na twardy grunt biedy i pracy. I zlękłam się dla mojéj matki smutnego przeznaczenia podupadłéj wielkości, która nigdy pogodzić się ze swym upadkiem nie może, i do ubóztwa materyi, jakiemu podlegać musi, dokłada ubóztwo ducha, omdlałego śród próżnych żalów i jęku.
Odeszła, a ja długo jeszcze siedziałam przed dogasającém ogniskiem, ze wzrokiem utkwionym w czerwono żarzące się węgle. Na pamięć przyszedł mi ów wieczór, podobnie przepędzony przed płonącym ogniem w przeddzień puszczenia się mego w świat, przy blaskach świtającéj mi jutrzenki życia, i owe marzenia o zabawach, miłości i weselu, co wtedy napełniały moję płochą, dziecinną głowę. Myślałam, jak piérwsze zaranie różném często bywa od południa życia, jak nikomu nie wolno zaufać pogodnie wschodzącéj zorzy, gdy za nią w oddali suną się może ciężkie, ołowiane chmury, co zaćmią widnokrąg, i marzenia motyle, podnoszące się do góry, przycisną do ziemi, twardéj, jak ziemskiego bytu warunki i powinności.
Zegar uderzał północną godzinę, gdy powstałam z zamyślenia i udałam się do mojéj sypialni. W głowie mojéj tkwiło silne postanowienie, ale czułam, że na myśl o niém gorący rumieniec uderzał mi do twarzy. Postanowiłam pojechać nazajutrz do Rodowa i starać się przejednać dla méj matki babkę Hortensyą. Była to może największa ofiara, jakiéj dopełnić mogłam, bo wymagała ode mnie zupełnego zapomnienia o własnéj dumie, zniżenia się do tłómaczeń i prośby. Ale czułam, że nie wolno mi było wchodzić w targ z obowiązkiem; miałam prawo rozrządzać własną dolą i osobą, i odważnie, a nawet z rodzajem radości przystępować do walki z losem; ale nie powinnam była zaniedbywać nic, coby mogło choć w oddaloném prawdopodobieństwie przedstawiać dla mojéj matki środek ratowania jéj od niedostatku, trudów, trosk i, gorszego nad to wszystko, żalu za przeszłością, a gorszéj jeszcze nad żal ten, bojaźni o przyszłość...
Postanowienie moje było silnie powzięte, a jednak przez całą noc oka zamknąć do snu nie mogłam, i często bardzo, dla uspokojenia się i wzmocnienia, przesuwać musiałam przed wyobraźnią spokojną postać mego ojca i tę, tak błogą i płodną dla mnie w owoce porę, jaką u boku jego przebyłam.
Nazajutrz z łatwością przyszło mi pod wymyślonym pretextem ukryć przed moją matką prawdziwy cel méj podróży. Nie chciałam zaś wyznać przed nią prawdy dlatego, aby bardziéj jeszcze nie zakłócać jéj spokoju i, w razie niepowodzenia, nie wzbudzać w niéj nowych żalów i goryczy. Przed południem wsiadłam do kabryoletu, zaprzężonego jedyną parą pięknych koni, jaka matce jeszcze została, i za bramą powiedziałam furmanowi, aby mię wiózł do Rodowa.




IV.

Wielki stary dom z dumną powagą zdawał się drzemać w głębi malowniczéj doliny. Nad nim, jak dawniéj, odwieczne jodły rozpościerały ażurową zasłonę, z ciemnych a grubych uplecioną gałęzi. Wkoło doliny stały te same wzgórza, o porosłych gajami i borem wierzchołkach, wzgórza, na które przed laty z takiém upragnieniem rwała się młodziuchna myśl moja, zamknięta na klucz zwyczaju w wielkich, mrocznych szufladach moich babek. Na polu, w oddali, zdawało mi się, że rozpoznawałam ten sam bujny i rozłożysty krzak róży dzikiéj, któréj niegdyś tak zazdrościłam cichych obszarów, na jakich rosła, słodkiego powiewu, co przylatywał do niéj od wzgórza i borów, i świegocących ptaszków, które dziobały radośnie jéj ponsowe kwiecie.
Z tłumem wspomnień w głowie, w sercu z rzewnością, towarzyszącą zwykle obudzonym piérwszych lat życia pamiątkom, zajechałam przed ganek Rodowskiego domu. Długie rzędy wysokich a wązkich okien szybami z zimnego kryształu zdawały się patrzéć przed siebie, sztywnie a chłodno; przymus i chłód niewymowny powiał na mnie od nich i czułam, że bledsza trochę, niż zwykle, przestępowałam próg bawialnego salonu babki Hortensyi.
Olbrzymia szuflada nie zmieniła się w niczém. Cztery jednostajne kanapy ze swemi jednostajnemi stolikami, fotelami i lampami, stoły na czterech jednostajnych dywanach. W górze dwa ogromne żyrandole rozpuszczały szerokie ramiona, obwieszone kryształowemi wiszadłami, wybornie naśladującemi długie sople lodowe. Nad oknami złocone jastrzębie trzymały w dziobach i szponach firanki z ciężkiego aksamitu, cięższą jeszcze złotą frędzlą pooszywane i gęstą draperyą przysłaniające okna więcéj niż do połowy. Pomimo, że było to zaledwie w parę godzin po południu, półzmrok napełniał salon i z razu wydało mi się, że nie było tam nikogo. Lokaj, który mię był wprowadził, odszedł, a ja, będąc pewną, że się znajduję sama, postąpiłam na środek salonu, aby wybrać sobie miejsce najstosowniejsze do oczekiwania. Na jednym ze stolików zobaczyłam srebrny koszyczek, pełen bawełny setnego numeru, wkoło niego leżał stos kółeczek, gzygzaczków i gwiazdeczek; widocznie babka Hortensya siedziała przed chwilą w tém miejscu i robiła frywolitki. Tuż obok stał nizki taburecik, na którym leżała porzucona batystowa chustka z pysznie wyhaftowaną cyfrą pani Rudolfowéj. Widocznie więc ta pani o dwóch rzędach białych zębów siedziała przed chwilą u nóg babki Hortensyi. Musiała czytać jéj na głos, bo przed taburecikiem na stole zobaczyłam roztwartą książkę. Rzuciłam na nią okiem: było to Naśladowanie Chrystusa. Tak, babka moja była nabożną i przypomniałam sobie w téj chwili owę prowadzoną niegdyś w Rodowie rozmowę, w któréj każdy opowiadał wyobrażenia swe o szczęściu; babka wyraziła wtedy mniemanie, że znaléźć je można najłatwiéj u stóp Ołtarza. Teraz zaś widocznie zajmowała się czytaniem ksiąg pobożnych, tak stosownych dla umysłu kobiety, która już stała nad brzegiem mogiły. Mimo woli, obok pełnéj zaparcia się i miłości księgi, stanęła mi w oczach dumna i sucha postać babki Hortensyi i przebiegła, chytra, nieśmiertelnie uśmiechniona pani Rudolfowa. Dawniéj ten zbieg wyobrażeń wprawił-by mię w zdziwienie i niepokojem napełnił duszę, pragnącą sprowadzić wszystko do harmonii prawdy; teraz uśmiechnęłam się tylko smutnie, ale nie poczułam ani oburzenia, ani trwogi. W długich studyach, odbywanych ręka w rękę z ojcem moim, nauczyłam się patrzéć na świat, poznałam jego harmonie i zrozumiałam dźwięki.
W przeciwległym końcu salonu posłyszałam szelest; zwróciłam się prędko w tę stronę i tam, gdzie axamitna firanka najgęstszy cień rzucała, zobaczyłam kogoś siedzącego na fotelu. Rysów rozpoznać nie mogłam z powodu zmroku i oddalenia, niemniéj jednak dojrzałam parę czarnych oczu, palących się jak żużle i skierowanych w stronę, w któréj stałam. Postąpiłam kilka kroków... osoba, siedząca na fotelu, powstała zwolna, przyczém zobaczyłam wysoką i smukłą kibić, a gdy także postąpiła parę kroków, poznałam, że była to Rozalia. Zwolna zbliżyłyśmy się ku sobie i jednocześnie podałyśmy sobie ręce. Chciałam serdecznie uścisnąć dłoń kuzynki, ale palce jéj, sztywne i chłodne, z lekka tylko dotknęły moich. Nie zaczynała mówić i milcząco wpatrywała się we mnie; ja także patrzyłam na nią. Tyle wspomnień, tyle rozwag obudziło się na jéj widok!
Zdawała się należéć do rzędu kobiet, które nigdy nie szpetnieją; bo lubo miała już lat dwadzieścia ośm wyglądała zupełnie tak, jak gdym ją przed czterema blizko laty po raz piérwszy ujrzała. Śniada cera jéj gładka była i świeża, usta jednakowo ponsowe, czarne brwi tak samo, jak dawniéj, podnosiły się w harde łuki, a na czole rozpościerał się ten sam marmurowy, drgający niekiedy tłumionemi burzami, spokój. Oczy jéj tylko zapadły nieco i silniéj gorzały, a śród bogatych splotów kruczych włosów, zawsze jednak z hardą prostotą odrzuconych nad czołem, srebrzyły się gdzie niegdzie białe niteczki. To zagłębienie się wrzących ogniem źrenic i te srebrne nici, dziwnie sprzeczające się ze świeżością twarzy i kruczą czarnością olbrzymich warkoczy, obok lekkiego wychudnięcia kibici co pokazywało ją jeszcze wyższą niż była, rzucały na całą powierzchowność Rozalii piętno nieokreślonéj tragiczności, z któréj buchało tchnienie zgryzot, targań się i prac, wewnętrznych walk, upadków, rozpaczy, słowem, całego tego arsenału oręży, jakiemi przeznaczenie wiedzie bój z duszami ludzkiemi. Spuściła powieki, długie rzęsy zadrgały na policzkach ruchomemi cieniami i, nie patrząc na mnie, zaczęła mówić:
— Nie spodziewałaś się znaléźć mnie tutaj, Wacławo? Nie prawdaż, że się tego nie spodziewałaś? A widzisz! lepszą jestem, niż ci się zdaje, i zamieszkałam w Rodowie, aby osłodzić i rozweselać ostatnie lata babki Hortensyi. Wzniosłego dopełniłam postępku, nie prawdaż, śliczna kuzynko?
Gdy wymawiała te słowa, mnie się wydało jakobym była jeszcze siedemnastoletnią dzieweczką, napół ze zdziwieniem napół z obawą słuchającą tego głosu, pełnego gorzkich sarkazmów, narzuconych obsłonką pokornéj słodyczy.
— Wszelki postępek — spokojnie odpowiedziałam — wzniosły jest albo nizki, nie tyle według celu, do jakiego zmierza, jak według źródła, które mu byt nadało.
Rozalia zaśmiała się po cichu, usiadła na fotelu, ręką wskazała mi miejsce naprzeciw siebie, a szczególny uśmiech ust jéj nie opuszczał. Gdy usiadłam, popatrzyła na mnie kilka sekund i ozwała się tym samym, co piérwéj, głosem:
— Widzę, miła kuzynko, że, spędziwszy trzy lata z uczonym swym ojcem, nabrałaś umysłowéj skłonności do analizy, spekulacyi, dochodzenia przyczyn i skutków, celów i źródeł, że, słowem, w ślicznéj swéj główce umieściłaś alembik, przez który przepuszczasz sprawy tego świata, tak prawie, jak lokaj nasz filtruje zapewne w przedpokoju wodę, którą ma podać do stołu. Doprawdy, zazdroszczę ci tego głęboko filozoficznego rozumu, do którego sama nigdy dojść nie mogłam. Ale i cóż w tém dziwnego? Ja sobie jestem prostą wiejską dziewczyną, a ty panną wysoko wykształconą, światową, rozumną. Daruj więc mojéj prostocie i pozwól, że cię zapytam o sekret tego prawidłowego myślenia, czucia i postępowania, którego widzę w tobie tak świetny przykład.
Gdy skończyła, patrzyłam na nią przez chwilę, tak spokojnie, że, jakby nie mogąc długo znieść mego spojrzenia, spuściła oczy. Niemniéj jednak brwi jéj harde zakreśliły łuki, a po ustach ślizgał się uśmiech dziwnie splątanéj słodyczy i złośliwości.
— Jakiekolwiek przypisujesz mi zmiany — ozwałam się — widzę, że sama nie zmieniłaś się wcale. Sądziłam, że lata, które ubiegły od ostatniego widzenia się naszego, uspokoiły cię i pogodziły ze światem i ludźmi. Tymczasem znajduję, że czas, nazwany przez niektórych balsamem na rany ludzkie, dla ciebie był zatrutém ostrzem które je rozogniało...
Przy tych wyrazach moich twarz Rozalii zmieniła się nagle. Szyderstwo i złośliwość zniknęły bez śladu, a zastąpił je cichy, przenikający smutek...
— Tak — rzekła po chwili milczenia — masz słuszność, kuzynko. Czas, ten wielki grabarz uczuć dla dusz małych i miękkich, w mojém życiu ma znaczenie lunety, który oku ludzkiemu pokazuje na niebie gwiazdy stokroć większemi, niźli je bez niéj widziéć mogło. Im dłuższą jest perspektywa dni i lat, przez którą na przeszłość moję patrzę, tém więcéj wzrasta i rozszerza się uczucie, które z téj przeszłości wyniosłam... tém głębiéj w sercu nurtuje złe, jakie śród niéj powstało... a za mną, jak za człowiekiem rysujący się na ścianie cień jego własny, wysoki i ciemny, stoi mój błąd... — Ostatnie wyrazy wymówiła z krwistym na twarzy rumieńcem, ale bez śladu pokory lub zawstydzenia.
Owszem, czoło podniosła bardo, a źrenice utkwiła w szarą głębią salonu, jakby tam widziała tę przeszłość swoję, któréj rozmiary powiększała przed nią długa perspektywa upłynionych dni i lat, tak jak luneta powiększa rozmiary błyszczących ciał niebieskich.
Dziwna ta istota oblekała się pokorą wtedy tylko, gdy mówiła o sobie saméj, ale gdy wspominała o jedynéj miłości, która pochłonęła całe jéj życie, stawała się dumną i niemal wyzywającą. Co było w niéj prawdą a co udaniem? Pokorę kłamała, czy hardość? Patrzyłam na nią z ciekawością i pragnęłam z całéj siły wniknąć w tę stojącą przede mną zagadkę duszy, o tak powikłanych, zgniecionych losem i pociemniałych od cierpień uczuciach. Wszakże czułam przedewszystkiém litość nad nią, a widząc, że zapadła w zamyślenie i zdawała się zapominać o mojéj obecności, wzięłam jéj rękę i chciałam ją pociągnąć do siebie. Ale żywo wysunęła dłoń z mego uścisku i odsunęła się ode mnie.
— O! proszę cię, kuzynko — zawołała ze zwykłym sobie cichym chychotem — nie myśl tylko litować się nade mną! Jesteśmy tak niepodobne do siebie... Przed kilku laty nazywałam cię kryształowém dzieckiem, teraz wyglądasz na posąg z białego marmuru, obdarzony wewnątrz punktualną, jak zegarek, maszyneryą. Co do mnie, nie przestałam być biedną dziewczyną, ulepioną z prostéj gliny, ożywionéj bardzo niesforną krwią, a niesforniejszym jeszcze duchem, i tak, jak uwielbiałam niegdyś twoję kryształową przezroczystość, tak teraz chylę czoło w podziwie przed posągowemi kształtami marmuru, z jakiego wydajesz się być wykutą. Ale, koniec końców, nic wspólnego z sobą nie mamy. Ty jesteś poważna, spokojna, uczona, marzysz pewnie o wielkich cnotach, wzniosłych celach, myślisz o czystéj, rozsądnéj, uprawnionéj przez Kościoł i świat miłości, a ja? ja jestem szalona dziewczyna, która w zaraniu życia swego jeszcze rzuciła całe serce swe na burzliwą falę jednego nieszczęśliwego uczucia, a uczucie to, które-by może nikczemném było, gdyby nie było wzniosłém, zmiażdżyło mię, rozszarpało, wwiodło na Bóg wié jakie drogi, przyprowadziło nakoniec do stóp babki Hortensyi i kazało mi podnosić dla niéj kłębuszki z pod kanapy, dlatego, aby kiedyś jéj pieniądz podniósł z upadku i nieszczęścia mnie i człowieka, którego kocham. Widzisz więc, że darmo litowała-byś się nade mną... litość bez zrozumienia, to jałmużna bez wartości, a ty mię zrozumiéć nie możesz, bo między nami niéma nic wspólnego...
Gdy przestała mówić, ja znowu łagodnie wzięłam jéj rękę.
— Mylisz się, Róziu — rzekłam — jest coś, co tworzy między nami wspólność i podobieństwo.
— I cóż to jest? powiedz, miła kuzynko, bo tak pragnę być do ciebie podobną, że pałam niecierpliwością... — przerwała z właściwym sobie uśmiechem pokory, niedowierzania i złośliwości, ale wargi jéj drżały i widoczném było, że w słowach, które pragnęła przyoblec tonem szyderstwa, pomimo woli jéj może, wiele było prawdy.
— Tém czémś, co nas podobnemi do siebie czyni — odrzekłam — jest wrodzona nam obu szlachetność... Podniosła na mnie wpółzałzawione, wpółrozgniewane oczy i przerwała ze śmiechem:
— Żartujesz sobie ze mnie, kuzynko...
— Szlachetność — kończyłam, nie zważając na przerwę — przez którą ja przebaczam ci, współczuję i rozumiem cię, a która w tobie wiedzie ciągły bój z namiętnością, co cię porwała i nie daje pogodzić się z poniżeniem, w jakie popadłaś...
Patrzyła na mnie długo, i jednę rękę pozostawiając w mojéj dłoni, drugą podniosła i przycisnęła do serca. Oczy jéj i gest wyraźnie mówiły: — odgadłaś, przeniknęłaś mię; gdybym nie była szlachetną w gruncie, była-bym spokojniejszą, i kto wié, czybym już dotąd nie doścignęła mego celu. W spojrzeniu i geście Rozalii wyczytałam tę odpowiedź, jaką myśl jéj dawała słowom moim, ale nie wymówiła jéj ustami. Owszem, cofnęła mi po chwili swą rękę, zaśmiała się i rzekła:
— Kiedy mówiłam, śliczna kuzynko, że u boku mądrego ojca twego, który, podobno ze skalpelem i mikroskopem ma do czynienia, nauczyłaś się tych samych narzędzi używać do misternego przyglądania się duszom ludzkim, nie myliłam się...
— Nie myliłaś się — przerwałam z uśmiechem — tylko, że zamiast skalpelu i mikroskopu, używam do przypatrywania się ludziom miłości, jaką mam dla nich...
Zaśmiała się głośniéj jeszcze i zimniéj, niż wprzódy.
— Miłości! — zawołała — o! przyznaj piękna, mądra i cnotliwa kuzynko, że to, co cię skłania do tak misternego rozpatrywania się w mojém wnętrzu, jest nie miłością, ale ciekawością! Jesteś zapewne ciekawą wiedziéć, jak to tam w piersi biednéj grzesznéj kobiety odbywa się wrzący i szumiący proces walk i namiętności, ty, w któréj pierś natura wstawiła zegarek o regularnie ruszających się kółkach i sprężynach! A może pragniesz także obok swéj własnéj światłości postawić cień cudzy, i miéć wysoką przyjemność wzrastania w swych własnych oczach, na widok cudzego upadku! Takieście wy wszystkie, wy kryształowe, posągowe, niepokalane istoty! Lubicie przypatrywać się upadłym i pociemniałym, ale dlatego, aby módz chełpić się sobą i pogardzać innymi. — Mówiła to z tak bolesném połączeniem szyderstwa i goryczy, że czułam się głęboko dotkniętą i, zdaje mi się, iż łza wypłynęła mi na rzęsę.
— Róziu! — rzekłam — pamiętasz może, jak kiedyś powiedziałaś mi, że występnymi i słabymi pogardzają tylko ludzie źli do gruntu, albo dzieci nierozsądne i nie znające dziwnie pogmatwanych spraw tego świata. Otóż zdaje mi się, jestem nawet tego pewną, że ja ani do złych, ani do nierozsądnych nie należę. Cieszę się, gdy mogę uwielbiać, smutno mi, gdy naganiać muszę, lecz nie pogardzam nigdy.
— Widzę prawdę w twych oczach i słyszę ją w głosie — cicho szepnęła Rozalia. — Powiedz-że mi — dodała po chwili, — czy nie pogardziłaś mną i wtedy, gdy ci powiedziano, że mieszkam tu w Rodowie i wraz z matką staram się o bogate dary, albo o sukcesyą babki Hortensyi?
— Nie — odpowiedziałam pewnym głosem — nie pogardziłam tobą wtedy nawet, gdy się dowiedziałam o tém, bo zrozumiałam, że musiałaś ogromnie walczyć sama z sobą, nim to uczyniłaś; a gdzie jest walka, tam jest dramat, tam może być występek nawet, ale niéma nikczemności...
Rozalia porwała się z miejsca i stanęła przede mną z ogniem w źrenicach, z dłonią przyciśniętą do czoła.
— Dziwna z ciebie istota! — zawołała — zawsze zwyciężyć mię musisz! Tak, widzę, że odgadłaś, jak z całéj mocy usiłowałam przestać kochać człowieka, który mnie nie wart, a nie mogłam; jak szarpałam się, aby się podnieść, a coraz głębiéj zapadałam; jak nieszczęście jego coraz silniéj mię do niego przywiązywało; jak widywałam go niekiedy, a po każdém widzeniu tęsknota za nim zjadliwiéj wygryzała mi serce. I to jeszcze odgadłaś może, iż postanowiłam raz już zakończyć te męczarnie nas obojga, i zdobyć na babce pochlebstwem i poniżeniem się to, czego nie otrzymałam uczciwą szczerością i otwartą prośbą. I może przenikłaś cały wstyd, jaki mię ogarnął, gdy ujrzałam, że z hardéj i niezależnéj dziewczyny, jaką byłam, stałam się sługą i rezydentką, któréj obowiązkiem było udawać miłość, i cześć, i posłuszeństwo, i pokorę. Ponieważ jesteś tak przenikliwa i mówiłaś przed chwilą o walkach i szlachetności, toć pewno domyślasz się i tego, że była-bym już dawno dopięła swego celu i otrzymała garść złota na kupienie spokoju sobie i jemu, gdyby nie bunty ducha, co mi z niewolnictwem i służebnością pogodzić się nie dają. Niekiedy przykrzy mi się całować rękę, dla któréj nie mam miłości, i wyglądam tak, jakbym ją, zamiast pocałować, ukąsić chciała. To znowu czuję, że mnie kark boli od nachylania się po upadłe kłębuszki i prostuję go hardo... a hardość tu nie popłaca i psuje mi srodze interesa. Cóż robić? nie posiadam zręczności, jednostajności humoru i nieśmiertelnego uśmiechu mojéj matki; ona zaś posiada to wszystko zapewne dlatego, że w niéj niéma walki. O! niéma tam walki, bądź pewna, a więc, jak wynika z twoich słów poprzednich, niéma i dramatu.
Urwała nagle, odetchnęła ciężko i zaraz znowu mówić zaczęła:
— U mnie zaś, według twego własnego zdania, jest walka i jest dramat, to téż bywają i bunty przeciwko téj ręce, która tego tylko wymaga, aby jéj bezprzestannie słuchano, jak Boga, i czczono jak Boga, a ona za to, jak Bóg, obiecuje, według swéj woli rozdawać podwładnym szczęście lub nieszczęście, za pomocą klucza od swéj szkatułki, którą zamyka przed tymi, co są zbyt otwarci, a otwiera tym, co się hermetycznie na klucz zamykać umieją... Ja w żaden sposób nie potrafiłam dotąd zamknąć się, i choć kiedy niekiedy na chwilę nie pokazać tego, co się we mnie dzieje... To téż wszystko, co czyniłam dotąd, darmo czyniłam, i myślę doprawdy, że prędko bardzo uczynię odwrót i pojadę sobie ztąd tak, jak przyjechałam, w mojéj czarnéj wełnianéj sukience i z moją czarną zgryzotą w sercu... Ale tymczasem jestem tu, a gdy zobaczyłam przez okno, że przyjeżdżasz, nie zważałam na to, że matka moja co prędzéj wyprowadziła ztąd babkę, abyś się z nią zobaczyć nie mogła, i że obie rozkazały mi oddalić się, bo matka moja sama jedna chciała się z tobą rozprawić. Ale zostałam, bo wewnątrz coś mi mówiło i krzyczało, abym stanęła przed tobą nie obłudna, nie z uśmiechem słodyczy i miłości, jak zapewne wkrótce pokaże ci się moja matka, ale taką, jaką jestem, złą, szaloną, wzburzoną, ale w gruncie, ach! w gruncie duszy... prawdę powiedziałaś, Wacławo... szlachetną... Odgadłaś to wszystko, nie prawdaż? i pomimo to, a może właśnie dlatego, ściskasz moję rękę i patrzysz na mnie twemi czystemi oczyma, tak, jakbyś patrzyła na siostrę... O! patrz tak dłużéj... nikt tak na mnie nie patrzy... nikt mnie nie kocha i nie rozumié...
Długo patrzyłyśmy na siebie w milczeniu i rozmawiałyśmy z sobą wzrokiem. Nagle w czarnych oczach Rozalii zapaliły się tęczowe połyski — były to dwie łzy, które wypłynęły z pod powieki i oszkliły źrenice. Pochyliła się i obie dłonie położyła na moich ramionach.
— Zwyciężyłaś mnie po raz drugi — wymówiła z cicha; — niegdyś zazdrościłam ci bogactwa i ukochanego człowieka, a ty dobrocią swą zmusiłaś mię do tego, abym cię pokochała... Teraz pozazdrościłam ci twojéj cnoty, nieskazitelności, twego marmurowego spokoju, i znowu cię nie lubiłam, bo byłam pewna, że pogardzisz mną, która jestem tak niepodobną do ciebie... Nie wiem, co masz w sobie takiego, ale znowu powiedziéć ci muszę, że jesteś dobrą... Nachyliła się jeszcze bardziéj i gorące usta przytknęła do mego czoła.
W téj saméj chwili rozchyliła się ponsowa portyera, z za któréj przed kilku laty po raz piérwszy zobaczyłam wychodzące naprzeciw nas obie moje babki. Tym jednak razem ukazała się z za niéj jedna tylko postać kobieca, ubrana w kosztowną suknią zielonkowatego koloru, w biały czepeczek z koronek i atłasowych wstążek, włożony na czarne, pretensyonalnie uczesane włosy, z twarzą okrągłą, bardzo śniadą, ozdobioną parą oczu czarnych i biegających, i dwoma rzędami białych jak śnieg zębów, pokazywanych w uśmiechu.
Była to naturalnie pani Rudolfowa. W progu jeszcze zobaczyła pocałunek, jakim mię obdarzyła Rozalia; oczy jéj żywiéj błysnęły, usta szerszym jeszcze rozszerzyły się uśmiechem, podbiegła żywo i zawołała bardzo uprzejmym i wesołym tonem:
— Otóż to lubię, kiedy dwie tak blizkie krewne, po długiém niewidzeniu się w podobnie czuły witają się sposób! Ależ bo jak szczęśliwą myśl miałaś, kochana Waciu, przyjeżdżając dziś do nas! Pójdź-że, drogie dziecię, niech cię uścisnę.
I postępowała ku mnie, wyciągając oba ramiona i błyskając czarnemi oczyma i białemi zębami. Słodkawo-czułe to powitanie przykrzejsze daleko wywarło na mnie wrażenie, niż ostrość i sarkazm, z jakiemi spotkała mię Rozalia. Odpowiedziałam téż pani Rudolfowéj kilku wyrazami ściśle tylko grzecznemi, i udając, że nie widzę wyciągniętych do mnie jéj objęć, po prostu podałam jéj rękę. Ścisnęła ją mocno w pulchnéj, bieluchnéj dłoni, potrząsnęła nią kilka razy z ciągłym akompaniamentem powtarzających się, a raczéj nigdy nieustających, uśmiechów, i pociągnęła mię do kanapy, na któréj posadziła mię i sama obok mnie usiadła. Rozalia zaś osunęła się zwolna na z dala i w cieniu stojący fotel, spuściła powieki, oblokła się cała tym marmurowym spokojem, jaki z niéj, niby maska, spadał w chwilach wywnętrzeń i wzruszeń, i zdawała się być zupełnie obcą temu, cośmy z jéj matką robiły lub mówiły.
Pani Rudolfowa, usiadłszy na kanapie, nie wypuściła méj ręki, trzymała ją ciągle w silnym uścisku i patrzyła mi w oczy z przymileniem.
— Jakże wypiękniałaś, lube dziecię! — mówiła, a okropny jéj uśmiech nie opuszczał jéj ani na chwilę; — lecz mylę się; nie wypiękniałaś, bo zawsze byłaś piękną, ale stałaś się teraz jeszcze piękniejszą! Co za świetność cery! jaka pewność siebie w spojrzeniu! jaka bogata harmonia kształtów! Zachwycasz mię, moja duszko. — Tu pochyliła się do mnie tak, jakby mię chciała pocałować, ale, nie wiem, czy jakąś pozostałością dzieciństwa, czy mimowolnym wstrętem dla téj kobiety zdjęta, doświadczyłam na mgnienie oka prawdziwie fizycznego przestrachu. Przemknęło we mnie takie poczucie, jakbym miała być ukąszoną przez te śniegowo białe zęby, co tak uprzejmie pochylały się do méj twarzy. To téż, pod pozorem poprawienia sukni, uchyliłam się nieznacznie, a pani Rudolfowa, bynajmniéj tém nie zdetonowana, potrząsała ciągle mą ręką z niewymowną serdecznością i mówiła daléj:
— Prawdziwie nie umiem ci, drogie dziecię, wyrazić mojéj wdzięczności za to, że powzięłaś miły zamiar odwiedzenia mnie i Rozalii, bo, jak mniemam, przy naprężonych stosunkach... boję się doprawdy użyć bolesnego wyrażenia, któreby może jednak lepiéj rzecz określało... przy zerwanych stosunkach pomiędzy twoją najlepszą matką a babcią Hortensyą, wizyta twoja nie ma naturalnie na celu téj ostatniéj... z niewymowną więc uciechą biorę ją na rachunek mój i Rozalii...
— Przeciwnie, pani — przerwałam spokojnie, lecz stanowczo — przybycie moje do Rodowa głównie i prawie jedynie ma na celu zobaczenie się z babcią Hortensyą...
— Czy być może? — zawołała pani Rudolfowa z najgłębszém zdziwieniem, składając swoje pulchne ręce — czy być może, abyś sądziła, drogie dziecię, że babka zechce widziéć się z tobą po tém wszystkiém, co zaszło pomiędzy nią a wami?
— Tak sądziłam i tak sądzę, bo jestem przekonana, że babka moja nie jest pozbawioną zmysłu sprawiedliwości i sama już oddawna uczuć musiała, że, jeśli matka moja nie chciała wydać mię za człowieka, który mię nie kochał i liczył tylko na mój domniemany posag, postępek ten jéj zgadzał się zupełnie z sumieniem i z tak zrozumiałą każdéj matce miłością macierzyńską...
— Nie każdéj! — zabrzmiał metalicznym wymówiony głosem wyraz, w stronie, w któréj siedziała Rozalia. Zwróciłam ku niéj głowę, ale zobaczyłam ją, siedzącą tak nieruchomie, jak wprzódy, ze spuszczonemi oczyma i spokojném czołem. Pani Rudolfowa zdawała się nie słyszéć przerwy, lub wcale na nią nie zważać; patrzyła na mnie z jednostajném zawsze przymileniem i poruszała głową gestem pełnym pożałowania.
— Droga, ukochana Waciu — zaczęła — czyliż nie pojmujesz tego, że postępek twéj matki, pomimo, że, jak powiadasz, zgadzał się z sumieniem i miłością macierzyńską, sprzeciwiał się woli babki Hortensyi. A ona...
Wzniosła oczy z rodzajem głębokiéj pobożności, wyciągnęła w górę palec, tak, jak ktoś, co wspomina o Bogu lub świętych, zamieszkujących niebiosa, i ciągnęła daléj:
— A ona chce, aby wszyscy, co ją otaczają, posłuszni jéj byli... ona, co jest mądrością i opatrznością familii, wymaga, aby familia odpłacała jéj wielkie dobrodziejstwa czcią i uległością bez granic, i otwarcie powiem ci, kochanko, iż tak kocham, tak czczę babkę Hortensyą, że postępek twéj matki wydawał mi się zawsze dziwacznym, nieroztropnym, niekonsekwentnym, słowem, niezrozumiałym dla mnie...
— Bo bezinteresownym! — zabrzmiał znowu głos w stronie, w któréj siedziała Rozalia. — Odwróciłam się znowu i zobaczyłam ją, jak wprzódy, nieruchomą, niemą i ze spuszczonemi oczyma. Pani Rudolfowa i na tę przerwę nie zwróciła najmniejszéj uwagi; małe oczy jéj zamigotały tylko żywiéj i białe zęby z lekka przygryzły dolną wargę. Na ten sam temat, co wprzódy, znowu zaczęła mówić, zawsze uprzejmie, słodko i z przymileniem, patrząc na mnie. Ale mnie niewymowna zdjęła odraza do słuchania jéj daléj, podniosłam się z kanapy i przerwałam jéj mowę:
— Jeżeli matka moja postępkiem swym tak dalece, jak pani utrzymujesz, obraziła babkę Hortensyą, uczyniła to przez miłość dla mnie... ja tu więc jestem główną winowajczynią, bo dziś jeszcze wyznaję otwarcie, że, dowiedziawszy się o usposobieniach dla mnie pana Agenora, nie chciała-bym go poślubić, i wątpię, abym to uczyniła wtedy nawet, gdyby takiem było żądanie mojéj matki... To téż, czując to, nie w swoim bynajmniéj, ale w matki mojéj interesie, chciałam dziś widziéć babkę Hortensyą i rozmówić się z nią...
— Niepodobna, drogie dziecię, niepodobna! — zawołała pani Rudolfowa, składając znowu ręce, ale tym razem z gestem nadzwyczajnego żalu. — Bóg widzi, jakbym pragnęła, aby to stać się mogło, i aby święta zgoda przywróconą w familii została, boć przecie wiem dobrze i głęboko przenikniona jestem zasadą, że, gdzie zgoda, tam i błogosławieństwo Boże. Ale babka tak zażalona na was, tak rozgniewana na twoję matkę, tak źle do was obudwóch uprzedzona... Nagadano jéj o was różnych przykrych dla niéj rzeczy, obczerniono was przed nią, a dziś jest nawet trochę słabą, i gdyby cię zobaczyła, mogła-by zirytować się, zachorować...
— Albo dać się rozrzewnić i ująć! — zabrzmiał znowu głos w stronie Rozalii.
— Zresztą — ciągnęła pani Rudolfowa, teraz, jak i piérwéj, nie zważając na przerwę — zresztą, o czémże-byś miała mówić z nią, moja duszko? O co-byś ją prosić mogła?
— O to — odparłam żywo, z trudnością mogąc pohamować się dłużéj — oto, co matce mojéj słusznie należy się od jéj ciotki, która głównie przyczyniła się do skrzywienia jéj życia wychowaniem, jakie jéj dała, a potém wpływami i namowami rozłączając ją z moim ojcem...
— Powoli, powoli, kochane dziecię — przerwała pani Rudolfowa z niezmąconą słodyczą i uprzejmością. — Wspomniałaś, zdaje mi się, o wychowaniu; babka Hortensya dała je twojéj matce świetne i prawdziwie światowe, a czyliż jéj było już winą, że matce twojéj podobało się popełnić mezalians i wyjść za człowieka, który przez swoje znowu wychowanie dla niéj był niestosownym...
— Teraz — przerwałam zimno ale stanowczo — teraz na mnie koléj powiedziéć pani: powoli! mówisz pani o moim ojcu...
— Jaka piękna duma i wzniosła miłość córki dla ojca! — zawołała z zachwytem, składając ręce, pani Rudolfowa. — Ale powiedz-że mi, jedyna kochanko, dlaczego matka twoja, ścigana krytycznemi okolicznościami, o których coś słyszałam, nie pojedna się z zacnym, uczonym swym mężem, który przecie, jako profesor uniwersytetu, musi tam jakąś dość przyzwoitą pobierać pensyjkę...
Poczułam krew uderzającą mi do głowy.
— Pani — rzekłam — nie przyjechałam tu, aby tłómaczyć przed nią familijne nasze sprawy, ale dlatego, aby zobaczyć babkę moję, z którą mam do pomówienia. Racz mi zatém powiedziéć, czy babka Hortensya zawiadomioną jest o mojém przybyciu i czy będę mogła ją widziéć?
— Niestety! drogie dziecię, pomimo wszelkich usiłowań moich, nie mogłam wymódz na niéj, aby się z tobą zobaczyć chciała. Zobaczyła cię nadjeżdżającą przez okno i wnet porzuciła swą ulubioną robotę, opuściła salon i, zamykając się w swoim pokoju, rzekła: przyjmujcie z Rozalią tę niewdzięcznicę; nie chcę widziéć ani jéj, ani jéj matki!
— Nie powiedziała tego! — ozwał się znowu głos w stronie, gdzie siedziała Rozalia, a tym razem już zachwiała się na chwilę niezmącona dotąd słodycz pani Rudolfowéj. Oczy jéj zaiskrzyły się i twarz zwróciła ku córce, tak nieporuszonéj i nieméj, jak-by wyrazy, które w rozmowę naszę od chwili do chwili wrzucała, wychodziły z niéj bez żadnego współudziału jéj woli. Nie wiem już, jaka zaszła-by scena pomiędzy matką a córką, gdy w téj saméj chwili w głębi domu, gdzieś o trzy lub cztery pokoje odlegle, nie zabrzmiał silnie pociągnięty, przenikliwie brzmiący, dzwonek. Na odgłos ten pani Rudolfowa żywiéj jeszcze zwróciła się do córki:
— Rozalio! — zawołała — słyszysz? Babcia dzwoni! Pewnie czegoś potrzebuje, a ja nie mogę opuścić miłego naszego gościa...
— A więc są zapewne sługi, które tam pójdą — wymówiła Rozalia, nie zmieniając postawy.
— Rozalio! — zawołała jéj matka głosem, z którego od razu zniknęła uprzednia słodycz, a na twarz jéj wystąpił ciemny rumieniec gniewu.
Rozalia podniosła się zwolna i powolnym krokiem przechodziła przez salon; w połowie jego zatrzymała się jeszcze i niedbałym gestem poprawiła przed lustrem jeden z warkoczy, który w czasie rozmowy ze mną zbyt się jéj na ramię opuścił. Pani Rudolfowa ścigała ją iskrzącemi się i biegającemi oczyma.
— Rozalio! — wymówiła raz jeszcze z cicha, ale dobitnie. Rozalia wzruszyła z lekka ramionami.
— No i cóż? idę przecie! — wyrzekła tym samym, co piérwéj, obojętnym tonem.
Potém, przechodząc koło mnie, skinęła mi głową i powoli opuściła salon.
Ciężko mi było, przykro, duszno; postanowiłam skończyć tę upokarzającą wizytę, która, jak zaczynałam się przekonywać, do niczego mię doprowadzić nie mogła.
— Więc utrzymujesz pani — zwróciłam się do pani Rudolfowéj — że widzenie się z babką Hortensyją jest dla mnie niepodobieństwem?
— Niestety! tak jest, drogie dziecię! — odparła znowu ze słodyczą i głębokim żalem — babcia wyraźnie powiedziała, że nie chce cię widziéć, i że tylko przez wzgląd na honor familii zezwala na to, aby matka twoja, gdy utraci do reszty majątek, co wkrótce, jak słyszałam, nastąpi, osiadła w Rodowie, gdzie babcia ofiaruje jéj dach gościnny i miejsce przy swym stole...
Zawrzałam cała i nie mogłam hamować dłużéj mego oburzenia. Podniosłam głowę, utkwiłam w pani Rudolfowéj spojrzenie pełne uczuć, które mię przejmowały, i rzekłam:
— Matka moja ma córkę dorosłą i zdrową na ciele i umyśle, nie przyjmie więc od nikogo jałmużny, rzuconéj dla honoru familii, bo byt swój w jéj pracy, a pociechę w jéj sercu znajdzie. Racz pani powiedziéć babce Hortensyi, że przyjechałam tu i pragnęłam ją widziéć bez żadnego w tém współudziału méj matki, owszem, bez jéj o tém wiedzy; że celem moim było przedewszystkiém pojednać osoby, tak blizko z sobą spokrewnione, i przedstawiwszy babce krytyczne majątkowe położenie méj matki, prosić ją nie o dar żaden, nie o jałmużnę, ale o pożyczkę, o pomoc jakąś tymczasową, którą matka moja zwrócić-by jéj mogła w przyszłości. Skoro zaś, jak pani utrzymujesz, babka Hortensya jest dla nas nieprzystępną, cofam z ust i serca wyrazy, jakiemi miałam do niéj przemówić, i oddalam się ztąd na zawsze zapewne, a coprędzéj, aby dłużéj nie zabierać pani czasu, który tak budująco przepędzasz nad Bozką księgą, uczącą zaparcia się i miłości bliźniego...
Przy ostatnich wyrazach rzuciłam okiem na roztwarte na stole Naśladowanie Chrystusa.
Pani Rudolfowa zarumieniła się i oczy jéj mocniéj zabłyszczały, a ponieważ, ukłoniwszy się obojętnie, już odchodziłam, podbiegła do mnie ze złożonemi rękoma.
— Waciu, duszko, drogie, lube dziecię, nie odchodź tak rozgniewana! Ty może mnie posądzasz o jakie złe chęci przeciwko tobie i twéj matce? Może myślisz, że to ja tak szkodliwie dla was wpłynęłam na umysł babki Hortensyi? Zmiłuj się, kochanie! nie miéj tak fałszywych uprzedzeń. Niech mi Bóg będzie świadkiem! przysięgam na szczęście moich dzieci, że robiłam wszystko, co mogłam, aby skłonić babkę Hortensyą do pojednania z twą matką, a dziś do zobaczenia się z tobą. Jestem tu ciągłym a gorliwym adwokatem waszym; rano i w wieczór modlę się do Boga, aby raczył zmiękczyć dla was serce babki, i nawet na tę intencyą zakupiłam śpiewaną mszę przed cudownym obrazem w Rodowskim kościele.
Zatrzymałam się i patrzyłam na nią takiém okiem, jakiém nieraz w ogrodzie przyglądałam się ślizkiéj, miękkiéj, zielonkowatéj jaszczurce, która, pełzając śród traw, zdawała się je całować, a tymczasem rzucała na nie jadowitą swą ślinę.
— Pani — ozwałam się, gdy skończyła — mogła-byś wybornie pozwolić sobie zadowolenia, jakie przynosi szczerość. Nie jestem ani łatwowierną, ani rozgniewaną, ale mocno się brzydzę obłudą, gorszą, wedle mnie, sto razy od występku, któremu służyć ma za osłonę.
Powiedziałam to zupełnie spokojnie i zimno, to téż pani Rudolfowa zmieszała się i opuściła słodko i pokornie złożone dotąd ręce. Chciała jednak mówić coś jeszcze, lecz przerwałam oświadczeniem, iż pragnęła-bym widziéć się z babką Ludgardą.
Z jednakim zawsze uśmiechem i niezmiernie uprzejmym gestem, wskazała mi drzwi, prowadzące w głąb’ domu.
Dobrze znanym był mi dom ten i nie potrzebowałam pytać tu nikogo o drogę. Ileż razy przed laty lekką stopą przebiegałam te wązkie, długie pokoje, o podniosłych, jak sklepienia, sufitach, o licznych oknach wązkich a wysokich, o sprzętach, z których surowego bogactwa i ciężkiego kształtu długie dziesiątki lat przemawiały! Ileż rojeń moich, uśmiechów, drobnych łez zachwytu lub trwogi, skrapiających zwykle próg nieznanego życia, widziały te ściany, pokryte obiciem surowéj jednolitéj barwy, lub w różnych kierunkach przerznięte lamperyami z dębowego i różanego drzewa, o kunsztownéj, mistrzowskiemi rękoma wykonanéj rzeźbie!
Przypominałam sobie to wszystko, przechodząc zwolna przez kilka pokojów, dzielących salon bawialny od pokoju babki Ludgardy, gdy nagle stanęłam i wlepiłam wzrok w obraz, który mię uderzył.
Przede mną były drzwi wpółotwarte, a z za nich widniał obszerny pokój, przybrany z poważném a dumném bogactwem, jakie cały dom cechowało. Na ciemno zielonych ścianach wisiały dwa wielkie, w szerokie złote ramy objęte, obrazy, z których jeden przedstawiał Madonnę z dzieciątkiem na ręku, a drugi Chrystusa rozpiętego na krzyżu. W głębi pokoju, pod jednym z obrazów tych, stało szerokie łoże, błyszczące bielą batystu i haftów. Osłonione było zieloną kotarą, ciężką od złotych ozdób i naszyć, i utrzymywaną w górze dwiema wielkiemi złoconemi gwiazdami. Pod obrazem, przedstawiającym Madonnę, była długa, nizka i obszerna ottomanka, orzucona perską makatą i okryta poduszkami we wschodnie wyszywanemi wzory, a na niéj, wsparta ramieniem o poduszki, nawpół leżała wyniosła postać kobieca, w długiéj, ciężkiéj sukni z czarnego jedwabiu, i białym koronkowym czepcu, na całkiem prawie srebrnych włosach, w staranne nad skroniami ułożonych loki.
Była to babka Hortensya.
Cisza i samotność głęboka rozpościerała się wkoło niéj w obszernym pokoju. Jedną ręką wspierała głowę, drugą opuściła pomiędzy fałdy sukni. Ręce te białe, z lilijowemi żyłkami, z długiemi i cienkiemi palcami, jak dawniéj wysuwały się z pod śnieżnych koronkowych mankietów, ale może dlatego, że nie trzymały szczypczyków do frywolitków i kłębuszków z bawełną, wydawały mi się mniéj sztywnemi, bardziéj jakoś miękkiemi niżlim je widywała kiedy. Twarz jéj miała także inny nieco wyraz: duma i oschłość zawsze leżały na niéj, ale z pod nich, jak z za gęstéj wprawdzie, lecz zawsze ażurowéj zasłony, przeglądało coś, niby smutek, niby znudzenie, albo żal za czémś, albo jeszcze pragnienie czegoś. Blada była i usta miała blade, zmarszczek mnóztwo orało jéj czoło, a były one w téj chwili ruchome jakieś i krzyżowały się po czole na podobieństwo fal drobnych, burzących powierzchnią wody. Piwne, tak zimne, dumne i przenikliwe jéj oczy, teraz, nieruchome i na wpół przysłonione drżącemi powiekami, tkwiły w aksamitnéj poduszce klęcznika, który pomiędzy łożem a ottomanką dźwigał wielki krzyż srebrny i czarno oprawną bogatą księgę nabożną. Nie wiem czemu, ale wydało mi się, że babka moja, pośród bogactwa i dumy swojéj, nie była szczęśliwą, ani nawet spokojną.
Co więcéj, byłam prawie pewna, że w postawie jéj, pochylonéj nieco na poduszki, i w nagięciu głowy, co się na dłoni wspierała, tkwił pewien niepochwytny, a jednak uderzający, odcień przygnębienia.
Stałam, patrzałam i coraz więcéj czułam się wzruszona. Zapomniałam całkiem o charakterze i postępowaniu z nami babki Hortensyi, a widziałam przed sobą tylko kobietę, która, bądź co bądź, była opiekunką matki méj w jéj sieroctwie, a co większa, istotą nieszczęśliwą, co doszedłszy na sam brzeg mogiły, głowę swą ujrzała przykrytą białym szronem starości, a prawdopodobnie ani razu w swém życiu nie zaznała tych wysokich i jedynych może na téj ziemi uciech, jakie człowiekowi przynosi gorące uczucie czystego serca, albo myśl wzniosła, szersze obejmująca zakresy, niż świat osobistéj pychy i samowoli. Czy być może — myślałam, patrząc na nią — aby ta dumna, wyniosła kobieta, stawała się mniéj wyniosłą i dumną po za oczyma ludzkiemi, a w obecności tylko sumienia własnego i krzyża, który może właśnie sumienie to w niéj wyzywa? Czy być może, aby te falujące po czole bruzdy były obrazem myśli, niespokojnie szamoczących się w jéj głowie i pytających ją: co uczyniła z długiéj przeszłości swojéj? Czyliż-by ta pochylona nieco postawa i głowa, szukająca podpory na dłoni, wypieszczonéj zbytkiem a zwiędłéj od starości, oznaczać miała, że twarda, goszcząca w nich dotąd wola, uginać się téż i podpory szukać zaczyna? Rzutem wyobraźni, właściwym umysłom żywym, ujrzałam stojącą przy ottomance, na któréj spoczywała babka moja, panią Rudolfową i uwydatniłam przed sobą jéj twarz energicznéj śniadości a słodkawego wyrazu, jéj postać, zdającą wślizgiwać się we wnętrze człowieka, do którego się zbliżała, jéj usta, nieśmiertelnym otwarte uśmiechem i wyglądające również skłonnemi tak do pocałunku, jak do ukąszenia. I wydało mi się, że widzę ją, dumną, zadowoloną, pełzającą i nakazującą zarazem obok babki mojéj, z postacią ugiętą i mnóztwem bruzd nad przygasłemi oczyma. Ha! czemuż-by nie? — pomyślałam. — Wszak pycha najłatwiéj podbić się daje pokorą, a nędzny robak, zwolna a długo czołgając się u stóp hardéj rośliny, owija, pochyla i łamie w końcu jéj łodygę. Wszak w dziejach świata nawet widziano nieraz przykłady nikczemnie pokornych i czołgających się niewolników, którzy, misternym orężem pokory i nikczemności wojując, stawali się rzeczywistymi władcami swych dumnych napozór i wielmożnych panów.
Było mgnienie oka, w którém chciałam przeskoczyć próg, dzielący mię od babki Hortensyi, zapomniéć o wszystkiém, przyklęknąć przed nią i do ust przycisnąć jéj białą rękę. Ale pomiarkowałam się i nie uczyniłam tego; nie chciała mię widziéć, byłoby więc z mojéj strony niedelikatnością i zbyteczném uniżeniem się, gdybym przemocą prawie narzuciła jéj moję obecność. Wreszcie — pomyślałam — że może to oczy moje mię mylą, może babka wydaje mi się inną, niż zwykle, i bardziéj rzewne budzącą uczucia, dlatego, że dotąd nigdy nie widziałam jéj inaczéj, jak sztywnie, z podniesioną głową, kroczącą przez salon, lub siedzącą na kanapie, wyprostowaną, z kłębuszkiem bawełny w ręku. Odeszłam cicho i w kilka sekund potém otwierałam drzwi pokoju babki Ludgardy.
Tu nic się nie zmieniło. Zawsze czarny krucyfix stał na klęczniku, zawsze klatka z kanarkami wisiała przy oknie, a przed nią, w fotelu głębokim, z dłońmi zaplecionemi na czarnéj księdze ze srebrną klamrą, leżącéj na jéj kolanach, siedziała babka Ludgarda.
Gdy ujrzała mnie, blade jéj usta okrył uśmiech radości, i wyciągnęła do mnie oba ramiona.
Czułość, dobroć i smutek były w jéj oczach, gdy patrzyła na mnie, ale oprócz kilku zwykłych słów, jakie wyrzekła przy powitalnym uścisku, nic nie mówiła! Zdawało się, że milczenie było jéj stanem zwykłym i normalnym, z którego z trudnością wyjść jéj przychodziło. Jak dawniéj bywało, usiadłam na stołeczku, na którym spoczywały jéj stopy, splotłam ręce na fałdach jéj czarnéj sukni i z rzewném, lecz miłém uczuciem wpatrywałam się w twarz jéj bladą, pooraną, słabym tylko odbłyskiem myśli rozświetloną, ale zalaną za to wyrazem nieskończonéj łagodności i zrezygnowanéj a wrosłéj niejako w przygasłe źrenice tęsknoty. Patrzyła we mnie ciągle w milczeniu i zwolna przesuwała dłoń po moich włosach. Dziś jeszcze jestem pewna, że za pomocą wzroku starość jéj rozmawiała wtedy z moją młodością. Piérwsza widziała w drugiéj obraz dawno pobladłéj swéj przeszłości; druga czytała w piérwszéj wróżby lat przyszłych i zagadki samotnéj doli, do jakiéj się gotowała.
— Babciu — wymówiłam po długiéj chwili milczenia — tak dawno cię nie widziałam? Jakże się mają twe ulubione kanarki? Czy zawsze tak lubisz patrzéć na nie?
Skinęła głową na znak potwierdzenia i z cicha wyrzekła:
— Te ptaszęta mnie kochają!
W istocie, niby w odpowiedzi na to jéj słowo, jedno z ptasząt zatrzepotało w klatce i żywo zaświergotało. Pobudził je zapewne do tego różowy promień jesiennego słońca, pogodnie zachodzącego za czarną ścianę ogrodowych jodeł. Promień słoneczny i świegot ptaszka, ożywił nieco i rozweselił surowy i mroczny pokój; wtedy spostrzegłam w nim coś, czego nigdy piérwéj tu nie widziałam: wielki bukiet z różnobarwnych nieśmiertelników, jedynych kwiatów, które w porze téj kwitły jeszcze, postawiony na niewielkim stoliku, o parę kroków od babki Ludgardy. Tenże stoliczek pokrywała niewielka serwetka, wyszyta na kanwie, w wesołe wzory i żywemi barwami. Nagłym rzutem pamięci przypomniałam sobie, że we włosach Rozalii widziałam dziś nieśmiertelniki, bardzo podobne do tych, jakie zdobiły pokój méj babki, a na jednym ze stolików salonu stał koszyk, pełen włóczek takich, jakiemi wyszyta była serwetka.
Babka Ludgarda pochyliła się i pocałowała mnie w czoło.
— Widzisz — rzekła, wyciągając palec w stronę zachodzącego słońca — dzień jesienny, który się kończy, to obraz dni moich... Za mną, jak za tém słońcem, szary błękit.... przede mną mogiła, jak chmura... promienie mego słońca blade były... nikt mnie nigdy nie kochał...
Boże mój! — pomyślałam — jakąż wielką być musi tęsknota téj samotnéj duszy, skoro starość i myśl o mogile zdeptać jéj nie może!
— Słuchaj! — mówiła daléj babka, a dłoń jéj miękko leżała na mojéj głowie — ty młodością swą i przezroczystém spojrzeniem budzisz mnie zawsze... Patrzę na ciebie i myślę, że byłam kiedyś taką samą... i nie wiem czemu, chce mi się usta otworzyć i mówić o tém... Zwyczajnie trzymam je zamknięte i powieki najczęściéj zamykam, aby nad brzegiem grobu przyśniła mi się kolebka... żal mi, że kończę życie... dlaczego? Może dlatego, że mnie nikt nigdy nie kochał, oprócz tych żółtych ptasząt w klatce i dawno... dawno, kogoś jeszcze, kogo prędko... bardzo prędko odepchnięto ode mnie...
Myślałam, jak smutne muszą być dzieje téj duszy, na wieczną skazanéj żałość. Zapragnęłam je poznać i zapytałam po cichu:
— Któż to był, babciu? i kto go od ciebie odepchnął? — Przeciągnęła rękę po czole.
— Nie pomnę dobrze, dziecię — odrzekła. — Pamiętam tylko jeden ranek letni... róże w ogrodzie... parę błękitnych, jak niebo, oczu... kilka słów, które mi na serce upadły, za których nigdy już potém, nawet klęcząc przed krucyfixem, zupełnie zapomniéć nie mogłam. Potém była tam siostra moja... wszystko zniknęło... życie płynęło, długo... zawsze byłam jedna... postarzałam i nigdy mię już nikt nie kochał. Umilkła, podniosłszy oczy, utkwiła je w klatkę i zapadła w zwykłe sobie milczące zamyślenie.
Słyszałam na dziedzińcu parskające z niecierpliwości konie moje, to mi przypomniało, że za długo już może zostaję w tym domu, niegościnnym dla mnie. Schyliłam się i ze słowami pożegnania całowałam ręce i kolana babki Ludgardy. To życie złamane, ta słodycz prawdziwa, to serce, nie mogące, przy końcu życia nawet, pozbyć się żalów swoich, wzbudzały we mnie miłość, z czcią połączoną.
Obie dłonie położyła na mojéj głowie i rzekła cicho:
— Błogosławię cię... dziecko... bądź szczęśliwszą ode mnie...
Przechodziłam milczące salony, nigdzie nie spotykając nikogo z domowych. Drzwi od pokoju babki Hortensyi były już zamknięte i posłyszałam za niemi połączone głosy jéj i pani Rudolfowéj. Nie chcąc wypadkiem nawet stać się winną podsłuchania rozmowy osób, które tyle miały powodów nie życzyć sobie, abym je słyszała, szybko przebyłam resztę pokoi i po chwili wsiadłam do kabryoletu. Kiedy mijałam dom, raz jeszcze rzuciłam spojrzenie na okno pokoju babki Ludgardy. Za białą firanką rysowała się smukła i gibka kibić Rozalii. Nie wiem, czy się nie myliłam, ale wydało mi się, że wkładała do porcelanowego kubka, stojącego na małym stoliczku, świeży bukiet nieśmiertelników. Może i ona — pomyślałam sobie — patrząc na babkę Ludgardę, czyta w niéj wróżby i zagadki swéj własnéj przyszłości i stroi biedna ostatnie dni jéj w kwiaty i barwy, skrycie pragnąc, aby ktoś kiedyś, po latach długich, tak samo kwiatem, zerwanym w zielonym ogrodzie, orzeźwił w mogiłę patrzące jéj oko.
Jak smutny ten dom Rodowski! Więcéj w nim jeszcze zmroku niż bogactw, i tyle tam nawet jego, że trzeba się chyba dobrze przyjrzéć, by módz dojrzéć bogactwo.
Jak smutny także i ten świat Boży! Więcéj w nim cieniów niż świateł, a piérwszych tak nawet wiele, że bardzo czyste trzeba miéć oko, by módz ostatnie dojrzéć i uwielbić.
Zwolna jadąc gładką drogą, zamyśliłam się, a noc jesienna zapadła, ciemna w górze, szara w dole, o kilku zaledwie gwiazdach, świecących na czarném sklepieniu zapłakanemi wilgotną mgłą oczyma.
Przede mną, niby sine i czerwonawe płomyki, rojami latały w ciemnościach ludzkiéj niedoli: występki, boleści, o których, niestety, dobrze już wiedziałam... Czarowne chwile ułud i zachwytów, godziny marzeń, skrapiane rozkosznemi łzami rwącéj się do życia nadziei, nieświadomość dziecięca, tak z blizka granicząca ze szczęściem, jakiego w niebie doświadczać muszą Anieli, daleko już za mną zostały. Na ich miejscu stała przede mną surowa i smutnooka wiedza. Przez ciało jéj przezroczyste widziałam gorejący aż pod niebo, stos złamanych i uwiędłych w nieszczęściu serc ludzkich i brzydki czarny szkielet olbrzyma, który dzwonił piszczelami występku i błędów, nagość swą przykrywał jaszczurczym płaszczem obłudy i, po pas zapadły w otchłań, czołem wykutém z nieśmiertelnego głazu, wygrażał gwiazdom, które płakały, patrząc nań...
Doświadczyłam jednego z tych strasznych zwątpień, które wstrząsają niekiedy duszami, najlepiéj nawet ugruntowanemi w swéj posadzie. Wydało mi się, że jęki, wychodzące z gorejącego stosa złamanych serc ludzkich, są wyrazem przeznaczeń ludzkości, i że czarny olbrzym miota przekleństwa, na które niebo milczy, bo nie wié, co-by mu odpowiedziéć...
Przelękłą myśl zwróciłam ku sobie... czy i moje serce stanie się jedną z podpał, rozniecających stos, wieczyście gorejący ludzkiém cierpieniem? Wiara w dobro na ziemi i ufność w siłę méj duszy, wywiezione z cichych progów ojcowskich, opuściły mnie na chwilę, zlękłam się przyszłości...
Dwadzieścia dwa lata miałam. Kilka lat jeszcze, a młodość moja zapadnie w otchłań czasu, jak kropla dżdżu niknie w oceanu głębinach. I cóż potém? Obowiązek i praca, praca i obowiązek... a dla uderzeń serca mego, a dla porywów wyobraźni, dla spokoju ostatnich dni starości — nic? I może kiedyś, po mnogich latach upłynionych, z siwemi włosami i pooraném czołem, usiądę, jak babka Ludgarda, sama jedna i przez nikogo niekochana, naprzeciw okna o migocącym błękitnym nieba kawałku, i patrzéć będę, jak w klatce zamknięte trzepocą się ptaszki, z pamięci mojéj wyjdą szeregiem mary tęsknot, a żalów, i duszę moję, do lepszego rwącą się życia, zatrzymają pomiędzy niebem a ziemią, na skrzydle nieprzepłakanych nigdy boleści? Ta sama myśl powstała w méj głowie kiedyś, gdy byłam jeszcze młodziuchną, świeżą, bogatą i radosną dzieweczką. Ona mnie nachodziła niekiedy i wówczas, gdy, przy boku ojca mego, dusza moja z rozkoszą piła ze źródła zdrowego spokoju i wiedzy, ona przyszła do mnie i teraz, kiedy miałam wejść na drogę zaparcia się i obowiązku.
Sąż dla ludzi pewne ideje i obrazy, które w różnych dobach życia powtarzają się w ich umyśle, jak motyw muzyczny, co od chwili do chwili przebrzmiewa z za fal splątanych tonów melodyi? I czy w téj znikającéj i wracającéj zwrotce myśli tkwi wyraz przeznaczeń człowieka, słowo, rozwiązujące zagadkę jego życia?
Podniosłam oczy tak, jakbym przez nie odesłać chciała zapłakanym gwiazdom zwrotkę myśli mojéj, która mnie trwożyła, i naprzeciw siebie na wzgórzu, do którego zbliżał się mój powóz, zobaczyłam śród szaréj warstwy nocnéj, rysującą się ciemniejszą od niéj masę wielkiego dworu, i kilka żywo błyszczących w łonie jéj świateł.
Poznałam dwór hrabiego Witolda. Pośrodku wznosząca się wielka masa mieszkalnego domu ciemna była zupełnie, znać było, że pan dworu daleko ztąd przebywał. Żywe światła, wesoło na ciemném tle gorejące, wychodziły z obszernych oficyn i rozsianych wkoło pomiędzy ogrodami zgrabnych i licznych domków kolonistów. Zdala już przez szyby okien rozpoznać można było czyste, białe światło skromnych zapewne lamp, oświetlających pokoje sług i oficyalistów, i czerwony blask ognia, buchający w kominach i piecowiskach mieszkań robotników rozrzuconych po brzegach wzgórza i doliny. Z obu stron czerniała przestrzeń, jednostajna, posępna nocą jesienną, owiana wichrami, ze szmerem i poświstem sunącemi po dolinie; tylko ten jeden dwór, stary i wielki, wydawał się oazą życia i spokoju pośród rozłogu milczenia i wichrów, i migotał światłami, zdąjącemi się żartobliwie urągać otaczającym ciemnościom. Konie moje po nierównéj, wzgórzystéj drodze, postępowały zwolna, a ja, zwrócona twarzą ku ożywionemu wzgórzu, wyobrażałam sobie wesołe rodziny, siedzące wkoło tych, buchających przez liczne okna, ognisk czerwonawych, i gwarzące spokojnie po dniu pracy o jutrze, tak cichém i miłém, jak całe to miejsce zda się okryte błogosławieństwem Bożém. Niby w odpowiedzi na te rojenia wyobraźni mojéj, z jednego z przytulnych domków, najbliżéj drogi położonych, podniosło się kilka głosów kobiecych świeżych i zanuciło chórem wiejską piosenkę.
I któż mi powié, dla czego w myśl moję, wzburzoną przed chwilą, wstąpiła cisza i pogoda, a serce strwożone zaczęło znowu uderzać równo i spokojnie? Kto mi powié, dlaczego przed oczyma ducha mego stanęła znowu postać hrabiego Witolda, takim samym dla mnie, jak dawniéj, okryta urokiem? Myślałam, że już byłam zapomniała o tém dziecinném marzeniu lat dawnych, i że wraz z wielu innemi rojeniami frunęło w niepowrotny kraj przeszłości... Przekonałam się, że tak nie było... Czyliż-by w tém, co zwałam dziecinném rojeniem, spoczywał zaczątek prawdziwego uczucia, nierozwinięty, ale téż i niestłumiony czasem? Czyliż-by ten dwór modrzewiowy i postać jego właściciela stanowiły także jednę z tych zwrotek, mających, jak motyw muzyczny, przebrzmiewać od czasu do czasu przez całe pasmo dni moich? Któż mi powié, pomyślałam, czy w téj-to właśnie miłéj i radosnéj, czy w tamtéj drugiéj smutnéj i ciemnéj, w zwiędłą postać babki Ludgardy wcielonéj, zwrotce myśli moich, tkwi wyraz moich przeznaczeń i słowo, mające kiedyś rozwiązać zagadkę mego życia?

V.

Ktokolwiek kiedy widział dom, bogaty niegdyś a popadający w ruinę, łatwo mógł spostrzedz wyłączne cechy jakie w nim zwykle panują. Ściany mają, tak jak ożywione przedmioty, porę zamierania. Na pozór stoją zda się całe i mocne, ale przypatrz się, a ujrzysz tu i owdzie plamy wilgoci, których dawniéj nie było, szare pasy jakiéjś pleśni i kurzawy, nie wiedziéć zkąd się biorącéj; kąty pokojów, wprzódy ciepłe i przytulne, wyglądają sztywnie i zimno, nad dachem kominy czernieją, z fundamentów jeden po drugim wypadają kamienie i tynk białym szronem osypuje podnóże budynku. Wewnątrz, w wielkich pokojach, stoją rzadkie sprzęty, tu i owdzie dawniejszy przypominające wykwint, ale sztywne, jakby nigdy z miejsca nie poruszane, nie ożywione tym miłym bezładem, świadczącym o gwarném towarzyskiém życiu, które posługiwało się niemi kiedyś, a dziś ustało. W atmosferze unoszą się niepochwytne atomy pyłów i nieustannie popielatą warstwą okrywają przedmioty. Warstwa ta, spędzona ręką staranną, wraca niebawem, zagrzebując pod kurzawą resztki dawnego poloru mahoniów i marmurów.
Pająki, w zagadkowy sposób powstałe zabierają na własność kąty, nieprzystępne im dawniéj; powłóczyste ich gniazda, rozerwane i zmienione z rana, w wieczór zwieszają znowu swoje szare siatki, jakby na urągowisko kosztownym firankom, których draperye spuszczają się nad oknami i drzwiami, ale ogołocone z ozdób poczerniałych, opadających strzępiami i zmięte w nierówne i niedbałe fałdy. Domownicy zdają się poruszać w ciężkiéj atmosferze, takiéj, jaka towarzyszy ołowianym chmurom w przedchwilę burzy. Nie ujrzysz tu twarzy ożywionych i ochoczych, ani posłyszysz kroków żwawo stąpających. Każdy czuje lub wié, że chwilowo tu tylko przebywa i nie troszczy się o przechowanie lub przyozdobienie miejsca, które mu jutro opuścić zapewne przyjdzie. Apatya spada na głowę, ręce i twarze wszystkich.
Kędy zwrócisz oczy, zobaczysz usta otwarte poziewaniem, albo ociężały krok niedbalstwa.
W godzinach pracy tu i owdzie ktoś z domowych śpi i chrapie, a zbudzony przeciąga się z niechęcią, i gdy sądzi, że go nikt nie słyszy, narzeka na dom, w którym przebywa, lub wyśmiewa jego ruinę. Przez okno widzisz ogród, porosły dzikiém zielem, a w porze ustania roślinności pokryty rodzajem brunatnego mułu, powstającego zwykle z deszczów jesiennych na bogato uprawnych kiedyś, a nagle zaniedbanych gruntach. Za ogrodem, po przez grupy drzew, ogołoconych z liścia, spostrzegasz powozy, jadące drogą tuż obok twéj bramy. Tłumnie wjeżdżały w nią niegdyś, dziś ją mijają. Jeżeli powóz odkryty, a oko twe uzbrojone w lunetę, zobaczysz niekiedy złośliwy uśmiech na twarzy którego z najczęstszych twych dawniéj gości, albo litośny wzrok jakiego poczciwca sąsiada, z gospodarskiém pożałowaniem obiegającego pola twe, leżące odłogiem. Odwracasz się od okna i w drzwiach spostrzegasz stojącego urzędnika w wytartym surducie, z zastraszającą pliką papierów w ręku, albo oficyalistę, trzymającego wzrok wlepiony w posadzkę, bo przychodzi po pieniądze, potrzebne do gospodarskich robót, wiedząc z góry, że ich nie posiadasz. Albo Izraelitę z długim szeregiem cyfr, wypisanych na kawałku zabrudzonego papieru, w ręku, i z szyderskiém a zarazem pożądliwém spojrzeniem, zwróconém na którykolwiek ze sprzętów twoich, a zdającém się ważyć go, mierzyć, cenić i, uprzedzając publiczną licytacyą, krzyczéć: ja ofiaruję najwięcéj!
Są to teraz jedyni goście twoi. Tamci powozami przejechali przed chwilą koło twéj bramy i twego ogrodu, aby gdzieś w dobraném, wykwintném towarzystwie bawić się wesołą rozmową, muzyką i tańcami; ty resztę dnia przepędzisz z tymi, którzy przybyli, niosąc ci troskę i upokorzenie.
Dawniéj kamerdyner, z gazetą w ręku, rozparty na sofie przedpokoju, odprawił-by urzędnika, oficyalistę i Izraelitę do pana rządcy, lub do pana pełnomocnika, powiadając lub przynajmniéj myśląc, że parkiety salonów są zbyt starannie wywoskowane i wyfroterowane, aby ich oni swemi brudnemi stopami dotykać mieli, a jaśnie wielmożna pani zbyt zajęta lustrem, gośćmi lub książką, którą czyta, aby mogła czas tracić na rozmowy z nimi. Dziś kamerdynera a nawet kredencerza odprawiłaś i drzwi przedpokoju przychodzącym często sama otwierać musisz. Panu rządcy i panu pełnomocnikowi podziękowałaś za ich usługi i rady, bo nie jesteś już dość bogatą, aby módz je opłacić. Nieanonsowany Izraelita zjawia się przed tobą kiedy chce, o każdéj porze dnia i wieczora, podaje ci swą zatłuszczoną kartkę z cyframi i nalega, abyś mu zapłaciła co winnaś, w rozmowie odrzucając dawny dodatek „jaśnie” i „wielmożna”, a i „pani” nawet, mówiąc od niechcenia, ot tak zda się dla zwyczaju tylko, bo w gruncie on, co ma pieniądze, uważa się za daleko większego pana od ciebie, która ich nie masz.
Chociaż nie umié, jak ty, mówić po francuzku i grać na fortepianie, uważa się nawet za daleko rozumniejszego i nieraz bez ceremonii daje ci to do zrozumienia, uśmiechem, pół-słówkiem, lub zabraniem miejsca na fotelu, bez twego uprzedniego zaproszenia. Skończyłaś nużącą sprawę, musiałaś uniżyć się prośbą o zwłokę terminu wypłaty, wyjaśniać swe położenie przed tym, o którym mniemałaś dawniéj, że oślepł-by, gdyby spojrzał w słońce twéj społecznéj świetności. Połknęłaś kilka upokorzeń, kilka razy zakrztusiłaś się, wymawiając wyraz: przepraszam! ukłoniłaś się odchodzącemu Izraelicie z wielką grzecznością, starannie kryjąc pod spuszczoną powieką łzę wstydu i smutku. Jesteś sama nakoniec i zbliżasz się do zegaru, aby spojrzéć, czy dzień dochodzi już nareszcie do końca, i czy prędko przyjdzie przyzwoita pora położenia się do snu, snu, co ci chwilowe zapomnienie przyniesie. Patrzysz na skazówki zegara i wzruszasz ramionami z niecierpliwością i zdziwieniem. Byłaś pewna, że do wieczora już tylko kwadrans, półgodziny zostaje czasu, a zegar ci powiada, że zaledwie parę godzin minęło od południa. Czy popsuła się maszynerya zegaru i bieg skazówek opóźnia? Czy mechanizm planetarnego świata uległ jakim zmianom, tak, że ziemia wolniéj, niż zwykle, odbywa wirowy około swéj osi obrót? Ani jedno, ani drugie. Zegar jest doskonały i ziemia w pędzie swym niepowstrzymana, rozum ci o tém powiada, a jednak usta twe, co otwierają się do poziewania, zdają się mniemać, że dzień już dawno ukończyć-by się powinien, bo jesteś zmęczona i chcesz spać. Przepędzasz resztę czasu, jak możesz, dziwiąc się, zkąd się bierze ten pył, co nieustannie opada na twe stoliki i konsole? Dlaczego źwierciadła i szyby w oknach nie tak są przezroczyste, jak dawniéj? Dlaczego w pokojach przybyło pająków a ubyło ludzi? Dlaczego domowi usługują ci bez pośpiechu, tak, że kilka razy dzwonić musisz, nim się którykolwiek z nich zjawi przed tobą? Nie dzwonisz nawet na nich często, a robisz sobie sama wszystko, co możesz, bo czujesz pewne pomieszanie na widok sług nieopłaconych, niechętnych, zaspanych. Nakoniec z przyjemnością widzisz nadeszłą porę spoczynku. Sądziłaś, że zaledwie głowa twa dotknie się do poduszki, uśniesz jak zabita. Gdzie tam! Poduszka ta, co ci niegdyś tak słodkie do snu szeptała marzenia, teraz kładzie ci w ucho nieskończony szereg cyfr, które dodajesz, odejmujesz, mnożysz, dzielisz, a z każdego z tych arytmetycznych działań, jakie teraz bardzo wprawnie nauczyłaś się rozwiązywać pamięcią, wychodzi jedno okrągłe zero. W tém zerze wielkiemi literami stoi wypisane pytanie: co się ze mną stanie i co się stanie z memi ukochanemi? Czytasz to pytanie, czytasz, czytasz, aż cię oczy zabolą; zamykasz powieki, ale otwierają się przemocą i patrzą w zero i wypisane w niém pytanie. Północ bije; po domu pustym i uśpionym dźwięki zegaru rozchodzą się jękliwe, przeciągłe. Przypominasz sobie nagle, jak to o téj godzinie gwarno i wesoło bywało niegdyś w tym domu, jak wielu wówczas miałaś przyjaciół, wielbicieli, znajomych, krewnych, sług; przypominasz sobie, że właśnie o północy, na wieczorach, które wydawałaś, lokaje w białych rękawiczkach roznosili na srebrnych tacach wytworne przysmaki, a muzyka zaczynała grać drugiego mazura. O północy także, kiedy nie miałaś gości, zamykałaś książkę lub fortepian i szłaś do spoczynku z niechęcią jeszcze, ale przez obawę, aby dłuższe czuwanie nie nadwerężyło świeżości twéj cery. Teraz niéma gości, ani przyjaciół, ani krewnych, ani sług, ani muzyki, teraz nie myślisz o twéj cerze. Myślisz może o niéj, ale z goryczą, bo spodziewasz się, że wkrótce zwiędnie ona i zżółknie śród głodu i tułaczki. Zdejmuje cię znużenie niewypowiedziane, ale nie to fizyczne, które do snu skłania, lecz moralne, połączone z gorączką, takie, które właśnie sen odgania, a zmusza chodzić, ruszać się, rozglądać się po kątach, słuchać wichru, co szumi za oknami. Wstajesz, zbliżasz się do okna, rozchylasz firankę. Przy blasku gwiazd lub księżyca, widzisz daleko na polu rozłożoną wioseczkę. Parę świateł migoce pod nizkiemi chat dachami. O! cóż-byś za to dała, gdyby jednę z takich chatek posiadać na własność, zamiast tego wielkiego, pustego, upadającego domu, z rozłogami zapuszczonych pól wokoło. Posiadać chatkę czystą, całą, własną, bez ruiny, bez długów, bez trosk, z małym ogródkiem pełnym jabłoni, wisien i polnych maków na wiosnę, z kominem, na którym wesoły bucha płomień, z drzwiami szczelnie zamkniętemi, a przez które wchodzą prawdziwi przyjaciele, co cię kochają, choć jesteś ubogą, a nie wchodzą wierzyciele, co ci się nizko, bardzo nizko kłaniali, gdy byłaś bogatą. Niestety! światełko gaśnie w wioseczce, z niém razem ucieka od ciebie marzenie twoje.
Nie urodziłaś się w chacie i nie możesz być prostą wyrobnicą; urodziłaś się w pałacu i jesteś podupadłą wielkością, to jest, posiadasz przywiléj na śmieszność i wszelkiego rodzaju upokorzenia. Lampa nocna gaśnie, ranek blizki, zasypiasz; sen miałaś niespokojny, a budzi cię z niego sługa, która wchodzi do twéj sypialni z oznajmieniem, że kucharz nie ma materyałów do sporządzenia ci obiadu, że furman żąda obroku dla koni, którego już od kilku dni nie miały, że oficyalista, ktoś z czeladzi, proszą o część należnéj im zapłaty. Machinalnie otwierasz szkatułkę i spostrzegasz na dnie gołą deskę; spuszczasz głowę, zamyślasz się i szukasz w wyobraźni różnych wykrętów dla odparcia żądań, którym zadość uczynić nie możesz. Kończy się na tém, że nie jesteś pewna, czy będziesz tego dnia jadła obiad.
Postanawiasz sprzedać ostatnią parę koni, któréj nie masz czém pożywić, a służących przepraszasz, że teraz jeszcze zapłacić im nie możesz, krztusząc się znowu każdym wymawianym wyrazem. Nie skończyłaś jeszcze toalety, gdy ci przynoszą kilka rachunków, nadesłanych przez wierzycieli, i parę pozwów urzędowych...
Stan taki nazywa się bogatą nędzą, bogatą dlatego, że trzymają się jéj jeszcze gdzie niegdzie pozłacane łachmany dawnego bogactwa, a w gruncie ze wszystkich nędz najdolegliwszą.
W takim stanie pogrążone byłyśmy z matką moją przez całą jesień, która, długa i pochmurna, ciągnęła się nieskończenie po moim do jéj domu powrocie.
Wielka jednak między jéj a mojém położeniem zachodziła różnica. Ja cierpiałam tylko za nią; ona za mnie i za siebie. Ja ufałam w przyszłość i z niecierpliwością oczekiwałam stanowczego przesilenia, któreby zakończyło przykry stan wyczekiwania i tymczasowości; ją coraz sroższa ogarniała trwoga.
Dla mnie celem marzeń i pragnień był skromny pokoik, gdzie choćby na jakiém poddaszu miejskiém najęty, ale wolny od codziennych napaści i upokorzeń; ona całemi siłami zdawała się trzymać tych pustych i umierających ścian swego domu, po za któremi widziała już tylko tułaczkę i ubóztwo, a śród których mieszkając, niekiedy przynajmniéj łudzić się jeszcze mogła wspomnieniami na zawsze minionego blasku. Ja nakoniec nie miałam sobie nic do zarzucenia, bo zniszczenie, jakie nas otoczyło, nie było mojém dziełem; ona, przeciwnie, w każdéj godzinie i minucie dnia myśléć musiała, że przez nieopatrzność, łatwowierność i zamiłowanie w zbytku, utraciła świetny dar losu, piękne dziedzictwo majątku swych przodków, który tyle dla niéj i dla innych przynieśćby mógł pożytku. Ale zupełną już różnicę, jaka zachodziła pomiędzy nami, stanowiło to, że ja patrzyłam na ubóztwo, jako na pospolitą przypadłość losu, któréj miliony ludzi ulega, zrozumiałam jego znaczenie i obowiązki; matce zaś mojéj bieda przedstawiała się w postaci brudnych i wstrętnych łachmanów, prowadzących na twarz rumieniec wiecznego wstydu. Co do pracy, jakiéj miałam poświęcić się w przyszłości, była ona w moich oczach zaszczytem, którym co prędzéj przyozdobić się pragnęłam; matce mojéj wrodzony jéj rozsądek i szlachetność ukazywały także poczciwą pracę, jako rzecz godną szacunku i uznania, nie gardziła ona nigdy, jak inni, w jéj minioném położeniu zostający ludzie, tymi, którzy pracują od najwcześniejszéj swéj młodości. Przytém, piękną i bogatą będąc dziewicą, pokochała nawet skromnego pracownika, jakim wówczas był mój ojciec; niemniéj jednak, gotową będąc uszanować pracę innych, nie pojmowała jéj dla siebie ani dla mnie, i wiedziona fałszywym instynktem, nabranym od świata, śród którego przepędziła życie, wstydziła się jéj dla mnie i dla siebie, jako czegoś, co w najwyższym stopniu niestosowném było dla osób, urodzonych na wysokim szczeblu społecznéj drabiny.
Nieraz, myśląc o tych poglądach naszych na ubóztwo i pracę, pytałam siebie, czy sprzeczność między niemi wynika z różnicy naszego wieku i moralnego ustroju, czy téż raczéj uwydatnia się w niéj piętno dwóch następujących po sobie pokoleń kobiecych, z których piérwsze hodowane było, jak kwiaty w oszklonéj cieplarni miękkości i przesądów, a drugie, szerzéj na świat wejrzawszy, zaczęło już pojmować istotne człowiecze przeznaczenie kobiety. I jeszcze inne piętno dwóch światów, wręcz naprzeciw siebie stojących, stawało w mojéj myśli: tego, którego fałszywe połyski, a wewnętrzne cierpienia i próżnią, poznałam przy matce na początku mego życia, i drugiego, w którego zimne i surowe na pozór, lecz jedynie rzeczywiste i szlachetne krainy, wprowadził potém ducha mego mój ojciec.
Przesilenie stanowcze zbliżało się i coraz bardziéj wydawało się nieuniknioném. Położenie było tak trudne i naprężone, że lada chwila przesilić się musiało. Pan Henryk S. przed rokiem już dług swój exekwować zaczął: dwa termina sprzedaży publicznéj majątku minęły, a trzeci i ostateczny przyjść miał za dwa miesiące. Kilka więc jeszcze tygodni pozostawało nam do przebycia w domu, z którego potém miałyśmy wyjechać, prawdopodobnie aby doń nigdy nie wrócić.
W szarych dniach suchéj, lecz pochmurnéj jesieni, obok krzątaniny po domu, przez którą pragnęłam z pomocą Bini utworzyć w koło méj matki jaki taki ład i dostatek, jako tako zakryć przed nią dziury i łaty codziennego życia i naprawić pogardliwe niedbalstwo reszty domowników, jedyną rozrywką moją była konna przejażdżka.
Wprawdzie pięknego mego wierzchowca, na którym tyle jeździłam dawniéj, nie znalazłam już w stajniach mojéj matki, lecz w kilka dni po bytności mojéj w Rodowie, służąca, wchodząc z rana do mego pokoju, oznajmiła, że masztalerz Rodowski, z rozkazu panny Rozalii, przyprowadził dla mnie wierzchowca i już odjechał, nie pozostawiwszy żadnego pisma ani ustnego zlecenia od osoby, która go przysłała. Nie zdziwiłam się wcale, a tylko mimowoli przypomniałam sobie bukiet nieśmiertelników, zdobiący pokój biednéj babki Ludgardy. I pomyślałam, że Rozalia posiadała dziwny ustrój moralny i była jedną z najgłębszych, znanych mi, istot. Kazałam przyprowadzić przed ganek nowo przywiedzionego wierzchowca i poznałam w nim szlachetnéj krwi rumaka, na którym przed kilku laty Rozalia przywiozła mi była ów okrutny i pamiętny w mém życiu list pana Agenora.

VI.

W suchy, blado oświetlony jesienném słońcem dzień listopadowy, wyjechałam konno z domu i puściłam się zwolna na wązkie, kręte ścieżki, okrążające obszerne łany pól i pożółkłe łąki. Potém wjechałam do małego boru, leżącego na granicy posiadłości mojéj matki, i przebywszy go w zamyśleniu, sama nie wiedząc jak, znalazłam się na szerokiéj drodze, stanowiącéj główną komunikacyą pomiędzy gęsto rozsianemi dworami naszego sąsiedztwa. Sądząc, że nazbyt już oddaliłam się od domu, miałam zwrócić konia ku tylko co opuszczonemu borowi, gdy, machinalnie rozejrzawszy się po okolicy, zobaczyłam o kilkanaście stai od drogi, bielejący i kształtnemi strzelający wieżyczkami, gotycki pałacyk. Poznałam go dobrze: wszak kiedyś miałam zostać jego właścicielką. Do pałacyku wiodła aleja, gęsto wysadzona włoskiemi topolami i w zupełnie prostą wyrżnięta linią. Przez tę perspektywę, utworzoną z bezlistnych drzew, widziałam piękne ogrodzenie, obszerny i ozdobny dziedziniec, kilka gotyckich okien, w wytworne zaopatrzonych żaluzye, i wyniosły pałacowy taras. Na tym ostatnim długo wzrok zatrzymałam, bo przyszło mi na pamięć jedno z dziecinnych rojeń moich, które tak często dawniéj przedstawiało mi pana Agenora, stojącego na tym tarasie w rycerskiéj zbroi, z pióropuszem bohaterów nad głową... Uśmiechnęłam się na to wspomnienie, ale zarazem i pewną rzewność poczułam. Bądź co bądź, przeszłość ma swoje prawa, a piérwsze wrażenia życia są, jak te ptaki, co, chłodem dotknięte, odlatują w dalekie strony, ale, gdy słońce błyśnie, wracają...
Myślałam o tém, gdzie téż jest teraz pan Agenor i co się z nim dzieje? Dawno przebaczyłam mu wszystko, co tylko względem mnie zawinił, a z owego listu jego, który nas na zawsze rozłączył, pamiętam tylko te słowa: „Czy jest na świecie człowiek, w którym-by nie została kropla uczciwości i iskra uczuć gorętszych? Sądzę, że takiego niéma na świecie.”
Gdy tak stałam pod ścianą lasu, zamyślona i zapatrzona w pałacyk, usłyszałam nagle turkot powozu. Obejrzałam się i zobaczyłam szybko toczący się ku dworowi odkryty koczyk, czterema zaprzężony końmi, a w nim widać było dwie siedzące kobiety, których twarzy rozpoznać z razu nie mogłam. Przyszło mi na myśl, że były to zapewne jakie dawniéj znajome, a obojętne mi sąsiadki, i nie bardzo sobie życząc spotkania z niemi, zwróciłam konia i chciałam coprędzéj wjechać do lasu, aby zniknąć z oczu jadących. Ale spostrzegłam, że, sama nie wiedząc o tém, oddaliłam się nieco od ścieżki, która prowadziła w głąb’ lasu, i aby teraz dostać się na nią, musiałam koniecznie skrzyżować się z szybko nadjeżdżającym powozem. Nie sprawiło to mi wielkiéj przykrości. Wprawdzie w skupionym i nieco smętnym nastroju umysłu, w jakim się znajdowałam, wolała-bym nie spotykać obojętnych twarzy, ale znowu nie miałam téż żadnego powodu do ich zbyt starannego unikania. Jechałam więc z wolna ku mojéj ścieżce i gotowałam się do zamienienia z nadjeżdżającemi paniami obojętnych ukłonów, gdy nagle z powozu dały się słyszéć dwa kobiece, do woźnicy skierowane okrzyki: stój! stój! Spojrzałam i zobaczyłam dwie zwrócone do mnie, dobrze mi znane, twarze Emilki i Zosi. W mgnieniu oka powóz zatrzymał się, ja także zeskoczyłam z konia i wszystkie trzy znalazłyśmy się stojące przy sobie u skraju lasu, o kilkanaście kroków od drogi i służby towarzyszącéj powozowi dwóch pań. Emilka ściskała i całowała mnie z właściwą sobie czułością, Zosia prędko wypuściła moję rękę, którą z razu była uścisnęła, i stała o parę kroków ode mnie, wlepiając w moję twarz swoje wielkie szafirowe oczy, które od razu uderzyły mnie szczególnym wyrazem, jaki je teraz napełniał. Obie dawne towarzyszki moje były bardzo zmienione, ale każda inaczéj. Emilka nigdy nie była ładną, a teraz stała się nią mniéj jeszcze. Cera jéj zgrubiała, oczy zapadły, usta straciły kolor, a cała postać nie miała téj wyrafinowanéj salonowéj dystynkcyi, jaka ją cechowała dawniéj, tém bardziéj, że i ubranie na niéj było bardzo skromne, ciemne i niedbale włożone. Mimo to, wydała mi się jeszcze sympatyczniejszą, niż wprzódy; dobroć i ciepło serdeczne promieniało z jéj błękitnych źrenic, a cała osoba napiętnowana była nieokreślonym smutkiem i łagodnością.
Zosia stanowiła z nią zupełną sprzeczność. Porzuciłam ją uroczą i pełną wdzięku dziewicą, teraz była prześliczną, w całym blasku piękności rozwiniętą, kobietą. Wysoka, szczupła, dziwnie kształtna, twarz miała jednolitéj białości, porcelanowéj przezroczystości zarazem; bogate warkocze spływały na jéj gibką alabastrową szyję i, wysuwając się z pod piór zdobiących kapelusz, ocieniały czoło, w posągowych wycięte zarysach. Mimo jednak téj doskonałéj piękności, wiała od niéj pewna sztywność i chłód. Trzymała się prosto i ruchy miała powolne, niby odpychające; różowe, drobne jéj usta, okrążone były wyrazem milczącéj surowości; w szafirowych źrenicach dawniejsze iskierki, jakie od czasu do czasu pojawiały się w nich przed kilku laty, rozpaliły się w suchy energiczny blask, łagodzony nieco cieniem, padającym od rzęs długich, ale wzmagany za to surowym łukiem brwi i wyrazem czoła, które miało w sobie coś marmurowego i nieporuszonego. Gdy z powozu jeszcze piérwsze na mnie rzuciła spojrzenie, twarz jéj rozjaśniła się radością i rumieńcem, pochyliła się, zawołała na furmana, a gdy powóz stanął, wyskoczyła i silnie uścisnęła mi obie dłonie; ale nagle uścisk jéj osłabł, opuściła ręce pomiędzy fałdy swego czarnego płaszcza i wyrzekła uprzejmie, ale bez uśmiechu i czułości:
— Jakże dawno nie widziałam cię, Wacławo.
Potém, gdy Emilka zasypywała mię pytaniami i okrywała pocałunkami, Zosia stała o parę kroków, niema, prosta, biała i niewzruszona, jak marmur, tylko wzrok płonących jéj oczu tkwił uporczywie w méj twarzy. Może myliłam się, ale, patrząc wtedy na nią, byłam prawie pewna, że, jak niegdyś różowe jéj usta z naiwną czułością i wylaniem zwierzały przede mną jéj dziewicze marzenia i uczucia, tak teraz te oczy milczące, nieruchomo utkwione we mnie, suche, lecz rozpłomienione, opowiadały mi wiele, wiele smutnych rzeczy...
Co do mnie, czułam się tak rozrzewnioną i wzruszoną spotkaniem tych dwóch istot, które tak kochałam niegdyś, które przywodziły mi przed wyobraźnią tyle odległych wspomnień, że ani mi na myśl nie przyszło, iż jedna z nich była siostrą, druga żoną głównego dręczyciela méj matki.
Wzięłam w swoje dłonie rękę jednéj i drugiéj i spytałam, ze szczerą czułością patrząc na nie:
— Jesteście szczęśliwe?
Na to pytanie moje, zupełnie sprzeczne wyrazy wystąpiły na twarze dwóch kobiet. W oku Emilki stanęła łza.
— Straciłam matkę, siostra moja daleko, jestem... — wstrzymała się, i szybkie spojrzenie rzucając na bratową, nie dokończyła swéj myśli. Zdawało mi się, że chciała powiedziéć, jestem sama na świecie! i zaraz pomyślałam, że był to początek historyi biednéj babki Ludgardy.
Zosia, usłyszawszy pytanie moje, wpatrzyła się we mnie jeszcze uporczywiéj, a źrenice jéj rozszerzyły się nieco, jakby pod wpływem zadziwienia. Potém na surowych jéj ustach wykwitł blady uśmiech, wzruszyła lekko ramionami, oderwała wzrok od mojéj twarzy, podniosła go w górę i, ścigając oczyma szary obłok, posuwający się szybko nad ciemnemi drzewami boru, z cicha powtórzyła parę razy: — Szczęście... szczęście...
Podniosła rękę i wskazujący palec wyciągnęła ku obłokowi, na który patrzyła.
— Czy zgadniesz — rzekła — jak daleko odżegluje obłok ten od miejsca, na którém zrodziły go mgły i pary? Tak samo nie zgadniesz, jak daleko od człowieka odleci szczęście, zrodzone w młodych dniach jego z nieświadomości i marzenia.
Przy słowach tych, wargi jéj drgnęły lekko i na czoło pomiędzy brwiami wystąpił wąziuchny pasek zmarszczki. Ale po chwili usta zwarły się znowu surowo i milcząco, a czoło było tak samo nieruchome, jak piérwéj. Po chwili podała mi rękę i z wyrazem: — zobaczymy się wkrótce! — zwróciła się ku powozowi. Emilka pozostała jeszcze przy mnie parę minut i uwiadomiła mię, że brat jéj nabył przed rokiem dobra pana Agenora, i że ponieważ stanowią one teraz centrum jego obszernych posiadłości, obrał w nich sobie stałą rezydencyą i zamieszkał z żoną w gotyckim pałacyku.
— A cóż się stało z właścicielem tego pałacu? — spytałam, wskazując na piękną budowę.
— Zniknął z okolicy naszéj bez wieści — odpowiedziała Emilka — jedni powiadają, że mieszka u swego stryjecznego brata, który, jak wiesz, o kilkadziesiąt mil ztąd posiada ogromne dobra, i że starał się tam o parę bogatych panien, które mu odmówiły. Inni utrzymują, że od roku zostaje w jakiémś nadmorskiém mieście, gdzie przyjął obowiązek komisanta jednego z największych w kraju handlowych domów.
— Sądzę — przerwałam — że i jedno, i drugie może być prawdą, tylko, że drugie nastąpiło po piérwszem...
— Co znaczy — uśmiechnęła się Emilka — że pan Agenor probował jeszcze wydobyć się z toni za pomocą bogatego małżeństwa, ale, przekonawszy się, że było to mu już niepodobieństwem, uchwycił się może innego środka zdobycia sobie wygodnego bytu... To tylko pewna, że od czasu sprzedaży jego majątków, po któréj bardzo mała została mu sumka, parę razy przyjeżdżał w te strony, tak tajemnie, że, choć wszyscy o tém mówili, nikt go jednak nie widział, oprócz... oprócz podobno Rozalii, która wówczas mieszkała jeszcze w domu swoich rodziców. Utrzymują nawet niektórzy, iż ostatecznie przyrzekli sobie, że się pobiorą, ale nie prędzéj, jak wtedy, gdy Rozalia otrzyma spadek po pani Hortensyi, albo pan Agenor zdobędzie sobie dostateczne środki utrzymania.
— Ależ twój brat, Emilko — rzekłam — ogromnie jest teraz bogaty i dąży ciągle do powiększenia swego majątku...
Emilka pochwyciła mię za ręce i przerwała z żywością:
— Nie mów o tém, Wacławo, bo to bardzo smutny dla mnie przedmiot rozmowy. Wiem, że matka twoja doświadcza z powodu Henryka mnóztwa przykrości, i że przemocą nieledwie pragnie on nabyć jéj dobra... Słyszałam o tém i pojmujesz, jak mię to boli. Nie myśl jednak, aby i pana Agenora majątek został nabyty przez mego brata w podobny sposób, kupił go on za sumę, którą wziął w posagu, żeniąc się z Zosią.
— Z którą się dla miłości tego posagu ożenił — wymówiłam z goryczą, nad którą zapanować nie mogłam.
Emilka spochmurniała, pochyliła głowę, a w oczach jéj znowu stanęły łzy.
— A! — rzekła z cicha — wiele, wiele opowiem ci kiedyś o tém wszystkiém... Smutny nasz dom i smutne nasze życie... ale tymczasem żegnam cię... Zosia na mnie czeka... przyjadę wkrótce do ciebie... do zobaczenia...
I uścisnąwszy mię raz jeszcze, odbiegła. Zosia w istocie siedziała już w powozie i zamyślonemi oczyma patrzyła na nas. Dopiéro, gdy ja wsiadłam na konia a powóz ruszył, odwróciła się i przesłała mi znak pożegnania ręką, a bardziéj jeszcze oczyma, które tkwiły we mnie póty, dopóki nie zakryły mię przed nią drzewa boru, do którego wjeżdżałam.
Wracałam do domu powoli i w zamyśleniu, a przed oczyma mojemi stała wciąż siedmnastoletnia Zosia, naiwna, świeża, stojąca w Rodowskim salonie śród blasków balowych i z wachlarzem przytkniętym do ust różanych, z główką pochyloną, z oczyma zdziwionemi i zasmuconemi, słuchająca przestróg wuja, wzbraniającego jéj tańczyć i mówić z człowiekiem, dla którego żywiéj uderzało jéj serce...

VII.

Za powrotem do domu znalazłam siedzącego obok méj matki pana Rudolfa. Przywykłam już była do jego twarzy, pozbawionéj uśmiechu i otwartego spojrzenia, to téż zdziwiłam się trochę, zobaczywszy go, idącego naprzeciw mnie z pewnym wyrazem ożywienia, którego w nim nigdy dotąd nie widziałam. Rzuciłam okiem na moję matkę i spostrzegłam, że uśmiechała się także i wyraźnie była czémś ucieszoną. Zaledwie téż przywitałam się z nią i z panem Rudolfem, rzekła do mnie:
— Niespodziewana przybywa nam pomoc, Wacławo. Pan Rudolf przywiózł mi dziś nadzieję wyratowania się z toni, pozostania może pod tym moim rodzinnym dachem.
Pytająco spojrzałam na pana Rudolfa. On także patrzył na mnie i zdawało się, że ciężar, który zwykle w dół kłonił jego powieki, spadł z nich nagle, a po bladych, odwykłych od radośnego wyrazu, ustach, przemknął się niewyraźny uśmiech. Po chwili rozwinął papier, który trzymał w ręku, i przeczytał następne słowa:
„Kochany panie Rudolfie. Propozycya twoja, abym za słuszną cenę nabył zagrożone publiczną sprzedażą dobra pani Matyldy X., albo téż spłacił ciążące na nich sumy, aby je za pomocą wieloletniéj odebrać dzierżawy, bardzo mi się podoba z dwóch względów: naprzód, dałoby mi to możność stania się użytecznym kobiecie, pozbawionéj, jak piszesz wszelkiéj opieki i pomocy; następnie pomieszało-by szyki panu Henrykowi S., którego najzimniejszemu samolubstwu i najokropniejszéj chciwości miałem zręczność przypatrzyć się w czasie katastrofy tego biednego Agenora. Piszesz, kochany przyjacielu, że uważasz mię za największego w prowincyi naszéj kapitalistę, tak pod względem zasobów pieniężnych, jak posiadanéj i praktykowanéj miłości bliźniego. Nie wdaję się w to ostatnie twierdzenie, nazbyt dla mnie pochlebne; co do piérwszego zaś, masz może i słuszność. Nieszczęściem jednak, kapitały moje są na ten raz tak umieszczone, że tylko osobista moja bytność w kraju może część ich oswobodzić i do danego użytku przysposobić, sam zaś wiesz, że nader ważne sprawy zatrzymują mię tutaj i że, mimo gorącego pragnienia powrotu w rodzinne strony, muszę i powinienem pozostać daleko od nich póty, póki nie spełnię tego, co sobie zamierzyłem.
Za kilka jednak miesięcy przyjadę do domu, choćby na krótko, a wtedy sprawę majątkową pani Matyldy załatwię, jak będę mógł, najlepiéj dla niéj. Tym czasem waszą już jest rzeczą starać się o powstrzymanie do mego powrotu publicznéj sprzedaży, na któréj dobra jéj za bezcen niezawodnie nabyte-by zostały przez głównego jéj kredytora”.
Pan Rudolf przestał czytać, i z uśmiechem patrząc na mnie, podał mi pismo. Rzuciłam okiem na podpis, i ręce, w których trzymałam papier, zadrżały mi trochę. Wyczytałam imię i nazwisko hrabiego Witolda. Niżéj jeszcze było post scriptum, zawierające następne słowa:
„Co się dzieje z córką pani Matyldy? Kiedym ją widział, urocza to była istota. Prześliczna jéj muzyka, którą słyszałem na weselu panny Zenony S., utkwiła w mojéj pamięci. Spodziewam się, że teraz panna Wacława, — wszak takie ma imię? — nie odstępuje w nieszczęściu swéj matki.”
Poczułam zawrót głowy i od tych kilku wierszy oczu oderwać nie mogłam.
Więc pamiętał mnie i moję muzykę! nazywał mnie uroczą istotą, odgadł serce moje, spodziewając się po mnie, że nie odstąpię matki méj w jéj nieszczęściu! Pamiętał nawet moje imię, pomimo, że ani razu nie wymówił go do mnie! Daremnie całą siłą woli chciałam pokonać wzruszenie, jakie mię ogarniało. Było ono silniejsze nade mnie. Zdawało mi się, że zobaczyłam nagle tęczę na pochmurném niebie.
Matka moja żywą prowadziła rozmowę z panem Rudolfem, ale nie słyszałam nic z tego, o czém mówili. Zdaje mi się nawet, że zapytywali mię o coś, ale nie wiem ani co, ani jak im odpowiadałam. Nie wiem téż, jakim sposobem wstałam, przeszłam przez salon i znalazłam się siedzącą przy fortepianie. Obudziłam się tylko wtedy, gdy pod palcami memi klawisze fortepianu zaśpiewały tę samę sonatę, którą grałam na weselu Zeni...
Oderwałam ręce od klawiszów... przelękniona. Mój Boże! wszak sądziłam, że jestem już rozsądną kobietą, rozsądnie i bez złudzeń zapatrującą się na świat i przyszłość własną. Tymczasem ujrzałam, że marzycielska natura moja znowu odzywała się we mnie, że serce dziewicze uderzało w méj piersi tak samo, jak dawniéj, pragnące miłości i ideału... starsze nieco, ale nie zmienione.
Przelękłam się, bo wiedziałam przecie, że dla doli, jaka mię czekała, marzenie wszelkie niezdrowém być mogło. Córka rodziców, dotknięta straszném nieszczęściem rozdziału, uboga dziewczyna, mająca pracą zdobywać byt sobie i matce, miałam-że prawo marzyć o świetnych i szczęśliwych losach? Czyby nie było lepiéj, abym rojeniom wszelkim na zawsze zamknęła me wnętrze, a całe siły méj istoty obróciła na jak najgodniejsze dźwignienie nieuchronnéj rzeczywistości?...
Tak myślałam, a serce, nieposłuszne myślom, uderzało mocno... mocno... Czemuż-by nie? mówiło ono do mnie tym językiem, którego nie można ani pozbyć się, ani zapomniéć, — czemuż-by nie?
Zerwałam się z miejsca, rozgniewana na siebie do najwyższego stopnia. Jakież bowiem posiadałam prawo marzyć w ten sposób o człowieku, którego znałam zaledwie? Łajałam siebie w duchu, i z całą mocą woli przyrzekałam sobie poprawę... A serce szeptało: nie dotrzymasz! i stawiało mi przed oczy babkę Ludgardę, która, z siwemi włosami i pooraném czołem, ścigała jeszcze po przestworzu przeszłości niespełnione marzenia swoje...
Tak się byłam zamyśliła, że nie spostrzegłam, jak matka moja opuściła pokój, i jak pan Rudolf zbliżył się do mnie i wziął mnie za rękę. Ockniona nagle, podniosłam oczy i spotkałam się ze wzrokiem jego, utkwionym we mnie. Nigdy nie przypuszczałam, aby w przyćmionych, posępnych źrenicach pana Rudolfa, mieścić się mogło tyle słodyczy, ile jéj tam było w téj chwili.
— Czy to ta sama sonata, którą pani grałaś na weselu panny Zenony i o któréj Witold tak dobrze pamięta? — zapytał z ojcowską niemal czułością w głosie, a zarazem po bladych wargach jego przesunął się wpół serdeczny, wpół żartobliwy uśmiech.
Ręka moja bezwładnie zawisła w jego dłoni... zawstydziłam się, bo zrozumiałam, że mnie odgadł. Mimowoli powieki moje spuściły się i poczułam, że rumieniec wystąpił na czoło. Pan Rudolf mocniéj jeszcze rękę moję uścisnął.
— Nie spuszczaj pani swoich prawych, otwartych oczu — rzekł z tém samém, co piérwéj, nagięciem głosu — spójrz lepiéj na mnie i powiedz, czy jestem człowiekiem zdolnym sprofanować twe uczucia, lub ich nie rozumiéć?...
Instynktowo wzrok na niego podniosłam i znowu spotkałam się z jego spojrzeniem. Ujrzałam w niém tę samę, co dawniéj, głębią przebolałego i przyrosłego do źrenic cierpienia, a obok niéj nieskończoną dobroć serca i niewygasły jeszcze żar gorącéj duszy. Tak — pomyślałam — człowiek ten dobrze zna się na uczuciach ludzkich, i z tą myślą szczerze uścisnęłam dłoń jego, ujrzawszy w nim prawdziwego mego przyjaciela.
— Bądź pani dobréj myśli — mówił pan Rudolf — z każdego kroku twego widzę, że nie brak ci mocy i odwagi; otóż nie trać ich nigdy; przyszłość twoja piękniejszą może będzie, niż się sama spodziewasz...
Z témi słowami oddalił się ode mnie. Od progu jednak wrócił jeszcze i rzekł:
— Pojutrze pojadę do W., aby przywieźć matce pani najbieglejszego z tamecznych prawników, który-by wskazał środki powstrzymania sprzedaży majątku, do przyjazdu Witolda. Bądź pani przytém tak dobrą i odwiedź jutro moje dzieci... którym brakuje teraz matki i najstarszéj siostry zarazem; pokażę pani pewne papiery, tyczące się waszéj sprawy.

VIII.

Nazajutrz, około południa, byłam już na drodze, prowadzącéj do domu pana Rudolfa, a po kilku godzinach jazdy, zobaczyłam pomiędzy grupami drzew bezlistnych szary i wielki dwór. Przy samym już wjeździe dostrzegłam, że dom i całe jego otoczenie, pomimo jesiennéj wilgoci, okrywającéj wszystko brudno-popielatą barwą, wyglądał daleko porządniéj, niż przed kilku laty. Ogrodzenie podwórza, prostsze od dawnego, ale było nowe i całe; dziury w ganku połatane, dach naprawiony, kominy pobielone, szyby w oknach drobne, lecz czyste, nie zalepione bibułą, ani pozastawiane poduszkami, świadczyły, iż pewien ład i prostota wstąpiły w ten dom, tak opustoszały niegdyś, obdarty, a tchnący pretensyonalnością, okrywającą się starannie pordzewiałym szychem.
Przebywając podwórze i rozglądając się wkoło, myślałam, że nieobecność gospodyni domu nie zawsze jednakie sprowadza dla domu skutki; że tutaj, wraz z jéj oddaleniem się, musiały rozwiązać się ręce komuś, który wszystko urządzić umiał z większym od niéj rozsądkiem i lepszém zastosowaniem skromnych środków do skromnego położenia.
Na ganku spotkał mię pan Rudolf, pomógł wysiąść z kabryoletu i serdecznie uścisnął moje ręce.
— Jesteś pani — rzekł — istotą do najwyższego stopnia obudzającą ufność i przywiązanie. Przebacz, że ci to mówię, ale jestem stary, a przytem krewny twój trochę. Chciałem, abyś spojrzała na moje ukochane dzieci, i dziękuję ci, żeś przybyła, pomimo wszystkiego, co zachodzi pomiędzy twoją matką, a tą, która się nazywa moją żoną...
W ostatnich wyrazach pana Rudolfa zabrzmiała gorycz, czoło jego pokryło się bruzdami, które rozjaśniły się były na chwilę pod wpływem mego przybycia.
Powiedziałam mu kilka słów, płynących z samego serca, które mu szczerze sprzyjało, i weszliśmy do środka domu.
W przedpokoju zatrzymałam się zachwycona: przede mną stała prześliczna dziewczyna, smukła, kształtna, hoża, biała jak lilia i różowa jak karmin, z czarnémi oczyma, napół spuszczonemi w zmieszaniu, z półuśmiechem, odkrywającym z za warg wiśniowych dwa rzędy, białych jak kość słoniowa, ząbków. Istna wiosna ze wszystkiemi powabami piérwszego rozkwitu.
Poznałam w niéj młodszą siostrę Rozalii, Madzię, którą widziałam przed kilku laty, piętnastoletnią dzieweczkę. Podobna była do siostry starszéj bardzo, tylko wszystko, co było u tamtéj sfałdowane, zgniecione, wykrzywione i zepsute, u téj zostawało jeszcze w całéj prześlicznéj wiosennéj świeżości, nietknięte życiem. Miała przytém białą płéć, drobne usta i wszystkie rysy bardzo łagodnie i harmonijnie zakreślone, co odejmowało jéj wszelkie podobieństwo z matką, śniadą, szerokoustną, o malutkim zadartym nosku, a zbyt wystającéj spiczastéj bródce.
Nieśmiałą i spłonioną przyciągnęłam do siebie, i ucałowałam w alabastrowe czoło i oba, brzoskwiniowym puszkiem okryte, policzki.
Ona odpłaciła mi bojaźliwym pocałunkiem, w którym jednak drgało ciepło wewnętrzne, i patrzyła na mnie swemi wielkiemi czarnemi oczyma, z trochą ciekawości, zmieszania i sympatyi.
Pan Rudolf położył dłoń na kruczych włosach córki, z prostotą okrywających jéj głowę obfitemi splotami.
— Oto moja gosposia — rzekł — róża mojego domu i zarazem jego skowronek. Od czasu, jak matka i starsza siostra oddaliły się, aby pielęgnować starą babkę, — tu rzucił na mnie spojrzenie, dające mi do poznania, że młode dziewczę nie wié o familijnych zajściach i rozdwojeniach, — Madzia myśli o mnie. Urządza gospodarstwo, dogląda kuchni, śpiżarni, czeladzi, dzieci, a wszędzie, kędy się obróci, kwitnie róża i brzmi piosenka...
W surowym i przytłumionym głosie pana Rudolfa brzmiała, gdy to mówił, pewna cicha, głęboka radość, szczególną stanowiąca sprzeczność z echami burz i bólów, jakie zwykle wydobywały się z jego piersi. Dzieweczka poskoczyła, zawiesiła się na jego ramieniu, wspinając się nieco na paluszki, i świeże usta przytknęła do jego policzków. Nagle zarumieniła się jeszcze mocniéj, opuściła ojca, a podbiegając do mnie, z czarownym uśmiechem zmieszania i serdeczności, rzekła:
— Ach, przebacz kuzynko Wacławo, że tak długo zatrzymuję cię w przedpokoju... jestem jeszcze bardzo niewprawną gosposią i ojczulek doprawdy zanadto mię chwali...
Objęłam ją wpół i, patrząc w jéj śliczne oczy, powiedziałam, że nie powinna robić sobie ze mną żadnych ceremonii, bo przyjechałam do niéj i do jéj ojca nie jako gość, ale jako kuzynka, przyjaciółka... stara trochę, ale poczciwa, która ją pokochać i śliczną różyczkę do serca przycisnąć potrafi. Ośmielona nieco, Madzia, zatrzymała się już u samego progu bawialnego pokoju, popatrzyła na mnie szeroko otwartemi oczyma, a po chwili pochwyciła mię za ręce, parsknęła dziecinnym pustym śmiechem i zawołała:
— Stara! co téż wygadujesz, kuzynciu? Ty nie jesteś stara... tyś prześliczna... i bardzo dobra...
— Zkąd wnosisz o tém ostatniém? — spytałam żartobliwie.
— Wyczytałam to z twojéj twarzy, gdy byłaś u nas przed kilku laty... zresztą Rózia mówiła mi, że jesteś dobrą...
Zatrzymała się na chwilę, przyłożyła paluszek do ust uśmiechnionych i dodała z wielką powagą:
— Ja wierzę wszystkiemu, co Rózia mówi... Z ostatniemi słowami wprowadziła mię do bawialnego pokoju. Tu nie było już tak, jak za czasu gospodarowania pani Rudolfowéj, wielkich, ale zapylonych i potłuczonych zwierciadeł, wiszących na ścianach, z których nie zdjęto bogatego kiedyś, ale szmatami odpadającego obicia. Nie było także dywanów, cennych pierwotnie, lecz zniszczonych latami i nieporządném utrzymaniem, ani brudnego i dziurawego adamaszku na sprzętach, ani, słowem, całego tego pretensyonalnego przybrania, w którém z za śmiesznego przedrzeźniania minionego bogactwa widniały na każdym kroku ślady obecnéj mierności, oszpeconéj jeszcze kurzawą nieporządku. Teraz w bawialnym pokoju pana Rudolfa i Madzi nie znać było ani wielkiéj zamożności, ani téż niedostatku. Posadzka, sprzęty, obicie na ścianach, proste były i niekosztowne, ale nowe, czyste i całe. Białe firanki u okien i mnóztwo zielonych roślin, rosnących w glinianych wazonach, a gdzieniegdzie wykwitających ponsowym, lub błękitnym kwiatkiem, nadawały temu pokojowi świeżą i wesołą postać. Przez drzwi otwarte widać było jadalny pokój, ostawiony wkoło prostemi krzesłami, i pomiędzy zielenią u okien parę zawieszonych klatek, w których kanarki i szczygły świergotały naprzemian. Na kominku, w bawialnym pokoju, leżał gotowy do zapalenia stos suchych drewek. Madzia przyklękła przed kominkiem, i rozpalając żywy ogień, odwracała się do mnie co chwila i opowiadała, że codziennie, od czasu wyjazdu matki, ojczulek jéj siada tu o téj porze przed ogniem, a ona z braciszkiem i siostrzyczką czytają, uczą się, lub gwarzą obok niego. Potém powstała z klęczek, z twarzą silnie zarumienioną od rozdmuchywania płomienia, przysunęła przed ogień dwa fotele, dla mnie i dla ojca, i wybiegła z pokoju, aby, jak mówiła, przyprowadzić do kuzynci Wacławy młodsze swe rodzeństwo. Kiedy jasna perkalikowa sukienka Madzi zniknęła za drzwiami jadalnego pokoju, pan Rudolf rzekł do mnie:
— Spostrzegasz pani wielką w moim domu zmianę, nie prawdaż? Otóż nie dziw się temu. Znasz cokolwiek moję przeszłość i wiesz, jak srodze upokorzony byłem w oczach mojéj rodziny.
Po długiéj niebytności, wróciłem do mego domu, nie jak mąż i ojciec, ale jak człowiek, żebrzący przytułku, przebaczenia i możności spędzenia ostatnich dni swoich obok dzieci, tém więcéj ukochanych, że opuszczonych przez czas jakiś i skrzywdzonych przeze mnie. Znasz moję żonę, wiesz zatém, czy znalazłem w niéj serce, które-by potrafiło przebaczyć, zapomniéć i zagoić rany serdeczne, które krwawiły się jeszcze. Wszystkich sposobów probowałem, aby zatrzéć w jéj pamięci ślady mojéj przeszłości, ale wszystko było daremném. Wrodzony chłód jéj charakteru połączył się ze słuszną zapewne, lecz zbyt zaciętą obrazą, i uczynił ją okrutną niemal. Na każdym kroku, w każdéj chwili, dawała mi do poznania, że utraciłem prawa moje w domu i rodzinie, i że przyjęty byłem w te progi, będące jéj wyłączną własnością, jako zbieg, któremu przywrócono miejsce w szeregach dla honoru chorągwi, ale który własny honor utracił na zawsze.
Zgnębiony, upokorzony, z sercem krwawiącém się jeszcze doznanemi bólami, pochyliłem głowę i przyjąłem to cierpkie położenie, jakie czyniła mi w domu i w świecie matka moich dzieci, jako słuszną karę za ślepą namiętność, któréj unieść się dałem. A jednak, Bóg wié, o ile nie byłem stworzony do złego, i jak wielka część mojéj winy zaciężyć powinna była na sumieniu téj, która podała mi rękę do ołtarza, powodowana tylko rachubą, a potém nigdy biciom mego serca ani jedném żywszém nie podpowiedziała uczuciem...
Umilkł i dłoń przeciągnął po czole i oczach, które ćmiły się ciężkiemi chmurami i gorącemi błyskami. Po chwili mówił daléj:
— Po niedługiéj walce, w któréj najsilniejszym moim przeciwnikiem nie ona była, lecz własne moje sumienie, usunąłem się w najciemniejszy kącik domu, a rządy jego oddałem jéj, i ona-to z nich uczyniła bezrząd łatany pychą. Ztąd pochodziła owa kurzawa, owe dziury i niezgrabne sztukowania, które pani widziałaś tu przed kilku laty. Patrzyłem na to wszystko obojętnie, bo po wielkiém rozbiciu, jakiego doświadczyłem, cóż mię obchodzić mógł majątek, lub przybór domowy? Ale drżałem o serca i dolę moich dzieci: o serca, aby nie odwróciły się ode mnie, o dolę, aby nie zostały zgubione na zawsze przeze mnie naprzód, którym stracił ich mienie, przez matkę potém, która mogła zgubić ich dusze... Od obaw tych uwolniła mię Rozalia, na któréj życie błąd mój najdotkliwszy może wpływ wywarł. Sama zapomniéć o nim nie mogła, własne nieszczęście zapomniéć jéj o tém nie dawało, ale wobec innych dzieci moich ona była tą zasłoną, która wiecznie stawała pomiędzy mną i ich matką, i przed niewinnemi ich oczyma zakrywała to, coby tamta, powodowana zemstą i nienawiścią, odkryć pragnęła. Ona prowadziła do mnie małe dzieci moje, i sama, zimna jak posąg, szyderska niekiedy, składała głowy ich na moje piersi i szeptała im na ucho: kochajcie ojca, pocieszajcie go! I kochały mnie biedne aniołki, i pocieszały wtedy, gdym upadał pod ciężarem niezastygłych ran serca i niezwalczonego głosu sumienia, a zarazem i śród lekceważenia obcych, a pogardy swoich. One-to drobnemi rączkami podnosiły do góry czoło moje i spędzały z niego chmury rozpaczy, z których może bez nich wystrzelił-by piorun samobójstwa... Tak, jak matka jéj wytrąciła z rąk moich wszelką władzę nad rodziną i domem, tak Rozalia, długą i upartą walką, odebrała od niéj kierunek serc i umysłów młodszych jéj dzieci i czuwała nad niemi z prawdziwą zaciętością istoty, dla któréj one zdawały się stanowić jedyną deskę moralnego zbawienia... Madzia jest wychowanicą i duchowém dzieckiem Rozalii... Od czasu zaś, gdy matka jéj, pani wiész w jakim celu, przeniosła całkiém do Rodowa miejsce swego pobytu, ja wróciłem w domu do praw moich i niemi podzieliłem się z tém śliczném dzieckiem. Po długich latach burz i cierpień, to dla mnie piérwsza chwila wytchnienia. Bóg jednak tylko wié, o ile niezupełnego!...
Westchnął z głębi piersi i oczy utkwione trzymał w posadzkę, jakby po téj cichéj i krótkiéj przede mną spowiedzi podnieść ich na mnie nie śmiał. Przybliżyłam fotel mój do niego i wzięłam w obie dłonie jego rękę.
— Pozwól pan — rzekłam — abym odpowiedziała ci słowami, które ojciec mój często mi powtarzał, jako jednę z najważniejszych nauk życia: „Bywają ludzie daleko lepsi od postępków, swoich, i tacy, których postępki mniéj od nich samych są warte. W przeznaczeniu piérwszych panuje walka, ból i wewnętrzna pokuta szlachetnego ducha, otrzymującego prędzéj czy późniéj plac boju; u drugich niéma pokus silnych ani wielkich upadków, ale zato jest pycha niewinności więcéj pozornéj, niż rzeczywistéj, i roje drobnych grzeszków, które, złożone razem, wystarczyły-by na jednę wielką zbrodnię. Przed obliczem sprawiedliwości najwyższéj, piérwsi otrzymują przebaczenie w imię walk stoczonych i cierpień przebytych, drudzy potępieni będą za największą nieudolność serca, które przebaczać nie umiało”.
Pan Rudolf podniósł wzrok i utopił go w méj twarzy. Oczy jego rozjaśniały się stopniowo, aż błysnął w nich znowu ojcowski niemal wyraz, który bywał największą ich ozdobą.
Położył dłoń na mojéj ręce i wymówił:
— Dziecię! ojciec twój bardzo jest mądry, a tyś... bardzo dobra.
W téj chwili wbiegła Madzia w towarzystwie trzynasto-letniéj siostry i o parę lat młodszego od niéj brata. Dzieci były skromnie, lecz gustownie ubrane, zdrowe, hoże, roztropne i śmiałe. Pan Rudolf powiedział mi, że drugi syn jego, mało młodszy od Madzi, kończy szkoły w W. i że za rok wyprawi go do wyższego naukowego zakładu, podobno agronomicznego, bo chłopak, obok zdolności umysłowych, ogromną ma ochotę do wiejskiego gospodarstwa. Potém korzystając z chwili, gdy dzieci, wesoło śmiejąc się i gwarząc, uczepiły się sukni Madzi i pociągnęły ją do jadalnego pokoju, pan Rudolf z cicha rzekł do mnie:
— Główną troską moją są dziewczęta; z chłopców bowiem jeden, obdarzony staranném wychowaniem, jakie dać mu zamierzam, pójdzie w świat o własnych siłach; drugi z zapasem stosownéj umiejętności otrzyma w dziedzictwie kęs ziemi niewielki, ale własny. Siostry zaś, jeśli nie wyjdą za mąż, co najprędzéj nastąpi, bo nie mają posagów, będą musiały spędzić życie w braterskich domach, co nie zapowiada im niezależnéj i zupełnie spokojnéj przyszłości...
Nie mogłam powstrzymać się od powiedzenia, że cała rodzina pana Rudolfa otrzyma zapewne, w skutek starań matki, bogaty spadek po babce Hortensyi, że zatém posagi zdają się być pewne. Na te słowa moje pan Rudolf wzdrygnął się, spojrzał na mnie z wyrzutem i zawołał:
— Przypuszczasz-że pani, iż żona moja działa z przyzwoleniem mojém, i że podzielam jéj wyrachowania i poniżeniem okupione nadzieje? Jestem pewny, że pani tak nie sądzisz, bo inaczéj nie powiedziała-byś do mnie słów, któreś przed chwilą wyrzekła. Nie myślę dla dzieci moich o żadnych spadkach, nigdy się o nie nie starałem, a gdyby starania mojéj żony miały nawet wziąć skutek, zdaje mi się, że dzieci nic-by na tém nie zyskały, raz dlatego, że w ich imieniu odrzucił-bym wszystko, co-by z krzywdą cudzą było im dane, powtóre, że żona moja nie pragnie bogactwa dla nich, ale dla siebie, i użyła-by go prędzéj na dręczenie, niż na uszczęśliwienie swéj rodziny...
— W takim razie — rzekłam — jest jeszcze jeden sposób zapewnienia córkom pana spokojnéj przyszłości: oto należy nauczyć je żyć samym przez się...
Pan Rudolf smutnie poruszył głową.
— Madzia — rzekł — umié doskonale spełniać wszystkie kobiece prace i zna wybornie rzemiosło praktycznéj i miłéj gospodyni, co więcéj, Rozalia usposobiła ją nawet do macierzyńskiego zawodu, ucząc ją od dzieciństwa pielęgnować młodsze rodzeństwo. Lecz cóż jéj z tego przyjdzie, gdy prawdopodobnie nigdy nie będzie miała własnego domu, ani zostanie żoną i matką...
— Dlaczegoż wątpić o tém? — przerwałam — taka prześliczna, dobra i rozsądnie wychowana dziewczyna...
— Może nie znaléźć męża — dokończył pan Rudolf — dlatego, że jest ubogą, a duszę ma hardą i prawą, która nie pozwoli oddać się jéj nikomu inaczéj, jak z prawdziwéj miłości... Pani jesteś jedną z rzadko uprzywilejowanych młodych kobiet — mówił daléj — natura dała ci wielkie umysłowe zdolności i talenta, ojciec twój nauczył cię świata i życia; jakikolwiek więc sobie zawód obierzesz, zdobędziesz w nim dla siebie byt materyalny i moralny spokój... Nie wszystkie kobiety są tak szczęśliwe...
Powrót Madzi przerwał naszę rozmowę. Wchodziła do pokoju z uśmiechem i wesołemi do mnie zwróconemi słowami, a za nią szła porządnie ubrana i z przyjemną twarzą pokojówka, niosąc na tacy nie wybredny, ale obfity i z dala już zachęcający pozorem swym podwieczorek. Mimowoli uśmiechnęłam się, bo przypomniałam sobie owego lokaja, wyglądającego na prostego parobka, i owe konfitury, podawane na wyszczerbionych spodeczkach, które niegdyś tak uderzyły mnie w tym domu śmiesznością pretensyi i naśladownictwa, jakich były objawem. Madzia usiadła przy mnie i, zupełnie już ośmielona, opowiedziała mi o swych codziennych zajęciach, o gospodarce, o przyzwyczajeniach kochanego ojczulka, o listach, jakie dwa razy na tydzień regularnie pisuje do niéj Rozalia, o młodszych dzieciach nakoniec, których charaktery, skłonności, zdolności znała szczegółowo i bardzo trafnie określić umiała. We wszystkiém, co mówiła, zdrowy sąd o rzeczach i naiwność prawie dziecinna, wytrawna nieledwie praktyczność i pełna prostoty poezya, połączone razem, stanowiły dziwnie piękną harmonią i czyniły z niéj zachwycającą istotę. Patrzyłam na nią z prawdziwą przyjemnością, i kilka razy nie mogłam wstrzymać się od pocałowania jéj świeżych ust lub różowych jagód. A przytém myślałam sobie; jak nieskończenie jest różnobarwném najszczuplejsze choćby kółko istot ludzkich, jak tysiączne odcienia losów i charakterów podobnież mnogie tworzą pomiędzy ludźmi różnice! Przypomniałam sobie matkę moję i Rozalią, wczoraj spotkaną Emilkę i Zosię, i wzrok mój, przyzwyczajony od pewnego czasu do smutnych widoków ruiny lub nadwerężenia, jakie przynosi z sobą życie, z rodzajem słodkiego wytchnienia spoczął na świeżéj i poetycznéj dziewczynie.
Spostrzegłam, że w długiéj swéj ze mną rozmowie Madzia ani razu nie wspomniała o matce, i kiedy pan Rudolf oddalił się z pokoju na chwilę, spytałam ją, czy dawno matkę widziała? Żywiéj zarumieniła się na to pytanie i, spuszczając oczy, odpowiedziała z cicha i trochę z przymusem:
— O! już dawno!
Ten wzmożony rumieniec, to spuszczenie powiek i krótka odpowiedź młodéj dziewczyny wiele mi dały do myślenia. Widocznie wiedziała ona więcéj o familijnych sprawach i zajściach, niż przypuszczał jéj ojciec. Baczniéj spojrzałam na Madzię i spostrzegłam nagle powstały na świeżém jéj licu odcień zmieszania i smutku. Odcień ten wydał mi się złowrogim; w istocie, jakże łatwo mógł on zamienić się i rozrość w takie same posępne, tajemnicze cienie, jakie wciąż się błąkały po pięknéj twarzy Rozalii! Tak rozsądna i pełna czułości dziewczyna, jak była Madzia, pomimo całéj niewinności, z jaką patrzyła wkoło siebie, nie mogła nie dostrzedz pewnych rzeczy i szczerze nad niemi nie zaboléć! To téż wcale się nie zdziwiłam, zobaczywszy drobną łezkę, wypływającą na spuszczoną jéj rzęsę. Wzięła mnie za rękę, i podnosząc na mnie oczy, migocące dwoma brylantami, rzekła z cicha:
— Wierz mi kuzynko, że z ojczulkiem moim, z kochaném mojém rodzeństwem i w miłym domu naszym, którego jestem gosposią, czuję się bardzo... bardzo szczęśliwą; ale była-bym jeszcze szczęśliwszą, gdyby mama nie odjeżdżała była od nas, gdyby Rozalia była z nami i gdyby ojczulek nie zamykał się tak często w swoim pokoju, a potém nie wychodził do nas z taką ciężką chmurą na czole...
Objęłam ją, pocałowałam i powiedziałam jéj mnóztwo rzeczy, któremi natchnęła mnie świadomość o jéj świadomości. Oszczędzałam naturalnie młode jéj serce i wyobraźnią, ale zarazem mówiłam, aby, bądź co bądź, nie przestawała być nigdy różą i skowronkiem swego ojca, aby zawsze kwitła i śpiewała, nie pozwalała sobie na smutki zbyteczne, bo te nic nie poprawią, a odżegnane być mogą pracą i sprawionym przez nią spokojem ukochanych. Słuchała mnie uważnie, łezki oschły w źrenicach, uśmiech wrócił na usta, a gdy skończyłam rzekła:
— To samo, co mówiłaś mi kuzynciu, Wacławo, mówi i pisze mi zawsze Rozalia...
W téj chwili wrócił do pokoju pan Rudolf i prosił mnie, abym udała się z nim do jego gabinetu dla przejrzenia pewnych papierów, tyczących się sprawy mojéj matki.
Dobrą godzinę przesiedziałam nad biurkiem pana Rudolfa, wraz z nim przeglądając i czytając różne rachunki, notaty i sprawozdania interesowe. Im więcéj postępowałam w tém czytaniu, tém więcéj przekonywałam się, jak bacznie i z serdeczném zajęciem czuwał on od dwóch lat nad moją matką, jak często usuwał od niéj troski i zapobiegał stratom, jak wreszcie bez téj jego pomocy i opieki, którą kryjomo zresztą i niewidzialnie roztaczał nad moją matką, nie równie wcześniéj dotkniętą-by ona została katastrofą, która groziła jéj teraz. Im więcéj przy tém czytaniu wzmagała się wdzięczność moja dla pana Rudolfa, tém więcéj także wzrastało zdziwienie. Nie pojmowałam dobrze, zkąd-by pochodziło to jego tak żywe interesowanie się losem mojéj matki, i pomyślałam nareszcie, że jedynym tego powodem była wrodzona mu szlachetność.
Pan Rudolf bacznie patrzył na mnie i musiał z méj twarzy myśl moję wyczytać, bo, gdy ostatni arkusz papieru odłożyłam na stronę, rzekł:
— Pragnąłem, abyś pani przeczytała to wszystko, bynajmniéj nie dla pokazania ci, że żywy brałem udział w sprawach, obchodzących twoję matkę, ale dlatego, abyś się lepiéj jeszcze z temi sprawami obznajomiła i mogła dopomódz w dawaniu objaśnień prawnikowi, po którego jutro jadę do W. Bo co do piérwszego, to jest, co do drobnych usług, jakie matce pani oddać mogłem, czuję się w obowiązku powiedziéć pani, abyś nie szukała przyczyn, które mię do nich skłaniały, jedynie w szlachetności mego charakteru. Być może, że uczynił-bym to samo, a nawet gdybym mógł i więcéj, dla każdéj innéj kobiety, w podobném zostającéj położeniu; ale aby czynić wszystko, co było w méj mocy dla ulżenia matce pani, miałem jeszcze osobne i wyłączne powody...
Mówiąc to miał znowu przyćmione źrenice i głos przytłumiony; powieki znowu opadły mu na źrenice. Słuchałam go z wytężoną uwagą, on zaś, według przyzwyczajenia, jakiego przez długie snadź nabrał lata, powiódł dłonią po czole i oczach, jak człowiek zmęczony, i mówił daléj:
— Głównym sprawcą waszego nieszczęścia jest, jak pani wiadomo, pan Henryk S. Ojca jego znałem dobrze, a nawet byłem z nim sprzyjaźniony, chociaż charaktery nasze różniły się pod wielu względami. Znaliśmy się jednak od lat dziecinnych, mieliśmy dla siebie sympatyą, a ja szacowałem go, bo, pomimo skąpstwa i zamiłowania w pieniądzach, jakie w niezmierném zwiększeniu przeszły do jego syna, był on człowiekiem prawym, i w głębi duszy posiadał wielki grunt szlachetności, którego już syn jego zupełnie jest pozbawiony. Ojciec tedy pana Henryka, przed wielu laty, znajdował się w wielkim majątkowym kłopocie, i był u progu takiejże ruiny, jaka was teraz spotyka. Z nieszczęścia tego wyratował go dziad pani, ojciec twéj matki, pożyczając mu sumę, wyrównywającą, a nawet przewyższającą tę, przez jaką teraz matka pani jest dłużniczką pana Henryka. Było to na parę tygodni zaledwie przed śmiercią dziada pani, i cała sprawa ogromnéj pożyczki ułatwiła się po dawnemu, w ufności sąsiedzkiéj i przyjacielskiéj, z zaniedbaniem wszelkich form urzędowych. Zaniedbanie to było naturalnie tymczasowe tylko i miało być naprawione, gdy dziada pani śmierć zaskoczyła a opiekunowie małoletniéj sukcesorki nie znaleźli w papierach zmarłego żadnego śladu pieniężnych jego stosunków z ojcem pana Henryka. Nie wiadomo, jakiemi powodowany przyczynami, ale zapewne w skutek żarliwéj gorliwości zbierania majątku, jaka go ogarnęła, ten ostatni kilkanaście lat korzystał z zaszłéj omyłki, milczał i ukrywał swe zobowiązania, co mu tém łatwiéj przychodziło, że opiekunowie małoletniéj sukcesorki, wzorem wszystkich prawie opiekunów, nie dbali o jéj dobro, a ona, dorosłszy, i bez tego zobaczyła się bardzo majętną. Przed śmiercią dopiéro odezwała się w panu S. wrodzona prawość jego, zawstydził się swego postępku i sporządził testament, w którym uznał dług zaciągnięty u dziada pani za słuszny i święty, i nakazał jedynemu synowi, mającemu po nim dziedziczyć, rzetelnie zwrócić go córce wierzyciela. Kiedy to czynił, był już bardzo słaby i, w nadziei przedłużenia sobie życia, wyjechał za granicę. We Włoszech spotkał mnie... było to w niezapomnianéj porze mego życia... powitał mnie, jak prawdziwy przyjaciel lat młodych, i pożegnał wkrótce, bo umarł na moich ręku, a ostatnie przed zgonem słowa jego, słowa człowieka, który wiele zbłądził, lecz na dnie duszy czuł żal i pragnienie naprawienia złego, ja z ust jego zdjąłem... Tu zaczyna się moje względem matki pani przewinienie...
Nagle urwał mowę pan Rudolf i przycisnął rękę do czoła, które głębokim zapłonęło rumieńcem.
— Nie — odrzekł porywczo — nie będę pani opowiadał wszystkiego... nie żądaj pani jednego jeszcze upokorzenia od człowieka, który już przeniósł ich tyle... Wierz tylko, żem wiele, wiele przewinił względem twéj matki i nie dostrzegaj zasługi tam, gdzie są tylko postępki, spowodowane wyrzutami sumienia...
Pałałam ciekawością dowiedzenia się czegoś więcéj, ale nie śmiałam pytać, zresztą i po cóż-bym czynić to miała? Jakiekolwiek winy stały za tym człowiekiem o smutnych oczach, teraz szanowałam w nim cierpienia i szlachetność, która, mimo wszystkiego, nie utonęła we wzburzonych odmętach życia... Nie pamiętam już, co mu wtedy mówiłam, ale wiem, że przy słowach moich stopniowo podnosiły się jego powieki i rozpogadzały się oczy. Na progu pokoju rzekł jeszcze do mnie:
— Pani zdajesz się być stworzoną na to, aby przebaczać i... pocieszać!
— Pochodzi to może ztąd — odrzekłam — że pragnę z całych sił zrozumiéć każdego z ludzi i dojrzéć najwyższą prawdę, która leży na dnie każdéj duszy i wypływa z za mętów życia, bogata w odkupienie.
Nadszedł wieczór i czas mi już było wracać do domu. Madzia i dzieci wzięły mię przed wyjazdem w formalne oblężenie.
Nie nazywały mnie już ceremonialnie kuzynką Wacławą, ale poprostu Wacią, dodając jeszcze do téj zdrobniałéj nazwy mnóztwo coraz innych pieszczotliwych końcówek. Madzia prosiła mnie, abym ją jak najczęściéj odwiedzała.
— Bo co do mnie — mówiła — rada-bym odwiedzać cię choćby codzień, ale nie mogę przecież porzucać w domu tych malców, a jeździć z całą dzieciarnią znowu nie wypada. — Tu powstała wielka rewolucya pomiędzy dzieciarnią, podniosły się główki, zaiskrzyły oczęta, czworo drobnych rąk opasało kibić Madzi, i dwoje koralowych ust powtórzyło z dziecinną niecierpliwością, że nie będzie powiedzianém, aby starsza siostra krzywdziła młodsze rodzeństwo i nie chciała zabrać go z sobą do kuzynki Waci, która takich ślicznych nagadała im dziś wierszy i historyi, i któréj oczki bardzo podobne do tych szafirowych chabrów, co latem kwitną pomiędzy zbożem. To ostatnie porównanie uczyniła trzynastoletnia dziewczynka, czarnowłosa, jak całe rodzeństwo, lecz z oczyma nie czarnemi, ale podobnemi do ojcowskich, ciemnoszaremi i tak głębokiemi, że można-by długo w nie patrzéć, wyczytując z nich różne przepowiednie o przyszłości dziecięcia.
Madzia uśmierzyła bunt obietnicą, że któregokolwiek z pogodnych dni poprosi ojczulka, aby je zabrał wszystko troje i zawiózł do kuzynci, która nosi chyba przy sobie jakiś kwiatek tajemniczy, sprawiający, że każdy, kto ją pozna, już i pokochać ją musi...
Okryta pocałunkami i pieszczotliwemi słowami z pociechą w sercu, jakiéj już dawno nie czułam, wsiadłam do mego kabryoletu.
Pan Rudolf usiadł obok mnie, bo nie chciał, abym w noc ciemną i po nierównéj drodze sama do domu wracała.
W połowie drogi mijałam znowu dwór hrabiego Witolda, tylko teraz nie same już marzenia i domysły wysnuwałam z widoku, jaki przedstawiał, ale obok mnie jechał ktoś, kto mi o właścicielu jego wiele i długo opowiadał. Dowiedziałam się mnóztwa szczegółów o piérwszéj młodości i obecném życiu hrabiego Witolda, o jego zamiłowaniach, pracach, głównych zasadach życia, o trudnościach nawet, jakie spotkał nieraz i przełamywał siłą woli, o wielkich sprawach, które go zatrzymywały z dala od rodzinnéj ziemi. Pan Rudolf z widoczną przyjemnością opowiadał mi o tém wszystkiém, a w każdém słowie jego przebijało się niezmierne przywiązanie do człowieka, o którym mówił. Ja słuchałam i milczałam, a tylko przed oczyma méj wyobraźni wysoko w górze rozpalało się słońce światłe, aż po za krańce widnokręgu rozpuszczające snopy swych promieni... Myślałam, że widzę zawieszoną pod niebem jednę z tych dusz wybranych, które przyświecają ciemnéj ziemi, jak rzadko rozsiane, lecz szeroko rozpalone, pochodnie...

IX.

Od wyjazdu pana Rudolfa do W. upłynęło kilka dni, podczas których matka moja ożywiona była najpiękniejszemi nadziejami. Oczy jéj rozpogodziły się, fałdy na czole stały się mniéj głębokiemi. Marzyła, że będzie mogła pozostać pod rodzinnym dachem, pomiędzy temi ścianami, śród których tyle miłych i świetnych dni przeżyła. Zgadzam się, — mówiła raz do mnie — resztę mego życia przepędzić w ciszy i mierności, byleby tylko zostać tutaj i nie wychodzić ztąd w świat na tułaczkę, bez dachu i chleba, a jeszcze z myślą, że twoją gubię przyszłość, Wacławo...
Nie mówiła wszystkiego, co myślała, ale ja dobrze odgadywałam z jéj twarzy, iż najbardziéj dlatego pragnęła odzyskać jaką taką niezależność, aby módz połączyć się z moim ojcem, bez narażenia się na posądzenie z jego strony o rachubę i żebraninę.
Pewnego dnia posłyszałyśmy turkot kół na dziedzińcu; spojrzałam w okno i zobaczyłam wchodzącego na wschody ganku pana Rudolfa i drugiego jeszcze mężczyznę, którego twarz zakrywał wysoko podniesiony kołnierz płaszcza. W tym ostatnim domyśliłyśmy się obie prawnika, którego miał nam przywieźć pan Rudolf.
— Ciekawam, czy ten pan wypadkiem nie jest mi już znajomy? — rzekła moja matka.
— Zdaje mi się — odpowiedziałam — że z ruchów i postawy przypomina mi kogoś, dawno widzianego...
Kończyłyśmy zamieniać z sobą te słowa, gdy do pokoju weszli nasi goście. W towarzyszu pana Rudolfa poznałam natychmiast pana Władysława N., owego młodego prawnika, tak ukochanego niegdyś przez Zosię i tak szczerze ją kochającego. On jednak widocznie nie poznał mnie, bo powitał mię tak, jak osobę, którą po raz piérwszy w życiu spotykał. W czasie piérwszych frazesów, niemal urzędownie rozpoczynających zwykle rozmowy pomiędzy osobami, które się dopiéro poznają, z prawdziwém zajęciem przypatrywałam się panu N. Musiał miéć nie wiele więcéj, jak lat trzydzieści, i był bardzo przystojnym mężczyzną; wysoka i pełna godności postać, szerokie otwarte czoło, podłużnie wykrojone, pełne wyrazu oczy, i cienkie, inteligencyą nacechowane usta, tworzyły całość, bardzo przyjemnie uderzającą oko. Nie mniéj jednak było w powierzchowności téj coś, co nadwerężało jéj harmonią, nie w przykry bynajmniéj, ale uderzający sposób. Z razu nie mogłam zmiarkować, coby to było, ale po kilku chwilach i zamienionych z panem Władysławem frazesach, w tonie mowy jego, w wyrazie spojrzenia, w ruchu warg i sposobie noszenia głowy, postrzegłam mnogie odcienia pewnéj, niedającéj się dobrze określić słowami, ale widocznie pragnącéj uwidomić się i graniczącéj prawie z pogardliwością, dumy. Ten rys powierzchowności młodego prawnika łagodzony był prawdziwie światowém, grzeczném i umiejętném obejściem się, nie mniéj jednak stanowił niby ostrą wypukłość na tle piękném i równém. Przytém, o ile mogłam sobie przypomniéć, zdawało mi się, że przed kilku laty pan Władysław nie posiadał téj ujemnéj wybitności, wszakże nie byłam tego pewną, bom go mało wtedy widywała, a do tego nie posiadałam była jeszcze trudnéj umiejętności pochwytywania wewnętrznych cech człowieka z zewnętrznych objawów, umiejętności, która przychodzi nam wtedy dopiéro, gdyśmy już wielu znali ludzi i znajomość tę wielu doświadczeniami okupili. Pan Rudolf, niecierpliwie snadź oczekujący zdania prawnika o sprawach mojéj matki, prędko przystąpił do rzeczy, a po półgodzinnéj najwięcéj rozmowie o jesiennéj pogodzie i nowinach z miasta, obsiedliśmy wszyscy okrągły stół, założony mnóztwem papierów, przywiezionych przez pana Rudolfa i wydobytych przeze mnie z różnych szuflad mojéj matki, w których leżały one porozrzucane w nieładzie i zaniedbaniu, świadczącém, o ile one śmiertelnie ją nudziły. Odraza ta mojéj matki do wszystkiego, co się tyczyło czysto tylko majątkowych interesów, objawiła się i w rozmowie naszéj z panem Władysławem, w któréj mały bardzo wzięła udział.
Pan Rudolf i ja staraliśmy się z całéj siły jak najlepiéj prowadzić młodego prawnika po labiryncie niezmiernie zawikłanych dróg i dróżek, jakiemi majątek mojéj matki stopniowo i z coraz większą szybkością od kilku lat dążył do zupełnego upadku. On sam z wielce skupioną uwagą, ozdabiającą jego wyniosłe czoło piękną zmarszczką zamyślenia, przeglądał stosy papierów, kreślił uwagi swe na marginesach, wypytywał nas o różne szczegóły, nakoniec odłożył na bok kilka ostatnich arkuszy, które przelotnie przebiegł oczyma i zwrócił się do mojéj matki:
— Sprawy pani — rzekł — są tak powikłane, i wszystkiemu, co się ich tyczy, tak brakuje systematu ułatwiającego badania prawne, że, dla dostatecznego zapoznania się z niemi, a następnie dla zawyrokowania o ich stanie, nie wystarczą godziny, ani nawet dnie. Dlatego téż, pragnąc spełnić zadanie moje jak należy, będę panią prosił o gościnność najmniéj na parę tygodni...
Matka moja odpowiedziała, iż z radością i wdzięcznością przyjmuje propozycyą pana N., a tylko obawia się, aby nie było niedyskrecyą z jéj strony zabierać mu tyle drogiego czasu.
Pan Władysław skłonił się ze ścisłą a właściwą sobie, nazbyt może wyniosłą, grzecznością.
— Pan Rudolf — rzekł — uprzedził mnie, że będę tu miał wiele do czynienia; urządziłem się więc stosownie i zostawiłem w W. kogoś, kto mnie w tamecznych zajęciach moich zastąpi. Zresztą, pojmujesz zapewne pani, że każdy pragnie spełnić swój obowiązek jak najlepiéj.
Na wyrazie każdy, położył szczególny nacisk, i cały ostatni frazes wymówił tak, jakby miał powód mniemać, iż matka moja nie koniecznie może pojmować to, co przezeń wyrażał.
Podano herbatę, a pan Władysław, odstąpiwszy od stołu założonego prawnemi papierami, stał się zupełnie światowym człowiekiem. Dość było godzinę z nim porozmawiać, aby przekonać się, że posiada jeden z najpiękniejszych umysłów, jakie istniéć mogą. Wiele umiał, wszystko pojmował, pamięć miał niezmierną, łatwość wyrażania się wielką i zwroty mowy pełne wdzięku. Wszakże i umysłowa jego strona, lubo tak energicznie i w pełni rozwinięta, objawiała w sobie tę samę ujemną a uderzającą cechę, jaką wybitnie odznaczała się jego powierzchowność. Przy każdém niemal wypowiedzianém przezeń zdaniu, czuć było, że, doskonale utworzony przez naturę i długą wyrobiony pracą, umysł tego człowieka, cierpiał z jednéj strony, a cierpienie tworzyło na nim niby sztuczną narośl, psującą jego symetryczne i spokojne zarysy.
O ile mogłam spostrzedz, umysłowa ta narośl składała się ze zbytecznéj dumy, wciąż podsycanéj pilném strzeżeniem godności osobistéj, którą uważał jakby zostającą w ciągłém niebezpieczeństwie, i z ogólnego zwątpienia o ludzkości, a szczególniéj o tak zwanych wyższych jéj sferach i rządzących nią ustawach społecznych. Nie wiele było przedmiotów, o których-by mówił bez pewnego ironicznego układu ust i nagięcia głosu, co w doświadczoném oku, które na niego patrzyło, mogło wzbudzać pewne niedowierzanie. Ale dla mało doświadczonego, lub z wyłączną nań patrzącego sympatyą, musiało-by koniecznie stanowić powab i pociągającą oryginalność. Kilka razy, gdy patrzyłam na pana Władysława, na myśl mi przyszła Zosia, i doprawdy żałowałam nieledwie, iż na niego to padł wybór pana Rudolfa, i że mimo woli zaciągnęłyśmy go w te strony, gdzie przed kilku laty poznał uroczą dziewczynę, dziś już będącą żoną innego. Więc ci ludzie znowu spotkać się mają oboje, piękniejsi i bardziéj jeszcze powabni, niż dawniéj?
Nie bez pewnéj obawy myślałam o tém, a uczucie to zwiększało się we mnie, im dłużéj patrzyłam na pana Władysława i słuchałam zdań jego, tchnących hardą niepodległością, dziwnie wspomaganych śmiałą a energiczną grą jego fizyognomii.
Rozmowa, podsycana przez moję matkę, którą przyjemny gość widocznie rozweselił, a nadzieje polepszenia interesów natchnęły dawną światową werwą, przez pana Rudolfa, więcéj ożywionego, niż kiedy, i przeze mnie, pragnącą jak najlepiéj poznać człowieka, który tak ważną rolę odegrał w życiu méj dawnéj przyjaciółki, przybierała rozmaite zwroty, aż w końcu skierowała się na temat rodzinnych uczuć i związków, nie zupełnie może właściwy do rozbierania w obecności mojéj matki i pana Rudolfa. Nie mniéj jednak przyszedł jakoś sam przez się, wysnuł się z jakiegoś opowiedzianego wypadku i został podjęty przez pana Władysława z właściwą mu żywością i śmiałością sądu.
— Małżeństwo! rodzina! — mówił z dowcipnym uśmiechem, nabierającym mocy od głębokości spojrzenia. — Małżeństwo! rodzina! doprawdy, moi państwo, zdaje mi się, że ci, co wymawiają te wyrazy, używają metafory i prawią o czémś, co istnieje zapewne w abstrakcyjnych sferach idei, ale nie zostało jeszcze ściągniętém na ten padół płaczu ku pocieszeniu płaczących, o czémś, co stanowi może najwyższą rozkosz mieszkańców wspaniałego Jowisza lub uroczéj Wenery, lecz nie zamieszkało jeszcze na naszéj kuli ziemskiej!
Zrobiłam uwagę z uśmiechem, że w takim razie każda świątynia od czasu do czasu przenosi się na Jowisza lub Wenerę, bo w każdéj od czasu do czasu odbywają się akta, dowodzące o istnieniu małżeństwa, będącego zaczątkiem rodziny. Pan Władysław wzruszył lekko ramionami.
— Są na świecie — odpowiedział — pewne konwencyonalne wyrażenia, które, według umowy, jaką pomiędzy sobą zawarli członkowie społeczeństwa, mają oznaczać rzecz taką lub owaką, bez względu na to, czy istnieje ona w rzeczywistości, albo jest tylko domniemaną. Bóg, miłość, wolność, równość, rodzina, szczęście, oto szereg takich konwencyonalnych wyrazów; każdy z nich znajduje tyle tłómaczeń, ile na świecie jest różnych odcieni charakterów i umysłów ludzkich. Miłość i rodzina mają ich o tyle więcéj od innych, o ile więcéj wysunięte są na przód na planie powszednich człowieka poczuć i potrzeb. Ideału zaś tego wszystkiego gdzie szukać? Pewnie nie tam gdzie pani mówiłaś... nie w świątyni i aktach w niéj spełnionych...
— Gdzież więc? — spytałam, powodowana ciekawością dojścia do głębi myśli oryginalnego człowieka.
Uśmiechnął się żartobliwie i odparł podniesionym głosem:
— W lepszym świecie! — ale wnet zamyślił się na chwilę i dodał poważnie: — albo, jeśli nie podobają się pani tak abstrakcyjne nadzieje, w pierwotnéj prawdzie człowieczego serca, które mówi mu: w to wierz, a w to nie wierz! to kochaj, a tego nie kochaj!
— A gdzież jest ta prawda i kędy jéj szukać? — spytałam jeszcze.
— Pod stopami przesądów społecznych, które noszą miano jéj ustaw — odpowiedział pan Władysław tym razem bardzo seryo, a piękne brwi jego ściągnęły się jakby pod wpływem dotkliwéj myśli.
Ani przypuszczał zapewne, że był obok niego ktoś, kto, bacznie nań patrząc, odgadywał, iż w téj chwili pomyślał o zdeptanéj przesądami społecznemi prawdzie własnego jego serca.
W podobny sposób mówił o wszystkiém, co tylko odnosiło się do przyjętych przez ogół form sądzenia i postępowania. Gruntem jego rozumowania było, że każdy człowiek we własném wnętrzu posiada z natury daną mu już miarę, wedle któréj wypada mu czuć i czynić, a że wszelkie zboczenie od téj miary dla jakichkolwiek względów, wszelkie przerośnięcie jéj lub niedorośnięcie jest chorobliwością, wynikłą z tego, co się zwykło nazywać porządkiem społecznym, a co przeciwnie jest stanem chaotycznego bezładu, z lekka narzuconego obsłonkami konwenansowych form i przyzwoitości. Dowodził, że zadaniem jest ludzi samodzielnych, wyższych umysłem i posiadających odwagę swych przekonań, rządzić się tylko tą prawdą przyrodzoną, jaka przemawia do nich głosem ich serca i rozumu, a wszystko inne uważać za zaraźliwe wrzody społeczne, które odcinać należy od społecznego ciała, tak, jak ogrodnik ostrym nożem odcina narośle pasożytów, czepiające się gładkiego pnia drzewa, aby go wyssać i przywieść do zniszczenia. Znajdował, że na tych-to właśnie samodzielnych ludziach, którzy się téj ogrodniczéj roboty podejmą w społeczności, spoczywa całe dzieło postępu i cała przyszłość téj prawdy przyrodzonéj ludziom, tak długo zapoznanéj i gnębionéj pasożytami, wyrosłemi z łona pełnéj wyrachowania złości jednostek, a głupoty ogółu, który przyjął za zbawienie swoje to, co rachuba i złość wymyśliły na pożytek sobie, a na zgubę jemu.
— Panie — ozwał się pan Rudolf, który dotąd w milczeniu słuchał rozmowy — cóż będzie wtedy, jeśli ta prawda przyrodzona, we wnętrzu każdego człowieka spoczywająca, o jakiéj mówisz, objawi się człowiekowi głosem namiętności, mającéj zdruzgotać spokój jego i pokrzywdzić niewinnych?
— Nigdy — przerwał pan Władysław z żywością; — nigdy prawda ludzkiego serca nie objawi się w ten straszny sposób, jeśli we wnętrzu człowieka zachowa się czystą i nie skrzywioną temi zewnętrznemi wpływami, które rzucają na nią rdzę zepsucia. Prawda serca musi być słodką i zbawczą, jak szlachetny pierwiastek, na którym ludzkość stoi przez wieki, pomimo swych chorobliwych narośli. Jeśli zaś takiemi są jéj objawy, to znak, że pokaleczoną ona została tém, co my zowiemy życiem, a co jest wyskokiem niezdrowych tylko jego żywiołów; że cierpi ona z jednéj strony lub zewsząd, bo zadano jéj razy, bo jéj nie poszanowano, bo zapoznana leżała długo na dnie istoty człowieczéj, milcząc i wrąc, aż wybuchnęła pianą i mętami, których nabrała w siebie przez długą porę fermentacyi...
— Masz pan słuszność — rzekł po chwili pan Rudolf, przytłumionym głosem; — wybuchy zgubnych namiętności, to najczęściéj wylewająca się na zewnątrz fermentacya zapoznanéj prawdy serca, a ona sama spoczywa ciągle na dnie istoty człowieka i często po pozbyciu się swéj piany, staje się mu dźwignią wszechmocną na dalszéj drodze życia, albo... pokutą srogą...
Nie mogłam nie przyznać, że w mowie młodego prawnika, pomiędzy mnóztwem sofizmatów, było wiele zdań trafnych, zdrowego sądu i poglądów wyższych nad powszedniość. Wszystko razem objawiało bogatego ducha, skaleczonego z niejednéj może strony. Byłam pewna, że ulubiony Zosi nie zupełnie takim być musiał; ależ i ona czy była dziś taką, jak piérwéj? Zapoznana, zraniona prawda serca, leżała na dnie ich obojga; kto wié, czy długo tak miała leżéć wrzącą w milczeniu?
Tego wieczoru nie było już mowy o interesach, a gdy w końcu pan Rudolf i prawnik opuścili nas, aby udać się do przeznaczonych sobie pokoi, spytałam mojéj matki: jak się jéj ten ostatni podobał? Powiedziała mi, że spostrzega w nim wielki grunt uczciwości i rozumu, ale że zarazem nie podoba się jéj niezależność jego zdania, posunięta do pogardzenia tém, co stało się prawem społeczeństw, i że, pomimo wytwornego jego układu i niezmiernéj, na każdym kroku objawiającéj się, dumy, a nawet w skutek téj dumy, uwyraźnia się w nim widocznie ludowe jego pochodzenie.
Ostatnie to zdanie mojéj matki było zupełnie słuszném. Zawodem swoim zmuszony do ciągłego ocierania się o ludzi dumnych, stał się jeszcze dumniejszym od nich. Doświadczając nieraz téj grzecznéj pogardy, którą w dobrych towarzystwach tak misternie wytwornym chłodem ubierać umieją, zasłonił się od niéj zdwojoną pogardliwością, aż przyszedł cios jeden, który do reszty z właściwéj drogi strącił prawdę jego ducha i pobudził ją do buntu, z którym moja matka, jako kobieta, nie mogąca bądź co bądź oderwać się od świata i tego, co on sobie za prawa poczytał, pogodzić się ani w części nie mogła. Pan N. nie wierzył w równość, bo czuł sam, jak ją deptały stopy społeczne przesądów; śmiał się z małżeństwa, bo ta, którą kochał, zawarła je z biernością i nierozwagą dziecięcą; wątpił o miłości, bo przekonał się, że w boju ze światem nie ona-to zawsze odnosi palmę zwycięztwa; bolał nad przyrodzoną prawdą człowieczą, bo w nim samym nie została ona uszanowaną.
Tak go zrozumiałam, i nie wiem sama czemu, do późnéj nocnéj godziny zasnąć nie mogłam, a myślałam wciąż o nim i o Zosi, i o tych smutnych historyach prawdy, wiodącéj po całym świecie rozpaczny bój z tém, co nią nie jest...

X.

Następnych dni byłam bardzo zajęta. Przy obecném ogołoceniu naszém ze wszelkich prawie materyalnych środków, przedłużona w domu obecność choćby jednego obcego człowieka przyczyniała już mnóztwo kłopotu i zajęcia, tém bardziéj, że twarz mojéj matki oblewała się rumieńcem wstydu na widok jakiegokolwiek niedostatku, okazanego przed gościem. Na szczęście, z wyraźnéj woli ojca mego, trzymając przez trzy lata wyłącznie w moich ręku rządy jego domu, zapoznałam się dobrze ze wszystkiemi szczegółami gospodarstwa domowego, a do tego wspomagała mnie radą i staraniem kochana moja Binia. Matka moja przecież pełném smutku okiem patrzyła na zachody, jakie podejmowałam, i nieraz, widząc mnie krzątającą się po domu, w ciemnéj wełnianéj sukni, z kluczami w ręku, z boleścią składała dłonie i powtarzała cicho:
— Czym ja się tego spodziewała?
Wtedy podbiegłam do niéj, i żywo brzęcząc moim pękiem kluczyków, przyklękałam przed nią i pytałam z pieszczotą:
— Spójrz na mnie, matko moja, czy wyglądam na nieszczęśliwą?
I póty śmiałam się do niéj i na różne sposoby pytanie to powtarzałam, aż póki nie uśmiechnęła się rozweselona.
W istocie nie miałam wcale miny nieszczęśliwéj istoty, i nieraz przy ubieraniu się, spoglądając w źwierciadło, myślałam o tém, że jestem daleko świeższą i ładniejszą, niż w owym pamiętnym mi karnawale, kiedy to zachwycałam publiczność bladością mojéj cery, zagadkowością pełnego niewiary uśmiechu, i dystynkcyą ruchów, objawiających zmęczenie fizyczne i moralne.
Od ojca mego otrzymywałam częste listy, które były dla mnie prawdziwém źródłem mocy i uspokojenia. W każdym z nich niemal ojciec mój zaklinał przeze mnie moję matkę, aby przyjęła od niego jakiekolwiek przynajmniéj pieniężne zasoby, któreby jéj byt ułatwiły. Jedno z tych pism pokazałam mojéj matce; przeczytawszy je, zarumieniła się silnie, powiedziała mi, że zgadza się na mój pobyt przy niéj, pod tym jednym warunkiem, abym nie czyniła jéj nadal podobnych przedstawień i, abym jéj przyrzekła, że potajemnie nie przyjmę nic od mego ojca, w najostatniejszym choćby razie.
Mówiąc to, była prawie rozgniewaną, co się jéj niezmiernie rzadko przytrafiało, a ja pojęłam, że wola jéj, słaba w innych razach, pod tym względem była niezłomną. Rozgniewanie wszakże bardzo prędko ustąpiło rozżaleniu, i po chwili łagodnie już rzekła, iż spodziewała się, że nie życzę sobie tego, aby ojciec mój wziął ją za chciwą i pozbawioną osobistéj godności kobietę. Zresztą — dodała z nagle rozpogodzoném czołem — położenie moje nie jest tak zrozpaczone, jak mi się z razu wydało, i jestem teraz pewną, że odzyskam znaczną część mego majątku, a wtedy...
Nie dokończyła, i tylko uścisnęła mnie z gorączkową czułością. Co do mnie, odgadywałam dobrze, jaką była dalsza myśl jéj, ale, niestety, daleko mniéj miałam od niéj nadziei; bo zdawało mi się, że potwierdzenia ich nie znajdowałam w fizyognomii prawnika, mającego stanowczo zawyrokować o środkach ratunku.
Upływały dnie, w których ciągu pan N. ukazywał się pomiędzy nami na krótką tylko chwilę, a cały czas przesiadywał w swoim pokoju nad papierami, albo w towarzystwie pana Rudolfa objeżdżał folwarki mojéj matki. Rzadko bardzo przepędzał z nami więcéj nad parę godzin dziennie, a i wtedy nie wypowiadał nam swego zdania, co do ostatecznych wyników swoich badań. Ożywiony był, rozmowny, wyniosły, ironiczny, w nic nie wierzący, tak, jak się od piérwszéj zaraz chwili przybycia pokazał. W piérwszych dniach zdawał się szukać mego towarzystwa i lubił nawet prowadzić ze mną sprzeczki, w które, pod osłoną żartu, wkładać umiał mnóztwo głębokich, a zbyt często gorzkich myśli. Ale, pewnego dnia, powiedziałam mu wesoło, że to już nie piérwsza pomiędzy nami znajomość, i że przed kilku laty spotkałam go tak na balu w Rodowie, jak potém w W., w czasie pewnego, bardzo hucznego karnawału. Spojrzał na mnie zdziwiony nieco i zamyślił się, jakby sobie coś przypomniał.
— Miałaż-byś pani — rzekł — być ową panną Wacławą, któréj nazwiska zapomniałem, lecz która była tak ściśle sprzyjaźnioną z panną Zofią W., dzisiejszą panią S.?
Odpowiedziałam z uśmiechem, że tak było w istocie.
— W takim razie — rzekł — wiele o pani słyszałem owéj zimy, ale nie przypominam sobie, czym panią kiedy widział.
Odpowiedziałam znowu w żartobliwym tonie, że dowodzi to, jak dalece był wówczas zajęty jednym wyłącznie przedmiotem, gdy nie spostrzegał osób, z któremi się jednak dość często spotykał. Na te słowa moje pan Władysław spojrzał na mnie z dziwnym wyrazem, i wyniosłe czoło jego nabiegło w mgnieniu oka blado-różową barwą. Otworzył usta, jakby chciał jakąś porywczą dać mi odpowiedź, nic jednak nie rzekł, tylko spuścił oczy na kwadrat posadzki, jakby na nim spostrzegł coś bardzo ciekawego. Patrzyłam na niego z uwagą i przyznaję się, że z wielką ciekawością: cóż bowiem może wzbudzić większe zajęcie, jak uczucie dumnego i męzkiego serca, sprowadzające na czoło mężczyzny rumieniec, w kilka lat jeszcze potém, jak mu świat na pozór koniec położył? Nagle pan Władysław podniósł głowę, i wlepiając w moję twarz iskrzące się oczy, spytał porywczo:
— Co pani myślisz o pani Zofii?
I nie dając mi czasu na odpowiedź, porwał się z krzesła i zawołał: — Była to prześliczna, zachwycająca istota... szkoda tylko... — Tu urwał, wargi jego zadrżały, zagięły się w wyraz nieopisanéj ironii, a po chwili dodał pół głosem:
— Szkoda tylko, że się sprzedała...
W ostatnim tym wyrazie brzmiała cała otchłań zwątpienia i hardo przecierpianych bólów.
— Powiedz pan raczéj — odparłam — z przykrém uczuciem — że pozwoliła się sprzedać...
— Ha! na jedno to podobno wychodzi — mówił pan Władysław z pełném lekceważenia skinieniem ręki.
Oburzyłam się na to wielce, zaczęłam rozwijać moje poglądy na fałszywy kierunek charakterów i umysłów kobiet, jakiemu one od dzieciństwa podlegają, na brak samodzielności pojęcia o życiu w młodych pannach, na wpływy moralne, które je otaczają i wiodą je często tam, gdzie-by one same zajść ani myślały, ani chciały. Nie umiała-bym powiedziéć, czy pan Władysław słuchał mnie, czy własnych swoich myśli, bo, siedząc przede mną z pochyloną głową, patrzył ciągle na kwadrat posadzki, i parę razy powtórzył półgłosem: To prawda, to wielka prawda! Potém nagle podniósł głowę i najniespodzianiéj w świecie, wtedy, gdy rozmowa zdawała się już wchodzić na tor zupełnie ogólny, rzucił mi pytanie:
— Czy pani znasz brata pani Zofii, pana Lubomira?
Uśmiechnęłam się na to przypomnienie i odpowiedziałam, że znam go i dobrze nawet.
— Cóż pani o nim sądzisz? — spytał raz jeszcze.
— Jedna z przyjaciółek moich — odrzekłam — młoda, ale bardzo wytrawna i dowcipna panna, miała zwyczaj zwać go deklamatorem i głośnym a pustym dzwonem. Podzielam jéj zdanie.
Pan Władysław zaśmiał się półgłosem. — Obrońca równości powszechnéj! — wyrzekł krótko i tonem nieopisanéj ironii, poczém zaraz powstał, i mówiąc, że pora mu już wrócić do stemplowanych arkuszy papieru, skłonił się przede mną i odszedł.
Od tego dnia wyraźnie unikał dłuższych ze mną rozmów, a nawet, gdyśmy wszyscy razem rozmawiali, starannie omijał wszelkie przedmioty, jakie-by mogły wprowadzić na tor najpowszedniejszych uczuć ludzkich, zwanych miłością.
Raz jednak, moja matka, któréj dobry humor wrócił wraz z powrotem nadziei, zagadnęła go żartem o jakąś uczuciową kwestyą. Prawnik w mgnieniu oka spochmurniał i rzucił na mnie przelotne wejrzenie, a spostrzegłszy, że patrzę na niego, spochmurniał jeszcze bardziéj, i podnosząc głowę z właściwym sobie gestem, odpowiedział z trochą niechęci:
— Wyznam pani, że mało znam się na kwestyach tego rodzaju. My, ludzie pracy i codziennych trudów, od rana do wieczora przesiadujący pomiędzy stosami okurzonych papierów, od stóp do głowy owiani wonią atramentu, nie wiedzący dziś, czy zdobędziemy sobie na jutro kawałek dachu i chleba, nie mamy ani czasu, ani dość swobodnéj myśli, aby bawić się w rozbieranie, a tém bardziéj doświadczanie subtelnych odcieni sentymentów. Dlatego-to zagadnienia pani rozwiązać nie podejmuję się, bo myśl moja za gruba do tak misternéj roboty...
Matka moja uśmiechnęła się, i czytałam wyraźnie w jéj twarzy, iż żałowała, iż ze zbytnią poufałością przemówiła do człowieka, który, jak sam wyznał, niesposobny był do téj gry w wyrazy i frazesy, tak popłatnéj na wielkim świecie. Ja jednak nie pozwoliłam upaść rozmowie, bo czułam pewną przyjemność w wydobywaniu na jaw téj prawdy wewnętrznéj młodego człowieka, która wrzała w nim i milczała, ale widocznie nie chciała dać za wygraną. Odezwałam się więc, iż żałuję, że nie ma pomiędzy nami jakiego doktora, bo ten-by zaświadczył, że miłość, jak odrę, każdy człowiek, choćby raz, przebyć musi, że zatém i prawnicy nie mogą być wolni od tego ogólnego prawa przyrody. Naturalnie, mówiłam to żartem i przeciw własnemu przekonaniu, bo sama ani myślałam porównywać miłości z odrą; wystarczyło mi jednak jednego na pana Władysława spojrzenia, aby poznać, że memi słowami trafiłam w drażliwą jego stronę. Jak zwykle, gdy był wzruszony, a musiał miéć bardzo wrażliwą naturę, bo zdarzało się to bardzo często, czoło jego zabarwiło się różowo i zaiskrzyły się oczy.
— Odra! — zawołał z porywczém odrzuceniem w tył głowy — niepodobna jest porównywać miłości z odrą, ani z żadną chorobą! Miłość, to rozkwit człowieka, to chwila, w któréj serce jego rozżarza się i obejmuje światy, dotąd mu nieznane; to właśnie ta prawda, która leży w jego wnętrzu, to właśnie zdrowie i moc, a wszystko, co nie jest nią, jest chorobą, lub biernością...
— Mówisz pan przeciwko sobie — przerwałam spokojnie — i ostatniemi swemi słowami zaprzeczasz tym, jakie przed chwilą wyrzekłeś. Kto bowiem rozumié miłość, jako rozkwit, prawdę i zdrowie, ten musiał jéj choć raz doświadczyć, bo inaczéj nie wiedział-by, że ona jest tém wszystkiém.
Spojrzał na mnie prawie z gniewem. Jestem pewna, że w téj chwili przekonał się ostatecznie, iż znam dobrze dzieje jego serca. Zagniewanie jednak mignęło tylko w jego oczach i wnet znikło; spuścił głowę, jak winowajca.
— Tak — odpowiedział przytłumionym nieco głosem i z mocno zachmurzoną twarzą — tak, i my, proletaryusze, znajdujemy niekiedy wolną od naszéj pańszczyzny chwilę, w któréj wydobywamy się z za stosu okurzonych szpargałów, obmywamy z siebie plamy atramentowe i idziemy w świat po to, o co dopomina się niestłumiona prawda naszego serca. Patrzymy wkoło siebie, marzymy, widzimy nakoniec coś, co do rozkwitu uczucia nasze prowadzi, kochamy; stan ten jednak nie trwa długo, bo ani się obejrzym, jak na uczuciu naszém świat stopę depcącą postawi. Wtedy, zranione, wraca zkąd wyszło, na dno istoty naszéj, a my wracamy do szpargałów i atramentu z myślą, że drugi raz nie damy się już wyprowadzić w pole, i na wzór bohatera z La-Manchy, nie rozpoczniemy boju z wiatrakami..
Zaśmiał się z przymusem, a ukłoniwszy się wszystkim obecnym, odszedł do swoich zajęć, i odtąd jeszcze bardziéj unikać mnie zaczął.
Pewnego dnia pan Władysław ukazał się nieco zmieniony, mniéj rozmowny, niż zwykle, i widocznie czémś podrażniony.
W rozmowie sypał, właściwe sobie, ostre dowcipy, i śmiał się, nie tylko już ze świata i jego ustaw, ale i z siebie samego. Człowiek — mówił — jest wieczném dziecięciem, pomimo, że uważa siebie za niebotycznego olbrzyma. Przyśni mu się coś pięknego, naprzykład, przy obudzeniu się daléj w płacz; ubiegnie wiele dni potém, a dziecię-człowiek snu nie zapomni i napierać się będzie póty u matki rzeczywistości, aby mu na jawie wybudowała wyśniony pałac, aż go ta schłoszcze porządnie, i napowrót do sexterna i kałamarza zapędzi...
— Matka rzeczywistość — odrzekłam — daje dziecięciu-człowiekowi ręce, głowę i wolę, aby sam sobie zbudował pałac, w którym zamieszkać pragnie...
— A matka-społeczność — ze śmiechem podjął pan Władysław — skrępuje mu te ręce, pradziady-przesądy nadwerężą głowę, a wola utonie... w kałamarzu...
— Idzie więc o to tylko — ciągnęłam — aby ręce człowieka nie dały się skrępować, głowa mocno siedziała na karku, a wola była nietylko zdatną do rozlewania atramentu po papierze, ale do trzebienia sobie między chwastami życia wygodnéj drogi.
— O to tylko, o to tylko idzie zapewne — zawołał pan Władysław. — Lecz, powiedz pani, co téż mówią ludzie o takich rękach, możniejszych nad wszelkie więzy, o takiéj głowie, co hardo siedzi na karku, i o takiéj woli, co trzebi chwasty około siebie, nie zważając na to, że one krzyczą, wyją, szczekają, słowem, hałasują wszystkiemi głosami, począwszy od szczebiotania papugi, do ryku osłów?
— Bóg z nimi! — odpowiedziałam — alboż najwyższy sąd nasz nie wydaje swych wyroków we własném naszém sumieniu?
— Sumienie? — uśmiechnął się pan Władysław — to rzecz tak względna...
I po wyrazie twarzy jego, wzruszonym i sarkastycznym, poznałam, że wiele rzeczy miał mi powiedziéć o sumieniu, ale rozmowę naszę przerwało przybycie pana Rudolfa.
Ten ostatni, wkrótce wszczął mowę o interesach mojéj matki, a pan Władysław po raz piérwszy objawił swoje o nich zdanie. Według niego, stan nasz majątkowy bardzo-by mógł jeszcze być świetnym, gdyby główny kredytor zgodził się na zwłokę ostatniego terminu sprzedaży, i gdyby matka moja wydzierżawiła dobra swe na długie lata, część dochodów przeznaczając na uiszczenie się z długów, albo sprzedała je z wolnéj ręki, za słuszną ich cenę. W tym ostatnim razie, miała nam zostać znaczna summa 50,000 rubli.
Gdy pan Władysław, obszernie i według wszelkich wymagań prawnéj procedury, objawiał nam ten wynik swoich badań, twarz matki mojéj jaśniała radością, któréj utaić nawet nie mogła. Kiedy prawnik skończył mówić, pan Rudolf odezwał się z rozpogodzoném także czołem:
— A więc wszystko idzie doskonale, bo dziś właśnie otrzymałem nowy list od Witolda, zapowiadający przyjazd jego na wiosnę, i powtarzający chętnie zgodzenie się na zakupno, lub wydzierżawienie dóbr pani Matyldy...
— Na wiosnę! — powtórzył pan Władysław — ależ termin sprzedaży za miesiąc nadejdzie, i jeśli główny wierzyciel nie zgodzi się...
— O, jestem pewna, że się zgodzi — zawołała moja matka, któréj trudno było pozbyć się nadziei; ale nagle, jakby poczuła, że całkiem przeciwnie być może, niż rzekła, umilkła i spuściła głowę.
— Jutro — rzekł pan Władysław, zwracając się do mojéj matki — w imieniu pani pojadę do pana Henryka i przedstawię mu układ. Zdaje mi się, iż jedyny sposób zdobycia jego, tak pożądanego, zgodzenia się, będzie przyrzeczenie mu wysokich od sumy procentów...
— O! — zawołała moja matka z gestem oburzenia — alboż jest lichwiarzem?
— Spólnikiem lichwiarzy! — odparł z uśmiechem pan Władysław — spólnikiem jednak przyzwoitym i osłoniętym tajemnicą. Pieniądze, które pożyczał pani, w większéj części brał od swoich przyjaciół w chałatach i z rudemi pejsami, bo własnych nie mógł-by nawet miéć tak wiele, a lichwiarskiemi zyskami, jakie wyciągał z tych pożyczek, dzielił się z nimi, zostawiając naturalnie sobie udział lwa. Potém, jeśli za bezcen nabędzie dobra pani, pokłoni się bardzo pięknie swoim przyjaciołom, nie posiadającym prawa nabywania ziemi, i powié im, aby pojechali na księżyc dopominać się o pieniądze, które mu powierzyli, u Selenitów, albo poszli opłakiwać ich stratę na gruzach zburzonéj Jerozolimy; a wszystko to uczyni gładko, pięknie, po cichu, i zostanie sobie na zawsze wielce poważnym człowiekiem najlepszego na świecie towarzystwa...
Tu pan Władysław zwrócił się do mnie, i czyniąc przymówkę do przedchwilnéj naszéj rozmowy, dodał:
— A świat z pobłażliwym uśmiechem patrzéć będzie na oszusta, zjadającego w jednéj kaszy i uczciwych, i lichwiarzy, dlatego, że nie ma on rąk skłonnych do rozrywania pieluch matki społeczności, ani głowy, która-by się sprzeciwiała wysokiemu rozumowi pradziadowskich przesądów, ani woli, która-by trzebiła chwasty ku wielkiéj boleści osłów, co niemi żyją.
Sposób wyrażania się młodego prawnika był tak lekki i żartobliwy, że, chociaż przedmiot, o którym mówił, nie koniecznie nadawał się do wesołości, nie mogliśmy się powstrzymać od uśmiechu. Ja jednak przykrego doświadczyłam uczucia; w głosie pana Władysława, z po-za cechującéj go pozornie wesołéj żartobliwości i werwy, przebrzmiewała fałszywa nuta podrażnienia i niepokoju, i ostro obijała się o mój słuch, może dlatego, że domyślałam się jéj źródła.
— Z tém wszystkiém — wymówił jeszcze po chwili — jutro pojadę do pana Henryka S.
Rzekłszy to, zapadł w tak głębokie zamyślenie, że częstokroć nie odpowiadał na pytania, zadawane mu przez kogoś z towarzystwa, i blizko przez parę godzin, z własnego popędu, nie wyrzekł ani słowa. Milczenie to jego, twarz zachmurzona i oczy wpatrzone w kwadrat posadzki, dziwne stanowiły sprzeciwieństwo z uprzedniém jego ożywieniem. Nie byłam w błędzie, domyślając się źródła, widocznego w nim tego dnia, rozdrażnienia. Sprawione ono było zamierzoną bytnością u pana Henryka i tak blizkiém spotkaniem się z Zofią...
Czy pragnął tego spotkania, czy się go obawiał? Zdaje mi się, że i jedno, i drugie. Czyliż-by kochał ją jeszcze? — spytałam siebie w myśli i bacznie spojrzałam na zadumanego. W istocie, z pochmurném czołem, iskrzącemi się i wlepionemi w ziemię oczyma, z wargami zaciętemi nieco, jakby pod wpływem wewnętrznego mocowania się z sobą, wyglądał bardzo na człowieka, który domagał się u matki rzeczywistości, aby wystawiła mu na jawie pałac, wyśniony niegdyś.
Lecz któż przewidzi kiedy ślepą grę trafu i wyrachuje dokładnie, kiedy ma wybić godzina, któréj się lęka, lub pragnie? Pan Władysław z upragnieniem, czy obawą, albo może z jedném i drugiém zarazem, myślał o jutrze, gdy tymczasem...
Po ścianach pokoju, w którym siedzieliśmy wszyscy, zaiskrzyło się kilka różowych promieni zachodzącego słońca, i wesołym, drgającym szlakiem, opuściło się aż na posadzkę. Promienie takie posiadały zawsze tajemnicę wywabiania wzroku mego za okno, bo ze wszystkich widoków natury zachód słońca był dla mnie najbardziéj wspaniałym i uroczym. I teraz więc zbliżyłam się do okna i spojrzałam na dziedziniec. Spójrzenie moje jednak nie dobiegło do różowéj tarczy, opuszczającéj się w dali za fioletową chmurę, bo zatrzymał je odkryty powóz, wjeżdżający w bramę, i szybko zbliżający się do ganku. Zobaczyłam twarze dwóch siedzących w niém kobiet i poznałam je...
— Kto to przyjechał, Wacławo? — zapytała moja matka, która posłyszała turkot.
Nie odwróciłam się od okna i udałam, że nie słyszę pytania, bo odpowiedź przez usta przejść mi nie chciała.
Matka moja głośniéj je powtórzyła. Nie sposób było dłużéj milczéć, wymówiłam więc imiona żony i siostry pana Henryka, ale czułam sama, że wymawiałam je pół głosem i patrząc w ziemię. Instynktowo unikałam spojrzenia na pana Władysława. Jakież było jednak moje zdziwienie, gdy posłyszałam głos jego dźwięczny i żartobliwy, jak zwykle.
— Dobra wróżba, szanowna pani — mówił do mojéj matki — żona jéj prześladowcy przywozi zapewne z sobą oliwną gałązkę pokoju...
Podniosłam oczy na mówiącego. Blady był, jak chusta, ale uśmiechał się i patrzył na moję matkę niezmąconym wzrokiem. Powstał i stanął oparty o poręcz fotelu. Ramię jego drżało trochę, ale głowę podniósł spokojniéj i wyniośléj, niż kiedy.
Dążąc ku drzwiom przedpokoju dla spotkania przybywających, przeszłam blizko niego i szepnęłam mu bardzo cicho:
— Pan posiadasz głowę, któréj nic z wyniosłego jéj stanowiska wzruszyć nie może, i wolę, zdolną nietylko do niszczenia chwastów, ale, co trudniejsza, do hamowania siebie...
Najweseléj w świecie uśmiechnął się bardzo blademi ustami, odpowiedziawszy z ukłonem i wszelką możebną swobodą:
— A pani posiadasz umiejętność czytania w sercach ludzkich, właściwą tylko bajecznym wieszczkom.
Krótka ta rozmowa opóźniła moje wyjście, zaledwie bowiem doszłam do połowy salonu, gdy na progu stanęła cudnie piękna kobieta, podobna do posągu z białego marmuru, ubranego w bogate draperye z ciemnego aksamitu i z fantastycznym uplotem z pereł i warkoczy na głowie. Nagle posągowa postać zadrżała i dłoń oparła o najbliższy przedmiot, a na biały marmur czoła i lica spłynęła szkarłatna barwa rumieńca i stoczyła się aż na gibką szyję. Trwało to jednak zaledwie jednę sekundę; bardzo prędko Zofia zwróciła spojrzenie swe na mnie i powitała mnie zwykłym sobie, serdecznym, ale nagle ostygającym uściskiem. Poczém postąpiła na przód, aby powitać moję matkę, która czekała jéj na środku salonu.
Pan Władysław stał na tém samém miejscu, co piérwéj, i z tym samym swobodnym wyrazem na mocno pobladłéj twarzy.
Gdy Zofia zbliżyła się do niego, ukłonił się jéj z wielką wytwornością i spokojem, a podając jéj rękę, rzekł zupełnie naturalnym głosem:
— Pozwól pani, abym miał honor i przyjemność przypomniéć się jéj, jako dawno znajomy.
Na dźwięk jego głosu, powtórne drgnienie przebiegło Zofią od stóp do głowy i powtórny rumieniec na twarz jéj wytrysnął. Bardzo prędko jednak podniosła oczy, i spokojném spojrzeniem spotykając utkwiony w nią, spokojny także, wzrok pana Władysława, odpowiedziała z wielką swobodą i uprzejmością:
— Najniespodziewaniéj w świecie spotykam tu pana i cieszę się bardzo z wypadku, który go w nasze strony sprowadził!
O, komedyo świata! — pomyślałam w duchu. — Jakże słowa tych dwojga ludzi i głosy, jakiemi je wymawiają, różne są od tych brzmień, które w téj chwili wydawać muszą ich serca!
Powitanie i rozmowa z Emilką oderwała mnie od dalszéj uwagi nad Zofią, którą wyłącznie i z wielką grzecznością zajęła się moja matka. Widziałam tylko, że pan Władysław zajął miejsce bardzo blizko pani S. i po chwili słyszałam, jak z wielkiém ożywieniem opowiadał jéj i mojéj matce o jakichś błahych na pozór zajściach miejskich, z których on umiał jednak krzesać iskry dowcipu i sobie właściwéj filozofii. Zofia siedziała na kanapie obok mojéj matki, blada jak marmur, spokojna tak, że aż sztywną się nieco zdawała. Odzywała się rzadko i od czasu do czasu blady uśmiech okalał jéj różowe usta. Rozmawiając z Emilką, uważałam to wszystko, i doprawdy, na widok tego spokoju Zofii i wielce naturalnego ożywienia pana Władysława, byłam blizką mniemania, że spostrzeżenia moje omyliły mnie i że ci ludzie są już zupełnie obojętni dla siebie. Gdy tak myślałam, spojrzenia ich spotkały się nagle... brwi Zofii ściągnęły się, a pan Władysław urwał mowę, jakby mu głosu zabrakło... Odwróciłam wzrok od nich, bo nie chciałam być winną grzechu wykradania cudzych tajemnic... Dla swobodniejszego porozmawiania z Emilką, wyszłam z nią do dalszych pokoi, a gdy po godzinie wróciłam, aby całe towarzystwo do herbatniego stołu zaprosić, znalazłam Zosię zmienioną do niepoznania. Jakaś przemożna iskra upadła we wnętrze posągu i ożywiła go. Dwa żywe rumieńce wytrysnęły na policzki, szafirowe oczy żarzyły się i nabrały przepaścistéj głębi, wargi płonęły purpurą. Zostawiłam ją milczącą i zamyśloną; wchodząc, usłyszałam głos jéj, zupełnie niepodobny do tego, jakim przemawiała do mnie wtedy, gdym to ją na przejażdżce spotkała, ale ożywiony jakiś, odbrzmiewający świeżemi, pełnemi słodyczy dźwiękami, jakiemi przemawiać była zwykła dawna siedemnastoletnia Zosia. Trudno opisać, jak była czarującą w téj swojéj nowéj, a raczéj odnowionéj postaci; a jednak wyraźnie widziałam, że pan Władysław spochmurniał, widząc ją taką, coraz rzadziéj zaczął się odzywać, a każde słowo, jakie wymawiał, jak sztylet zaostrzone było gorzkim sarkazmem, osłonionym zlekka, właściwym mu, wytwornym sposobem wyrażania się. Rozmowa, jak to bywa najczęściéj, weszła na tor rozmaitych uczuć ludzkich.
— Znajduję — wyrzekła Zosia z iskrzącém się okiem — że uczucie, raz ubrane uśmiechami radości i oblane łzami wielkiego żalu, nie ulega przedawnieniu, że myli się ten, kto, gdy wiele marzył i wiele przepłakał, mówi potém sobie: „przestałem kochać”, bo ani spodziewa się, jak dawny gość zapuka znowu do jego serca, albo i przemocą otworzy je sobie...
Pan Władysław nagle podniósł wzrok na mówiącą. Zdziwienie, radość, żal i ironia z kolei przemknęły po wyrazistéj jego twarzy; ostatnia pozostała. Uśmiechnął się i wnet odpowiedział:
— Wszystko względne jest na tym świecie. Bywają osoby, u których owo oblane łzami żalu uczucie, wbrew twierdzeniu pani, bardzo prędko ulega przedawnieniu. Godzi się ono najwyborniéj ze swém przeznaczeniem, a gdy mu w chwili kaprysu przyjdzie fantazya pomyśléć o zbyt rychło zgasłéj przeszłości, bardzo jest rade, jeśli znajdzie pod ręką cienką chusteczkę z koronkami dla otarcia mikroskopijnéj łezki, i paryzki karmelek dla osłodzenia, więcéj wymarzonéj, niż rzeczywistéj, goryczy...
Rumieniec wzmógł się na twarzy Zosi. Na uśmiech jednak pana Władysława, z jakim wymawiał słowa swoje, bardzo podobnym odpowiedziała uśmiechem i odparła z żywością:
— Bywają téż i tacy ludzie, którzy, jakkolwiek zawiedzeni w swych uczuciach, nie potrzebują chusteczek z koronkami dla ocierania łez, bo nigdy nie płaczą...
— Bo nic nie czują... — wtrącił pan Władysław.
— Albo téż to, co czują, umieją bardzo zamknąć w sobie — żywiéj jeszcze dokończyła Zosia.
— Albo téż są tchórzliwemi dziećmi, niezdatnemi do boju, i z drżeniem trwogi uginającemi czoło przed bożyszczem sądów ludzkich...
— Albo jeszcze — podchwyciła Zosia — pysznymi ludźmi, którym duma szatańska nie pozwala zniżać się do walki, i dezerterami, ustępującymi z pola wtedy, gdy ramię ich nietylko za siebie, ale i za innych walczyć powinno.
Umilkli nagle, pobledli bardzo oboje. Z pomiędzy obecnych dla mnie jednéj ta urywana i z gorączkową żywością prowadzona rozmowa zupełnie jasną była. Zrozumiałam, ile w niéj było przypomnień, wyrzutów, wyjaśnień i niemego z obu stron błagania o przebaczenie. Raz jeszcze spojrzałam na nich oboje i z bardzo przykrém uczuciem pomyślałam sobie: teraz dopiéro silni jesteście przeciwko światu i złym mocom jego, lecz, niestety, na cóż się wam teraz przyda siła wasza?

XI.

Nazajutrz po wizycie Zosi i Emilki, kiedy według mego zwyczaju weszłam do jadalnéj sali, aby urządzić herbatę, powiedziano mi, że pan N. wyjechał już od godziny i rozkazał oświadczyć nam, że udaje się do pana Henryka S. w celu traktowania z nim o naszych interesach. Matka moja zrobiła uwagę, iż prawnik nasz niezupełnie stosownie wybrał tak ranną porę do swojéj, choćby interesem spowodowanéj, wizyty, i że dziwi się, iż człowiek, zdający się tak wybornie znać zwyczaje światowe, mógł się w podobny sposób z niemi rozminąć. Nic na to nie odpowiedziałam mojéj matce, ale sama bynajmniéj nie podzielałam jéj zdziwienia. W tak wczesnym wyjeździe pana Władysława do domu Zofii widziałam niepohamowany popęd na nowo rozbudzonéj namiętności. Dopóki jéj nie widział, to, co zwał prawdą swego serca, leżało na dnie jego istoty, drzemiąc i milcząc. Zobaczył ją, i znowu jak najprędzéj zobaczyć zapragnął. Dla dogodzenia więc temu pragnieniu, rozerwał drobną światową formułkę. Spytałam siebie w myśli: czy téż w podobny sposób targnie się i na ważniejsze, a nawet nie próżne już treści formy świata?... I przypomniałam sobie słowa, które przed kilku dniami wyrzekł był do pana Rudolfa:
„Wybuchy zgubnych namiętności, to najczęściéj fermentacya długo zapoznanéj prawdy serca.” Z całéj duszy pożałowałam tych dwojga młodych i pięknych ludzi, którzy-by mogli być tak szczęśliwi, gdyby... I szczególnym zwrotem wyobraźni zobaczyłam Zosię, tak, jak ją widziałam kiedyś na weselu Zeni. Niema, bierna, przygnębiona, stała pomiędzy opiekunami swymi i bratem, a każden z nich głaskał ją z kolei, szeptał jéj do ucha i spojrzeniem wskazywał młodzieńca ze śliczną powierzchownością i wielkim majątkiem. Była to przecież świetna partya, niestety!...
Cały ten dzień matka moja przepędziła w gorączkowém oczekiwaniu; nigdy jeszcze nie widziałam ją tak wzruszoną, niecierpliwą. Ze smutkiem patrzyłam na ten stan jéj umysłu, bo przewidywałam niemylne prawie fiasco kroku pana Władysława i drżałam na myśl o ciosie, jaki matce mojéj miał zadać upadek jéj rozbudzonych z całą mocą nadziei. Silniejsze od nadziei odzyskania niezależnego bytu, a ściśle z nią spojone, opanowało ją inne jeszcze uczucie. Spostrzegłam, że każdy dzień ubiegły coraz więcéj czynił ją podobną do wędrowca, zaniesionego wozem przeznaczeń na pustą i jałową wydmę. Wyraźnie czuła, że lata upłynione nie odpowiadały moralnym jéj potrzebom, i z cichą rozpaczą zdawała się patrzéć w leżącą za nią i przed nią wielką próżnią, któréj zapełnić nie mogły wspomnienia zgasłéj już i tylko powierzchownéj świetności. I — rzecz dziwna! od téj świetności jednak serca i oczu oderwać całkiem nie mogła; nieraz niby z nagła wracała do marzeń o niéj.
Tak, naprzykład, owego dnia, w którym oczekiwała powrotu pana Władysława, wzięła mnie za rękę i wraz ze mną przechodząc szereg pokoi, opowiadała, jakie, gdy odzyska choć część majątku, zakupi sprzęty i ozdoby do naszego mieszkania. — Te naprzykład meble — mówiła, wskazując na nadniszczone istotnie sofy i fotele, — kiedyś były piękne, ale teraz na nic się już nie zdadzą; oddam je do garderoby, a na ich miejsce sprowadzę z W., świeże, i nie paliowym już, ale błękitnym obite atłasem.
W drugim pokoju, mówiła:
— Tu znowu firanki trzeba będzie odmienić, a pomiędzy oknami pozawieszać większe źwierciadła.
— Karetkę naszę każę odnowić — ciągnęła daléj — a będzie jeszcze ładna, i czwórkę koni kupię siwych, a może ciemno-gniadych, bo takie najlepiéj podobno lubisz. Pojedziemy znowu z wizytami w sąsiedztwo i uśmiejemy się z tych pań, co teraz tak mijają naszę bramę, widząc, jak będą osypywać nas grzecznościami i zaprosinami, gdy przyjedziemy do nich, jak dawniéj, strojne i pięknym powozem. Odzyskamy nasze stanowisko, a ty, moja gwiazdko, zabłyśniesz w świecie znowu i jaśniéj daleko, niż wprzódy, bo teraz bez porównania jesteś piękniejsza.
Przy ostatnich słowach ogarniała mnie pełnym czułości uściskiem.
Nagle spojrzała na moję wełnianą suknią i zawołała:
— Zdejmiesz z siebie tę brzydką wełnę, a ten pęk kluczyków, który ci teraz wisi u paska, oddasz pannie apteczkowéj, którą przyjmę na nowo...
Nie mogłam powstrzymać się dłużéj i dokończyłam z uśmiechem:
— I będę znowu wyszywać w krosienkach, tańczyć na balach i szukać sobie po świecie świetnéj partyi...
— I znajdziesz ją niezawodnie — dodała moja matka, która, pogrążona w rojeniach swoich, nie spostrzegła mego uśmiechu, i nie zrozumiała tonu, jakim wymawiałam me wyrazy. W parę godzin jednak po téj rozmowie, widziałam ją wpół leżącą na sofie, z głową opartą na dłoni i pełnemi smętnych marzeń oczyma, ścigającą parę drobnych ptasząt, które za oknem przelatywały nad ścieżką ogrodu, kryjąc się co moment między ogołocone z liści zarośla. Przyzwała mnie milczącém skinieniem, a gdy zbliżyłam się i usiadłam przy niéj, zaczęła w zamyśleniu bawić się łańcuszkiem mego zegarka i machinalnie prawie otworzyła medalion, który zawsze nosiłam przy sobie. Był w nim portret mojego ojca. Patrzyła nań długo i, nagle podnosząc się z siedzenia, kazała mi spojrzéć przez okno wychodzące na dziedziniec, aby zobaczyć czy pan N. nie wraca już ze swéj wycieczki.
Rozumiałam ją wybornie. Duch jéj, rozerwany na poły, złorzeczył przeszłości, a rozstać się z nią jeszcze nie mógł; pragnął-by ją miéć inną, a tęsknił za taką, jaką była. Głos serca, który był ją niegdyś połączył z moim ojcem, i wołanie nałogów, od dzieciństwa powziętych, które ją z nim rozłączyły, teraz odezwały się w niéj z kolei, każdy ją w swoję ciągnąc stronę.
To wszystko przedstawiało moim oczom widok prawdy wewnętrznéj człowieka, na któréj świat, ubrany w cudne swe na pozór połyski, postawił stopę depcącą i upierał się, aby żyjącą i wciąż zrywającą się do buntu, pod swoją utrzymać przemocą. I sama już nie wiedziałam dobrze, czy miałam pragnąć, lub obawiać się ziszczenia nadziei matki mojéj.
Obudził mnie z zamyślenia turkot kół na dziedzińcu. Spojrzałam przez okno i, pomimo zmroku, poznałam wracającego prawnika. Kazałam do bawialnego pokoju wnieść lampę i sama tam poszłam co prędzéj, chcąc uprzedzić moję matkę, sama wprzód złą wieść, któréj się spodziewałam, posłyszéć, i ją do posłyszenia onéj przygotować. Zaledwie jednak stanęłam na progu, gdy usłyszałam drugi turkot, i po krótkiéj chwili zobaczyłam wchodzącego prawnika w towarzystwie pana Rudolfa.
Dwaj panowie już w przedpokoju rozmawiać z sobą musieli, bo na chmurnéj twarzy ostatniego wyczytałam wyrok, jaki zapadł u pana Henryka. Pan Władysław wyglądał poważnie i niemal surowo; wczorajsze wzruszenie, jakiego przede mną przynajmniéj ukryć nie mógł, ustąpiło zupełnie; bledszy był tylko, niż zwykle, i zdało mi się, że wyraziste oczy jego nabrały większéj głębi i mocy spojrzenia. Bez wahania się, ze współczuciem, ale i spokojem, objawił mi, że pan Henryk w traktowaniu z nim okazał się twardy, jak marmur i ślizkim jak ślimak. Jako piérwszy, nieugięcie odpierał wszelkie dla nas współczucie; jako drugi, wyślizgiwać się umiał z pomiędzy sieci rozumowań prawnych, jaką otoczyć go chciał pan Władysław. Wymagał słowem od mojéj matki natychmiastowéj wypłaty całéj swéj należności, co wiedział dobrze, iż jest niepodobieństwem, a w przeciwnym razie nie zgadzał się na opóźnienie choćby o jeden tydzień publicznéj jéj dóbr sprzedaży.
— Na któréj zamierza, z powodu zupełnego braku konkurencyi, nabyć te dobra za czwartą część słusznéj ich ceny! — zawołał pan Rudolf, uderzając się w czoło z rodzajem rozpaczy, i szerokiemi krokami zaczął chodzić, a raczéj biegać po pokoju. Co do mnie, przyjęłam wieść tę tém spokojniéj, iż prawie pewną byłam, że inną nie będzie.
— Cała troska moja — rzekłam do prawnika — jest ta, że nie wiem doprawdy, jakiemi słowy oznajmić mam matce mojéj smutną rzeczywistość, któréj, zdaje mi się, iż przestała się spodziewać.
Zaledwie zdołałam wymówić te wyrazy, gdy poczułam miękką dłoń, opierającą się na mojém ramieniu. Była to matka moja, która weszła i zbliżyła się do nas niepostrzeżona.
Z bladą bardzo, ale spokojną twarzą, rzekła do mnie:
— Dziękuję ci, dobre moje dziecię, za trwogę twoję o mnie i czułą troskliwość, ale słyszałam już z drugiego pokoju opowiadanie pana N., i bądź pewną, że nie zabraknie mi mocy do pogodzenia się z moim losem, który zresztą... sama sobie zgotowałam.
Po raz piérwszy słyszałam z jéj ust wyraźne przyznanie się do winy utracenia swego majątku; wprzódy odgadywałam je tylko w skutek umiejętności czytania w jéj myślach. Przyznanie się to wiele kosztować ją musiało, bo na chwilę bladość jéj różową pokryła się barwą. Z zupełnym jednak spokojem kilku uprzejmemi słowy powitała obu panów, i usiadłszy na kanapie, rozpoczęła rozmowę o całkiem obojętnych przedmiotach. Kto inny mógł-by, patrząc na nią, uwierzyć zupełnie w to, iż pogodziła się ze swym losem; ale ja, co ją znałam tak dobrze, z głębokich fałd, które jéj legły na czole, z lekkiego drgania palców, machinalnie bawiących się z frendzlą od sukni, odgadywałam, iż mocno cierpiéć musiała. Szlachetna ta jéj duma, którą powodowana, połknęła odważnie przed obcymi łzy żalu i skargom zamilknąć kazała, blady uśmiech wymożonego na saméj sobie spokoju, który okrążył jéj usta, rozrzewniły mnie do najwyższego stopnia. Była chwila, w któréj o mało nie upadłam jéj do kolan i nie zawołałam do niéj głosem pełnym łez, które dla niéj i za nią wezbrały mi w piersi: „Nie lękaj się przyszłości twéj, matko, córka twoja przy tobie!”
Wszakże powstrzymałam się, bo dwaj obcy ludzie patrzyli na mnie. Byłam córką mojéj matki i, jak ona, nie umiałam przed obcymi roztkliwiać się i płakać... Uważałam, że pan Władysław z rodzajem zdziwienia przypatrywał się nam obydwom.
Oczekiwał może płaczów i wyrzekań, a znalazł spokojną godność i obojętną rozmowę, użytą przez moję matkę niby za puklerz do odparcia wszelkich wyrazów pożałowania i czczéj pociechy, jakie-by wyjść mogły z ust widzów. Być może, iż to panowanie nad sobą dobre czyniło wrażenie na młodym człowieku, który, jak przekonałam się wczoraj, posiadał sam tyle mocy do pokrycia swych wzruszeń; bo z większém jeszcze, niż dotąd, poszanowaniem rozmawiał z moją matką. Gdy zwracał się do niéj, w dźwięku głosu jego odbrzmiewała pewna nieokreślona słodycz, będąca w tak wielkiéj sprzeczności ze zwykłym mu wyniosłym i sarkastycznym sposobem mówienia, a tak odbijająca od jego męzkiéj, energicznéj powierzchowności. Pomyślałam, że kobieta, która-by dla niego miała sympatyą, z trudnością oprzéć-by się mogła jego miłości, i wnet przed oczyma stanęła mi Zosia. Potém pomyślałam jeszcze, że człowiek ten musiał być bardzo dobrym, ponieważ umiał uszanować cudze cierpienia, lubo te żadną zewnętrzną oznaką nie uderzały jego oczu, a może właśnie dlatego, że były takiemi. Powzięłam téż prawdziwą dla niego wdzięczność, widząc, jak, z niezmierną delikatnością serca i wytwornością umysłu, omijał w rozmowie swéj wszelki przedmiot, który-by choć najmniejszy miał związek z położeniem mojéj matki i uczuciami, jakich doświadczać musiała.
Pan Rudolf, zaraz prawie, od chwili wejścia mojéj matki, usiadł w najbardziéj zacienionéj stronie pokoju i milczał. Widziałam tylko w zmroku opartą na dłoni i zachmurzoną twarz jego. Ani razu nie spostrzegłam, aby podniósł spuszczone powieki, i wyglądał jak człowiek, mocno przygnębiony wewnętrzném upokorzeniem i zgryzotą...
Mocowanie się z samą sobą nie musiało jednak z łatwością przychodzić mojéj matce, bo po godzinie rozmowy powstała z miejsca swego bardzo blada, i mówiąc, że czuje potrzebę spoczynku, oświadczyła gościom swoim życzenie dobréj nocy.
Pan Władysław po raz piérwszy schylił się przed nią nizko i ze czcią prawie pocałował jéj rękę. Więc czoło jego, które zwykł był z tak hardą i zbyteczną nawet nosić dumą, chętnie pochylało się przed kobietą, obciążoną podwójném nieszczęściem: własnéj winy i sprowadzonéj nią niedoli!
I takiego-to człowieka odepchnięto od kobiety, która go kochała, aby zamiast niego ofiarować jéj... świetną partyą! „Vous êtes peuple, Monsieur, et ma soeur est bien née” — powiedział do niego kiedyś obrońca równości powszechnéj...
Chciałam pójść za moją matką, ale usunęła mnie lekko od siebie i rzekła:
— Pozostań z gośćmi, Wacławo; przyjdziesz do mnie potém...
Pojęłam, że nie chciała, aby mój nawet wzrok dojrzał piérwsze chwile jéj znękania.
Pan Władysław szybko zbliżył się do mnie:
— Nie daję bynajmniéj za wygraną — wymówił — i zostanę tu jeszcze przez czas jakiś, aby wyczerpać wszystkie środki ratunku...
Otworzyłam usta, aby mu podziękować, ale nie pozwolił mi nawet zacząć...
— O! nie dziękuj mi pani — rzekł żywo — jestem prawnikiem i pragnę należycie pełnić powinności mego zawodu...
— Zdaje mi się — przerwałam — że jeszcze bardziéj jesteś pan dobrym człowiekiem.
Uczynił ręką gest pewnéj niecierpliwości.
— Mniéjsza o to! — rzekł — wszak nie chodzi paniom o moje współczucie, ale o moję pomoc, którą im jestem obowiązany.
— Współczucie takiego jak pan człowieka — przecięłam mu znowu mowę — nie ubliża bynajmniéj, lecz przynosi bardzo zacną pociechę...
— A więc macie je panie zupełne i bardzo serdeczne! — zawołał, i mimo zniecierpliwienia, z jakiém to mówił, znowu w głosie jego zabrzmiała słodycz i dobroć.
— Pozostają jeszcze dwa środki, w których pokładać można nadzieję — mówił daléj. — Piérwszym jest należyte wyexploatowanie okolicy w celu znalezienia w niéj uczciwego dla dóbr matki pani nabywcy, co, wyznaję, w danym krótkim zakresie czasu będzie bardzo trudném. Drugi zależy od pani...
— Ode mnie? — zawołałam zdziwiona.
— Od pani — powtórzył pan Władysław, i badawczo patrząc mi w oczy, zapytał: — czy pani czujesz się skłonną do poniesienia ofiary?
Odpowiedziałam natychmiast, że nie ma ofiary, któréj-bym nie uczyniła dla okupienia spokoju mojéj matki.
— A więc powinnaś pani pojechać sama do pana S. i rozmówić się z nim osobiście.
Musiałam, usłyszawszy te słowa, wyglądać na bardzo hardą, a zarazem bardzo upokorzoną istotę, bo pan Władysław popatrzył na mnie uważnie i rzekł po chwili:
— Wiem dobrze, że przeciwko temu, co powiedziałem, osobista godność pani oburzać się musi. A jednak wiele na ten środek rachuję. Tam, kędy rozzbrojone upadną wszystkie argumenta prawnika, sam widok mężnéj i poświęcającéj się kobiety zwyciężyć może. Wprawdzie pan S. nie jest człowiekiem, mogącym dać przystęp do siebie jakimkolwiek wyższym uczuciom; ale pani, (proszę o przebaczenie za szczerość, spowodowaną potrzebą), posiadasz wiele zdrowego rozsądku i wielką moc przemawiania do umysłów ludzkich. Przytém pan Henryk, w rozmowie ze mną, kilka razy powtórzył: „pragnął-bym mówić o tém z panną Wacławą”, a gdy zapytałem, czemu sam nie przybędzie tutaj, wymawiał się zatrudnieniami, które go zbyt obarczają, i tém, iż obawia się, aby widok jego nie był nieprzyjemnym matce pani. Z tego wszystkiego wnoszę, iż ma szczególny interes w tém, aby widziéć się i mówić z panią.
Milczałam. Postępek, którego wymagano ode mnie, wydawał mi się nad siły moje.
— Niech pani wierzy — mówił jeszcze pan Władysław — że gdyby tu szło tylko o panią, nie śmiałbym czynić jéj podobnego żądania, bo byłoby ono ubliżeniem. Pani jesteś młoda, pełna sił fizycznych i moralnych, i rozumiesz życie jak należy, a przy takich warunkach ubóztwo straszném być przestaje. Ale jest obok pani ktoś nie przygotowany wcale do téj twardéj życiowéj próby, ktoś, na kim cięży przeszłość w miękości i zbytku spędzona, a przeszłość taka, pani wiesz sama, nie przechodzi bezkarnie, bo przerabia duszę, wykrzywia instynkta i z tego, co w pospolitéj i płytkiéj mowie nazywa się marnym kruszcem, czyni istnie dramatyczny żywioł. Ten ktoś, to matka pani... Przebacz, że mówię jéj to wszystko, ale sam często, w różnych złych i dobrych chwilach, przypominam sobie dziecinne lata moje, w których miałem jeszcze matkę, a przypomnienie to uważam za jednę z głębokich prawd mego serca...
Nie wyobrażałam sobie nigdy, aby w głosie takiego, jak pan Władysław, mężczyzny, mogło być tyle brzmień tkliwych i ciepłych. Zaledwie skończył mówić, wyciągnęłam do niego rękę i rzekłam:
— Dziękuję panu, pojadę.
— I ja towarzyszyć pani będę — ozwał się obok mnie głos pana Rudolfa.
Spojrzałam na niego. Wyglądał tak, jak go nigdy jeszcze nie widziałam. Ciemny rumieniec pokrywał mu policzki, z przygasłych zwykle oczu strzelały błyskawice, czoło podniósł niemal groźnie.
— I ja także pojadę do niego — mówił daléj — a mam przeciwko niemu oręż, jakiego nikt w świecie nie ma. Stępiłem go wprawdzie własną winą, niemniéj jednak pokażę mu go takim, jakim go mam, a kto wié...?
Urwał nagle mowę, rzucił się na fotel i pogrążył się w głębokim namyśle.
Pan Władysław patrzył przez chwilę na niego ze zdziwieniem, potém zbliżył się i dotknął jego ramienia.
— A czy nie możesz pan — wyrzekł zwolna — mnie, jako prawnikowi, wyjawić, jakim jest ten oręż pański, i w jaki sposób stępionym został przez pana? Może przy wspólném usiłowaniu potrafimy go na nowo zaostrzyć...
Pan Rudolf podniósł na młodego człowieka wzrok pełen nieokreślonego pomieszania, rumieniec na jego twarzy zwiększył się i wargi mu zadrżały. Po chwili powiódł dłonią po czole i oczach i szepnął cicho: — To tak ciężko mówić o tém, co było!... Nagle podniósł się i zawołał: Powinienem... pójdź pan, opowiem ci wszystko!...
Pożegnali mnie obaj i odeszli.
Ze zmordowaną głową i niespokojném sercem udałam się do pokoju mojéj matki.
Zamiast, jak powiedziała, udać się do snu, chodziła po pokoju szybkiemi krokami i zupełnie jeszcze ubrana. Zobaczywszy mnie wchodzącą, stanęła nagle...
— Kochana Waciu — rzekła — zanadto doprawdy troszczysz się o mnie. Przyszłaś tu zapewne, aby zobaczyć, co się ze mną dzieje, bo spodziewałaś się, że jestem zanurzoną we łzach i jękach! Otóż widzisz, że się omyliłaś, bo nie płaczę i nie targam włosów w rozpaczy. Mam przecie tyle rozsądku, aby wiedziéć, że każda wina pociąga za sobą pokutę, i że tę ostatnią znieść powinnam z godnością, która odtąd ma być jedynym moim zaszczytem. Co do ciebie, zdecydowałam stanowczo, że odjedziesz do ojca. — Powiedziawszy te słowa, porywczym i niecierpliwym tonem, jakiego nigdy dotąd nie używała, mówiąc do mnie, rozpoczęła na nowo nerwową swą po pokoju przechadzkę.
Serce mi się ścisnęło mocno, bo pojęłam, jak wielkiém musiało być cierpienie mojéj matki, skoro doprowadzić ją mogło do podobnego stanu rozdrażnienia. Siłą woli jednak powstrzymałam łzę, która cisnęła mi się do oka, zachowałam wyraz twarzy zupełnie spokojny, a korzystając z chwili, gdy blizko mnie przechodziła, uśmiechnęłam się do niéj, jak mogłam najłagodniéj, i wzięłam jéj obie ręce. Zatrzymała się z niecierpliwością i pytającym wzrokiem patrzyła na mnie. Nie poznawałam jéj oczu, tak zwykle łagodnych i pełnych macierzyńskiéj czułości. Łagodnym ruchem poniosłam jéj rękę do ust moich i rzekłam:
— Więc żądasz, kochana matko, rozstać się ze mną? czy mnie nie kochasz?
Drgnęła na to pytanie i wyrwała mi swoje ręce.
— Żądam, abyś mnie opuściła i zostawiła memu losowi — zawołała z rumieńcem na twarzy i z gestem niecierpliwości; — żądam tego, bo nie chcę, abyś dzieliła ze mną nędzę i abyś pokutowała za moje winy... Jestem istotą o skrzywioném przeznaczeniu i sfałszowanéj duszy, sama to czuję... Piérwszy błąd był, że zostałam żoną twego ojca, wbrew światu, w którym się urodziłam i w którym prawem fatalizmu, ciążącego na mojém urodzeniu, pozostać powinnam była... Drugi raz zbłądziłam, słuchając tego świata i wracając do niego, a opuszczając człowieka, który-by może z czasem zrobił ze mnie inną, niż byłam, kobietę... Trzecią moją winą jest to, że zmarnowałam mienie moje; a czwartą i największą, że z widmem ubóztwa na żaden sposób pogodzić się nie mogę. Widzisz więc, że jestem kobietą nierozsądną, słabą, niedołężną, która wpadała z błędu w błąd, z niekonsekwencyi w niekonsekwencyą; że jestem złą matką, która nie potrafiła być przewodniczką i przyjaciółką jedynemu dziecięciu; że zatém nie masz wcale za co mnie kochać, a tém bardziéj poświęcać się dla mnie, i że najlepiéj uczynisz, jeśli zupełnie zapomnisz o mnie i pojedziesz napowrót do twego ojca, który sam jeden wart twojéj miłości.
Z temi słowami rzuciła się na sofę, i skrzyżowawszy ręce na piersi, wzrokiem suchym i błyszczącym patrzyła w przestrzeń. Coraz większy żal mnie ogarniał, ale nie pokazywałam tego po sobie. Przez chwilę tylko zastanawiałam się nad tém, w jaki najwłaściwiéj sposób przemówić miałam do mojéj matki, aby uspokoić jéj rozdrażnienie. Gdybym słuchała instynktowego tylko popędu, rzuciła-bym się do jéj kolan z pieszczotą i łzami; rozwaga jednak powstrzymała mnie od uczynienia tego. Pojęłam, że płacz i wykazywanie miękkiéj uczuciowości mogłyby nie zagoić, lecz tylko rozognić jątrzącą się ranę. Istoty zdenerwowane i miękkie nie zaczerpną siły z podobnych sobie, ale potrzebują się spotkać z mocą i stanowczością, aby módz uczuć grunt pod chwiejącemi się swemi stopami. Zdobyłam się więc na zupełny spokój, i zbliżywszy się do mojéj matki, rzekłam stanowczo:
— Kochana moja matko! jestem córką twoją wprawdzie, ale dorosłą już, i tak przez to, jak przez miłość, którą mi zawsze okazywałaś, upoważnioną do nazywania się twoją najlepszą i najbliższą przyjaciółką. Jako więc taka, uznaję, że winy twoje, o jakie przed chwilą się oskarżałaś, z wyjątkiem zaślubienia mego ojca, które nie tylko nie było winą, ale przeciwnie dowiodło szlachetnych uczuć twéj duszy, istotne są i słusznie poczytujesz je za takie. Niemniéj jednak z zupełną rozwagą i pewnością twierdzę, iż jesteś, moja matko, bardzo dobrą i szlachetną, i że nie tylko jako córka, ale jako człowiek, z całego serca kocham cię i poważam. Przytém, jeśli zawiniłaś w czémkolwiek przeciwko mnie, to chyba tylko mimowoli i pośrednio; a ileż za to wielkich dałaś mi dowodów téj prawdziwie macierzyńskiéj i bezinteresownéj miłości? Dlatego téż, mówiąc przed chwilą, abym cię opuściła w krytycznéj porze twojego życia, abym jechała szukać sobie gdzieindziéj spokoju i dostatku, ciebie zostawiając na wolę złego losu, mówiłaś o niepodobieństwach i stanowczo ci oświadczam, moja matko, że ani serce moje, ani poczucie obowiązku mego dla ciebie, uczynić mi tego nie pozwolą.
Wymawiając te słowa, tyle wysileniem woli dokazałam, że głos nie zadrżał mi ani razu, ani jedna łza nie stoczyła się z oka. Chciałam pokazać się stanowczą i mocną i pokazałam się snać taką, bo podniosła na mnie oczy, w których malowało się trochę zdziwienia. Nie mogła jednak uspokoić się od razu i z niecierpliwości wzruszyła ramionami:
— Nie wiem doprawdy — rzekła — zkąd nabrałaś tak stanowczego sposobu mówienia i takiéj pewności siebie?
— Ztąd, moja matko, że kocham cię nad życie i chcę cię natchnąć ufnością w przyszłość i wiarą we mnie — odpowiedziałam, unosząc się nieco, ale wcale się nie roztkliwiając. Długo nie spuszczała wzroku z mojéj twarzy, a z oczu jéj, wpatrzonych we mnie, znikał stopniowo suchy blask rozdrażnienia, jaki je był rozpalał, a zastępowało go smutne wprawdzie, ale już słodsze i rzewniejsze uczucie. Nagle wyciągnęła do mnie ramiona i zawołała głosem, który odzyskał czułe i ciepłe dźwięki. — Rozstać się z tobą, najdroższe dziecko moje! O! cóżem ja powiedziała? Nie! to było-by niepodobném!
Wtedy dopiéro rzuciłam się w jéj objęcia i przycisnęłam ją do méj wezbranéj uczuciem piersi; wtedy dopiéro dwie, długo powstrzymywane, łzy spłynęły mi po policzkach, i gorącemi usty całowałam jéj twarz i ręce. Nie pamiętam już dobrze, co mówiłam jéj więcéj, wiem tylko, że mówiłam cicho i długo. Aż nakoniec słowami memi, których treścią było przywiązanie prawdziwe i nadzieja w przyszłości pokładana, ukołysałam zmęczoną, — zasnęła w mojém objęciu. Biały blask lampy oświecił głowę mojéj matki, spoczywającą na mojém ramieniu, i bladą jéj twarz o zamkniętych powiekach, z któréj lata i troski zetrzéć nie mogły wielkiéj piękności. Długie, obfite jéj warkocze spadały mi na ręce i kolana, ramionami oplotła moję kibić, i śród lekkiego snu coraz mocniéj tuliła się do mnie, jakby instynktowo szukała we mnie podpory i spoczynku. Długo patrzyłam na nią z głębokiém rozrzewnieniem i znowu pomyślałam, że role nasze zamieniły się, i znowu podniosło się we mnie uczucie, do macierzyńskiego podobne.

XII.

Każdy zapewne zrozumié łatwo, z jak przykrém uczuciem wyjeżdżałam nazajutrz z domu, aby się udać tam, gdzie mnie wołał głos powinności. Przez całą drogę nie zamieniliśmy z panem Rudolfem ani jednego słowa, a gdy nareszcie z za krańca kończącego się boru błysnęły przed memi oczyma białe ściany gotyckiego pałacyku, uczułam takie zmieszanie i zawstydzenie, że o mało nie zawołałam na furmana, aby zawrócił. Natychmiast wszakże postarałam się odzyskać równowagę władz moralnych, a pomogło mi do tego wspomnienie wczorajszéj sceny między mną a moją matką, i obietnice, jakie sobie w ciągu długich nocnych godzin uczyniłam, aby nie cofnąć się nigdy przed niczém, w imię jéj miłości i spokoju przedsięwziętém. Kiedy kabryolet nasz zatrzymał się przed gankiem pałacu, byłam już zupełnie panią siebie, a do reszty uspokoił mnie widok Emilki, która, pomimo wilgoci panującéj na dworze, wybiegła naprzeciw mnie aż do stóp wschodów gankowych, i rzuciła mi się na szyję z właściwą sobie radością i czułością. W przedpokoju, zdejmując okrycie zmoczone nieco deszczem, który padał dnia tego, posłyszałam szelest jedwabnéj sukni, a po chwili zobaczyłam Zosię, która, nie zwalniając szybkiego kroku, jakim postępowała, zbliżyła się do mnie, wzięła obie moje ręce i w milczeniu pocałowała mnie w usta. Potém skłoniła się panu Rudolfowi, i trzymając mnie ciągle za rękę, poprowadziła w głąb’ domu.
Nie wiem, czy było to skutkiem szarego dżdżystego dnia, który posępnie zaglądał przez podłużne gotyckie okna, czy odbiciem własnych moich w téj chwili usposobień, albo jeszcze usposobień tych, co dom ten zamieszkiwali; ale szereg pokoi, jaki przebywałam, wydał mi się strasznie mrocznym i smutnym. Wprzódy już wiedziałam od Emilki pewne szczegóły o dziwném życiu domowém, jakie prowadzili państwo S. W rok zaraz po ich ślubie pałacyk, w którym zamieszkiwali, podzielonym został na dwa oddzielne całkiem apartamenta, z których jeden zajęty był przez pana domu, drugi przez panią. Pokoje Emilki znajdowały się na wyższém piętrze, i przechodził czasem długi szereg dni, w których te trzy osoby, pod jednym żyjące dachem, nie widywały się z sobą wcale, jadając nawet osobno i nie dowiadując się wzajem o siebie. Gospodarz domu bywał wtedy zajęty ciągłemi rachunkami i rozmowami z najrozmaitszego rodzaju ludźmi, jacy wciąż przybywali do niego; o Zofii nikt nie wiedział, co robiła w czasie tych długich samotnych dni, spędzanych w mrocznych i zamkniętych pokojach, a słyszano ją tylko nieraz grającą całemi godzinami na fortepianie, albo przechodzącą wzdłuż i wszerz największy z salonów, jednostajnym i równym krokiem. Co do Emilki, ta umierała ze smutku i znudzenia, bo teraz, jak i dawniéj, nie umiała zapełnić sobie czasu, wlekącego się dla niéj z powolnością, któréj nie pomagało naturalnie osamotnienie, w jakiém żyła. Zosia nie była dla niéj złą, ale téż i nie była dobrą. Grzeczna, ale obojętna, zdawała się nieraz zapominać o jéj obecności w domu, i bardzo troskliwie dbając o jéj materyalne potrzeby, nigdy żadnego cieplejszego nie okazywała jéj uczucia. Wszelka przyjaźń i zażyłość, jaka istniała pomiędzy niemi, gdy obie były młodemi pannami, zniknęła zupełnie od dnia zaręczyn Zosi z bratem Emilki. Zosia cofnęła ją piérwsza i odtąd była już dla siostry mężowskiéj takim samym, jak dla wszystkich, posągiem, skrytym, zamkniętym w sobie i żadném nawet spojrzeniem nie wyjawiającym swych wewnętrznych uczuć. Względem męża była téż zupełnie taką samą: nigdy nie zachodziły pomiędzy nimi sprzeczki, ani sceny gwałtowne, ale widywali się bardzo rzadko, witali się po angielsku podaniem sobie ręki i mało do siebie mówili. Pan Henryk często wyjeżdżał z domu dla interesów, które na coraz szerszą prowadził skalę, a wtedy Zofia nie zdawała się wcale spostrzegać jego nieobecności. Było to pożycie domowe, gorzéj, niż złe, bo żadne; trzy osoby, które powinny były składać rodzinę, żyły pod jednym dachem tak, jak mieszkańcy jakiego domu, położonego w mieście, wiedzący wzajem o sobie, ale nic więcéj. Nie było tam już fałszywéj nuty w akordzie, ale był tam brak wszelkiego akordu. Obcy ludzie bardzo rzadko przybywali do domu pana Henryka, prócz tych, z którymi mówił o pieniądzach.
Wiedziałam od Emilki o tych wszystkich szczegółach. Nie wiem, czy w skutek téj wiadomości, czy, że w istocie tak było, szereg pokoi, przez który wiodła mnie Zosia, wydał mi się strasznie smutnym i mrocznym. Przyczyniło się do tego zapewne i szarawe światło dnia dżdżystego, skąpo wnikające przez podłużne gotyckie okna. Przybranie całego apartamentu było kosztowne i gustowne, bo tak był go urządził dawny właściciel pałacu i sprzedał panu Henrykowi wraz z całym majątkiem; na każdym jednak kroku, z pomiędzy materyalnego bogactwa, widać było moralne niedostatki. Ruchu, życia, wesołości, tych drobnych zajęć domowych, które nadają mieszkaniu charakter, fizyognomią, nie było ani śladu; natomiast panował martwy spokój, podobny do tego, jakim od stóp do głowy przyobleczoną była gospodyni domu. Sprzęty wydawały się przyrośniętemi do posadzki, a nigdzie nie zbiegały się w ten pełen ożywienia nieład, nie tworzyły tych potulnych kącików, świadczących, że osoby, które się niemi posługują, chodzą, ruszają się, obsiadają kominek, wyglądają przez otwarte okna, gawędzą, śmieją się głośno, a mówią sobie po cichu różne miłe rzeczy. Nic z tego wszystkiego nie miały widać apartamenta Zosi, bo kanapy, fotele i taborety z białemi powłokami, okrywającemi kosztowne zapewne obicie, wyglądały jak ceremonialne aparaty, wystawione na pokaz. Ani jedna wesoła barwa nie odbijała od tła ogólnéj jednostajności: nie widać było ani jednego kwiatka, ani jednego arkusza dziennika, rozrzuconego na stole i zmiętego trochę przy wspólném czytaniu. Zdawało się, że, do któregokolwiek z nagich okien przyklejona, koniecznie powinna była znajdować się wielka biała karta z napisem: mieszkanie do wynajęcia.
W trzecim, czy czwartym zaledwie pokoju, zobaczyłam piérwszą oznakę życia: był to otwarty i zarzucony nutami fortepian. Przed sofką na stoliku leżała téż książka rozwarta, i trochę zapylonéj już nieco włóczki barwiło się w ażurowym koszyczku. Zrozumiałam, że znajduję się w pokoju, w którym Zofia zwykła była przepędzać swoje monotonne, mroźne życie. Lecz i tam darmo szukałam oczyma najmniejszego choćby śladu ożywienia i wesołości; fortepian, książka i koszyczek jedynemi były świadectwami, że pokój ten zamieszkany był przez młodą kobietę.
Dotychczas kilka tylko obojętnych słów zamieniłyśmy z Zofią; Emilka zadawała mi parę pytań o zdrowiu méj matki i moich codziennych zajęciach, pan Rudolf milcząco postępował za nami. Nareszcie gospodyni domu wskazała mi sofę, w pobliżu fortepianu stojącą, i opuszczając moję rękę, którą trzymała dotąd, rzekła:
— Nie chciała-bym, kochana Wacławo, mylić się co do celu twego tutaj przybycia. Wiem, że jesteś dobrą, i pragnęłaś zapewne odwiedzić swoje stare znajome; ale wiem także, iż matka twoja ma interesowe zajście z panem S., a jeśli mam wnosić z wczorajszéj tu bytności waszego pełnomocnika, przypuszczam, że życzysz sobie osobiście z panem S. się rozmówić.
Uderzyło mnie szczególne nagięcie głosu, jakim wymawiała po dwakroć nazwisko swego męża, dodając do niego zawsze ceremonialny tytuł pana. Odpowiedziałam, iż istotnie mam zamiar mówić z gospodarzem tego domu o sprawach majątkowych mojéj matki. Zofia z lekką niecierpliwością wzruszyła ramionami.
— Dla staréj naszéj znajomości — rzekła — przebacz, jeśli ci powiem, iż miałam cię za osobę bardziéj konsekwentną i umiejącą poznawać ludzi...
Tu wstrzymała się i rzuciła spojrzenie na siostrę męża. Emilka spostrzegła je, zarumieniła się i zawołała żywo:
— O, proszę cię, Zosiu, abyś nie krępowała się moją obecnością, i mówiła o Henryku, co ci się tylko podoba. Nie jestem wcale zaślepioną w poglądach moich na brata, i sama nie mogę się tém szczycić, aby on mi rajską zgotował exystencyą. — Zofia niechętnie skinęła głową.
— Wiész dobrze — odparła zwolna — że nie lubię wiele mówić...
— Jednakże, jeślibyś miała ostrzedz przed czém Wacławę, powinnaś mówić — podjęła Emilka, z większą, niż zwykle, żywością.
— Wiész dobrze — odpowiedziała Zosia, poruszając ramionami — że nie studyuję wcale twego brata i mniéj go daleko znam, niżeli ty. Zresztą, byłam zawsze sama fałszywie ostrzeganą, a ztąd wszelkich przestróg nie cierpię. Powiadam tylko, że, gdybym była na miejscu Wacławy, wcale-bym tu nie przyjeżdżała, a gdybym i przyjechała, tobym ograniczyła się do zobaczenia dawnych swych towarzyszek i odjechała napowrót.
— Przepraszam panią — po raz piérwszy zabrał głos pan Rudolf — panna Wacława jest zupełnie w swojém prawie, żądając rozmowy z jéj mężem...
— Z panem S... — poprawiła Zofia.
— Z panem S. — kończył pan Rudolf — bo przybywa tu, jako córka osoby, którą pokrzywdzić pragnie...
Szkarłatny rumieniec okrył śnieżną twarz Zofii, oczy jéj zaiskrzyły się żalem i obawą. Złożyła nagle ręce i zawołała trudnym do opisania głosem:
— Wiem o tém, wiem o tém! O, wierzajcie mi, że w niczém, w niczém nie jestem solidarną z panem S...
Pochwyciłam jéj ręce i najserdeczniéj, jak tylko mogłam, powiedziałam, że nie posądzałam jéj nigdy o nic podobnego, że owszem, rozumiem dobrą jéj chęć uprzedzenia mnie o nieprzychylnych dla nas intencyach pana S., że, pomimo wszystkiego, postanowiłam widziéć się z nim koniecznie. Uspokoiła się zupełnie, na zewnątrz przynajmniéj, i powstając, rzekła:
— A, jeśli tak chcesz, to powiem, aby poproszono tu pana S... — Upierała się znać, nie nazywać inaczéj swego męża. Zadzwoniła i powiedziała lokajowi, który się wnet pojawił, aby powiedział panu S., że przybyły tu osoby, które życzą sobie go widziéć... Cały ten ceremoniał wydawał się niewypowiedzianie mroźnym, i sam jeden mógł-by był wykazać rodzaj stosunku, zachodzącego pomiędzy małżonkami, którzy widocznie byli takimi tylko z imienia.
Zaledwie kilka minut upłynęło od odejścia lokaja, gdy w drzwiach pokoju zjawił się, od kilku lat niewidziany przeze mnie, pan Henryk. Nie wiem, czy skutkiem trafu, lub skąpstwa, tak długo oszczędzającego ubiór, przez obawę wydania pieniędzy na inny, miał on na sobie to samo popielate, w poprzeczne pręgi ubranie, w jakiém widywałam go dawniéj, i jakie, w szczególniejszy sposób, wzmagało podobieństwo jego do ślimaka. Zresztą, w fizyognomii i postaci mało znalazłam różnicy: twarz miał tak samo żółto-bladą, z wązkiemi ustami, które malowały i chytrość, i spryt zarazem, i tak samo nosił szafirowe okulary, z tą tylko różnicą, że teraz nietylko nie zsuwał ich na środek nosa, ale owszem, poprawił starannie, aby, jak najlepiéj zakrywały oczy. W skutek tego, ani koloru, ani wyrazu jego oczu dojrzéć było niepodobna.
Zwrócił twarz w stronę, w któréj siedzieliśmy wszyscy, szafirowe szkła swoje oprowadził po wszystkich twarzach, i postąpił ku nam krokiem powolnym, żadnego prawie nie wydającym szelestu.
— Przepraszam państwa — ozwał się, oddając nam ukłon — iż pomimo, żem widział ich przybywających, nie zaraz pośpieszyłem na spotkanie. Ale cóż robić? obowiązki przedewszystkiém; ja zaś byłem w téj chwili zajęty sprawami, których porzucić na żaden sposób nie mogłem. Niech każdy pilnuje swego; co do mnie, nie jestem poetą — mówił bardzo powoli, każdą prawie sylabę wymawiając osobno.
Nikt mu nie odpowiedział. Ja byłam zbyt przykro wzruszona, aby mówić, Emilka przed chwilą wyszła, Zofia, wraz z jego wejściem, zmieniła się w posąg nieruchomy. Zapomniałam powiedziéć, że przy wejściu gospodarza domu, małżonkowie podali sobie ręce, i że pan Henryk chciał w ten sam sposób przywitać pana Rudolfa, ale ten udał, że tego nie widzi.
Usiadł więc i znowu skierował do mnie mowę.
— Po wczorajszéj wizycie pana N. miarkuję, że pani raczyłaś przybyć tutaj w tym samym, co i on, celu, to jest, w celu traktowania ze mną o interesie pani Matyldy?
Odpowiedziałam, że wcale się nie mylił, i że istotnie w tym celu przybyłam.
Szafirowe szkła przyjęły taki kierunek, jakby z namysłem patrzyły w ziemię; wązka nitka bladych warg rozciągnęła się nieco uśmiechem, a palce rąk, opartych o kolana, poczęły roztwierać się i zaciskać powolnym, jednostajnym, że tak wyrażę się, rytmicznym ruchem. Ten ruch charakterystyczny rąk pana Henryka inny był nieco, niż dawniéj. Dawniéj palce jego rozciągały się i ściągały szybko, niby powodowane instynktem mimowolnym muskułów i nerwów; teraz zdawało się, że wstąpiła w nie rozwaga, namysł, kalkulacya. Poruszając się zwolna i rytmicznie, zdawały się kombinować, namyślać, zgarniać, odgarniać, chwytać i wypuszczać, i znowu chwytać coś niewidzialnego, a wciąż oplątującego je, jak pajęczyna. Na mnie z całéj osoby pana Henryka ten ruch jego rąk najprzykrzejsze sprawiał wrażenie. Patrząc na te długie, chude, zaostrzone przy końcach, a wypukłe w stawach palce, rozpościerające się i zaciskające naprzemian, czułam wewnątrz pewne zmrożenie i odrazę, połączoną z instynktową trwogą.
Podniósł nakoniec swoje szafirowe szkła i wymierzył je prosto na mnie:
— Jestem na usługi pani — wymówił — i chętnie oderwę się na jakąś godzinę od zwykłych moich zatrudnień, aby dać pani żądane wyjaśnienia. Tylko, zdaje mi się, że jesteśmy tu w zbyt licznéj kompanii. Czy nie zgodziła-byś się więc pani przejść do mego ustronnego gabinetu. Lubię załatwiać wszystko bez przeszkody; może to komu się nie podoba, ale cóż robić? Nie jestem poetą.
Powstałam, mówiąc, że gotowa jestem rozmawiać z nim wszędzie, gdzie się mu podoba, byle-by to jak najprędzéj nastąpiło; ale razem ze mną powstał pan Rudolf i oświadczył, że i on także ma kilka słów do powiedzenia panu Henrykowi. Piérwszy to raz zwracał mowę do gospodarza domu, a przytém patrzył na niego niemal groźnie. Pan Henryk skierował ku niemu szkła szafirowe i odpowiedział:
— Nie mam nic przeciwko temu, chociaż bynajmniéj nie przewiduję, co będzie przedmiotem naszéj z panem rozmowy. Domyślam się zresztą, że pragniesz pan towarzyszyć pannie Wacławie i dopomagać jéj, w razie zawiłych kwestyi, bo tak piękna i młoda dama potrzebuje zawsze opiekuna, lub kuratora...
Przy ostatnich wyrazach sprobował uśmiechnąć się żartobliwie i z galanteryą, lecz zdołał tylko dokonać ustami brzydkiego grymasu.
Potém przeszliśmy znowu długi szereg pokoi, oszkloną galeryą, oddzielającą apartament Zosi od mieszkania jéj męża, i weszliśmy do dosyć obszernego i dobrze oświetlonego pokoju, z zakurzoną posadzką, zakurzonemi sprzętami, z mnóztwem zakurzonych półek przy ścianach, dźwigających mnóztwo szaro oprawnych ksiąg, z przypieczętowanemi do nich sznurami, i papierów, na których z dala dojrzéć już można było długie szeregi cyfr. W głębi, na sofie, siedział porządnie ubrany Izraelita, z długą, siwą brodą, i trzymał przed oczyma gęsto zapisany arkusz stemplowanego papieru. Poznałam w nim człowieka, który nawiedzał niekiedy moję matkę, w czasie jéj pobytu ze mną w mieście, i po którego nawiedzinach miewała ona zazwyczaj migrenę. Pan Henryk skinął na Izraelitę w sposób porozumienia, a ten, powstawszy, skłonił się nam, mimochodem rzucił na mnie spojrzenie, jak mi się wydało, pełne ciekawości, i opuścił pokój. Wtedy gospodarz wskazał mnie i panu Rudolfowi dwa fotele i wymówił:
— Może państwo jesteście zgorszeni nieładem, jaki panuje w tym pokoju, i pyłem, który tu osiadł na posadzce i sprzętach. Cóż robić? jestem człowiekiem wiecznie zajętym i nie mam czasu na studyowanie estetyki. Zresztą, nie byłem nigdy poetą.
— Mogę upewnić pana — odparłam nieco z niecierpliwiona — że nigdy mniéj, jak w téj chwili, nie myślałam o poezyi.
Pan Henryk uczynił głową znak pochwalający.
— Bardzo słusznie, bardzo słusznie — wymówił — podziwiam istotnie, że piękna i młoda dama potrafiła, choć-by na moment, oderwać się od myślenia o poezyi, tém więc łatwiéj przyjdziemy z nią do porozumienia...
Mówiąc to, powstał i zbliżył się do wielkiego biurka, stojącego pomiędzy oknami, a otwierając jednę z jego szuflad i wydostając z niéj spory zwój papierów, dodał zwykłym sobie monotonnym, powolnym tonem:
— Uzbrajam się, szanowna pani, uzbrajam się; występując do rozmowy z piękną i młodą damą, czuję doprawdy pewność siebie nieco zachwianą, i potrzebuję stanąć przed nią z właściwym mi orężem w ręku.
Zdjęta niewysłowionym niesmakiem, jakby dla ulżenia sobie, spojrzałam na Rudolfa i spostrzegłam dziwny wyraz jego oczu, wlepionych w biurko, z którego Henryk wydobywał papiery urzędowe, będące, jak powiadał, właściwym mu orężem.
Był to sprzęt starożytny i piękny, z dwoma u góry zwierciadłami, oprawionemi w złocone ramy, z mnóztwem szuflad i szufladek, wielką płytą marmurową, służącą za stół do pisania i z kilkuramiennym złoconym świecznikiem, podtrzymywanym pomiędzy zwierciadłami przez dwoje bronzowych rąk, i opatrzonym w téj chwili sześciu, na wpół spalonemi, świecami. Nie pojmowałam dobrze, dla czego-by Rudolf z tak wielkiém wytężeniem wpatrywał się w to biurko, ale nie miałam czasu zastanawiać się nad tém. Henryk, ze zwojem papierów w ręku, usiadł naprzeciw mnie i skierował na moję twarz szkła szafirowe z wyrazem oczekiwania.
Nie mogłam nie postrzedz, że wązka nitka bladych jego warg rozciągnęła się znowu uśmiechem; ale nikt-by pewno znaczenia tego uśmiechu zrozumiéć nie mógł, taki był niewyraźny.
Widząc, że oczekuje, abym piérwsza przemówiła, zebrałam się z siłami, i bez zniżania się do prośby, lecz z grzecznością, i najwyraźniéj, jak mogłam, powtórzyłam mu propozycyą, którą już wczoraj słyszał był od pana N. Przedstawiłam mu, że, przyzwalając na zwłokę sprzedaży naszych majątków, nic wcale nie straci, bo matka moja nie myśli bynajmniéj kwestyonować jego należności, jakkolwiek ta zwiększyła się w niezupełnie prawowity sposób, i zwróci mu ją niezawodnie, jak tylko znajdzie nabywcę z korzystnemi dla niéj, a przynajmniéj słusznemi warunkami. Dodałam nakoniec, że, jeśli mu tak bardzo idzie o posiadanie dóbr naszych, to, chcąc połączyć uczciwość z własnym interesem, może traktować o ich kupno bezpośrednio z moją matką, lub jéj pełnomocnikiem, nie uciekając się do środka publicznéj sprzedaży, która, z powodu zupełnego braku konkurencyi, musi koniecznie wypaść z wielką krzywdą i zupełną ruiną méj matki, a jemu oddać jéj mienie za cenę nieskończenie niższą od istotnéj jego wartości. Henryk słuchał mnie w zupełném milczeniu, a palce jego odbywały zwykłe im ewolucye, tylko znacznie powolniéj, niż zawsze, jakby z rodzajem skupionéj rozwagi. Szafirowe szkła nie pozwalały mi widziéć wyrazu jego oczu, a na fizyognomii żaden wcale nie malował się wyraz, prócz jednostajnego ciągle uśmiechu, który nie wiadomo było co znaczył. Gdy skończyłam mówić, podniósł głowę i, z szyją nieco wyciągniętą naprzód, z tym samym niewyraźnym uśmiechem, zaczął mówić cichym, bezdźwięcznym i powolnym tonem:
— Otwartość, łaskawa pani, zaliczam do rzędu najulubieńszych cnót moich; nią to powodowany, dałem wczoraj panu N. odmówną odpowiedź, i dziś taką samą zmuszony jestem powtórzyć. — Na te wyrazy uczyniłam poruszenie, aby wstać i odejść, ale Henryk, bardziéj jeszcze na przód wyciągnął szyję i wysunął szkła szafirowe, a ręką uczynił powoli znak, dający do zrozumienia, że daléj jeszcze mówić zamierza:
— Nie jestem poetą — ciągnął po krótkiéj chwili, widząc, że siedzę znowu nieporuszona — nie jestem poetą — powtórzył — niemniéj jednak nieboszczka matka moja uczyła mnie w dzieciństwie wymawiać na pamięć uświęcony frazes: Miłuj bliźniego twego, jak siebie samego, a z nauki téj tyle skorzystałem, że wiem, co to jest wspaniałomyślna miłość bliźniego i uwielbiam ją szczerze, ile razy widzę praktykowaną przez innych. Sam wszakże praktykować jéj nie mogę, a to z następnych powodów.
Tu umilkł na moment, jakby zbierał myśli, które palce jego zdawały się zgarniać, kombinować i na niewidzialną jakąś nasuwać nitkę. Potém z rozszerzonym nieco wązkich warg uśmiechem zaczął mówić:
— O ile nie mylą mnie obserwacye, jakie czyniłem na ludziach, każdy człowiek ma wytknięty przed sobą stały cel jakiś, który najlepiéj odpowiada jego potrzebom i wymaganiom, który skupia w sobie wszystkie jego usiłowania, i do którego bezprzestannie dąży. Jedni, naprzykład, zamierzają sobie przedewszystkiém zostać wysoko cnotliwymi i uczonymi ludźmi; inni wspinają się z całéj siły po drabinie zaszczytów społecznych, lub politycznych; dla innych jeszcze ziemia ze wszystkiemi powabami swemi nie starczy, a najwyższy cel, do jakiego dążą, przedstawia się im, jako aureola, wieńcząca skronie świętych, albo złota lutnia, na któréj w niebie wygrywają sobie przez wszystkie wieki wybrani Pańscy. Co do mnie, nigdy nie byłem poetą i nie zakreślałem sobie tak wzniosłych i świętych celów.
Natura obdarzyła mnie rodzajem umysłu, będącym może w pogardzie u teologów i poetów, niemniéj jednak prowadzącym do rzeczy gruntownych i pożytecznych. Nie pragnąc być ani cnotliwym, ani uczonym, ani mężem stanu, ani świętym, zapragnąłem zostać milionerem. — Wstrzymał się na moment, wyżéj podniósł głowę, a na policzki zaczęły mu występować zwolna ceglasto-różowe plamy.
— Spostrzegam — ciągnął po chwili, z coraz rozszerzającym się uśmiechem — spostrzegam zdziwienie na twarzy pani, połączone z chęcią dowiedzenia się, jakim-to sposobem człowiek marną mamonę położyć sobie może za główny i jedyny cel życia? Rozmowę z tak młodą i piękną damą uważam sobie za przyjemność i zaszczyt, nie mam więc powodu jéj skracać i z chęcią podejmuję się wytłómaczyć samego siebie. Człowiek, szanowna pani, czy to z natury swojéj, czy w skutek przyzwyczajeń i pojęć, przez długie wieki panujących w ludzkości, posiada przyrodzoną cześć dla potęgi i pragnienie osiągnienia jéj dla siebie. Ta cześć i to pragnienie tłómaczy nam wszystkie prawie zjawiska w dziejach ludzkości, tak przeszłych, jak teraźniejszych. Potęgi pragnęli wszyscy wielcy wojownicy, męczennicy, założyciele religii, reformatorowie, demokraci, arystokraci, filantropi, zakonnicy. Zrzekali się często sami jéj znamion i dążenia swoje odziewali imieniem: ojczyzny, wiary, ludzkości; niemniéj jednak, pragnąc zwycięztwa, a zatém potęgi dla tych wybranych przez się idei, pragnęli jéj dla siebie, bo tak się z niemi zjednoczyli, że stały się one ich krwią i duszą. W dzisiejszym także wieku, potęgi wiedzy pragnie astronom, całe życie patrzący w gwiazdy; do potęgi władzy dąży mąż stanu; potęgę chwały zdobywa wojownik; o potędze świętości marzy pobożny, potęgi powabów szuka kobieta, studyująca zwierciadło; są ludzie, którzy wcielenie potęgi ujrzeli w milionach, a do tych ja należę. Pozycya milionera najlepiéj odpowiada przyrodzonym moim potrzebom i do niéj zatém dążę. Nie lubię zbytków, jakich ona dostarcza: złoto, brylanty, aksamit i palisander, mają w oczach moich o tyle ceny, o ile przedstawiają realną, na brzęczącą monetę, dającą się zamienić, wartość. Jestem człowiek prosty i mam skromne nawyknienia i gusta. Nigdy nie posiadałem zmysłu wyrafinowanego piękna. Najulubieńszym pokarmem moim jest prosty chleb i wołowina, najwygodniejszą odzieżą grube sukno, siedziéć zaś mógł-bym równie wygodnie na drewnianéj ławie, jak na adamaszkiem wybitym fotelu. Podobnie skromnych usposobień potrzebuje tak kandydat do chwały niebieskiéj, jak pretendent do berła milionów.
Jestem ostatnim i nie lubię zbytków, ale berło jest mocno w moim guście. Od dzieciństwa byłem zawsze blady, szczupły, niewyraźny, i to mi ułatwiało czynienie spostrzeżeń, bo nikt nie myślał ukrywać się przed tak niewyraźną istotą. A byłem przy tém bardzo uważny. Pamiętam, że gdy miałem lat ośm, do domu moich rodziców przyszedł po żebraninie starzec obdarty, chudy, z pooraném czołem i zapadłemi oczyma. Spytany, kim-by był, odpowiedział, iż przez całe życie studyował fizykę, astronomią, chemią i już nie wiem co więcéj, że nawet o tém wszystkiém wiele ksiąg napisał, za które gdy jednak licho mu płacono, na starość został żebrakiem. Patrzyłem na brudne łachmany i błyszczące od głodu oczy nędzarza i pomyślałem sobie: „nie będę uczonym, wolę być milionerem”. Innym razem, w rynsztoku pewnego miasta ujrzałem tarzającego się w pijaństwie człowieka, którego jednak powierzchowność nie zupełnie wydawała się pospolitą, nawet w smutnym stanie, w jakim zostawał. Dowiedziałem się potém, że był to stary żołnierz, który za młodu dokazywał cudów waleczności, otrzymał kilka cięć w głowę i kilka zaszczytnych znamion na piersi, a po upadku idei, za którą walczył, rozpił się z rozpaczy i nędzy. „Nie dobry jest stan rycerski — pomyślałem sobie — wolę być milionerem!” Do domu rodziców moich przybywało mnóztwo ludzi, a zawsze widziałem, że ci bywali najświetniéj przyjmowani, którzy byli najbogatsi. „Przyjm go uprzejmie, — mawiał ojciec mój do mojéj matki, o jakimś oczekiwanym gościu, — przyjm go uprzejmie, bo to milioner!” „Henrysiu — powiadano do mnie — ukłoń się temu panu bardzo uprzejmie, bo to milioner!”
Sąsiedzi moich rodziców nieraz rozmawiali pomiędzy sobą: „Ten X. to wielki łotr, ale... milioner”, i bardzo uprzejmie ściskali ręce panu X. Kiedy miałem lat ośmnaście, bardzo mi się podobała pewna panna. Wziął ją sobie za żonę człowiek brzydki, jak ja, a w dodatku łysy i głupi. Wszyscy mówili: „nic w tém dziwnego! wszak to milioner.” Mając lat dwadzieścia, powiedziałem sobie stanowczo i nieodwołalnie: zostanę milionerem. W parę lat potém ojciec mój umarł, a śmierć jego, czyniąc mnie dziedzicem sporego majątku, otworzyła mi drogę do pożądanego celu. Teraz uszedłem na téj drodze spory już kawał, i cofać się, ani zboczyć, nie jest wcale mojém życzeniem. Zresztą, gdybym nie dążył do milionów, nie wiem doprawdy, do czego mógł-bym dążyć. Natura nie zbyt szczodrą naprawdę pokazała się dla mnie.
Do zaciekania się w naukowych księgach nie mam najmniejszych zdolności; odwagi fizycznéj, niezbędnéj rycerskiemu zawodowi, pozbawiony jestem zupełnie; ulubieńcem kobiet nigdy nie byłem i nie dziwię się temu bynajmniéj, ile razy patrzę w zwierciadło. Być zaś niczém, nie zgadza się bynajmniéj z moją wrodzoną czcią dla potęgi, którą zresztą podzielam ze wszystkimi prawie mymi bliźnimi...
Umilkł znowu na moment, jeszcze wyżéj podniósł głowę i kończył rzecz swą temi słowy:
— Był w okolicy téj pewien człowiek, jednego prawie ze mną wieku, ale wcale do mnie niepodobny. O ile ja byłem blady i niewyraźny, o tyle on był świetny i wybitny. Imię i nazwisko posiadał brzmiące i niepospolite, błyszczał powierzchownością, dowcipem, śmiałością, hojném rozrzucaniem wkoło swego mienia, dobrym gustem i światową dystynkcyą. Bywał w Paryżu, uczył się śpiewać we Włoszech, grał na wiolonczeli jak aniołowie, polował nawet na lwy w Egipcie i zabijał Beduinów w Algeryi. Kobiety szalały za nim. Ja przesuwałem się obok niego, jak cień niewyraźny; on podobny był do bożka, ja do glisty. To téż patrzył na mnie często, jak bożek na glistę, a jeśli nie okazywał mi wyraźnie, że ma mnie za wielce liche stworzenie, to tylko, że z prawa urodzenia mego zaliczałem się do przyzwoitego towarzystwa. Co do mnie, po cichu i nieznacznie notowałem sobie w pamięci wszystkie lekceważące spojrzenia i półsłówka, jakiemi mnie obdarzał świetny sąsiad, aż przyszła chwila, w któréj mogłem mu powiedziéć: „wychodź z domu twego na żebraninę i nędzę, ja jestem panem twego, utraconego przez cię, mienia!” I mocą bogactwa mego zamieszkałem w jego gotyckim pałacu, a gdy, o żebraczym niemal kiju, opuszczał swoją ojcowiznę, spytałem go: „teraz, kto z nas świetniejszy?”
Szczególna metarmofoza odbywała się w Henryku, gdy mówił te słowa. Powstał, wyprostował się, ceglaste plamy na policzkach ciemniejszego nabierały koloru, niewyraźny uśmiech stawał się coraz wybitniejszym. Po kilku sekundach milczenia, mówił daléj:
— Była w okolicy naszéj pewna panna, młoda, śliczna, zajmująca i dowcipna. Od piérwszego spojrzenia tak mi się podobała, że obawiałem się doprawdy, aby się nie stać romantykiem na dobre, i celu mego nie stracić z oczu. Doświadczyłem nawet kilka chwil prawdziwie uczuciowych i zdaje mi się, że parę razy spojrzałem na księżyc, myśląc, że i ona na niego patrzy! Była to wielka niedorzeczność z méj strony, przyznaję, niemniéj jednak popełniałem ją. Czyniłem więcéj: stawałem zawsze przy fortepianie, kiedy grała, i słuchałem jéj gry, jako zdecydowany konkurent; raz nawet, przypominam sobie, wydało mi się, jako-bym rozumiał muzykę — jéj muzykę. Była to panna, i bogata, i uboga zarazem, ponieważ matka jéj posiadała znaczne, ale mocno odłużone dobra. Te, pomimo tego kapitalnego, ciężącego na nich grzechu, mogły być dla mnie bardzo, z pewnych względów, korzystne, co godziło mnie do reszty z moim afektem. Oświadczyłem się. Powiedziałem, że kocham, i mówiłem prawdę; ale musiałem to powiedziéć w tak niezgrabny sposób, że śliczna panna rozśmiała się na głos, i odbiegając od krosienek, w których wyszywała, rzekła mi na pożegnanie: „daremnie przedłużali-byśmy tę rozmowę, która ani mnie, ani panu, przyjemną być nie może.” Oddaliłem się niepostrzeżony i nieżałowany, potém ożeniłem się nawet z inną, ale nie zapomniałem. Mocą bogactwa mego, zostałem panem mienia i losu matki ślicznéj panny i dałem do zrozumienia, że gdyby ona sama raczyła pomówić ze mną, a ja patrząc na jéj dumne czoło, zachmurzone przymusem, przenikając niepokojem przyśpieszone bicie jéj serca, odgadując łzę upokorzenia, która daremnie kryła się przed mém okiem pod jéj piękną rzęsą, to miał-bym przyjemność ukłonić się jéj i powiedziéć: Pani, jestem uniżonym jéj sługą, ale nie uczynię tego, czego ode mnie żądasz, i nie zostawię dachu nad głową twojéj matki. Nie wiedziałaś zapewne o tém, że obrażony konkurent, jakkolwiek na pozór blady i niczém się nie odznaczający, jest wielce niebezpieczném zwierzęciem, i że lada dzień może on zdobyć prawo zapytania wesołéj i dowcipnéj panny: „pani, na kogo z nas dzisiaj przyszła koléj śmiechu?”
Metamorfoza była zupełną. Henryk stał przede mną wyprostowany, z małego — wysoki, ze szczupłego — barczysty; ceglaste plamy rozpostarły się po całych policzkach, wązkie wargi roztwarły się wyraźnym już śmiechem ironii i tryumfu, a oczy tak silnie zagorzały, że przez szkła szafirowe widać było blask żółtych źrenic.
Zdjęta oburzeniem i wstrętem, powstałam, i nie znajdując słów, któremi-bym temu człowiekowi odpowiedziéć mogła, postąpiłam parę kroków, zmierzając ku drzwiom; ale spojrzenie, jakie mimochodem rzuciłam na Rudolfa, przykuło mnie do miejsca. Ze zrumienioną twarzą, z iskrzącemi się oczyma, z czołem podniesioném i groźną zmarszczką przedzieloném, Rudolf ciężką rękę oparł na ramieniu Henryka, który stał jeszcze pogrążony w extazie, w jaką wprawiło go to, co mienił być swym tryumfem.
— Czy dążeniom pańskim do szlachetnego celu zostania milionerem cudzym kosztem nic nigdy na przeszkodzie nie stanęło? — zapytał, patrząc mu w twarz z nieopisanym wyrazem.
Henryk nie zmieszał się bynajmniéj, tylko zdawało się, że ocknął się nagle ze swéj extazy, bo w mgnieniu oka zmalał znowu, zeszczuplał, pobladł, a żółtawe błyski zgasły zupełnie za szafirowemi szkłami.
— Staram się zawsze zostawać w zgodzie z prawem — odpowiedział na pytanie Rudolfa zupełnie obojętnie.
— I nigdy nie spotkałeś pan na drodze do swoich celów czegoś, przed czém-by zadrżała ręka twoja i sumienie? — ponowił pytanie Rudolf, głębiéj jeszcze wpijając się wzrokiem w twarz młodego człowieka.
Słaby odcień zwiększonéj bladości przemknął po twarzy Henryka, ale wnet ustąpił. Wskazał ręką na plikę papierów, które był przed chwilą wyjął z szuflady, a które, jak dymyślałam się, tyczyły się spraw mojéj matki, i odpowiedział z zimną krwią:
— Jestem w zupełnéj zgodzie z prawem.
Rudolf zdjął rękę z jego ramienia, odstąpił parę kroków i wyciągając wskazujący palec ku biurku, na które wprzódy z takiém patrzył wytężeniem, wymówił przytłumionym, przeszywającym głosem:
— A to biurko nic ci nie przypomina?
Na te słowa, ku wielkiemu memu zdziwieniu, Henryk zbladł i oparł się ręką o poręcz najbliższego krzesła. W tym samym momencie posłyszałam szelest kobiecéj sukni, i obejrzawszy się, zobaczyłam stojącą za progiem gabinetu Zosię. Chciałam się do niéj zbliżyć, ale dała mi ręką milczący znak, abym się nie ruszała i błyszczącym wzrokiem patrzyła w głąb’ pokoju.
Zarazem posłyszałam zimny, powolny głos Henryka, mówiącego:
— Trudno mi, kochany panie, odpowiedziéć na jego pytania; nie jestem poetą i bardzo rzadko bawię się we wspomnienia.
— A czy nie chciał-byś czasem pobawić się niemi chwilę wraz ze mną? — nalegał pan Rudolf z rodzajem nieubłaganéj przekory.
— Nie pojmuję... — zaczął Henryk z gestem zniecierpliwienia, ale Rudolf znowu oparł dłoń na jego ramieniu, a pod tém ciężkiém, energiczném dotknięciem blady ślimak ugiął się i zamilkł, do krwi tylko przygryzając cienkie wargi.
Rudolf, wyciągając znowu rękę ku biurku, wyrzekł zniżonym nieco od wzruszenia głosem:
— W biurze mojém o dwóch źwierciadłach i sześcioramiennym świeczniku, utrzymywanym przez dwie bronzowe ręce, w drugiéj szufladzie po prawéj stronie od góry, otwierającéj się za pociśnięciem mnie tylko znanéj sprężyny, złożyłem sporządzony przeze mnie testament, w którym uznaję za święty i nienaruszony dług, zaciągnięty przeze mnie w młodości od ś. p. ojca pani Matyldy X. i wypłatę jego, w najściślejszém znaczeniu tego wyrazu, nakazuję synowi memu pod błogosławieństwem ojcowskiém. W tymże testamencie moim, całe mienie moje, zebrane przeze mnie samego przez długie lata trudów i oszczędności, rozdzielam w zupełnie równych częściach pomiędzy syna mego i dwie moje córki, Emilią i Zenonę, nakazując piérwszemu, aby nie korzystał z prawa, wyznaczającego czternastą część majątku rodzicielskiego potomkom płci żeńskiéj, ale, aby obie siostry swoje dopuścił do jednostajnego ze swoim udziału w funduszu, jaki po mnie zostaje. Klucz od biura mego, jako téż tajemnicę używania sprężyny w szufladce, w którą włożyłem testament, powierzyłem memu synowi z zaleceniem, aby nie otwierał jéj, aż po mojéj śmierci.” Oto słowa twojego ojca, które były wypisane przy świadkach, a które ja czytałem. Spostrzegał już snadź twą skłonność do świetnego stanu milionera w przedchwilę śmierci uspokajał sumienie swoje, powierzając innym to, co był powierzył tobie, a co przewidywał, że jak w otchłań zapadnie w twą ciemną duszę i zniknie.
Rudolf umilkł na moment, drżący cały ze wzruszenia. Henryk blady był jak ściana; ręką silnie opierał się o poręcz krzesła, bo można było dostrzedz, jak kolana chwiały się i uginały pod nim. Po chwili Rudolf znowu zaczął mówić;
— Obrzydłą siecią swojéj chciwości i mściwéj natury oplątałeś kobietę, któréj ojcu twój ojciec winien był całe mienie swoje, i zamiast spełnić święty nakaz ojcowski, chcesz teraz wygnać ją z pod rodzinnego dachu...
Henryk uczynił widocznie nad sobą wysilenie, uśmiechnął się, wyprostował nieco i odpowiedział dość głośno:
— W sprawie téj prawo jest za mną.
— Po śmierci ojca przekupiłeś urzędników, aby jak najniżéj ocenili jego dobra, w celu zmniejszenia téj czternastéj nawet ich części, którą przeznaczyłeś siostrom...
— Prawo było za mną — przerwał z większą jeszcze pewnością Henryk.
— Wydziedziczyłeś siostry twe zupełnie, a jedna z nich, jeśli dom twój opuści, nie będzie posiadać codziennego kawałka chleba...
— Prawo jest za mną — raz jeszcze powtórzył Henryk.
— Prawo! — wybuchnął Rudolf — jeżeli wszędzie i zawsze prawo jest za tobą, powiedz, gdzie się podział testament twego ojca, który, że był złożony w tym biurze, wiem tak, jak o tém, że żyję, jak, że słońce świeci nad ziemią? Powiedz, gdzie jest testament twego ojca?
Zdawało się, że pan Henryk zupełnie przyszedł już do siebie, tylko na policzkach jego ceglaste plamy występowały nagle i nagle znikały, pozostawiając po sobie wielką bladość i znowu ukazując się po chwili. Milczał i uśmiechał się blado.
— Gdzie się podział testament twego ojca? — pytał raz jeszcze Rudolf z większą mocą.
— Szanowny panie! myszy zjeść go chyba musiały, bo go teraz z pewnością niéma na świecie — z nieopisaną ironią wymówił Henryk.
Rudolf wzgardliwém wejrzeniem orzucił go od stóp do głowy.
— Myszy! — rzekł — nie, nie myszy go zjadły. Posłuchaj, opowiem ci pewną anegdotkę. Do wielkiego i bogatego dworu przyszła raz wieść, że ojciec rodziny, dwór ten zamieszkującéj, zmarł daleko od niéj w cudzych zamorskich krajach. Wkrótce potém nadeszła noc. Wszyscy w domu usnęli. Żona i małe córki zmarłego płakały, ale dom był obszerny i odgłos ich łkania nie dochodził do jednego z pokojów, w którym stało biuro o dwóch źwierciadłach i sześcioramiennym świeczniku, utrzymywanym przez ręce bronzowe. Do tego pokoju wszedł młody człowiek i zbliżył się do biura, poruszył tajemną sprężynę i otworzyła się druga szuflada po prawéj stronie od góry. Sześcioramienny świecznik, gdyby mówić umiał, opowiedział-by ludziom, jak na sześciu płomykach, które w nim wtedy gorzały, płonął zwój papierów, zapisany ręką umierającego niemal człowieka, i jak potém zacny syn pobożnie zebrał popioły woli ojcowskiéj i, otworzywszy okno, rzucił je wiatrom jesiennym, aby bez śladu rozniosły je po świecie...
Rudolf urwał nagle i w pokoju stało się zupełnie cicho. Henryk zbladł znowu, palce obydwóch jego rąk konwulsyjnie zaciskały się około poręczy krzesła. Co do mnie, czułam dreszcze, przebiegające od stóp do głowy, i nie byłam zdolną słowa przemówić. Nagle dał się słyszéć stłumiony, gardłowy chychot. Henryk ze śmiechem podniósł głowę i wymówił głosem, którego drżenia zupełnie utaić nie mógł:
— Puste słowa! mój panie, puste słowa! Prosimy o dowody, że to, co powiedziałeś, nie jest prostą bajeczką, ale powtórzeniem prawdy.
Na te słowa pan Rudolf pobladł z kolei, głowa opadła mu na piersi.
— Dowody! — zawołał, uderzając się ręką w czoło — dowody! miałem je... Boże!...
Tém nagłém zmieszaniem swego oskarżyciela do reszty już ośmielony Henryk, zaśmiał się powtórnie i zaczął mówić:
— Ze wszystkich przysłów, jakie posiadamy w naszym języku, najsłuszniejsze wedle mnie jest to, które się zaczyna od słów: kocioł garnkowi przygania i t. d. Nie jestem poetą i nie umiem tak pięknych układać historyi, jak ta, którą pan przed chwilą opowiedziałeś; wszakże nie chcę być dłużnym i anegdotę za anegdotę opowiem:
Żył w pewnéj okolicy człowiek bardzo zamożny i ojciec licznéj rodziny. Do jednéj z córek jego przyjechała guwernantka Włoszka, cudo piękności. Ojciec rodziny rozmiłował się w niéj ogromnie. Prowadzenie romansu w domowych progach pokazało się niedogodném; Włoszka umknęła za granicę i ojciec rodziny za nią...

Tu Henryk zatrzymał się na chwilę i popatrzył na Rudolfa, który stał, jak skamieniały, blady, z głową zwisłą na piersi, tak, jakby nie miał siły podźwignąć jéj do góry. Henryk mówił daléj z wyrazem nieubłaganego tryumfu:

— Trzy lata ojciec rodziny podróżował po lądach i morzach z cudną uwodzicielką... wrócił zdradzony i ubogi; utracił prawo napominania swych bliźnich, bo sam kędyś na drodze zgubił swój honor, bo na jego własném czole hańba leży, bo własne jego sumienie...
— Milcz! — zabrzmiał nagle obok mówiącego głos przenikliwy i nakazujący. Na środku pokoju stała Zofia z wysoko podniesioną głową, ze zrumienioném czołém i ręką energicznie gestem wyciągniętą ku mężowi. Oczy jéj płonęły i mieniły się w różne kolory, a półotwarte koralowe wargi drżały.
— Milcz! — powtórzyła cichszym nieco głosem — jeżeli zdołasz jeszcze cokolwiek na tym świecie szanować, uszanuj posiwiałe przed czasem włosy tego człowieka, bruzdy, co śród burz życia poorały jego czoło, noce bezsenne, które spędzał pewnie śród zgryzoty i żałości. Winy wasze nierówne; oba jesteście winni, ale tyś nie godzien rozwiązać rzemyka u obuwia jego. On grzeszył przez miłość, a ty przez nienawiść; on był szalony, a tyś rachował; u niego ogień w piersi, a u ciebie żmija; on nakoniec, mimo wszystko, szlachetnym pozostał, a ty jesteś nikczemnikiem!
Wymówiła te słowa bez drżenia, pewnym i stanowczym głosem; potém szybko postąpiła parę kroków, i ujmując obie ręce Rudolfa, z niewypowiedzianą słodyczą, szczególniéj kontrastującą z tonem, jakim przemawiała do męża, rzekła:
— Panie! stała ci się w tym domu obelga... jam nie winna... to nie mój dom...
Zwróciła się znowu do męża i uprzednim tonem wymówiła:
— Oddaj mi mój majątek...
— Jaki majątek, piękna pani? — zapytał Henryk, u którego kurczowe zaciskanie się palców było w téj chwili jedyną oznaką wzruszenia, jakiego doświadczać musiał.
— Nazajutrz po dniu przeklętym, w którym się odbył ślub nasz świętokradzki — mówiła Zofia — brat mój wyliczył ci posag mój, to jest 500,000 złotych. Oddaj mi je, bo opuszczam twój dom i chcę niemi podzielić się z tymi, których okradłeś...
Henryk skłonił się szydersko przed mówiącą.
— Z chęcią uczynię to, czego pani żądasz ode mnie, jeśli raczysz przedstawić mi prawne dowody, że żądanie twe jest słuszném.
— Prawne dowody! — zawołała Zofia — jakież one być mogą?
— Dokument moją ręką napisany, którym kwituję brata pani z odebrania pomienionéj przez nią sumy...
— A więc dokument ten musi być zapewne w posiadaniu mego brata — wyrzekła Zosia, więcéj do siebie, niż do niego.
— Być może — odparł Henryk z okropnym uśmiechem — jeżeli więc mi pani ten dokument przedstawisz, zwrócę posagową jéj sumę w przeciwnym razie nie uznaję, że ją otrzymałem. Prawo jest za mną. — Zofia wyniosłém, iskrzącém od wzgardy i energii spojrzeniem, od stóp do głowy mierzyła człowieka, który nazywał się jéj mężem. Koralowe jéj wargi poruszyły się i stłumionym, ale przeszywającym głosem, wymówiła trzy razy:
— Nikczemny, nikczemny, nikczemny!
Potém zwolna podeszła do mnie, wzięła mnie za rękę i, milcząc, pociągnęła za sobą. Na progu stanęłam i obejrzałam się na Rudolfa. Zdawało się, że rozmowa Zofii z mężem obudziła go z ciężkiego przygnębienia, w jakie pogrążyły go okrutne słowa Henryka. Stał znowu prosty, śmiały, szlachetny bólem, brużdżącym mu czoło, i oburzeniem, pałającém w oczach.
— Młodzieńcze! — wyrzekł drżącym głosem — skorzystałeś z winy ciężącéj na mojém steraném życiu, aby zamknąć mi usta na chwilę. Nie zasypiaj jednak spokojnie... bo, kto wié, czy mojemi odgrzebana rękoma ostatnia wola ojca twego nie powstanie czasem z popiołów, w jakie ją zamieniłeś, i nie zjawi się przed tobą w postaci zbrodni, za jaką to prawo, na które powołujesz się teraz, ludzi twego gatunku okuwa w kajdany...
Teraz już ja pociągnęłam za sobą Zofią i wraz z nią przebiegłszy oszkloną galeryą, bezprzytomna prawie, upadłam w objęcia rzewnie płaczącéj Emilki.
— Byłam w przyległym pokoju — mówiła we łzach cała — i słyszałam całą waszę z Henrykiem rozmowę. Mój Boże! mój Boże! jak to okropnie miéć takiego brata! Chciała-bym natychmiast ztąd wyjechać, ale gdzież się podzieję? Wszak nie mam żadnego prawie funduszu! Zenia gdzieś za granicą, Zofia nawet odjedzie, a cóż ja nieszczęśliwa tu pocznę z nim — sama jedna!
Opowiadanie Rudolfa, które posłyszała, przejęło ją snadź taką obawą, że blada była bardzo i drżała całém ciałem. Uczułam dla niéj wielką litość, błękitne dobre jéj oczy, oblane łzami, niezmiernie były smutne.
— Jedź ze mną — rzekłam, ściskając jéj rękę — zamieszkasz z nami...
Wpatrzyła się we mnie ze zdziwieniem, jakby mnie rozumiała.
— Zamieszkasz z nami — powtórzyłam — ja i moja matka będziemy ubogie, ale podzielimy się z tobą ubóztwem naszém... Będziemy żyć razem i wzajemnie sobie pomagać... gdy siostra twoja wróci, opuścisz nas, jeśli zechcesz.
Emilka z okrzykiem radości rzuciła mi się na szyję. Po chwili spotkałam ją w przedpokoju, ubraną, jak do drogi, i obie z Rudolfem usiadłyśmy do kabryoletu. Przez jedno z okien pałacu widziałam Zosię, patrzącą na nasz odjazd. Piękna jéj twarz, bez łzy, bez uśmiechu, okryta była wyrazem energii i nieprzełamanéj stanowczości.

XIII.

Każdy z łatwością odgadnie, pod jakich wrażeń wpływem wracałam do domu. Naturalnie, postanowiłam oszczędzić mojéj matce przykrych szczegółów scen, jakich byłam świadkiem, a zawiadomić ją po prostu o ostatecznym rezultacie mego widzenia się z Henrykiem. Zaraz w przedpokoju powiedziano mi, że matka moja przez cały dzień nie opuszczała swéj sypialni. Mocno zaniepokojona o jéj zdrowie, prosiłam moich gości, aby weszli do bawialnego pokoju, a sama pobiegłam do niéj. Leżała na sofie z głową opartą o poduszkę i z zamkniętemi oczyma. Zbliżyłam się na palcach i popatrzyłam na nią. Włosy jéj były trochę w nieładzie, ale nie wyglądała na osobę chorą. Była nawet mniéj bladą, niż wczoraj. Sądziłam, że usnęła i chciałam odejść, gdy, nie czyniąc najmniejszego poruszenia, podniosła powieki i zapytała krótko:
— No i cóż tam?
Oczy jéj były nieruchome i bez wyrazu, a głos brzmiał zupełnie obojętnie. Usiadłam przy niéj i w najbardziéj, jak tylko mogłam, uspakajający sposób, powiedziałam jéj, że nie możemy odtąd liczyć na żadne ustępstwa ze strony Henryka.
Wysłuchała mnie, nie wymawiając ani jednego słowa i nie czyniąc żadnego ruchu. Gdy skończyłam, zamknęła znowu oczy i zdawała się zupełnie nie uważać mojéj obecności. Po krótkiéj chwili spytałam: czy niéma mi co do rozkazania. Nie podnosząc powiek, uczyniła gest ręką, który oznaczał, iż chciała, abym odeszła. Pocałowałam jej rękę, zwisającą pomiędzy fałdami sukni, i oddaliłam się po cichu.
Czułam się do najwyższego stopnia zmartwioną tak nienormalnym stanem, w jakim zobaczyłam swoję matkę. Dzisiejsza jéj apatya straszniejszą mi się wydała, niż wczorajsze nerwowe rozdrażnienie. Kiedy weszłam do pokoju, w którym znajdowali się moi goście, znalazłam Emilkę zajętą już przy samowarze około wyręczenia mnie w urządzeniu herbaty, a Rudolfa pół głosem i z wielkiém ożywieniem rozmawiającego z Władysławem, w najbardziéj oddalonéj stronie pokoju. Po chwili zbliżyli się obaj do stołu zastawionego herbatą, a zarazem na pobladłéj od kilku dni twarzy młodego prawnika spostrzegłam niezwykłe rumieńce. Nie był jednak smutny, ale raczéj oburzony i wzruszony. Domyśliłam się, że Rudolf musiał mu opowiedziéć scenę, zaszłą w jego przytomności pomiędzy Zofią a jéj mężem. Utwierdziły mnie po chwili o tém mniemaniu słowa Władysława. Ocknął się z zamyślenia i, zwrócony do Rudolfa, zawołał, jakby odpowiadając własnéj myśli: Jestem pewny, że brat jéj nie posiada żadnego dokumentu! Zostanie niezawodnie odartą z całego swego mienia! Gdy to mówił, brwi mu się groźnie ściągnęły, ale w mgnieniu oka rozpogodził twarz i w oczach jego rzewny odmalował się wyraz:
— Nie spodziewałem się — wyrzekł, zawsze zwrócony do Rudolfa — nie spodziewałem się, aby mogła być tak energiczną!
Emilka, po wzruszeniach dnia minionego, czuła się bardzo zmęczoną, to téż zaraz po herbacie wzięłam ją za rękę i zaprowadziłam do mojéj sypialni, gdzie wprzódy jeszcze kazałam przygotować dla niéj miejsce spoczynku. Po krótkiéj z nią rozmowie, uścisnęłam na dobranoc moję biedną znękaną towarzyszkę, i udałam się do pokoju, w którym stało moje biurko, z myślą napisania listu do ojca. W całym domu cicho już było zupełnie. Wzięłam świecę i po cichu, na palcach, podeszłam pod drzwi sypialni mojéj matki. Czułam się o nią prawdziwie niespokojną, ale nie śmiałam wejść, aby się nie stać jéj natrętną. Przeze drzwi jeszcze dochodził mnie odgłos jéj stąpania; poznałam, że przechadzała się po pokoju. Zapukałam lekko i nie otrzymałam żadnéj odpowiedzi. Zapukałam głośniéj trochę, również bez żadnego skutku. Słyszałam ciągle odgłos jéj stąpania i szelest jéj sukni; zbliżała się nawet do drzwi, u których stałam, i niepodobném było, aby mogła nie słyszéć mego pukania. Wyraźnie pragnęła być samą i nie życzyła sobie widziéć mnie w téj chwili. Odeszłam z westchnieniem, bo pojęłam, że walka, którą matce mojéj przyjdzie stoczyć z przeszłością i jéj pozostałościami, dłuższą i trudniejszą będzie, niźli się z razu wydawać mogło. Północ minęła, a ja nie skończyłam jeszcze mego listu. Tyle miałam do opowiedzenia temu, który był dla mnie ideałem mistrza, ojca, przyjaciela; o tyle rad go prosiłam, tyle zwierzałam mu moich obaw i nadziei! Uwielbienie, jakie czułam dla ojca mego, porównać się tylko mogło z troskliwością, z jaką kochałam matkę. Pisałam do niego o niéj, dwa ich imiona bezprzestannie wiązały się pod mojém piórem, straciłam zupełnie pojęcie i pamięć o sobie.
Gabinet, w którym pisałam, przytykał do sali jadalnéj, a ta znowu prowadziła do pokoi, służących zwykle dla gości. Drzwi były nie zupełnie zamknięte, a w sali paliła się jeszcze lampa, któréj niedbali nasi słudzy zapomnieli zgasić. Poczułam, że ręka zabolała mnie nieco od długiego pisania, i na chwilę złożyłam pióro, aby odpocząć; w tym samym momencie posłyszałam kroki dwóch mężczyzn, przechadzających się po sali jadalnéj. Byli oni już może tam od kilku minut lub więcéj, ale zajęta pisaniem nie usłyszałam ich wejścia. Domyśliłam się z łatwością, że był to Rudolf i Władysław. Rozmawiali z sobą pół głosem. Nie myślałam wcale słuchać ich rozmowy, niemniéj jednak, gdy się zbliżali do drzwi, w pobliżu których siedziałam, słuch mój, mimo mojéj woli, podchwytywał pewne wyrazy.
— I nie wiesz pan, gdzie jest teraz ta kobieta? — wymówił Władysław.
— Nie wiem — była przytłumiona odpowiedź jego towarzysza.
Po kilkunastu sekundach kroki ich znowu zbliżyły się do drzwi.
— Przy dzisiejszych środkach szybkiego przejazdu i czujnéj policyi, niéma na świecie osoby, któréj-by odszukać nie można — mówił znowu prawnik i wydało mi się, że tym słowom odpowiedziało tylko ciężkie westchnienie Rudolfa. Nagle słuch mój uderzyły zupełnie głośno wymówione przez Rudolfa słowa:
— Powiadasz, że znasz ludzi, ale czy możesz przewidziéć, jaki wpływ wywrze widok téj kobiety na człowieka, mego wieku i moich usposobień?
Stanęli.
— Więc pan się lękasz zobaczyć ją? — zapytał pan Władysław.
Była chwila milczenia.
— Panie! — wymówił w końcu pan Rudolf — gdybyś ją znał! — Krótkie te słowa wypowiedziane były takim tonem, że aż zadrżałam.
— A jednak trzeba będzie ją wynaléźć — wyrzekł znowu po chwili Władysław.
— Tak — ciszéj niż wprzódy odpowiedział Rudolf — uczynię to. Niech choć raz i choćby kosztem życia dopełnię obowiązku — dodał złamanym głosem.
Po ledwie dosłyszanym szeleście poznałam, że podawali sobie ręce. I znowu zaczęli chodzić, a ja znowu pisałam. Skończyłam wreszcie i właśnie kładłam adres na kopercie listu, który nazajutrz zrana miał być odesłanym, gdy tuż przy drzwiach Władysław znowu rzekł:
— Rozumiem pana, tém lepiéj, że sam zostaję teraz pod wpływem szczególnych uczuć. Nie wiem doprawdy, co pocznę, ale wiem, że nie zostanę obojętnym widzem nieszczęścia téj kobiety...
— Trudne położenie — wyrzekł Rudolf.
— Nie jestem człowiekiem, który-by mógł cofnąć się przed jakiemikolwiek trudnościami, — szybko i z wielką stanowczością odpowiedział jego towarzysz.
Ponieważ nic więcéj nie miałam tam do czynienia, wzięłam w rękę świecę i odeszłam do mego pokoju.
Emilkę znalazłam już uśpioną. Przez chwilę patrzyłam na nią i więcéj, niż kiedy, spostrzegłam, że twarz jéj wśród snu nawet nosiła na sobie piętno niewymownego znużenia i smutku. Cera jéj zmięta była i powleczona bladawą żółtością, powieki od częstego snadź płaczu nabrały różowych brzeżków, usta straciły swój dawny ponsowy kolor. Zupełnie prawie była brzydką, a jednak było coś bardzo pociągającego w téj postaci, z rozpuszczonemi włosami, z rękoma splecionemi i przyciśnionemi do piersi, w niezmiernéj słodyczy i łagodności, okrążającéj blade jéj usta i leżącéj na czole. Sierotą była w całém znaczeniu tego wyrazu. Wszyscy bliscy jéj, albo ją odumarli, albo nie byli godni jéj przywiązania. Nikt jéj nie kochał i ona nie miała kogo ukochać.
A jednak miękkie, łagodne, rzewne to serce, zda się, stworzone było do kochania. Oprócz tego jeszcze, odarta przez brata, widziała się zagrożoną ubóztwem. Spojrzałam na jéj złożone ręce: białe były, drobne i delikatne. Wychowała się w bogactwie, nie wiedziała, co to praca.
Pochyliłam się i ustami przylgnęłam do jéj czoła. Serce moje rozszerzyło się i uderzało mocniéj. Pomyślałam, że przybyła nam jedna jeszcze istota, którą kochać i o któréj myśléć będę. Patrzyłam na Emilkę i zdawało mi się, że jest rodzoną moją siostrą.




XIV.

Nazajutrz wstałam bardzo rano i, po odbyciu zwyczajnéj krzątaniny po domu, otworzyłam cichutko drzwi sypialni mojéj matki. Nie spała już, a nawet była zupełnie ubraną. Siedziała na sofce ze złożonemi rękoma i książką do nabożeństwa na kolanach. Skinęła ku mnie głową i kończyła modlitwę... Uważałam jednak, że modliła się z roztargnieniem, więcéj machinalnie, niż szczerze, i że to jéj wcale nie uspokajało. Gdy zamknęła książkę, zwróciła się do mnie i rzekła:
— Mówiono mi, Wacławo, że panna Emilia S. przybyła tu wczoraj z tobą.
Usiadłam przy niéj i opowiedziałam, że biednéj Emilce bardzo źle w domu brata, że siostra jéj daleko, bratowa rozstaje się z mężem, że zatém, widząc ją płaczącą nad swém smutném położeniem, prosiłam aby zamieszkała z nami przynajmniéj do powrotu Zeni.
— Bardzo to nieuważnie zrobiłaś — przerwała moja matka; — zapomniałaś o tém, że same nie będziemy wkrótce miały żyć z czego, że za tém panna S. nie znajdzie u ubogich, jak my, kobiet, wygód i zbytków, do jakich przywykła...
— Ona sama jest ubogą — odpowiedziałam — i potrafi pogodzić się ze wszystkiém, byleby się czuła kochaną. Zresztą, wielkim ciężarem dla nas nie będzie, bo corocznie pobiera od brata procent od niewielkiéj sumki, jaką on jéj wyznaczył.
— Otóż to! — zawołała moja matka — ludzie gotowi jeszcze nas posądzić, że, zapraszając ją do siebie, spekulowałyśmy na te jéj pieniądze.
Całą rozmowę tę moja matka prowadziła zniecierpliwionym, nieledwie rozgniewanym tonem; ja jednak, co umiałam czytać w jéj myślach, po rozmarszczoném jéj czole i miękkim wyrazie oczu poznawałam, że serce jéj wcale co innego mówiło, niż usta. Dlatego ani na moment nie zwątpiłam, że uczyniłam dobrze, podając rękę Emilce.
W téj chwili zapukano do drzwi i łagodny głosik zapytał:
— Czy można wejść?
— Proszę! — zawołała z pośpiechem moja matka. Emilka weszła do pokoju w naprędce narzuconym negliżu, z nieuczesanemi jeszcze włosami, które okręciła sobie wkoło głowy, ale które, bujne i nieposłuszne, w nieładzie opadały jéj na szyję i czoło. Szybko podbiegła do mojéj matki i, składając przed nią ręce, mówiła nieśmiało:
— Przepraszam panią, że nachodzę ją w jéj pokoju tak rano... ale, doprawdy, obudziwszy się dziś, pomyślałam sobie, że źle uczyniłam, przyjeżdżając tutaj bez jéj zezwolenia... Jestem sama na świecie, kocham Wacławę, jak siostrę, i była-bym bardzo, bardzo szczęśliwą, gdybyście pozwoliły mi zamieszkać z wami. Jednakże, gdybyś pani osądziła, że będę wam zbytnim ciężarem, że stanę się wam natrętną i niemiłą... odjechała-bym napowrót do brata... albo nie... poszła-bym raczéj dokąd na służbę...
Mówiąc te słowa, Emilka była prawdziwie rozrzewniającą, z wyrazem łagodnego a przejmującego smutku, jaki rozlewał się na jéj bladéj twarzy. W błękitnych, rozszerzonych nieco od wychudnięcia jéj oczach, kręciły się łzy.
Matka moja patrzyła na nią przez chwilę z rodzajem wahania się i niespokojności, ale potém wzięła obie jéj ręce w swoje dłonie, przyciągnęła ją do siebie i przycisnęła do swéj piersi:
— Pozostań z nami, kochane dziecię — rzekła — ty także jesteś jednym z rozbitków naszego świata. Pozostań z nami; chętnie podzielimy się z tobą ubóztwem i sercem naszém; bądź siostrą Wacławie, i pomagaj jéj, bo trudne ma ona do spełnienia zadanie...
Kiedy Emilka, niezdolna słowa przemówić, całowała z wdzięcznością jéj ręce, matka moja głaskała jéj włosy i parę razy pocałowała ją w czoło z prawdziwie macierzyńską czułością.
Potém powstała żywo i wesoło rzekła do mnie, iż goście nasi oczekują już zapewne na herbatę, i że pora już, abyśmy poszły do sali jadalnéj, gdzie ich pewnie zastaniemy.
— A ty, kochane dziecko — zwróciła się do Emilki — idź, ubierz się i przychodź także do nas, a wesoło i z dobrą myślą, bo nie jesteś już sama na świecie!
Byłam tak uszczęśliwioną, że, zamiast iść, pobiegłam do sali jadalnéj, i zdaje mi się, że biegnąc, nuciłam i podskoczyłam parę razy. Wesołość moja miała słuszne powody: nietylko bowiem zostałam uspokojoną co do możebności pobytu Emilki u nas, ale jeszcze w sercu mojéj matki odkryłam prawdziwie dobroczynne źródło, z którego już tylko najobficiéj czerpać mi wypadało, aby ją z czasem zupełnie pogodzić z jéj losem. W istocie, po ożywionym kroku mojéj matki, jakim weszła za mną do sali, po miękkim wyrazie, który wrócił do jéj spojrzenia, po łagodnym dźwięku głosu, jakim przemówiła do obecnych, poznałam, że dobry postępek, jakiego dokonała względem Emilki, orzeźwił znacznie jéj uczucia, pogodził ją z samą sobą i choć na chwilę uspokoił jéj wzburzony umysł. Pomyślałam sobie, że gdyby moja matka miała często sposobność czynić dobrze, bardzo prędko wyleczyła-by się ze swego żalu po minionych świetnościach, i uwagę tę głęboko zanotowałam sobie w pamięci.
Przy herbacie, matka moja bardzo troskliwie zajmowała się Emilką: wypytywała ją, czy nie jest słabą, że wygląda tak blado; poprawiała jéj suknią, włosy, słowem, nie spuszczała jéj prawie z oka, widocznie całego serca współczuciem darzyła biedną dziewczynę, zmuszoną szukać przytułku u osób, które same wkrótce pozbawione go być miały. Może téż duma jéj, upokorzona tylu przeciwnościami, znajdowała pociechę w tém, że była jeszcze na świecie istota, która wzywała jéj pomocy i z ufnością garnęła się pod jéj opiekę.
O ile matka moja okazywała się spokojniejszą i ożywioną więcéj, niż od dni wielu, o tyle Rudolf był posępniejszy i bardziéj zamyślony, niż kiedy. Oprócz kilku słów powitania, przez godzinę nie odezwał się ani razu. Potém zaprowadził Władysława we framugę okna, i kilka minut cicho z nim porozmawiawszy, pożegnał nas i odjechał. Władysław oddalił się także do swego pokoju, dla wysłania w różne strony korespondencyi, mających na celu wynalezienie uczciwego i zamożnego nabywcy na dobra mojéj matki.
Siedziałyśmy więc same w jadalnéj sali, około stołu, z którego zdjęto przyrządy herbatnie, a rozmowa nasza stawała się coraz poufalszą i przyjemniejszą, gdy posłyszałyśmy turkot powozu, podjeżdżającego pod ganek. Zaledwie powstałam, aby zbliżyć się do okna, zatrzymałam się nagle, bo drzwi otworzyły się i weszła przez nie Zofia.
Była całkiem czarno ubrana i miała na głowie podróżny kapturek, z gęstą koronkową zasłoną. Odrzuciła ją z twarzy, zatrzymała się na progu, i z rodzajem zmieszania, patrzyła przez parę sekund na moję matkę i Emilkę, które powstały, aby ją powitać. Spostrzegłam odrazu, że miała przy pasku podróżną skórzaną torebkę, i że całe jéj ubranie oznaczało, iż puszcza się w niedogodną o téj porze roku, dość daleką podróż.
Zmieszanie jednak Zofii prędko minęło; postąpiła szybko i serdecznym ruchem wzięła obie ręce mojéj matki.
— Przebacz pani — wymówiła pewnym głosem — że tak często ją najeżdżam. Ale, oddalając się z tych stron na zawsze, postanowiłam sobie raz jeszcze widziéć się z panią i jéj córką...
Po tych słowach podała rękę mnie i Emilce, a gdy usiadła, matka moja rzekła, iż słyszała coś ode mnie o jéj postanowieniu opuszczenia domu pana S.
— Chociaż w istocie była-bym obłudną, gdybym wyrażała dla pana S. sympatyą i szacunek — mówiła daléj — chociaż z wielu względów nie mam prawa naganiać ci twego postępku; to jednak, powodowana dla ciebie życzliwością, zwracam uwagę twą na niebezpieczeństwo i burzliwość téj drogi, na jaką się puszczasz...
Twarz Zofii nieporuszoną była jak marmur, oczy jéj tylko zaiskrzyły się silniéj przy słowach mojéj matki:
— Niebezpieczeństwo! burze! — wymówiła Zofia, wzruszając ramionami — i cóż one znaczą w porównaniu z nikczemnością, jakiéj-bym się dopuściła, zgadzając się na dłuższe pozostawanie pod jednym dachem z tym człowiekiem i noszenie nazwiska jego żony? — Matka moja ze współczuciem patrzyła na nią, a po chwili wahania się wymówiła:
— Wybacz, kochana Zosiu, ale opierając się na tém, że cię znam od dzieciństwa, pozwolę sobie powiedzieć ci, że twoje wyjście za mąż przedstawiało dla mnie zawsze zagadkę, któréj rozwiązać nie mogłam... Chociaż pan S. pod względem urodzenia i majątku stanowił zapewne dobrą partyą, to jednak wiem, że nie miałaś do niego żadnego przywiązania...
— I do nikogo miéć go nie mogłam — wymówiła Zofia, cichszym trochę, niż wprzódy głosem, a oczy jéj szklano patrzyły w przestrzeń, jakby gdzieś daleko widziały to, o czém mówić miała; — uderzono mnie w samo serce — mówiła daléj — a cios wymierzono tak dobrze, że na długo stało się ono bezwładném. Bezwładną stała się i myśl moja. O! pani nie wiesz, jak łatwo w siedemnastoletniéj dziewczynie złamać energią i zabić poczucie saméj siebie. Zabroniono mi kochać, odebrano mi nawet szacunek dla tego, kogo kochałam, ubrano go przede mną w brzydkie barwy. Zabito moję wiarę dziewiczą, przedstawiono mi świat, jako wielką pustynią, na któréj niéma szczęścia i cnoty, a jest tylko jedno miejsce spoczynku na łonie bogactwa. Powtarzano mi wciąż: wszystko fałsz i bańki mydlane; prawda i słońce — to świetna w świecie pozycya. Nie uwierzyłam w to, ale straciłam wiarę i w to, w com wprzódy wierzyła. Ogarnął mnie sen moralny; nie czułam, że żyję; nieraz kładłam rękę na sercu, chcąc dowiedziéć się, czy uderza jeszcze. I po chwili odejmowałam ją, mówiąc do siebie: nie, już bić przestało, wkrótce umrę! Byłam tak bierna i tak upadła na siłach, że gdzie mi mówiono, abym szła — szłam; jak mi powiadano, abym mówiła — mówiłam; kiedy mnie ubrano — byłam ubrana; kiedy nie kazano mi włożyć sukni — nie kładłam jéj, i po całych godzinach leżałam na sofie mego pokoju, śpiąc z otwartemi oczyma i ciągle, bezprzestannie myśląc: jeśli jego kochać mi nie wolno, to już i nikogo kochać nie będę; jeśli jego kochać nie warto, to już i nikogo nie warto; jeśli jest on nieszlachetny i zły, to już ani jednego człowieka niéma na świecie dobrego i szlachetnego. Mniejsza o to! — dodawałam sobie zawsze — prędko umrę! I zamykałam oczy, i śniłam na jawie, że mnie anioł w objęciu skrzydeł białych niesie na lepszy świat jakiś, patrzyłam na twarz anioła i poznawałam twarz jego... Doznawałam takiego ściśnienia serca, że mdlałam, ale nie płakałam ani razu, a nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że cierpię... Wtedy przyprowadzono przede mnie tego człowieka i zapytano: czy zostaniesz jego żoną? Przypominam sobie jak przez sen, że dreszcz mnie przebiegł od stóp do głowy, ale odpowiedziałam: „zostanę”, a pomyślałam: „mniejsza o to! wkrótce umrę!” Wuj uradowany powtarzał ciągle: „będziesz milionową panią, bo ten człowiek jest na drodze do zrobienia ogromnéj fortuny”. Wujenka powiada: „Ślubne podarunki otrzymasz pewnie prześliczne, a mieszkać będziesz w najpiękniejszym, w całéj okolicy, pałacu. Brat mi mówił do ucha: „Będziesz szczęśliwą! on szalenie rozkochany w tobie.” Uśmiechałam się do nich wszystkich machinalnie, a w duchu myślałam: Wszystko mi jedno, wkrótce umrę! Potém, zdaje mi się, że przez sen widziałam oświetlony rzęsiście kościoł, do którego mnie wprowadzono, księdza przed ołtarzem, który mi zadawał różne pytania, liczne towarzystwo, tańce, powinszowania, toasty... Wszystko to widziałam i słyszałam przez sen, poruszając się jak lunatyczka, nie czując, nie myśląc, a tylko powtarzając sobie: wszystko mi jedno! wkrótce umrę! I po raz piérwszy ocknęłam się wtedy, gdy poczułam moich ustach zimny, wstrętny pocałunek..... Ocknęłam się i pojęłam wszystko, i pojęłam, żem nie umarła... Było to w mieście; zawołałam na służbę, aby coprędzéj przyzwano lekarza, a gdy przyszedł zapytałam go: czy prędko umrę? Był bardzo zdziwiony, ale, obyczajem doktorskim, badał mój puls i przykładał różne przyrządy do moich piersi, potém powiedział, że jestem zupełnie zdrową i mam organizm zbudowany z rzadką doskonałością. Jakby na przekór jego zdaniu, ciężko zachorowałam nazajutrz... ale nie umarłam, tylko powstałam z choroby całkiem już obudzona, z okropném poczuciem rzeczywistości... Niemniéj jednak, długo jeszcze marzyłam o śmierci... aż przyszedł czas, gdy przekonałam się, że nie przychodzi ona na zawołanie, a nawet pragnąć jéj przestałam, bo wraz z rozbudzoną energią wstąpiło we mnie poczucie i pojęcie życia, a im uśpienie moich sił żywotnych było głębsze, tém silniejsza nastąpiła reakcya...
Tu zatrzymała się, stanęła wyprostowana, z podniesioną głową, i z uśmiechem, w którym przebijała się duma, ironia i boleść zarazem, dodała:
— I oto mnie widzicie, panie, pod wpływem téj reakcyi, zbuntowaną, ale stanowczą. Niebezpieczeństwa i burze, jakie mnie czekają na téj drodze, na którą się puszczam, przyjmuję. Nie chcę dłużéj nosić więzów, na które wzdryga się moje serce, zrywam je i stawiam światu czoło. Niech mnie spotwarza, niech mnie kamienuje, nie obchodzi to mnie, bo czuję się niewinną. Człowiek musi iść za przeznaczeniem swojém. Mnie stworzono je sztuczném, odtworzę je sobie takiém, jakiém sama zechcę aby było. Nie mam już lat siedemnastu i nie jestem dzieckiem; jestem kobietą i uczynię, co zechcę, a jeśli cokolwiek złego uczynię, niech mi Bóg przebaczy i niech odpowiedzialność za moje życie spadnie na tych, którzy mu taki nadali kierunek...
Umilkła i przez parę sekund stała, jak posąg, nieruchoma, z ręką wyciągniętą energicznym gestem. Twarz jéj była nieporuszona, i najlżejszy na nią nie wystąpił rumieniec, tylko śliczne usta drżały i po białych policzkach zwolna ściekały dwie łzy.
Moja matka z wielkiém współczuciem zbliżyła się do niéj i przemówiła kilka słów serdecznych. Wspomniała także i o familii Zofii, którą pewnie zmartwi jéj postępek, i która niezawodnie dołoży wszelkich starań, aby położenie jéj w danych okolicznościach w jak najlepszy urządzić sposób.
— Familia moja! — zawołała Zofia — i gdzież jest ona? Co to się nazywa familią? Czy składać ją mają osoby, krwią ze mną zjednoczone, a obce mi zupełnie pojęciami i uczuciem?
Jeśli to tylko nazywa się familią, nie chcę jéj miéć, a innéj, takiéj, do któréj mogła-bym się uciec z miłością i zaufaniem, nie mam. Familia — to wywarła na mnie ten przymus moralny, o którym mówiłam, sto razy gorszy od fizycznego przymusu. Gdyby bowiem mnie bito i łajano, oparła-bym się fizycznéj przemocy przez dumę i urazę; ale prośbom, pieszczotom, namowom i intrygom, nie zdolne jest oprzéć się siedemnastoletnie dziecko. O! wierz mi, pani, średniowieczny przymus, wywierany na młode istoty przez ich familie, nie ustał wcale; z postępem czasu zmienił tylko narzędzie, i zamiast rózgi, posługuje się obłudą, miłością, niewolniczém krępowaniem woli i intrygą. Tych-to narzędzi użyła familia moja, aby mnie doprowadzić do tego, co szczerze, lub nieszczerze, mieniła szczęściem mojém, a najpewniéj, aby się pozbyć kłopotliwéj nad sierotą opieki i w oczach świata pokazać się wspaniałomyślną i wielce dbałą o nią, bo wyszukującą dla niéj jak najlepszéj partyi. Familia moja! nie chcę ani jéj miłości, ani jéj protekcyi! Jeżeli dowiem się, że familia moja czuje się przeze mnie zmartwioną i zawstydzoną, doświadczę prawdziwéj ulgi. — Gdy to mówiła, łzy oschły na jéj policzkach, a na ich miejsce wystąpił szkarłatny rumieniec gniewu i brwi ściągnęły się z wyrazem nieprzełamanéj zawziętości.
Matka moja była bardzo wzruszona, z czułością wzięła obie ręce Zofii, i zapytała ją łagodnym głosem, czy i do brata swego, podobnie jak do całéj swéj familii, zrażoną się czuje? Wyraz wielkiego żalu wytrysnął na twarz Zofii i spędził z niéj uprzednie rozgniewanie.
— Brat mój! — mówiła czułym, wezbranym łzami głosem — brat mój! — powtórzyła, dłonią zakrywając oczy; — jedno tylko jego imię z pomiędzy wszystkich, którzy mi byli blizcy, zdoła mnie jeszcze rozrzewnić. Mój Boże! ja go tak kochałam! ja mu tak wierzyłam! dlaczegoż on nie zrozumiał mnie!
I z pomiędzy jéj palców zwolna wypłynęło kilka łez. Po chwili jednak odjęła rękę od oczu i twarz jéj pokazała się znowu biała i nieporuszona, jak marmur, tylko oczy iskrzyły się i mgliły naprzemian.
— Dosyć już tych rozrzewnień i próżnych słów o przeszłości! — wyrzekła z mocą — przyjechałam tu nie dlatego, aby przed wami skarżyć się i łzy wylewać, ale aby się z wami pożegnać i prosić was o dobre dla mnie wspomnienie. Nie dbam o świat, ale dbam o tych, których kocham. Prawdopodobnie przestaniemy się widywać... Nie wiem jeszcze, co z sobą zrobię. Być może, że będę pozbawioną wszelkiego majątku, jeżeli mój brat, oddając posag mój temu człowiekowi, nie dopełnił stosownych środków ostrożności. Jest on teraz za granicą, napiszę do niego z zapytaniem. Tymczasem posiadam kilka cennych klejnotów, spieniężę je i w W. zamieszkam, a może z czasem obmyślę jakiś sposób ułożenia mojéj przyszłości. — Tu zwróciła się do mojéj matki.
— Żegnam cię, pani — wyrzekła tak czułym głosem, że trudno-by w nim poznać ten sam, jakim mówiła o swéj familii — pamiętam, że od dzieciństwa mego czułam dla ciebie, pani, pociąg i życzliwość, i zdawało mi się zawsze, że musisz być bardzo dobrą... I ty, Wacławo — dodała, zwracając się do mnie — bądź zdrowa! byłaś kiedyś najlepszą powiernicą i przyjaciółką moją; kiedy w przyszłości posłyszysz może, jak mnie ludzie potępiać będą, przypomnij sobie, jaką była dusza moja wtedy, gdy widziałaś ją nietkniętą jeszcze życiem, w całéj jéj czystości i niewinności. Kochana, dobra Emilko! i ciebie żegnam! przebacz, jeśli nie zawsze byłam dla ciebie taką, jaką być byłam powinna, ale widzisz, u kogo w sercu nazbiera się wiele goryczy, ten nie może miéć na ustach słodkich słów i uśmiechów...
Tu złożyła ręce i ze łzami w oczach, z wyrazem dziecięcéj niemal prośby, a głębokiego żalu na twarzy, mówiła, zwracając się do nas wszystkich:
— Przewiduję, że wielka pustynia rozłoży się wkrótce wkoło mnie, że wkrótce imię moje należéć będzie do imion tych, które się wymawiają po cichu z uśmiechem ironii, albo głośno z okrzykiem potępienia... Proszę was, wy, których kocham, nie mówcie o mnie nigdy w ten sposób, bo w oddaleniu nawet odczuła-bym, gdybyście źle o mnie wspomniały. Niech życzliwa myśl wasza towarzyszy mi wtedy, gdy nikt o mnie życzliwie myśléć nie będzie... kiedy przez wszystko i wszystkich na świecie opuszczoną zostanę...
— Przez wszystkich nigdy pani opuszczoną nie zostaniesz! — wymówił za nami, tuż obok Zosi, głos męzki i stanowczy, mimo drżenia, które nim wstrząsało. Przez łzy wzruszenia, które mi nabiegły do oczów, zobaczyłam, jak Zofia i Władysław podawali sobie ręce i patrzyli na siebie tak, jak ludzie długo rozłączeni i tęskniący za sobą, a spotykający się nagle na jednéj łodzi, unoszonéj falami wzburzonego morza. Okropne światło przemknęło mi wtedy przed oczyma, a oblana niém w smutném widzeniu ukazała mi się przyszłość Zofii...
Jakby cucąc się z zachwytu, w jaki pogrążyły ją słowa i niespodziany widok Władysława, Zofia zwróciła się do nas i żegnała nas wszystkie trzy milczącym uściskiem. Matka moja, uderzona może tém samem światłem, jakie przed chwilą i ja ujrzałam, nieszczęśliwéj kobiety nie prosiła już o dłuższy u nas pobyt. Wszystkie trzy zapłakałyśmy tylko szczerze, przeprowadzając ją aż na ganek, a gdy w bramie już wychyliła się raz jeszcze z powozu i pokazała nam swą piękną, białą twarz, na któréj tak dziwnie mieszały się żal niezmierny i niezłomna energia; pomyślałam z westchnieniem, że i ona także jest jednym z rozbitków tego świata, który był światem mojéj matki.
Władysław wprzódy od nas cofnął się w głąb’ domu, i przez cały dzień nie zobaczyłyśmy go już więcéj.

XV.

Mijały dnie za dniami, a żadna zmiana nie zachodziła w naszém położeniu. Władysław rozsyłał liczne korespondencye, odbywał częste wycieczki w dosyć odległe nawet strony, a pożądany nabywca nie znalazł się. I nic w tém nie było dziwnego. Dobra mojéj matki były obszerne, a kapitalistów na znacznéj przestrzeni prowincyi znajdowało się bardzo niewielu. Z tych zaś jeszcze jedni pragnęli nabyć je również za bezcen, jak i Henryk, drudzy nie życzyli sobie miéć do czynienia z tym ostatnim, albo, powiązani z nim stosunkami interesowemi, obawiali się występować z nim do walki. Wszystkie więc usiłowania Władysława okazywały się daremnemi, a lubo w rzadkich chwilach przestawania z nami, zachowywał zawsze uprzejme obejście się i spokojną powierzchowność, domyślałam się jednak, że dręczył się przedłużonym swym w naszéj okolicy pobytem. Raz, gdy znalazłam się z nim sam na sam, wyraziłam mu w imieniu matki mojéj i swojém wdzięczność za trudy, jakie dla sprawy naszéj poniósł, i prosiłam, aby dłużéj nie zadawał sobie przymusu i wrócił tam, gdzie wzywają go obowiązki jego zawodu, témbardziéj, że prawdopodobnie nic tu już więcéj do uczynienia nie zostawało.
— I owszem, pani, i owszem — odpowiedział — z kilku miejsc, do których wysłałem korespondencye, oczekuję jeszcze odpowiedzi, a do kilku innych osobiście postanowiłem się udać. Nie odjadę ztąd, aż do dna wyczerpię wszystkie środki ratunku. Jest to moją powinnością, jako prawnika, a znowu, jako człowiek, nie lubię zatrzymywać się w pół drogi, ani porzucać rozpoczętego dzieła w połowie roboty.
Był to prawdziwy mężczyzna. Przenikając tajemne myśli jego i uczucia, podziwiałam nieraz, jak umiał panować nad sobą. Nigdy, najmniejszą zewnętrzną oznaką, nie dał nam poznać, iż cięży mu przedłużona jego w W. nieobecność, a całą zmianą, jaką w nim spostrzedz mogłam, od ostatniéj u nas bytności Zofii, było częstsze zamyślanie się, w jakie wpadał, i śród jakiego nagle bladł niekiedy, albo brwi zsuwał z wyrazem głębokiego namysłu. Mniéj téż wyrzucał z siebie sarkazmów i ostrych dowcipów, może dlatego, że rzadziéj się wdawał w długie z nami rozmowy, a jak domyślałam się, i dlatego jeszcze pewnie, że obawiał się, aby jakiém słowem nie zaczepić o przedmiot, który zapanował nad jego myślą i najtajniejszemi uczuciami. Raz tylko, budząc się z jednéj z długich zadum, jakie teraz napadały go często, rzekł do mnie:
— Któregoś dnia powiedziałaś mi pani, że posiadam mocno osadzoną na karku głowę, któréj nic zgiąć nie potrafi, i wolę, umiejącą zapanować nietylko nad zewnętrznemi okolicznościami, ale i nad samym sobą. Możesz-że pani powiedziéć mi równie, czy mam ręce, zdolne do odważnego trzebienia chwastów i pasożytów, oplątujących stopy ludzi, a posługujących tylko ku pociesze osłom?
Wniknęłam w jego myśl i odpowiedziałam:
— Nie wątpię, że posiadasz pan moc, o któréj mówisz, byle-byś tylko posiadał także i rozwagę, pomagającą do rozróżniania chwastów i pasożytów z życiodawczemi roślinami.
Władysław uśmiechnął się po swojemu z rozmysłem, dowcipem i ironią:
— Powiedz mi pani — rzekł — gdzie jest granica, która-by stanowczo rozdzielała chwasty i życiodawcze rośliny? W botanice znajduje się ona zapewne, ale, jeśli pod przenośnią tą zrozumiemy społeczne sprawy i ustanowienia, z trudnością przyjdzie nam ją odszukać i dokładnie określić? Gdzie kończy się cnota, a zaczyna występek. Kędy leży granica obowiązku, a rozpoczyna wolna wola człowieka? Jaka jest idea tak wielka i święta, któréj-by ludzie w zastosowaniu do jednostek nie zbrudzili i nie przekręcili? W jakiéj z ksiąg, pisanych ręką człowieczą, znaléźć możemy rozkazania, których-byśmy słuchać mogli we wszystkich czasach i miejscach, śród wszystkich losów i uczuć, które nami władają? Mnie się zdaje, że taką księgę w nas samych tylko znaléźć możemy, jeśli sumienie nasze obudzone, rozum czujny, a serce nie zepsute. Co do mnie, zdaje mi się, iż nie zdolny jestem słuchać żadnych praw innych, prócz tych, które przemawiają do mnie z téj księgi, we własném mojém wnętrzu wyrytéj. I kładąc rękę na piersi, słuchając głosów, które w niéj dźwięczą, jestem pewny, że z całéj duszy pragnę być zawsze w zgodzie z dobrem i prawdą, i że, jeśli kiedykolwiek rozminę się z tą elementarną, katechizmową moralnością, na któréj ludzie, jak dzieciaki w szkole, sylabizują cnotę na pamięć, uczą się jéj powierzchownych znaków; to z tą wielką, prawdziwą, świętą moralnością, przez którą człowiek uwielbia piękno, szanuje nieszczęście, przebacza winę i mężnie wyznaje prawdę swego serca, nie rozminę się nigdy.
O ile temi słowami wyrażone zasady Władysława, źle zrozumiane, niebezpiecznemi i szkodliwemi-by być mogły, o tyle czuć w nich było szczerość niemal naiwną, niepospolitą niepodległość umysłu i wzgardę dla wielu rzeczy, przez ten świat przyjętych i uświęconych, ale bez najmniejszéj domieszki cynizmu, — przeciwnie, z wielkiém wymówione czuciem przyrodzonéj szlachetności i z lekką tylko zaprawą goryczy. Niepodobna było wątpić o szerokości tego człowieka, gdy mówił, że pragnie na zawsze pozostać w zgodzie z dobrem i prawdą, i że nigdy nie rozminie się z tą wielką, świętą moralnością, która uczy uwielbiać, przebaczać, kochać, a za przekonanie swe mężnie nadstawiać czoło.
Ale tę prawdę, to dobro i tę moralność, postanowił on czerpać tylko z siebie samego, bacząc jedynie na to, aby sumienie jego było obudzone, rozum czujny, a serce uchronione od wszystkiego, co-by je zepsuć mogło. Téj tylko swojéj księgi wewnętrznéj miał on radzić się we wszystkich wątpliwościach i niepokojach, a wzgardliwie odrzucał inne, co przynosiły mu wypisane i wydrukowane prawa dobra, prawdy i moralności.
Odrzucił więc doświadczenie, nagromadzone przez ludzi wszystkich wieków, i sam sobie chciał zostać prawodawcą i pradziadem. Nie omyliż go to harde zaufanie w samego siebie i ten drogoskaz, z własnych tylko jego uczuć i pojęć wystawiony? Nie wskażeż mu ścieżki, prowadzącéj na manowce, zamiast téj, która wiedzie na szeroką równinę téj prawdy i tego dobra, których szczerze pragnęła szlachetna jego natura?
Trzebiąc wkoło siebie chwasty i pasożyty, czy pod dumną i niepodległą swą stopą, nie złamie i nie zgniecie rośliny, dającéj życie jednostkom i społeczeństwom, i czy te chwasty i pasożyty nie splączą go tak, że poczuje się przeciwko nim bezsilnym, i zamiast obalić je przed sobą, zostanie przez nie obalony? A wtedy, jakież głębokie upokorzenie dla téj szlachetnéj natury, jeśli spostrzeże, że za wiele zaufała sobie i pobłądziła?
Gdy tak pogrążyłam się w zamyśleniu, Władysław patrzył na mnie uważnie i przenikliwie, a po chwili wyrzekł zwolna:
— A gdyby i tak było, jak pani myślisz? Gdyby zawiódł mię mój wewnętrzny drogoskaz, i gdybym kiedy miał ujrzéć się bezsilnym przeciwko temu, co mi nie podoba się i zawadza; czyliż, w przewidywaniu tych przypadłości, mam dziś zmusić do abdykacji rozum mój i moję wolę? kazać im zmilknąć przed tym chóralnym wrzaskiem, co się nazywa głosem publicznym, i wbrew prawdzie mego serca i mego sumienia, zobojętniéć dla tego, co kocham, potępić to, co uwielbiam, odwrócić się od tego, co wzywa mojéj pomocnéj ręki i mego współczującego serca, pochyliwszy posłuszne czoło, pobiedz za wszystkiemi baranami tego świata, becząc, jak inne beczą barany? Nie, pani, cokolwiek bądź spotkać-by mnie mogło w przyszłości, dziś nie jestem dzieckiem, zdolném poddawać plecy łaskawym chłostom matki społeczności, i w każdéj chwili gotów jestem powiedziéć do niéj: kochana i wielce łaskawa matuniu, dobrodziejko! jestem pełnoletnim i mam wszelkie prawo rozporządzać się majątkiem, otrzymanym z łaski natury i twojéj, to jest: sumieniem, rozumem i uczuciami memi. Co do ostatnich, pozwól, aby one kierowały się według piérwszych, a nie według twojéj despotycznéj i wszechpotężnéj, jak sądzisz, woli, i zostaw mnie w pokoju, dopóki ci tylko szkodzić nie zacznę.
— A jeżeli — przerwałam — matka-społeczność odpowié na to: chłoszczę cię, bo, przekraczając moje ustawy, nadwerężasz zdrowie mego ciała i podkopujesz grunt, na którym stoję. Co pan jéj na to odpowie?
Władysław wzruszył ramionami i odrzekł:
— Odpowiem jéj: a dlaczegóż, szanowna matko, przekraczając granice swéj władzy, zraniłaś tyle razy moje serce i upokorzyłaś moję słuszną dumę? Bronię się, ot i wszystko!
— Bronię się! — powtórzyłam — ale czyż obrona w zaczepną wojnę przejść nie może? W takim razie, społeczność może zostać zranioną, a jednostka zmiażdżoną.
— W takim razie — odpowiedział na tę uwagę moję Władysław — powiem, jak król francuzki: tout est perdu hors l’honneur!
Był to jedyny wypadek, w którym, w przeciągu trzech niemal tygodni, wdał się ze mną w przydłuższą rozmowę i zdala zaczepił o przyszłe swe zamysły. Niestety! dostateczném to było, abym się przekonała, że na drodze, którą mu wskaże to, co nazywał swym drogoskazem wewnętrznym, nie ścierpi żadnéj zapory; jakim zaś sposobem będzie ją przełamywał, i czy przełamać ją zdoła, i co znajdzie za nią, jeśli ją przełamie: była to już inna kwestya, któréj nie śmiałam rozwiązywać przerażoną myślą.
Pewnego nareszcie dnia, Władysław oświadczył nam, że nazajutrz odjeżdża. Nic wprawdzie więcéj nad to nie powiedział, nie mniéj jednak było to dla nas wyrokiem. Moja matka i ja zrozumiałyśmy, że nic już więcéj uczynić dla nas nie mógł, i że wszelka nadzieja uratowania w jakikolwiek sposób naszego majątku, została straconą.
Odjechał. Poszłam do mego biurka i zajrzałam do kalendarza; kilkanaście tylko dni zostawało do terminu, w którym powinnyśmy były ustąpić z domu. Podkreśliłam tę datę w kalendarzu czerwonym ołówkiem, aby się mi jak najczęściéj nawijała na oczy, abym nie zaniedbała spełnić wszystkiego, co przedtém jeszcze powinno było być spełnioném. Był to biały i martwy dzień zimowy; dziedzińce i ogród usłane były śniegiem, jasno-popielate obłoki okrywały całe sklepienie nieba, a pod niemi nizko wisiały rzędy chmur ciemniejszych, szarych, ziejących mgłą i wilgocią. W ogrodzie, na gałęziach bezlistnych drzew, siedziały wrony, kracząc na wyścigi, a niekiedy podlatywały aż pod ściany domu, i skacząc po gzemsach dachu, pochylały grube swe dzioby, jakby chciały ciekawie zaglądać w okna.
Zresztą w domu i wkoło domu zupełna panowała cisza: matka moja, od chwili wyjazdu prawnika, zamknęła się w swoim pokoju i nikogo widziéć nie chciała, co się jéj zresztą zdarzało coraz częściéj. Siedziałam przy oknie bawialnego pokoju sama jedna; przede mną stał mój koszyk z robotą, ale nie wzięłam jeszcze do rąk igły, lubo już od godziny siedziałam na tém miejscu.
Patrzyłam na szare niebo, na drżące od wiatru nagie gałęzie, na śnieg, na wrony; ale wzrok mój machinalnie tylko przesuwał się po tych przedmiotach, ponieważ wcale nie myślałam o nich. Myślałam o téj dacie, którą w kalendarzu podkreśliłam czerwonym ołówkiem, i o tém, co mi przed nadejściem dnia tego uczynić wypadało.
Nie wiem, czy to był wpływ smutnéj natury, któréj widok rozkładał się za oknem, czy czegoś innego; ale pamiętam, że miałam wielkie usposobienie do smutku. Broniłam się jednak od pokusy, i ile razy uczucie smutku bardzo już zaczynało mnie ogarniać, spoglądałam na drzwi, prowadzące do pokoju mojéj matki, i mówiłam sobie:
— Ej, Wacławo! czyliż jesteś tak niedołężną, abyś nie potrafiła być wesołą, nawet dla ulżenia téj, która tam taka smutna! Co to szkodzi — mówiła znowu pokusa — w samotności dać trochę folgę sercu i wyobraźni, pomarzyć, potęsknić, a nawet zapłakać, choćby chwilę? Gdy matka nadejdzie, ukryjesz łzy, uśmiechniesz się i, ku ulżeniu jéj smutkowi, pokażesz twarz wesołą.
Tak szeptała pokusa i skłaniała głowę moję do marzenia i w dół nachylała powieki, pod któremi wilgotniała łza. Lecz powiodłam rękę po czole, podniosłam oczy i patrząc na drzwi pokoju mojéj matki, powiedziałam sobie:
Nie poddawaj się Wacławo, pokusie, rozmarzeniu, do którego aż nazbyt skłonną jesteś z natury, i smutkowi, co cię zapewne owiewa od tych obłoków szarych, wron krakających nad dachem i tych drzwi, za któremi płacze może twoja matka. Posmucić się i zapłakać w samotności, to nic nie szkodzi istotnie; ale czy jesteś pewna, że ta chwila uległości dla saméj siebie nie rozmiękczy twego serca i nie odejmie ci téj jednostajności humoru, téj przytomności i pogody umysłu, i tego zapomnienia o sobie, jakie musisz posiadać, jeśli chcesz spełnić to, coś zamierzyła? Pogroziłam sobie w duchu i zaczęłam rozmyślać nad tém, jak nazajutrz wyślę Binię do W., aby tam spieniężyła mój naszyjnik z pereł i kilka innych klejnotów, które w różnych czasach otrzymałam od moich rodziców, i aby za pieniądze, które za te cenne błyskotki otrzyma, najęła nam w W. jakie skromne mieszkanko i zaopatrzyła je w niezbędne gospodarskie przyrządy. Zupełnie osobny planik ułożyłam co do urządzenia pokoju dla mojéj matki, w nowém naszém schronieniu. Miało być w nim wszystko, do czego matka moja przywykła: dywany, kotara nad łóżkiem, miękkie sprzęty, grube firanki, dobrze chroniące oczy od światła, biurko do pisania, klęcznik do modlenia się. Ustawiłam i ułożyłam to wszystko w myśli bardzo sympatycznie, i aż uśmiechnęłam się, tak mi się wydał miłym i potulnym ten przyszły pokój mojéj matki. Potrzeba tylko było, abym ten pomysł mój szczegółowo rozpowiedziała Bini, i aby ona wypełniła go przed naszém do W. przybyciem, czego zresztą mogłam być zupełnie pewną. Potém zaczęłam rachować, na jaki mniéj więcéj czas wystarczy nam suma, którą Binia otrzyma w zamian moich klejnotów, i wyrachowałam, że przy skromném wydatkowaniu będziemy z niéj mogły żyć z jakie kilka miesięcy. To dobrze! — pomyślałam sobie — przez ten czas zapracuje na dalsze miesiące!...
Kończyłam właśnie tę myśl, gdy posłyszałam ciche zbliżające się do mnie kroki. Emilka weszła do pokoju i ze swoim dobrym, kochającym uśmiechem na twarzy, usiadła naprzeciw mnie we framudze okna.
— Znajduję cię bardzo zamyśloną, kochana Waciu — rzekła, biorąc mnie za rękę — i nie dziw, masz przecie myśléć o czém. Powiedz mi, kochanie, czy wypadkiem nie myślałaś także i o tém, że wraz ze mną przyjęłaś na siebie ciężar, bez którego daleko-by ci lżéj było?
Zasmuciły mnie te słowa Emilki; uścisnęłam ją serdecznie i wyłajałam za to, że mnie w podobny sposób posądzać mogła.
— Po prawdzie — odpowiedziała — nie posądzałam ja cię o to, moja droga, przybrana siostro, ale wyrazy moje były odbiciem méj własnéj myśli, która mnie bezprzestannie dręczy. Często bowiem, rozważając siebie samę i moje dotychczasowe położenie, znajduję, że jestem bezużyteczną na świecie i niedołężną istotą, zdolną tylko nudzić się i płakać, niezdolną dopomódz ani sobie, ani komu. Wstyd mi, że taką jestem, i w tobie tylko jednéj pokładam nadzieję, że mnie nauczysz być inną.
Z nowym uściskiem powiedziałam jéj, że taką, jaką jest, jest najłagodniejszą, najmilszą i najbardziéj kochającą istotą.
— To za mało — rzekła Emilka, smutnie wstrząsając głową — łagodność i kochające serce nie starczą za inne zalety, których nie posiadam zupełnie. Chciała-bym jeszcze być mężną, pracowitą i pożyteczną, tak sobie, jak drugim.
— Nie przychodzi to od razu — odparłam — dotąd żyłaś w zbytku i próżnowaniu, i aż do chwili, w któréj straciłaś matkę, w ciągłych zabawach. Teraz, kiedy już nie masz ochoty do bawienia się i zostałaś prawie zupełnie ubogą, potrzeba dawania sobie rady i pustka życia, jaką zapełnić sobie będziesz pragnęła, nauczą cię być i mężną, i pracowitą.
— Oto mi chodzi, Wacławo. Nigdy jeszcze dotąd nie zapytałam cię, jakie są twoje plany na przyszłość? Jaki zawód sobie obierzesz, w którym-byś mogła zapracować na utrzymanie matki i swoje, i czy ja w téj przyszłéj pracy twojéj pomocną ci być mogę?
Jeżeli uważasz mnie godną zaufania twego, opowiedz mi to wszystko, zwierz mi się z tém, a może w twoich zamiarach i ja upatrzę sobie jaką niteczkę przewodnią, do któréj przyczepić się i za którą-bym postępować zdołała?
Namyśliłam się przez moment, a potém rzekłam...
— Kochana Emilko, kiedy wróciłam do domu mojéj matki po kilkoletniéj nieobecności i przekonałam się, że żadnego już nie pozostaje środka do wyratowania choć części jéj majątku, ani na chwilę nie zawahałam się nad wyborem zawodu, w jakimbym jéj i sobie byt stworzyć mogła, a tym jest zawód nauczycielki, do którego, mieszkając przy ojcu, przygotowałam się i usposobiłam. Ojciec mój, zaraz jak przybyłam do niego, powiedział mi: „Każdy człowiek powinien posiadać wyłączną jakąś umiejętność i szczególne do czegoś zamiłowanie, jeśli chce przyszłość swą zabezpieczyć i od materyalnych, i od moralnych niedostatków. Kto mówi człowiek, ten pod tym wyrazem rozumié tak kobietę, jak mężczyznę. Tobie, moja córko, chciał-bym dać wyłączną jakąś umiejętność i rozmiłować cię w osobnym jakim zawodzie, tak dobrze, jak gdybyś była moim synem. Nie jesteś pozbawioną znacznych nawet zdolności umysłowych; gdybyś ich nie posiadała, skłaniał-bym cię do wyuczenia się mechanicznéj pracy, jakiego rzemiosła naprzykład. Ponieważ je posiadasz, radziłbym ci udać się na uniwersytet, gdybyśmy żyli w Ameryce, lub gdybyśmy się na naszéj ziemi urodzili w XXI wieku Chrystusowéj ery. W daném zaś miejscu i czasie, w warunkach, w których jedynie rozwijać możesz w przyszłości twoję działalność, radzę ci, abyś kształciła twój umysł tak, aby módz zostać nauczycielką w pełném i szlachetném rozumieniu tego wyrazu.” To mi powiedział mój ojciec, w kilka tygodni potém, jak przybyłam do niego, osłabiona na ciele i duchu, zmęczona tańcami, znudzona strojami i rozczarowana do świata i tego, co on świetnościami i uciechami swemi być mieni. Posłuchałam rady ojcowskiéj, tém bardziéj, iż doskonale odpowiadała tajemnym żądaniom i przeczuciom, jakie leżały we mnie od samego mego na świat wstąpienia. Uczyłam się wiele od ojca i innych podobnych mu ludzi, więcéj jeszcze myślałam i pracowałam w samotności, a w ostatnim roku przed odjazdem do matki poprobowałam nawet sił moich w obranym zawodzie i dawałam lekcye kilku młodym dziewczętom. Rodzice moich uczennic i ojciec mój, który często przytomnym bywał moim lekcyom, znajdowali, że udawało mi się wcale nieźle. Co do mnie, nie zawsze, a nawet rzadko byłam zadowoloną z siebie, bo tak wysoko zrozumiałam znaczenie dla świata i społeczeństw zawodu nauczycielskiego, iż wydawało mi się, że nieskończenie niższą jestem od własnego pojęcia. A kiedy tę wątpliwość powierzałam memu ojcu, powiadał mi: „Poczucie własnéj niedoskonałości jest dla szlachetnéj natury wielkim bodźcem do doskonalenia się. Ten, kto sam sobie wyda się skończonym ideałem, nigdy już do żadnego istotnego ideału nietylko nie dojdzie, ale nawet dążyć nie będzie miał ochoty. Dobrze jest, że wątpisz o teraźniejszości, ale w przyszłość wierz zawsze i ufaj. Dobrze jest, że masz tyle rozsądku, aby módz powiedziéć: „tego jeszcze nie umiem!” ale strzeż się mówić sobie: „nigdy umiéć nie będę!” Zbyteczna pokora tak samo pozbawia sił, jak zarozumiałość. Człowiek, który myśli o sobie, że nic zrobić nie potrafi, tak samo nieprzydatnym jest i nierozsądnym, jak ten, który sądzi, że nic mu już do uczynienia nie zostało. Skrupulatnie rozbieraj teraźniejsze postępki swoje i uzdolnienia, a gdy spostrzeżesz w nich jakie niewłaściwości i niedobory, nie opuszczaj rąk w zniechęceniu, ale przeciwnie, zbieraj wszystkie twe siły i ufnie patrz w przyszłość, mówiąc sobie: „trzeba aby było lepiéj!” Miałam zawsze zwyczaj chwytać pilnie pamięcią słowa mego ojca, kiedy rozmawiał ze mną, a potém, kiedy znajdowałam się samą, spisywałam je w małym dzienniczku i zastanawiałam się nad niemi. Z tych notatek utworzyła się spora książeczka, którą uważam za przewodniczkę i doradczynią moję. Gdy więc przyjedziemy do W. i umieścimy się w nowém naszém mieszkaniu, książeczkę tę włożę do szufladki biurka, około którego postaram się zgromadzić jak największą liczbę młodych istot, których zostanę nauczycielką.
Emilka słuchała tego, co mówiłam, naprzód z wyrazem zdziwienia, potém wielkiego zajęcia i bardzo skupionéj uwagi. Gdy skończyłam mówić, milczała jeszcze kilka sekund, potém rzekła:
— Twój ojciec, Wacławo, to bardzo niepospolity człowiek. Ja nigdy nie słyszałam, aby ktokolwiek do młodéj osoby mówił to, co on mawiał do ciebie. Nam zawsze powiadano, że powinnyśmy jak najładniéj ubierać się i jak najładniéj wyglądać, aby módz jak najwięcéj podobać się i jak najświetniéj wyjść za mąż. Myślę, że zapomniano o nauczeniu nas jednéj rzeczy, to jest: co mamy czynić w porze, kiedy nie ma gości i toaleta skończona, albo jeszcze w razie, gdybyśmy za mąż nie wyszły...
— Otóż to — rzekłam. — Mój ojciec powiadał zawsze, iż bardzo szczęśliwie jest, jeśli kobieta wyjdzie za mąż, bo w rodzinném życiu najprędzéj znaléźć zdoła szczęście dla siebie i sposobność stania się miłą i pożyteczną drugim; ale, że przecie łatwo zdarzyć się może, iż za mąż nie pójdzie, albo zobaczy się w potrzebie utrzymania własną pracą ubogiéj rodziny, wtedy, jeżeli nie posiada stosownych do pracowania uzdolnień, musi koniecznie być bardzo nieszczęśliwą.
— To prawda — westchnęła Emilka — twój ojciec miał wielką słuszność, mówiąc to wszystko, ale powiedz mi, czy dla mnie nie jest jeszcze za późno, abym mogła nauczyć się czegokolwiek i zrobić z siebie coś więcéj, niż taką niezdolną istotę, jaką dziś jestem?
— Kochana Emilko — rzekłam — nie mogę ci lepszéj dać odpowiedzi, jak powtarzając słowa mego ojca, o których tylko co mówiłam: „Zbieraj wszystkie twe siły i ufnie patrz w przyszłość, mówiąc sobie: trzeba aby było lepiéj”.
Błękitne oczy Emilki po raz piérwszy zapewne od dni wielu zaświeciły radością.
— Szczęśliwa myśl przychodzi mi do głowy! — zawołała. — Zostaniesz nauczycielką, Wacławo, a więc pomagać ci będę: wszakże umiem mówić po francuzku i grać na fortepianie!
Mimowoli uśmiechnęłam się z naiwności biednéj mojéj towarzyszki.
— To wprawdzie nie zupełnie wystarcza, aby zostać nauczycielką w tém znaczeniu, w jakiém rozumiéć ten zawód należy, nauczył mnie mój ojciec — odparłam — wszakże nie trać ufności i odwagi, bo i to jest materyał, z którego może coś zda się zrobić. — Emilka wydawała się trochę zdziwioną.
— Kochana Waciu — rzekła po chwili namysłu — jakich-że więcéj wiadomości potrzeba, aby módz zostać nauczycielką? Moje guwernantki nie umiały nic więcéj nad to, co ja dziś umiem. Jeżeli oprócz znajomości muzyki i francuzkiego języka, idzie jeszcze o język niemiecki i angielski, to i te nie są mi zupełnie obce...
Zatrzymała się i z niepokojem patrzyła na mnie; po chwili dodała ciszéj i z rodzajem nieśmiałości:
— Przecie zawsze ja i Zenia byłyśmy uważane za dobrze wychowane panny...
— Byłyście takiemi — odrzekłam — ale tylko w tém znaczeniu, jakie wyrazowi temu nadaje ten świat, śród którego urodziłyście się i wzrosły, a wcale nie w powszechném i prawdziwém. Nie wiesz może o tém, dobra moja Emilko, że dla młodéj panny, która nazywa się w świecie dobrze, świetnie nawet wychowaną, mnóztwo prawdziwie pięknych i pożytecznych rzeczy nie istnieje wcale, że wiedza istotna i prawdziwie wzmacniająca umysł człowieka jest jéj tak obcą, jak gdyby nigdy jeszcze nie zawitała na kulę ziemską. Odrobina płytkich i błyskotliwych wiadomości, jakie otrzymuje panna dobrze wychowana, z trudnością wystarcza dla niéj saméj na pokarm serca i umysłu, a na podporę życia nawet nigdy prawie nie wystarcza. Jakże więc ta, która sama nie posiada pokarmu i podpory, może podjąć się i udzielać ich drugim. A zawód nauczycielki, moja droga, nie jest niczém inném, jak tylko podawaniem młodszym istotom pokarmu dla serca i umysłu i podpory dla całego ich życia.
Emilka spuściła głowę i łzy zakręciły się w jéj oczach.
— Więc jestem do niczego niezdatną — szepnęła. — Wszystko, czego mnie uczono, nie przyda mi się nawet do zarobienia na kawałek chleba, ani na godzinę prawdziwego spokoju?...
O! jakże jéj żałowałam! Z jakiém współczuciem serdeczném objęłam ją ramionami, przycisnęłam do piersi i ucałowałam jéj czoło i usta. Uspokoiła się w mojém objęciu, a potém, jakby powodowana gwałtowną chęcią jakiejkolwiek czynności, pochwyciła z koszyczka moję robotę i zaczęła pilnie zszywać wełnianą materyą, z któréj sporządzałam sobie suknią. Uważałam jednak, że ściegi robiła krzywe i nieregularne, a nitka rwała się i plątała co moment w niewprawnéj jéj ręce. Wzięłam także igłę i zaczęłam zszywać dwa inne kawałki materyi. Szyjąc zaś, daléj ciągnęłam rozmowę:
— Pamiętasz może, kochana Emilciu, mego kuzyna, Franciszka R., który wychował się przy babce Hortensyi i w czasie mego pobytu u matki mieszkał w Rodowie...
Wymawiając te słowa, podniosłam oczy dla wzięcia nitki z koszyczka, i mimowoli spojrzawszy na Emilkę, spostrzegłam, że silnie się zarumieniła i zrobiła kilka ściegów bardziéj jeszcze krzywych i nierównych, niż uprzednie. Udałam, że tego nie widzę i, zaczynając znowu szyć, mówiłam daléj:
— Otóż Franusia mocno upokarzało położenie, w jakiém zostawał, mieszkając w Rodowie. Nazywał siebie niedołężną istotą i żebrakiem, zjadającym chleb, rzucany mu z łaski i dla honoru familii. Prosiłam go, aby przyjechał do nas i wezwał rady mego ojca, co do wyboru innego sposobu życia. Ojciec mój przyjął go serdecznie, jako mego przyjaciela, a zarazem ubogiego i dobremi chęciami ożywionego chłopca.
Przedtém jeszcze powiedział mi, iż, gdy przybędzie, poradzi mu, aby wstąpił na uniwersytet i sam dopomoże mu do skończenia któregokolwiek z uniwersyteckich kursów. Ale, gdy Franuś przyjechał i ojciec mój przez kilka dni porozmawiał z nim po parę godzin, wpatrując się w niego tak, jak to on umié, wzrokiem wnikającym w najtajniejsze głębie umysłu i serca, pokazało się, że Franuś daremnie-by probował oddawać się naukom. Posiadał on także tylko obce języki i trochę znajomości muzyki, a do tego przez długą bezczynność umysł jego stępiał i stracił zdolność do subtelnych studyów i wytrwałego siedzenia nad książką. Zaczynać zaś od a b c dla Franusia było za późno, bo miał już dwadzieścia dwa lata, i pragnienie działalności i niezależności było w nim tak silne, że aż wychudł, zbladł, i można było słusznie obawiać się o jego zdrowie. Ojciec mój, z właściwą sobie delikatnością, powiedział mu to wszystko i dodał: „nie pozostaje ci nic więcéj, jeśli pragniesz zdobyć sobie niezależność i spokój, jak zostać rzemieślnikiem. Franuś spochmurniał trochę na to i zarumienił się, nie darmo bowiem wychowany był przez babkę Hortensyą i tyle lat mieszkał w Rodowie; ale po przepędzeniu u nas kilku dni jeszcze, i po kilku nowych rozmowach z moim ojcem, pozbył się fałszywego wstydu i obrał sobie rzemiosło stolarskie. Przez trzy lata był uczniem u najlepszego stolarza, jaki jest w K., a od kilku miesięcy został już sam patentowanym na majstra. Ojciec mój, pożycza mu niewielką sumkę na założenie warsztatu, ponieważ jednak w K. jest wielu stolarzy, a w W. zaledwie kilku i to nie szczególnych, Franuś lada dzień zapewne przyjedzie do W., aby tam założyć swój warsztat rzemieślniczy. Tak więc, nie mogąc pracować głową, kuzyn mój nauczył się pracować rękoma, a jestem pewna, że mu się dobrze powodzić będzie, bo nabył wielkiéj zręczności w swém rzemiośle, przyzwyczaił się do pracy, a do tego wesoły jest, zadowolony z siebie, a fizycznie tak zdrów i silny, że może dzielnie władać heblem i piłą.
Znowu potrzebowałam wydobyć nitkę z koszyczka i podniosłam oczy. Emilka przestała szyć, opuściła ręce na kolana, zrumienioną twarz podniosła i patrzyła na mnie tak rozjaśnionemi, błyszczącemi i błękitnemi oczyma, że wydała mi się w téj chwili prawie ładną. Wiedząc, że na nią patrzę, pochyliła się trochę, położyła zwolna rękę na mojém ramieniu i wymówiła z cicha:
— Waciu, może-bym i ja mogła wyuczyć się jakiego rzemiosła?...
Doprawdy, w téj chwili była prawdziwie ładną, tyle naiwnéj szczerości, łagodności i promiennego uczucia było w jéj zrumienioném, wpół uśmiechnioném, wpół nieśmiałością oblaném licu.
Kiedy, całując ją, powiedziałam, że opowiadanie moje o Franusiu miało właśnie na celu myśl tę jéj nasunąć, że nie chciałam radzić jéj i narzucać mego pomysłu, ale czekałam, aż sam jéj przyjdzie do głowy i, że zdaje mi się, iż najlepiéj uczyni, jeśli dla odegnania nudów i powiększenia swych małych pieniężnych zasobów, zajmie się szczerze jakąś ręczną wyłączną pracą, rzuciła mi się na szyję i, ukrywając twarz na mojéj piersi, wyznała mi po cichu, ze łzą perlącą się w oku i wzmożonym rumieńcem na twarzy: iż będzie bardzo szczęśliwą, zostając rzemieślniczką, ponieważ Franuś był rzemieślnikiem; że przeprasza mnie, iż nie wyznała dotąd przede mną swego sekretu, ale, że Franuś był najsympatyczniejszym dla niéj człowiekiem ze wszystkich ludzi, jakich kiedy znała; że, gdyby był przed kilku laty oświadczył się o jéj rękę, była-by z pewnością poszła za niego, choć-by familia, ganiła ją za to, jak chciała; że sama nie wié doprawdy, czy istotnie go kocha, bo przecie i tak dawno go nie widziała, i on nigdy nie okazywał jéj wzajemnéj sympatyi, ale, że wié z pewnością o tém, iż nikt tyle się jéj, co on, nie podobał, i że, jak wspomina o nim, to czuje niezwykłe wzruszenie i smutek.
Wysłuchawszy tego jéj cichego wyznania, zagadnęłam, dlaczego nigdy nie zapytała mnie o Franusia, chociaż ją tak obchodził? Odpowiedziała mi, że z trudnością przychodzi jéj wymawiać jego imię, bo zaraz rumieni się i obawa ją ogarnia, aby komukolwiek nie wydało się to śmieszném, iż się zajmuje człowiekiem, który może o niéj ani myśli. Zapytałam ją wówczas, co właściwie zniewoliło ją dla Franusia i tak bardzo jéj się w nim podobało?
Pomyślała chwilę, potém rzekła:
— Przypominam sobie, że piérwszy raz zwróciłam na niego uwagę w czasie jakiéjś wielkiéj w naszym domu zabawy. Młodych ludzi było pełno, ale wszyscy oni byli bogaci, a przynajmniéj niezależni i pewni siebie. Twój kuzyn nikogo tam prawie nie znał, ani z kobiet, ani z mężczyzn, a nikt téż nie śpieszył zabierać z nim znajomości. W przestanku pomiędzy tańcami, spostrzegłam go, stojącego we drzwiach z rękoma skrzyżowanemi na piersi, z pochyloną głową. Nie tańczył, a wydawał mi się tak smutnym i upokorzonym, że aż mi sie serce ścisnęło. Podeszłam i zaprosiłam go do mazurowéj figury. Pokazało się, że tańczył bardzo ładnie, daleko lepiéj nawet od wielu z tych panów, którzy byli zupełnie pewni siebie.
Rozmawiał także bardzo przyjemnie; spostrzegłam, że posiadał wyobraźnią i dowcip; w całéj jednak jego osobie, było tyle jakiegoś tajonego smutku, tak żywe rumieńce oblewały mu czoło, przy niektórych wyrazach mogących miéć związek z jego zależném w Rodowie położeniem, tak zresztą okazywał mi się wdzięcznym za to, że tańczyłam z nim i rozmawiałam ciągle, i innym pannom w bardzo grzecznych dla niego przedstawiałam go wyrazach; że odtąd zajęłam się nim na dobre. Zresztą — dodała po chwili — taką już mam naturę, że najwięcéj czuję się pociągniętą do tych, co trochę smutni i zmieszani, a zdaje mi się, że pokochała-bym nawet zbrodniarza, gdyby nim przy mnie pogardzano, i że, im gorzéj-by się wszyscy z nim obchodzili, tém ja-bym lepszą starała się być dla niego.
Słuchałam jéj i podziwiałam piękność téj cichéj, naiwnéj natury, na któréj czystość i dobroć nie podziałały ani całe lata, spędzone w bezczynności, nudach i balach naprzemian, ani następnie niesprawiedliwości, jakich doświadczała od ludzi. Pamiętałam dobrze, że Franuś opowiadał mi kiedyś o tém dobrém postąpieniu z nim Emilki, i pomyślałam sobie z uśmiechem: kto wié? Po krótkiéj jednak chwili uśmiech zniknął z ust moich; spojrzałam bowiem na twarz Emilki, która, ochłonąwszy ze wzruszenia, co ją na moment było przyozdobiło, wyglądała znowu zwiędła nieco, o pospolitych rysach, grubéj cerze, niemal zupełnie brzydka. Obok niéj postawiłam w wyobraźni świeżą i rześką postać mego młodego kuzyna, którego przed kilku miesiącami zostawiłam w pełni młodzieńczéj siły, wesołości, swobody i wraz z nią rozbudzonych rojeń, i nie mogłam wstrzymać się od pomyślenia: biedna Emilka! Ale potém przyszło mi na myśl, że pomimo niezbyt powabnéj powierzchowności, Franuś zdoła może zrozumieć i ocenić tę dobrą i cichą istotę, i znowu powiedziałam sobie: kto wié?
— Więc układ ukończony — ozwała się Emilka, ściskając mi rękę. — Gdy tylko przyjedziemy do W., ty, Wacławo, będziesz starała się o uczennice, a ja o nauczyciela, który-by mógł mnie wyuczyć rzemiosła, — jakiego? ty mi już poradź. Oddaję się zupełnie twemu przewodnictwu. Radź mi, nauczaj, kieruj mną. Mam najlepsze chęci i rozumiem dobrze potrzeby mego obecnego położenia; ale jestem biedną dziewczyną, pozbawioną zupełnie wszelkiéj samodzielności.
Powiedziałam jéj, że jestem i będę zawsze najlepszą jéj przyjaciółką, i postaram się jak najlepiéj jéj poradzić; ale aż wtedy, gdy będziemy już mieszkały w W., ponieważ tak od razu trudno o czémkolwiek stanowczo zadecydować, tém bardziéj, jeśli idzie o tak ważny przedmiot, jak wybór zatrudnienia na całe życie.
Emilka rozmarzyła się i zaczęła wyliczać z kolei wszystkie rzemiosła kobiece, o jakich tylko kiedy posłyszéć mogła. Czyniła z siebie: to szwaczkę, to szewczynią, to rękawiczniczkę, to introligatorkę, a mnie się ciągle zdawało, że, poglądając ukradkiem na swoje białe i drobne ręce, żałowała z całego serca, że na żaden sposób nie może zostać stolarzem. Dopomagałam jéj szczerze w tych marzeniach, z których wywiązać się mogła jaka myśl praktyczna, i stopniowo, jak ona przechodziła w rozmowie z przedmiotu na przedmiot, starałam się jéj tłómaczyć różne techniczne strony rozmaitych rzemiosł, ich trudności i pożytki, co mi z tém większą przychodziło łatwością, że, mieszkając przy ojcu, zwykłam była zwiedzać w jego towarzystwie liczne fabryki i rękodzielnie, a tym sposobem zaznajomiłam się z prawami, rządzącemi przemysłem, i z jego wewnętrzną stroną, ukrytą przed większością ogółu.
Gdy tak rozmawiałyśmy, drzwi pokoju otworzyły się zwolna i na progu stanął mężczyzna w grubych butach i wytartém odzieniu.
Nie zdziwiło mnie, ani przelękło to zjawisko, bo nieraz już widziałam je wsuwające się, w podobnie nieceremonialny sposób, do naszych bawialnych pokoi. Był to urzędnik wielce nizkiego stopnia, rozwożący po dworach urzędowe papiery.
Podeszłam na środek pokoju, nieproszony mój gość zbliżył się także, a gdy szedł, jesionowa posadzka uginała się i jęczała pod jego ciężkiemi stopami. Ukłonił się niezgrabnie, oddał mi pakiet papierów, zamknięty w wielkiéj kopercie, zapieczętowanéj wielką pieczęcią, i prosił, abym mu napisała stosowne pokwitowanie. Byłam już zupełnie oswojona z tą procedurą, bo przed tém jeszcze, ile razy widziałam zjawiającego się na dziedzińcu niemiłego posła, wychodziłam spiesznie na jego spotkanie, aby zapobiedz nieprzyjemności, jaka-by ztąd dla mojéj matki wyniknąć mogła. To téż i teraz, po napisaniu i oddaniu żądanego pokwitowania, rozpieczętowałam pakiet i rzuciłam okiem na wielki arkusz papieru, na którym wypisane były nazwiska kilku majątków, mających być wkrótce wystawionemi na sprzedaż, a obok każdego z tych nazwisk umieszczoną była data. Przy nazwisku, oznaczającém dobra mojéj matki, zobaczyłam tę samę datę, jaką przed kilku godzinami podkreśliłam w kalendarzu czerwonym ołówkiem.
Z papierem w ręku stałam chwil kilka, myśląc nad tém, jak go pokażę mojéj matce, ponieważ był to już ostateczny wyrok, który najmniejszéj co do pory, w któréj miałyśmy wynosić się z domu, nie zostawiał wątpliwości.
Potém schowałam papier do kieszeni, zwróciłam się do Emilki, i opowiedziawszy jéj, co zawierało w sobie otrzymane pismo, rzekłam, podając jéj rękę:
— Teraz, kochana Emilko, gdy wszystko już stanowczém jest i nieodwołalném, wzywam twojéj pomocy. Obie, zjednoczone jedną myślą i jedném pragnieniem, stańmy z obu stron mojéj matki i wesprzyjmy jéj słabe siły. Bądźmy spokojne, aby wlać w nią pogodę; bądźmy wesołe, aby oderwać ją od jéj smutków. Stwórzmy wkoło niéj tyle ciepła, aby przestała żałować utraconego blasku. Uczyńmy jéj ubóztwo o tyle znośném, aby mogła dać mojemu ojcu dowód, że się go nie lęka, i kiedyś połączyć się z nim mogła bez wstydu i bojaźni. Wzywam cię, abyś mi pomogła w tém zadaniu, z którego uczyniłam sobie cel życia. Tak, jak jesteś dla mnie czułą i wylaną siostrą, tak bądź dla mojéj matki córką serdeczną i pobłażliwą.
Emilka rzuciła się w moje objęcia, i gdy szeptała mi na ucho tysiące słów podziękowania i czułości, ostatecznie przekonałam się, jak wierną, szczerą, ukochaną będę miała z niéj towarzyszkę.

XVI.

Przed odjazdem chciałam raz jeszcze odwiedzić pana Rudolfa i jego dzieci, a w szczególności Madzię, którą w ostatnich kilku tygodniach widywałam dość często, i która zawsze sprawiała na mnie wrażenie wiosennego poranku, z zapachem róż i śpiewem skowronków. Tym razem jednak znalazłam Madzię w takiéj postawie, w jakiéj widziéć jéj nie spodziewałam się wcale. Ponieważ śnieg grubo zaścielał ziemię, sanie moje tak cicho podjechały pod ganek, że nikt wewnątrz domu nie spostrzegł mego przybycia. W przedpokoju zdjęłam futro i uchyliłam drzwi do bawialni, aby zobaczyć, czy kogokolwiek z domowych tam nie znajdę. Było to przy końcu dnia i ogień żywym płomieniem palił się na kominku. Przed kominkiem siedziała Madzia, z rękoma splecionemi na ręcznéj robocie, która leżała na jéj kolanach, i ze wzrokiem utkwionym w ogień. Była tak zamyślona, że nie słyszała szelestu otwierających się drzwi, a na otwartéj zwykle i rumianéj twarzyczce widocznie malował się smutek i troska. Zasmucił mnie ten widok i zaraz zapragnęłam ją rozweselić; ponieważ siedziała bokiem zwrócona do drzwi, któremi wchodziłam, podeszłam na palcach, bez najmniejszego szelestu stanęłam za nią i nagle zakryłam jéj oczy rękoma. Krzyknęła z razu przestraszona, ale zaledwie pochwyciła mnie za ręce, któremi jéj zasłoniłam oczy, zawołała: Wacława! poznałam od razu twoje łapki! I śmiejąc się w głos, rzuciła się mi na szyję. Zwabione jéj głośnym śmiechem dzieci, wbiegły do pokoju, i w mgnieniu oka zostałam otoczona wesołém szczebioczącém gronem.
Po chwili nadszedł pan Rudolf, a dość mi było przez jednę chwilę przyjrzéć się mu, aby odgadnąć przyczynę smutku i troski, jakie, wchodząc, widziałam na twarzy Madzi. Na pamięć przyszły mi słowa, o jakiéjś dalekiéj podróży, zamienione pomiędzy Rudolfem i Władysławem, które zasłyszałam wypadkiem; a gdy śród dość ożywionéj rozmowy ze mną, pan Rudolf długie spojrzenie zatrzymał na twarzach swych dzieci, mianowicie zaś Madzi, byłam pewna, że w duchu ustawicznie się z niemi żegnał. Mówił jednak więcéj niż zwykle i zdawał się być nawet wzmocnionym i podniesionym we własnych oczach, bo powieki jego mniéj często zapadały mu na źrenice, a z czoła zniknął bez śladu wszelki wyraz przygnębienia. Zmiana ta czyniła powierzchowność jego bardziéj jeszcze szlachetną i sympatyczną, niemniéj jednak czuć było, iż brała źródło z rozpacznéj jakiéjś energii i niezmiernych cierpień wewnętrznych. Obejrzałam się wkoło, a przypatrując się skromnym i przyjemną ciszą napełnionym pokojom, jasnym główkom dziecięcym, tulącym się z miłością do piersi ojcowskiéj, i ślicznéj twarzyczce Madzi, pomyślałam sobie, iż ciężko zaprawdę musiało być człowiekowi, znękanemu życiem i szukającemu już tylko spokoju, odrywać się od tego rodzinnego gniazda i jechać znowu w świat, po co? nie wiedziałam, ale domyślałam się z owych kilku słów zasłyszanych, że po nowe cierpienia i niepokoje. Musiał to być jakiś wielki błąd do naprawienia i wielka do wynagrodzenia krzywda, skoro aż takiéj wymagała ofiary. Domyślałam się, że ofiara ta miała na celu matkę moję i mnie, a może i kogoś więcéj jeszcze; dała-bym wiele, abym mogła odwrócić pana Rudolfa od myśli jéj spełnienia; ale nie czułam się w prawie pytać, nie śmiałam pytać i nie posiadałam zresztą żadnéj rękojmi dla trafności domysłów moich. W ciągu wieczora siedzieliśmy przy kominku we troje; dzieci przeglądały zdala od nas książeczkę, którą im przywiozłam. Opowiadałam Rudolfowi moje zamiary na przyszłość, i plan, według którego urządzić miałam sposób życia swój i tych, z którymi żyć razem będę. Słuchał mnie z wielką uwagą, udzielił mi kilku rad bardzo trafnych i praktycznych, i przyrzekł, że gdy będziemy odjeżdżały, przeprowadzi nas aż do W., i pomoże mi w kłopotach urządzenia nowego pobytu. Madzia słuchała całéj naszéj rozmowy, nie wymawiając ani jednego słowa, ale, jak widać było z wyrazu jéj twarzy, słuchała z natężoną i skupioną uwagą. Kiedy potém Rudolf oddalił się na chwilę, wzięła mnie za rękę i rzekła:
— Czy wiesz, Wacławo, że przewiduję wielkie zmiany w naszym domu. Rózia przyjeżdżała tu wczoraj i ojciec miał z nią długą rozmowę sam na sam, po któréj Rózia wyszła, jak mi się zdawało, z zaczerwienionemi od płaczu oczyma, i względem ojca bardziéj była czułą i serdeczną, niż kiedykolwiek ją widziałam. Przed odjazdem powiedziała mi, że ojciec wkrótce wyjedzie w daleką i długą podróż. Wyobraź sobie, moja droga, jak to smutno! Mama mieszka już ciągle z dala od nas i bardzo rzadko ją widujemy, a tu i ojciec nas opuści!
To mówiąc, Madzia zakryła dłonią swoje piękne oczy, z których łzy się sączyły. Dziwnie przykro mi było widziéć smutną i płaczącą tę młodziuchną istotę, która zdawała się być na to stworzoną, aby zostać na zawsze świeżą jak róża i przezroczystą jak kropla rosy. Mój Boże! pomyślałam, czyż nikogo już a nikogo życie to nie oszczędza, nawet takiego niewinnego kwiatka, który nic i nikomu nie zawinił na tym świecie! I głęboko zamyśliłam się nad tém, jak długo i daleko ciągną się skutki błędu jednego człowieka, jak gorzkim i ciemnym strumieniem rozlewają się one nawet na głowy niewiniątek, które nic o żadnych błędach nie wiedzą! A kto wie? z im większego może serca, z im szlachetniejszego umysłu błąd wypływa, tém straszniejszym i dłuższym grzmi gromem, tém więcéj przynosi wkoło siebie zniszczenia i zdruzgotania, i z tém większą trudnością zacierają się jego ślady. Głupiec i nędznik błądzi i zapomina; piękna dusza zbłąkana wydziera się z manowców całą siłą swéj prawdy wewnętrznéj, która ją bodzie, boli, i rozrywa, i do odszukania światła straconego przedziera się szlakami pokuty, oblewając je choćby łzami swemi i cudzemi. W końcu wieczora pan Rudolf powiedział mi także w kilku słowach, że dla spraw bardzo ważnych zamierza wkrótce w daleką puścić się podróż, i że przed odjazdem zaniesie do mnie i do mojéj matki pewną usilną prośbę. Chciałam, aby mi zaraz objawił swoje żądanie, ale powiedział, że uczyni to późniéj, bo wprzódy jeszcze wypada mu zobaczyć, jak się urządzimy w mieście i jak się nam powodzić będzie. Ze spojrzeń, jakie rzucał na Madzię, domyślałam się, że prośba, o któréj mówił, miała ją na celu. Upewniłam się w moich domysłach, gdy Rudolf rzekł do mnie na stronie i z cicha:
— Znasz pani starszą córkę moję. Dla małego swego rodzeństwa była ona zawsze czułą i oddaną i czuwała nad niemi z troskliwością i rozumem. Jest ona jednak tak znękaną, charakter jéj wyrobił się tak nienaturalnie i krzywo, że dla dziewczyny dorosłéj, jaką już jest Madzia, szczerze-bym się obawiał ciągłego jéj towarzystwa i wpływu, tém bardziéj, jeśliby te połączyły się z osamotnieniem, w jakiém zostawać będą obie po moim odjeździe, i ze smutkiem, jakiego doświadczać będzie Madzia, im więcéj oczy jéj otwierać się zaczną na smutne nasze familijne stosunki.
Wracając do domu, przez całą drogę z przerażeniem prawie myślałam o téj rodzinie, tak dziwnie rozdartéj i rozstrojonéj, któréj każdy członek osobnemi szedł drogami, osobne posiadał uczucia i pragnienia, która, słowem, była niczém inném, jak jednym ostrym i rozdzierającym dyssonansem.
W kilka dni po moich odwiedzinach u pana Rudolfa, w domu naszym panował ruch wielki. Urzędnicy siedzieli za stołami i spisywali długie regestra wszystkiego, co się tylko znajdowało we dworze, a pełnomocnik pana Henryka S. obejmował w posiadanie majątki nasze w imieniu swego pryncypała, który je nabył za czwartą część słusznéj ceny, to jest za swoję tylko należność.
Żądanie jego zostało spełnioném — był milionerem.
Urzędnicy uśmiechali się i w przestankach pisania szeptali między sobą, że pan S. puści z kwitkiem pomniejszych kredytorów, a wspólników swoich, którzy tajemnie dopomagali mu do oplątania w sidła mojéj matki, pośle, według wyrażenia pana Władysława, dopominać się o pieniądze, jakie mu w tym celu dawali, do Selenitów.
Matka moja przetrwała cały ten czas z suchemi oczyma i niewzruszoną twarzą. Obojętna była i wyniosła z obcymi ludźmi, którzy na nią z litością patrzéć chcieli; łagodna, chociaż także milcząca, z nami. Wiedziałam, ile ją kosztować musiała ta wymożona obojętność i duma; wolała-bym była widziéć ją płaczącą. Dopiéro, gdy nastała chwila, w któréj opakowane nasze sanie podjechały pod ganek, a jéj przyszło przestąpić próg domu, w którym urodziła się i tyle lat przeżyła, siły ją opuściły. Bez łez i skargi, ale blada śmiertelnie, z gorączką w oku i obwisłemi na suknią rękoma, stanęła w ganku, plecami oparta o ścianę, i zdawała się być blizką zemdlenia. Obie z Emilką objęłyśmy ją czule, i z głębokiém poszanowaniem dla jéj boleści, zmusiłyśmy ją nieledwie, aby co prędzéj siadła do sań i uniknęła zwróconego na nią wzroku obcych ludzi.
Była to jedna z najcięższych chwil, jakie przebyłam kiedy w życiu; serce mi się rozdzierało, gdy patrzyłam na matkę, a jednak nie powinnam była pozwolić sobie na żadne widome rozrzewnienie. Miałam je w sercu, ale nie na twarzy.


XVII.

Kto tylko zna miasto W., tego koniecznie uderzyć musiał szczególny charakter licznych zaułków, jakie, wypływając z łona wązkich ulic, przerzynają miasto w różnych kierunkach, niby krata z wielkich szpar, utworzonych pomiędzy wysokiemi i grubemi murami.
Stąpając po nierównym bruku tych wązkich i mrocznych przejść, mimowoli czujesz się ogarniętym zadumą. Wieje ona od wysokich ścian trzy i czteropiętrowych kamienic, popękanych i przygarbionych od starości i od rzędów okien, które zdają się patrzéć na cię zmęczonemi lub zapłakanemi oczyma tych wszystkich ubogich i pracujących ludzi, którzy z niemi żyli i żyją. Nikt bogaty i myślący o bawieniu się nie mieszka tu. Te stare i grube mury, jak mrowiska, napełnione są ludźmi, z których każdy pracuje czém może: rękoma lub głową, byle wyżyć i utrzymać rodzinę. Mieszczą się tu urzędnicy niższego stopnia, kupcy i rzemieślnicy na małą skalę, starcy z małemi funduszami i szukający cichego schronienia, studenci niezamożni a potrzebujący ciszy dla odbywania swych studyów, literaci, których talent zaledwie może nakarmić i przyodziać, nauczyciele i nauczycielki, udzielające prywatnych lekcyi na mieście, wszyscy słowem ludzie, którzy, ustawiczną pracą broniąc od nędzy siebie i swoich, nie mają przecie środków do dostarczenia sobie szerszéj przestrzeni i światlejszych mieszkań, albo którzy umyślnie, dla potrzeb swego skupionego nad pracą umysłu, lub zmęczonego życiem serca, unikają gwaru i tłumu głównych arteryi miasta. Nie są to przecie wcale jaskinie, ani przybytki samych łez i występków. Niéma tu bogactwa i świetności, ale niéma téż i ostatecznéj nędzy, która razi wzrok i umysł wykształconego człowieka. Za temi mnogiemi oknami, tkwiącemi w oprawie odwiecznych murów, zielenią się gdzieniegdzie i kwitną wazonowe rośliny, błyszczą śnieżnéj białości firanki, tu i owdzie za szybą przesuwa się zamyślona i szlachetna twarz mężczyzny, lub widnieje spokojna i piękna głowa kobieca. Ileż przez mnogie lata w tych drobnych mieszkankach, przyozdobionych w skromne wazony i firanki, wysnuło się prawdziwych poematów walk z losem, poświęceń i miłości! a tam na poddaszach, w tych facyatkach wysokich, których drobne okna migocą przez całe noce blademi światełkami i gasną aż wtedy, gdy dzień się zaczyna, ileż młodych żądz, wiedzą i miłością dla ludzkości rozpalonych głów, schylało się nad księgami w cichych nocnych godzinach, ucząc się tego i dumając nad tém, czego nie uczą się i o czém nigdy prawie nie myślą ci, co mieszkają w szerokich i światłych miejscach, a kochają tylko siebie i swoje świetności. Ileż z tych schronień uleciało w świat ze szlachetnych piersi gorących westchnień, ile tam zrodziło się wielkich postanowień, mających utworzyć wielkie charaktery! ile z umysłów, nawskróś przeniknionych świętością ciszy i medytacji, wylało się tam na papier myśli, przyodzianych formą poezyi lub nauki, które, wyszedłszy ztamtąd, cały kraj miały okrążyć, a mieszkańcowi poddasza, co je z pod serca wyjął i podarował światu, przynieść w darze kawałek twardego chleba, jako obronę od głodowéj śmierci, i ciche szczęście, doświadczone z dłonią przyłożoną do spokojnego sumienia.
Każde z miast większych posiada takie miejsca, będące niby warsztatem, na którym ubóztwo i praca wyrabiają materyały, jakiemi żywi się, przyodziewa i naucza druga połowa społeczności, połowa błyszcząca, próżnująca, bawiąca się, tańcząca, a w głębi cierpiąca także, cierpiąca nieskończenie więcéj, niż tamta, cicha i pracowita, w ciemne suknie ubrana, a na mrocznych zaułkach mieszkająca, jéj siostra.
Są to dwa światy. Zkąd pochodzi ta nieokreślona tęsknota za czémś inném, lepszém, wyższém, jakiéj doświadczają ludzie ze świata połysków i gwarów? Zkąd płyną te cierpienia, jakie do głębi świat ten nurtują, psując dusze i podkopując istnienia?
Ztąd, że świat ten nie zna i nie rozumié tego drugiego świata, na szczeblach hierarchii społecznéj niżéj, ale na drabinie ku wiekuistéj prawdzie wiodącéj wyżéj stojącego nadeń; że gardzi lub nie zdoła sięgnąć ku niemu wzrokiem i ściągnąć ku sobie, i wsiąknąć w siebie to, co stanowi tamtego wartość i zasługę.
Zkąd pochodzą te trudności krwawe, z jakiemi mierzyć się przychodzi każdemu z mieszkańców świata ubóztwa i pracy? Co stanowi opokę, która zbyt często tamuje kroki ich stóp zmęczonych? Co w serca ich i umysły wlewa niepokój i boleść, a często gorycz i bunt zuchwały?
Zapomnienie! Niezrozumienie! Rozdział głęboki, leżący pomiędzy dwoma światami.
Na jedno z takich wązkich przejść miasta W., przy schyłku dnia zimowego, wjechały nasze podróżne sanie, i zatrzymały się przed bramą jednéj z wysokich starych kamienic. U stóp wschodów, wązkich lecz czystych, spotkała nas Binia, i po czułém powitaniu, otworzyła przed nami drzwi przygotowanego już i urządzonego mieszkania. Były to cztery niewielkie, ale czysto i ładnie nawet, lubo ze skromną prostotą, przybrane pokoiki, z których jeden przedstawiał bawialny salonik, drugi przeznaczony był na sypialnią mojéj matki, trzeci miał służyć mnie i Emilce, czwarty poczciwéj piastunce mojéj. W każdym z nich paliło się po jednéj niewykwintnéj lecz jasnéj lampie, a w bawialnym pokoju stał stół nakryty, z szumiącym samowarem i przekąskami do herbaty. Binia, zawiadomiona przeze mnie o dniu naszego przybycia, starała się urządzić wszystko tak, aby nowe siedlisko nasze ukazało się nam od razu w jak najprzyjemniejszéj postaci.
W istocie, gdy zdjąwszy futro i ogrzawszy nieco zziębnięte ręce przy ogniu wesoło płonącym na kominku, wzięłam się z pomocą Emilki do urządzania herbaty, a opowiadając przytém piastunce mojéj różne przygody naszéj podróży, rozejrzałam się wkoło siebie; mile mnie uderzyła czystość ścian, ciemném a gustowném pokrytych obiciem, śnieżna białość firanek, na czerwono pomalowana i bez pomocy wosku lśniąca od czystości posadzka, sprzęty niekosztowne, lecz zgrabne i przyjemnie uderzające oko błękitną barwą wełnianéj materyi, jaką były pokryte, cisza nakoniec, jaka panowała w mieszkaniu, i białe światło lamp, które wesoło łączyło się z czerwonawym blaskiem trzaskającego na kominku płomienia. Nawet twarz prostéj sługi, którą Binia przyjęła dla nas, wydała mi się poczciwą i otwartą.
Oddawszy imbryk stojącéj obok mnie i uśmiechającéj się także z zadowolenia Emilce, rzuciłam się Bini na szyję i czułemi wyrazami dziękowałam jéj, że tak mile, wygodnie i porządnie urządziła wszystko dla nas.
— Będzie nam tu bardzo dobrze — mówiłam, wracając do mojéj czynności — daleko lepiéj, niż w wielkim, bogatym domu, o którym wiedziałyśmy, że go lada chwila opuścim i którego bogactwo nie należało do nas. Tu przynajmniéj wszystko jest nasze, własne, nie potrzebujemy nikomu zdawać sprawy z niczego i otwierać naszych drzwi nieproszonym i niemiłym gościom z rachunkami i pozwami. Niechno jeszcze rozgospodarujemy się tu z Emilką, i rozpoczniemy nasze chlebodajne zatrudnienia! Ach, zdaje mi się, że wpłynęłam do portu!
Istotnie czułam, że wielki ciężar spadł mi z piersi, i z prawdziwą ulgą w sercu zamieniałam wesołe słowa i uśmiechy z piastunką moją, ucieszoną moją radością i Emilką, która zaczynała tak jednoczyć się ze mną, że każde moje uczucie znajdowało w niéj wierną odpowiedź.
Wtém posłyszałam za sobą ciężkie westchnienie. Obejrzałam się i zobaczyłam moję matkę, siedzącą na kanapie w przygnębionéj postawie, z rękoma bezwładnie opuszczonemi na kolana i z wyrazem nieledwie przerażenia w oczach, rozglądającą się wkoło siebie. Od chwili przestąpienia progu nowego naszego mieszkania, nie wyrzekła ani słowa; dotąd jednak nie zwracałam na to uwagi, bo sądziłam, że zmęczona długą podróżą spoczywa w milczeniu. Westchnienie jéj i przygnębiony, przerażony niemal wyraz jéj twarzy, stłumiły na chwilkę moję radość. Nie pokazałam jednak tego po sobie i łagodnie wymogłam na niéj, aby zbliżyła się do naszego stołu i rozgrzała się ciepłym napojem. Uczyniła o co prosiłam, ale ani razu nie odezwała się do nas. Widok jéj bladéj i smutnéj twarzy mroził naszę wesołość i zatrzymywał na naszych ustach słowa i uśmiechy. Binia z uwagą przypatrywała się jéj przez okulary, a po skończonéj herbacie rzekła, iż czas jest, aby matka moja udała się na spoczynek. Uważałam, iż miała nadzieję, że pokój mojéj matki starannie i według moich instrukcyi ze stosunkowym urządzony zbytkiem, lepsze na niéj wywrze wrażenie, niż całość mieszkania, poprawi jéj humor i wleje w nią to uspokojenie, jakiego doświadczyć może osoba smutna, kiedy się ujrzy przedmiotem wyłącznéj czułości i starań. Wszakże oczekiwanie to omyloném zostało. Pokoik mojéj matki wygodny był, ale mały; ładnie i przytulnie, ale niekosztownie i nie błyszcząco urządzony. Ogromna zachodziła różnica pomiędzy nim, a wytwornym apartamentem, składającym się z obszernéj sypialni i kilku gabinetów, w jakim matka moja zwykła była dotąd przepędzać samotne swe godziny. To téż stanęła na progu, tém samém przygnębioném spojrzeniem orzuciła kobierzec zaściełający posadzkę, jakiemu podobne miewała dotąd zaledwie w przedpokojach, kotarę u łóżka zgrabnie zawieszoną, ale z taniéj wełnianéj materyi, firanki nie jedwabne także, sprzęty nie palisandrowe i nie rzeźbione, lubo zgrabne i miękkie; a gniazdko to, które ja z taką miłością uściełałam dla niéj w myśli, a do którego Binia przyłożyła tyle czułego i pojętnego starania, musiało wydać się jéj wielce nędzném i smutném, bo, skinąwszy nam obojętnie głową na dobranoc, z pognębieniem zbliżyła się do źwierciadła i zaczęła rozpuszczać swe olbrzymie warkocze. Sądziłam, iż najlepiéj będzie, jeśli ją tym razem pozostawimy saméj sobie, wierzyłam jeszcze w to, że, zostawszy samą, odkryje przecie w urządzeniu swego pokoju ślady mojéj serdecznéj o nią troskliwości i że to ją pocieszy i uspokoi. Zresztą na klęczniku leżały przywiezione przez Binię książki jéj do nabożeństwa: wiedziałam, że mianowicie od pory, w któréj się zaczęły jéj nieszczęścia, modliła się często i długo, miałam więc nadzieję, że rozmowa z Bogiem zbawienniéj na nią podziała, niż rozmowa z nami; lubo z innéj strony uważałam już była nieraz, iż modlitwa rzadko ją pocieszała, może dla tego, że umysł jéj nieskłonnym był do dewocyi, a nie przywykłym do skupienia się i rzetelnego oderwania się od rzeczy i uczuć ziemskich. W czasie więc, gdy Binia krzątała się około rozłożenia naszych rzeczy i układania ich w szafy i komody, przeszłyśmy z Emilką do pokoju, przeznaczonego dla nas, i z cicha rozmawiając, wydobywałyśmy z kufrów podróżnych nasze książki, nuty, roboty i układałyśmy to wszystko na politurowanych półkach, zapełniających trzy ściany sypialni. Pod czwartą stały dwa nasze czysto zasłane łóżka, ze zgrabnemi stoliczkami obok, a pośrodku było dość duże, wychodzące na dziedziniec, okno, przyozdobione białą muślinową firanką, zieloną grubą roletą i dwoma wazonikami rezedy, która już kwitła i przyjemną woń rozlewała dokoła. Wesołość moja, która była pierzchnęła wobec przykrego stanu, w jakim zostawała moja matka, wróciła mi znowu na widok białych przytulnych ścian, pod któremi w coraz liczniejsze rzędy ustawiały się moje ulubione książki i koszyki z robotami. Na widok szczególniéj rozweselonéj i promiennéj twarzy Emilki, która, wspinając się na krzesła, aby dosięgnąć wyższych pułek, otrzepując z pyłu moje nuty, nachylając się do kufrów i całując mnie co chwila, powierzała mi swoję radość, jakiéj doświadczała na widok otwierającego się przed nią nowego życia, i tysiączne plany, jakie układała w swéj głowie. Skończyłyśmy porządkowanie naszego pokoju i właśnie rozmyślałyśmy nad tém, gdzie i jak ustawimy fortepian, który miał mi być przysłanym przez mego ojca, gdy nagle usłyszałam odgłos głośnych łkań, wychodzących z przedzielonego od nas tylko drzwiami pokoju mojéj matki. Przestraszona, pobiegłam do niéj i znalazłam ją leżącą na sofie w stanie nieopisanego rozdrażnienia i rozżalenia. Kiedy zbliżyłam się i chciałam ją pocieszać, usunęła mnie od siebie z niecierpliwością, i z płaczem zaczęła mi wyrzucać, że skłoniłam ją do odrzucenia ofiary babki Hortensyi, w któréj domu miała-by przynajmniéj wszystko, do czego przywykła, bez czego żyć nie może, u któréj zostając, umarła-by może wkrótce z upokorzenia i tęsknoty za mną, ale byłoby to i lepiéj, bo życie jéj jest tylko ciężarem dla niéj i dla innych, i wolała-by co najprędzéj je zakończyć, niż zadawać co chwila gwałt przyzwyczajeniom, jakie stały się już jéj naturą, i nie miéć ani jednego momentu, w którym-by ta nędza, w jaką popadła, żywo jéj przed oczyma nie stała. Powtórzyła znowu, że najlepiéj zrobię, jeśli powrócę do mego ojca, a ją zostawię jéj losowi, bo nie chce ani patrzéć na moje ubóztwo, w które ona mnie wtrąciła, ani okazywać przede mną swojéj słabości, któréj wstydzi się sama, ale któréj pozbyć się nie może.
— Czyniłam wszystko, co mogłam — mówiła — aby pokryć moję boleść i moję śmiertelną o przyszłość trwogę; wysilałam się na spokojność, i zdaje się, iż nikt nie może powiedziéć, abym raziła czyjeś uszy swemi skargami, albo czyjeś oczy widokiem mego płaczu. Ale dłużéj przezwyciężać się już nie mogę. Duszno mi w tych ciasnych izbach. Przewiduję okropność życia, jakie tu wieść będę musiała, i nie życzę sobie wcale, abyś ty je dzieliła ze mną, ani żebyś była świadkiem moich udręczeń, które wydają ci się zapewne rzeczą godną wzgardy. Nie zniosę tego, aby córka moja miała mną pogardzać. Chcę być samą i płakać, ile mi się podoba, i aby nikt nie podpatrywał mego smutku i nie podsłuchywał mego płaczu.
Wszystko to wypowiadała, zalewając się gorącemi łzami i targając sobie warkocze; ale przez cały czas, choć ciągle zwracała do mnie mowę, ani razu nie podniosła na mnie oczu. Probowałam kilka razy odezwać się, ale nie pozwalała mi mówić, tylko coraz rzewniéj płakała, powtarzając ciągle, abym ją opuściła co najprędzéj i odjechała do ojca. Nakoniec, nieuspokojona wcale, ale zmęczona, przestała mówić i, rzuciwszy się znowu na sofkę, oczy rękoma zakryła. Wtedy, powściągając boleść, jaką czułam, powiedziałam jéj, że daremnie żąda ode mnie, abym się oddaliła, bo, gdyby nawet dziesięć razy wygnała mnie z pod swojego dachu, dziesięć razy-bym wróciła i błagała ją, aby nie odrzucała mojéj miłości i moich starań. Mówiłam to zaś z czułością i łagodnością, ale zarazem ze spokojem i stanowczością, bo uważałam już nieraz, że wszelkie roztkliwianie się wzmagało tylko żal i rozdrażnienie méj matki. Na to oświadczenie moje odwróciła się do mnie gwałtownie i zawołała:
— Wiesz dobrze, że nie mogę wygnać nikogo z pod mego dachu, bo nie posiadam sama żadnego schronienia. Dach, pod którym zostajemy, jest twój, boś go najęła za cenę twoich sprzedanych klejnotów, wiem o tém dobrze, choć się z tém taiłaś, dosłyszałam, jak o tém rozmawiałaś z Balbiną. Więc moja córka zmuszoną jest aż do fantowania się, a to wszystko z mojéj winy!
I znowu zaczęła płakać i drżeć całém ciałem.
Nie wiedziałam już doprawdy, co czynić; zapominając o mojém postanowieniu nieroztkliwiania się, upadłam przed nią na kolana, i starając się pochwycić jéj ręce, błagałam ją najczulszemi wyrazami, aby się uspokoiła i z chłodném zastanowieniem się rozważyła nasze położenie, które wcale nie było tak rozpaczliwe, jak się jéj wydawało. Nie odpowiadała, nie dawała mi swych rąk, któremi sobie ciągle twarz zakrywała i usuwała się ode mnie, abym nie mogła otoczyć jéj ramionami memi. Znając ją zawsze tak łagodną i dumną, nie przypuszczałam nigdy, aby dojść mogła do tak zupełnego zatracenia saméj siebie, i drżałam cała, tak z żalu, jak z obawy, aby ten gwałtowny wybuch, długo znać powstrzymywanych uczuć, nie nadwerężył jéj zdrowia. Nagle poczułam się ujęta za ramię. Była to Binia, która objęła mnie wpół i podniosła z klęczek, a potém wzięła za rękę i przemocą prawie wyprowadziła z pokoju. Twarz jéj, zwykle tak spokojna i łagodna, miała wyraz głębokiéj rozwagi, a zarazem lekkiego gniewu.
— Ochłoń z żalu i spocznij — rzekła do mnie, gdy znalazłam się już w moim pokoju — połóż się i zaśnij, bo jesteś i tak zmęczona podróżą i możesz zachorować. Ja sama uspokoję twoję matkę. Spuść się na mnie. Jak ciebie, tak i ją wyhodowałam prawie na moich rękach.
Rzekłszy to wzruszonym głosem, nim opamiętać się i odpowiedziéć mogłam, Binia cofnęła się do pokoju mojéj matki i drzwi zamknęła za sobą na klucz, dlatego zapewne, abym już wejść tam ani probowała.
Emilka, która słyszała i widziała całą scenę, płakała cicho, siedząc na kufrze, ale nie mogłam się nią teraz zajmować, bo bałam się bardzo o matkę. Przyklękłam więc przy progu i przyłożyłam ucho do drzwi, aby posłyszéć, co się tam w jéj pokoju będzie działo. Słyszałam stłumiony głos Bini, która długo mówiła do mojéj matki coś, czego posłyszéć nie mogłam, potém odpowiedzi mojéj matki, z razu żywe i przerywane łkaniem, nakoniec łagodniejsze i spokojniejsze.
Po kwadransie może wszystko ucichło i tylko posłyszałam ciche stąpania po kobiercu dwóch osób: domyśliłam się, że Binia pomaga mojéj matce zdejmować ubranie i że ta udaje się na spoczynek. Spokojniejsza nieco powstałam od progu i poszłam ucałować zapłakaną Emilkę, która nie wiedziała, jakich dobrać słów i pieszczot, aby mnie pocieszyć. Po kilku minutach weszła Binia, i upewniwszy mnie, że matka moja uspokoiła się zupełnie i wkrótce uśnie, ucałowała nas obie na dobranoc i oddaliła się. Długo w noc rozmawiałyśmy z Emilką; rozmowa nasza, jak ziemia około swéj osi, obracała się wciąż około téj biednéj, złamanéj, osłabionéj istoty, która była moją matką. Niekiedy tylko niespokojném okiem zaglądałyśmy w tę krainę przyszłości naszéj, nad którą, jak się nam zdawało, nigdy żadne inne nie miały zaświecić promienie, prócz tych, które zdołamy wysnuć z nas samych, z ciepła własnych serc naszych i ze świadectw własnego sumienia. Przypomniałyśmy sobie, jak to kiedyś, na balu w Rodowie, młodziutkie i świeże, w balowych sukniach i wieńcach na głowach, siedziałyśmy obie w parku mojéj babki, i na wzór ptasząt zbłąkanych tuląc się do siebie ze drżeniem, patrzyłyśmy w gwiazdy, pytając ich i siebie: gdzie jest prawda?
— Emilko — rzekłam — teraz jesteśmy obie na drodze do prawdy.
— Wacławo! — odrzekła, tuląc się do mnie tak, jak wtedy ja tuliłam się do niéj — ale po téj drodze postępować trudno, nie prawdaż?
Tak jak mnie wtedy, tak ją teraz zdejmowała trwoga. Otworzyłam biurko i wyjęłam małą książeczkę, w któréj spisałam wszystko, co tylko spamiętać mogłam ze słów, jakie ojciec mój wymawiał kiedyś do mnie. Dałam ją Emilce i prosiłam, aby, ile razy poczuje smutek lub trwogę, zaglądała do téj książeczki, a znajdzie w niéj wiele wskazówek pociechy i podniety do męztwa.
Usnęłam, nieledwie zupełnie spokojna, i zapewne w skutek wspomnień, wywołanych w rozmowie z Emilką, przyśnił mi się park Rodowski, sklepienie niebios rzęsiście zasiane gwiazdami, i grota na wzgórzu, a u wejścia do niéj stojący hrabia Witold.
Obudziłam się wcale nie rozmarzona, ale owszem orzeźwiona snem tym i uspokojona. Przesądne nieledwie wyobrażenie przywiązywałam do wspomnień moich o hrabim Witoldzie. Sen o nim wydał mi się dobrą wróżbą... cała w końcu krótka moja z nim znajomość nie byłaż tylko snem, który mi się wyśnił w porannéj porze życia i znikł, pozostawiając po sobie tylko niepochwytny i nieokreślony, ale promienisty, szlak myśli.
Na dzień dobry powiała ku mnie z okna słodka woń rezedy i spłynął na moje usta pocałunek Emilki. Porwałam się z posłania i, narzuciwszy ranne ubranie, ostrożnie uchyliłam drzwi do pokoju mojéj matki. Nie spała już i, siedząc przed źwierciadłem, usiłowała splatać swoje długie włosy, co musiało przychodzić jéj z trudnością, bo dotąd nigdy się nie czesała sama. W źwierciedle zobaczyła mnie wchodzącą, zarumieniła się trochę i spuściła oczy. Gdym się zbliżyła, patrzyła na mnie ze zmieszaniem i niespokojnością, wyraźnie wstydziła się wczorajszéj sceny i obawiała się piérwszego mego słowa. Z uśmiechem ucałowałam jéj ręce i zagadałam do niéj wesoło. Potém odebrałam jéj z ręki warkocze, które daremnie splatać usiłowała, bo i nie wprawna była, i ręce jéj drżały nieco od znużenia; uczesałam ją tak, jak wiedziałam, że najlepiéj lubi być uczesaną, i pomogłam jéj włożyć suknią. Czyniąc to wszystko, opowiadałam jéj jakieś zajmujące zdarzenie, zaszłe niedawno w mieście, a o którém wczoraj słyszałam od Bini. Patrzyła na mnie z razu z lekkiém zdziwieniem, bo może spodziewała się zobaczyć mnie po wczorajszéj scenie smutną i zażaloną; objęła wreszcie moję szyję i w milczeniu kilka razy pocałowała w czoło. Podskoczyłam z radości i wprowadziłam ją do bawialnego pokoju. Przez dwa niewielkie, ale czyste i światłe okna, wnikało parę promieni zimowego słońca i wesoło igrało na białych firankach. Przy stole, zastawionym przyrządami do herbaty, stała Emilka, zupełnie już ubrana, i z pogodną twarzą rozmawiała z Binią, która kończyła ostateczne opylanie błękitnych sprzętów. Gdy zobaczyła nas wchodzące, postawiła imbryk z herbatą, którą zaczęła była urządzać, podbiegła i ucałowała rękę mojéj matki, Binia zaś zbliżyła się, i poprawiając fałdy jéj sukni, popatrzyła na nią z za okularów swoim poczciwym, troskliwym wzrokiem. Na ustach matki mojéj wykwitł uśmiech, słaby wprawdzie, ale piękny, w oku jéj zaświeciła łza nie taka, jakich potoki wylewała wczoraj w przystępie rozpaczy i trwogi, ale rzewna, dobra, taka, która nie pali, ale ochładza. Cała prawie godzina zeszła około samowara na swobodnéj rozmowie, do któréj kilka razy, ku wielkiéj mojéj pociesze, wmieszała się i moja matka. Ale gdyśmy powstały od stołu, zbliżyła się do okna i zapuściwszy wzrok w zaułek, na którym znajdywało się nasze mieszkanie, pobladła znowu i zacisnęła usta z goryczą. Tak, nie była to ta główna pełna ruchu ulica miasta, na którą wychodziły liczne, adamaszkowemi firankami ozdobione, okna dawniejszego naszego mieszkania. Wązkie przejście, leżące teraz u stóp kamienicy, w któréj mieszkałyśmy, czyste było i białym śniegiem zasłane, ale puste i milczące. Po śniegu ślizgały się tylko promienie słońca, zasypując ziemię migotliwemi rojami iskier i brylantów, a naprzeciw, za czystą szybą okna kamienicy, stojącéj z drugiéj strony zaułka, widniała siwowłosa głowa jakiegoś starca i z przeciwległéj bramy wybiegła młoda i zgrabna, w skromne futerko otulona panienka, i żywym krokiem przemknęła zaułkiem. Binia, która w téj chwili spojrzała przez drugie okno, powiedziała nam, że siwowłosy starzec, to stary dymisyonowany urzędnik jakiś, a młoda panienka, która tak spiesznie pomknęła ku miastu, to wnuczka jego, dająca lekcye muzyki i śpiewu i utrzymująca tém siebie i dziadka. Powiodłam wzrokiem po oknach przeciwległych kamienic i pomyślałam, że za każdém z nich mieszka zapewne jakiś wędrowiec, drogą podobną postępujący; w górze, po nad oknem, przeświecającém głową sędziwego starca, zobaczyłam za szybami rękę męzką w białym rękawie, zamaszyście a szybko wywijającą szydłem. Nieco daléj, na tém samym piętrze, leżała tuż za szybą spora książka, a przy niéj zabłyszczały parę razy guzy od studenckiego munduru.
Żywo włożyłam futro i kapelusz i wyszłam na miasto, udając się do kantoru, w którym stręczono guwernantki, aby zapisać się tam na kandydatkę do dawania lekcyi muzyki, języków, historyi, geografii, nauk przyrodniczych i t. d.
Utrzymująca kantor pani kazała mi wykonać wobec siebie parę kompozycyi muzycznych na fortepianie, z pół godziny rozmawiała ze mną po francuzku i angielsku, sprowadziła zręcznie rozmowę na dziedzinę historyi i geografii, a w ten sposób zbadawszy moje uzdolnienie, oświadczyła, że wkrótce będzie w możności dostarczenia mi kilka dość korzystnych lekcyi muzyki i języków. Znajomość historyi, — dodała — mało przyniesie pani pożytku, chociaż, jak widzę, studyowałaś ją nie żartem, ale do udzielania tak poważnych przedmiotów rodzice przekładają zwykle nauczycieli mężczyzn. Co do nauk przyrodniczych, możesz pani o nich całkiem zapomniéć, bo żadna z naszych panienek ich się nie uczy...
Pomimo ostatniego punktu, który mi wcale nie przypadł do smaku, przez wzgląd szczególnie na uczące się młode pokolenie, z lekkiém sercem wracałam do domu. Miałam bowiem nadzieję, że wkrótce otrzymam możność rozpoczęcia obranego zawodu.
Matkę moją znalazłam znowu w przygnębionéj postaci, siedzącą na sofie i martwemi oczyma patrzącą przed siebie. Nie płakała już i nie wyrzekała, ale była bardzo smutna i blada. Emilka opowiedziała mi, że po mojém wyjściu patrzyła długo na zaułek, a potém powiedziała Bini, iż nie pojmuje, jak można było obrać mieszkanie w tak brzydkiém i pustém miejscu położone? Kiedy zaś w odpowiedzi na to Binia wspominała o potrzebie oszczędzania się i o taniości mieszkań, w podobnych miejscach położonych, westchnęła, usiadła na sofie z obwisłemi rękoma i przez całą już godzinę najmniejszego nie uczyniła poruszenia.

Koniec części trzeciéj.

XVIII.

Pary miesięcy minęło; zima skończyła się; ciepłe, rzęsiste promienie wiosennego słońca zaczęły oblewać szczyty wzgórz, otaczających nasze miasto, a u stóp ich rzeka rozerwała swoję zimową powłokę z lodu i szumiała z cicha, wartkim, błękitnym płynąc potokiem.
Co do mnie, w parę już tygodni po przyjeździe wypłynęłam na pełne morze zajęć, którym zupełnie oddać się odtąd miałam. Otrzymałam lekcye muzyki i języków w dwóch zamożnych domach, z których w jednym uczyłam córkę i syna bogatéj jakiéjś właścicielki ziemskiéj, przybyłéj do W. wyłącznie w celu wychowania dzieci, w drugim miałam trzy uczennice, panienki od lat dwunastu do piętnastu, córki jednego z najwięcéj wziętych w W. lekarzy. Wychodziłam z domu codzień o ósméj z rana, udając się na te lekcye, a wracałam o trzeciéj po południu. Jako nauczycielce podrastających już dzieci, płacono mi dobrze, hojnie nawet. Materyalnie więc nadspodziewanie prędko dopięłam mojego celu, chociaż niezupełnie jeszcze, bo pensya, jaką pobierałam, mogła wprawdzie starczyć na skromne nasze utrzymanie, ale nie dawała mi środków do dostarczenia tych drobnych na pozór, lecz kosztownych wygódek i uprzyjemnień, o jakich wciąż marzyłam dla mojéj matki. Z innéj strony, nie posiadałam jeszcze tego moralnego zadowolenia, jakie pragnęłam znaléźć w obranym zawodzie.
Nauczanie muzyki i języków ciasne mi tylko przedstawiało pole do wpływania na moje uczennice, do podnoszenia ich moralnéj i umysłowéj strony, które właśnie, według mnie, było główném, jedyném prawie zadaniem nauczycielki. Przepędzałam z dziećmi zaledwie parę godzin dziennie, a resztę czasu zostawały one pod wpływem osób, które nadawały im zupełnie inny kierunek, niż ten, o jakim ja dla nich marzyłam. Widziałam, że wychowywano je według najbłędniejszego systematu, a raczéj bez żadnego systematu, i to mnie dręczyło, a zaradzić temu nie mogłam, ponieważ byłam poprostu nauczycielką muzyki i języków, To więc, czego nauczałam, miało dać w przyszłości uczennicom moim tylko możność błyszczenia i popisu; tém bardziéj, że nawet za pomocą sztuki nie mogłam działać na rozgrzanie ich serc i podniesienie umysłów, z powodu wpływów, odbieranych przez nie zkądinąd, a psujących całą moję robotę, i nie pozwalających im przyjąć wyższych filozoficznych pojęć o nauce, jakie ja w nich zaszczepić pragnęłam. Nie takie były moje pragnienia, i nie taką moralną korzyść obiecywałam sobie wynieść z mojego zawodu. Pojmowałam nauczycielstwo, jako powołanie i kapłaństwo, i pragnęłam posiadać całkiem i na własność dusze moich uczennic, aby rozbudzić drzemiącą w nich na dnie prawdę ludzką, przyozdobić je całe w tę prawdziwą piękność, która nie zasadza się na światowych połyskach, ale na opromieniającéj człowieka wewnętrznéj gruntownéj wartości. Pragnęłam młodym istotom, których-bym była przewodniczką, ukazać życie w rzeczywistéj i szlachetnéj jego postaci, ze wszystkiemi jego nieskończonemi pięknościami, radościami i trudami, i wskazać im powinność życia taką, jaką była, i złożyć w ich duszach te światłe pojęcia i wielkie zamiłowania, które zdwajają szczęście, odbierają gorycz boleści, podpierają w trudach, chronią od manowców. Wszystkiego tego nie mogłam uczynić, skoro zadanie moje kończyć się miało na wykładzie gramatyki francuzkiéj i angielskiéj, i na wprawianiu palców uczennic moich do jak najszybszego uderzania w klawisze, bez możności nawet przejęcia ich szczytnemi myślami i uczuciami, jakiemi klawisze przemawiają do tych, co zdolni są pochwycić tę na spodzie splątanych tonów drżącą ich mowę.
Z tak połowiczném dziełem pogodzić się nie mogłam; robota, któréj całość obejmowałam umysłem, a któréj w urzeczywistnieniu nie mogłam doprowadzić do ostatecznych jéj konsekwencyi, zamiast zadawalniać mnie, sprawiała mi wyrzuty sumienia. Zdawało mi się, że tego tylko nauczając, czego nauczać mi przyszło, a przedewszystkiém w ten sposób nauczając, w jaki zobowiązali mnie ci, co nad uczniami mymi posiadali opiekę i wpływy, rozmijam się z zadaniem, jakie położyłam przed sobą i z powołania czynię rzemiosło, dostarczające tylko powszedniego chleba. Rozumiałam dobrze, iż pieniężne wynagrodzenie za pracę jest rzeczą słuszną i konieczną, że zdobycie sobie niezależnego bytu materyalnego stanowi jeden z głównych warunków niezależności moralnéj, bez któréj nie może być siły przekonań i osobistéj godności. Ale zarazem głęboko byłam przeświadczona, że każda praca, oprócz téj zwierzchniéj, stemplem monety naznaczonéj strony, ma inną, nie tak łatwą do zobaczenia, a która także przedstawia monetę, ale tę, za jaką nie ciało już, lecz duch ludzki dostarcza sobie żywności, ozdób i spokojnego łoża po trudach.
Stosuje się to do wszelkich gatunków prac i wszelkich stopni zawodów: mąż stanu, który układa prawa, mające przewodniczyć milionowemu narodowi, gdy rozumie i kocha cele swéj olbrzymiéj pracy, nie więcéj jest w posiadaniu filozoficznéj i uszlachetniającéj jéj strony, jak ojciec rodziny, kierujący drobną gromadką swoją, z dłonią przyłożoną do sumienia o surowym głosie, z oczyma zapatrzonemi nietylko w pożytki własne i tych, których kocha, ale jeszcze w prawdy wszechludzkie i społeczne.
Zdaje mi się, iż to filozoficzne pojęcie pracy tak dalece ogarnia i uszlachetnia wszystkie bez wyjątku zadania i czynności, że gdyby znalazł się na świecie jaki zamiatacz ulic, który-by, strącając z kamieni śmiecie i błoto, nie tylko myślał o płacy, jaka mu za wykonanie téj roboty przypadnie, ale jeszcze uważał ją za sposób dopomożenia wygodzie publicznéj, zapewnienia publicznego zdrowia i, jako taką, robotę tę lubił i pełnił sumiennie, a rozumiejąc, szanował jéj zadanie; to taki zamiatacz ulic, nieskończenie nizko stojący w hierarchii społecznéj, w znaczeniu moralném stał-by równie wysoko i równe-by posiadł prawo do nazwania siebie człowiekiem i obywatelem, jak świetny i znakomity mówca, który-by z tą samą myślą o pożyteczności swego zadania, grzmiącém słowem wymiatał z serc i umysłów tysięcy słuchaczy śmiecie przesądów, występków i złych nałogów. Na nieszczęście, zamiatacza, który-by pojmował filozoficzne znaczenie miotły, na świecie daremnie-by kto chciał szukać i, zaprawdę, nie dziwno, jeśli zamiatacz podobny nie exystuje na kuli ziemskiéj, skoro ludzie, oddający się zawodom, składającym najwyższe stopnie działalności, i wydający na nie mnóztwo umysłowego światła, jakie dano im było posiąść, nie rzadko w czynnościach swoich spostrzegają jednę tylko, stemplem monety naznaczoną i materyalnego komfortu dostarczającą, stronę, a spuszczają zupełnie z oka tę inną, na któréj miłość i myśl wyższa wyryły swoje znaki, i która daje komfort duchowy jednostkom i społeczeństwom.
W pamięci mojéj głęboko wyrytym został jeden z obrazów mego dzieciństwa, w którym widziałam mego ojca, siedzącego naprzeciw błękitnych i purpurowych płomieni, buchających z retorty, a po ich zgaśnięciu podnoszącego czoło promienne radością z tryumfem. Zapytany w owéj chwili przez drobną dziecinę, coby znaczyło to, co uczynił? nie odpowiedział jéj: że wysmażyłem sobie w retorcie tyle a tyle pieniędzy, które mi będą wypłacone za odkrycie, jakiego dokonałem, ale rzekł, przejęty szczęściem i słuszną dumą: w téj chwili Bóg odkrył przede mną jednę z tajemnic swoich! Cieszył się więc i chlubił z tego, że jeden klejnot więcéj dodał do wspaniałego wianka umiejętności ludzkich, że pracą swojéj myśli otworzył przed ludzkością jedno jeszcze okno, przez które będzie ona patrzyła na przyrodę, uczyła się wielbić ją i zwyciężać w potrzebie, z uwielbienia biorąc uszlachetnienie, a z walki potęgę.
Sądziłam, że oddając się zawodowi nauczycielskiemu, będę mogła także odkrywać na dnie dusz młodych leżące tajemnice, i budząc je do życia, wysnuwać z nich dla uczuć moich uszlachetnienie i potęgę. Łatwo więc bardzo pojąć, że dokonać tego nie mogłam za pomocą tylko gramatyki Chapsala i Noëla, albo szumnych waryacyi Liszta i Aschera, mistrzów, zapewne dla hałasu, jaki sprawiali, mocno poleconych mi przez opiekunów moich uczennic. Często téż zachodziłam do kantoru, który mi dostarczył tych piérwszych lekcyi, i prosiłam o możność zajęcia się całém wychowaniem dwóch lub trzech podrastających panienek, albo przynajmniéj o możność udzielania innych przedmiotów, ważniejszych i gruntowniejszych, albo jeszcze na ostatek choćby o lekcye muzyki i języków, ale takich, którychbym treść i programat sama, według własnych przekonań, a nie czyichś wskazówek, układać mogła. Właścicielka kantoru, rozsądna i miła kobieta, z którą polubiłyśmy się od razu, słuchała tych moich żądań i wzruszała ramionami.
— Wymagasz pani ode mnie rzeczy niepodobnych — mówiła — zkądże ja wezmę takich uczennic i takich rodziców? U nas jedyną nauką, o jaką starają się dla kobiet, są języki i muzyka, a jeżeli przyjdzie komu do głowy uczyć swoje córki historyi lub nauk przyrodniczych, to wzywanym bywa do tego mężczyzna, bo to i modniejsze, i więcéj zaszczytu przynosi dla domu, i zresztą więcéj wzbudza zaufania. Jeżeli więc pani chcesz kształcić swoje uczennice za pomocą nauki dziejów albo umiejętności ścisłych, to przebierz się za mężczyznę, utnij włosy, namaluj sobie wąsy, a może i znajdę w całém W. parę domów, które będą żądały takich lekcyi. Co się tyczy tego, abyś mogła nauczać języków i muzyki według swego upodobania i wyobrażenia, o tém także pani nie myśl; panienki powinny conajprędzéj nauczyć się płynnie mówić po francuzku, aby módz konwersować w salonie, i jak najwprawniéj przebierać palcami po klawiszach, aby miéć możność zachwycić i podbić salon. O filozofią języków i muzyki wcale ich rodzicom nie chodzi. Mówić o pedagogicznych celach nauczania tych przedmiotów, było-by w ich oczach nieznośną pedanteryą. Panna mówi po francuzku i gra na fortepianie tak, jak gwiazda świeci i kwiat pachnie; stanowi to jéj właściwą i nieodebralną godność, któréj, gdy nie posiada, jest zhańbioną... i nigdy dobréj partyi nie zrobi. Wymagają od pani, abyś swe uczennice od stóp do głowy orzuciła błyskotkami, aby ku nim zlatywały się dobre partye, jak motyle ku świecy; uczyń to, a nie mieszaj się do tego, co do ciebie nie należy.
Przy piérwszéj rozmowie ze mną, wspomniałaś mi pani, że udzielanie historyi literatury uważasz za niezbędne prawie dla zapoznania uczennic z duchem języka obcego, jakiego się uczą. Duch języka? a to na co? czy umiejętnością jego można popisać się, zadziwić lub zainteresować? Nie. A więc jest niepotrzebnym zupełnie i wybij go pani sobie z głowy. Nawet poczciwy Chapsal i Noël, dlatego tylko jest tolerowany, że wypada przy sposobności ortograficznie napisać francuzki bilecik, inaczéj dosyć-by było wokabuł i konwersacyi. Co do muzyki, przekonałam się, że ulubionemi pani mistrzami są: Beethowen, Haydn, Mozart, Mendelsohn, Szubert i t. p. To na nic się nie zdało; ucz pani swoje elewki Liszta, bo to grzmi i hałasuje, Aschera, bo każe często ręce na krzyż zakładać; wyjątki z oper, bo płaczą, lamentują i na nerwy słuchaczów działają. W obcych językach płynna mowa i wykwintna pronuncyacya, w muzyce brzęk, huk, sentyment i sztuki łamane: oto wszystko, czém masz pani prawo uczennice swoje obdarzać. O reszcie nie pamiętaj, albo schowaj ją dla siebie, a bądź zadowoloną tém, że za tak małe wydatkowanie twych umiejętności tak znaczną otrzymujesz płacę.
Nie mogłam być zadowoloną, i im więcéj upływało czasu, tém bardziéj czułam rozdźwięk, jaki zachodził między pobudkami moich czynności, a ich wynikami. Piérwsze pasowały do drugich, jak głowa dobrze rozwiniętego człowieka do ciała karła. Rozmyślając nieraz o mojém wysokiém pojmowaniu nauczycielskiego zawodu, i o tém, jak niedołężnie spełniać go kazały mi okoliczności, przypominałam sobie bajkę o wielkiéj górze, która malutką urodziła myszkę. Martwiło mnie to i nie dawało osięgnąć téj zupełnéj pogody ducha, jaka może być udziałem człowieka wtedy tylko, gdy posiadł możność zupełnego wywnętrzenia samego siebie, wcielenia swych pojęć i dążeń w widome następstwa, gdy przy końcu każdego dnia może sobie powiedziéć, że treść minionych godzin wiernie odpowiedziała téj treści, jaką on w samym sobie poczuwa. Zresztą połowa czasu zostawała mi niezapełniona, a wiedziałam, że gdybym ją mogła obrócić na pracę, w wyłącznym mym zawodzie podejmowaną, przyniosło-by to wiele ulg i uprzyjemnienia dla tych, których kochałam, a mnie dodało-by nieco wewnętrznéj spokojności i zadowolenia. Ale właścicielka kantoru, pomimo najlepszych chęci, nie mogła mi dostarczyć dotąd więcéj lekcyi, a powiadała, że tak szybkie otrzymanie tych nawet, jakiemi się już zajmowałam, winnam była pewnym kwalifikacyom, odznaczającym mnie pośród bardzo licznego grona nauczycielek, exystujących w W., a często pozbawionych zupełnie możności zarobkowania.
Z kilku więc względów doświadczałam zmartwienia i przeciwności, ale nie zniechęcałam się wcale i nie smuciłam tém zbytecznie. Miałam ufność, że prędzéj czy późniéj osięgnę to, czego pod względem moralnym wymagałam od siebie i zawodu mego; a pod względem materyalnym zdrowy rozsądek i opowiadania właścicielki kantoru przekonywały mnie, że w porównaniu z wielu memi współzawodniczkami, byłam bardzo szczęśliwą i uprzywilejowaną, i że na to, co mi się dostało tak prędko i z taką łatwością, oczekują one często przez długie lata trudów i pracy, a niekiedy nawet oczekują napróżno. Naturalnie postanowiłam sobie nie zaspać żadnéj okoliczności do postąpienia na drodze mojéj, tak w moralném, jak w materyalném znaczeniu, tymczasem zaś czyniłam, co mogłam i jak mi daném było czynić, i poskramiałam w sobie wszelkie niepokoje i bunty, które niczemu-by nie pomogły, a zaszkodzić mogłyby wiele.
Godziny pozostające mi od lekcyi przepędzałam obok mojéj matki z igłą lub książką w ręku, zajmując ją rozmową albo głośném czytaniem. Codziennie także grywałam parę godzin na fortepianie. Często myślałam, że może i lepiéj było, iż cały czas mój od razu pochłoniętym pracą zadomową nie został, bo matka moja wielce potrzebowała mego towarzystwa. Nie opuszczała ona nigdy mieszkania, chociaż z początku zdawało się nawet, że miała ochotę wyjrzéć na miasto. W tym celu zapewne włożyła była parę razy kapelusz i futro, ale zaledwie doszła do przedpokoju, zdjęła je i wróciła.
Piérwszego dnia, w którym wiosenne słońce zaświeciło jasno i ciepło, namówiłam ją, wróciwszy z lekcyi, aby wyszła wraz ze mną na przechadzkę. Wahała się parę minut, ale potém, ujęta moją prośbą, czy zwabiona piękną pogodą, po raz piérwszy zeszła ze wschodów mieszkania. Ale gdy tylko, przebywszy zaułek, weszłyśmy na dotykającą doń główną ulicę miasta, zaledwie moja matka zobaczyła tłum osób, postępujących naprzeciw nas chodnikiem, i powozy, mijające się na środku ulicy, zapuściła woalkę i śpiesznie zwróciła się na zaułek, aby wrócić do domu. Przez woalkę dostrzegłam, że spuściła oczy z wyrazem upokorzenia, i że słaby rumieniec odbił się na jéj twarzy. Zwyczajem osób, które nagle z wyżyn bogactwa spadły w ubóztwo, matka moja musiała zapewne wyobrażać sobie, że wszystkie oczy zwrócone są na nią i że ją wszystkie usta osypują gradem złośliwych uśmiechów. Lękała się téż może, aby ktokolwiek z dawnych jéj znajomych nie spojrzał na nią z góry, z lekceważeniem; aby z pod kół któregokolwiek powozu nie bryznął na nią śnieg wpół roztopiony, niby policzek, którym na ulicy bogaty obdarza ubogiego; aby grube jakie ramię nie strąciło jéj z drogi; aby brudny jaki łachman nie otarł się o jéj suknią; aby nogi jéj, nie przywykłe do stąpania po nierównym bruku, nie poślizgnęły się i nie zachwiały. Lękała się, aby jéj cokolwiek z tego nie spotkało, albo może i wszystkiego tego i wielu jeszcze innych podobnych rzeczy, i wyrzekła się wiosennéj pogody, i wróciła, a wstępując na wschody, miała rumieniec na twarzy i łzę pod spuszczoną powieką. Odtąd wiele dni minęło, a matka moja ani razu nie wspomniała o wyjściu na miasto. Ale z wielkim żalem i obawą patrzyła zawsze na mnie, gdy, ubrana do codziennéj mojéj wędrówki, przychodziłam ją żegnać.
— To okropne! — wołała z razu — jakże ty możesz tak sama jedna chodzić po mieście? Ubliżą ci, pokrzywdzą, najadą na cię końmi, zepchną cię z chodnika!
Mówiąc to, kryła oczy w dłoniach z żalem i trwogą. Kiedy kilkanaście odbyłam już wycieczek, a matka moja przekonała się, że mogę uniknąć tego, czego się tak bardzo dla mnie obawiała, zaczęła znowu troskać się o moję dobrą sławę.
— I cóż o tobie świat powié? Jakie mniemanie powezmą o tobie ludzie, widząc cię tak ciągle zbijającą bruk miejski i samę jednę na ulicach?
Gdy wreszcie rzeczywistość pokazała, że nie mogę wyrzekać się powszedniego chleba dla nagany i podejrzenia ludzkiego, przypuszczając nawet, że te dotknąć-by mnie mogły, czego się nie spodziewałam; matka moja, zamknąwszy w sobie obawę o mój honor, zaczęła drżéć o moje zdrowie.
— Zaziębisz się, zapracujesz się — mówiła i otulała mnie futrem, okręcała szalami, wobec siebie kazała wkładać futrzane buciki; a ileż razy, gdy brałam już za klamkę, aby wyjść do przedpokoju, zwracała się do mnie pośpiesznie i, objąwszy mnie za szyję, okrywała twarz moję gorącemi pocałunkami! Zdarzało się, że przy tém niemém pożegnaniu, łzy perliły się w jéj oczach, rumieńce żalu ślizgały się po twarzy; ale téż parę razy czoło jéj nagłemi zasnuło się promieniami, na ustach zawisł piękny uśmiech, spojrzała na mnie z pogodą i chlubą. Wtedy zdawało mi się, że anioł spokoju wstępował w pierś moję i pieścił mi serce puszystém skrzydłem; skrzydła téż czułam u ramion, nucąc zbiegłam ze wschodów, i lekkim krokiem przebiegając ulice, okrywałam mury starego grodu spojrzeniami, w których tkwiła pogoda, odbita z rozjaśnionego wzroku méj matki.
Kiedy czytywałam jéj na głos, spostrzegłam nieraz, że przestawała mnie słuchać i zapadała w zwykłą sobie posępną zadumę; ale daleko częściéj czułam wzrok jéj, utkwiony w moję twarz, i uwagę na mój głos pilnie zwróconą. Zdarzało się, że przez parę godzin nie przerywała mi czytania ani jedném słowem; ale bywało także, iż kładła rękę na książce i zwolna, łagodnie zaczynała rozmawiać ze mną o jéj treści i innych, wypływających z niéj, przedmiotach. Wtedy nie mogłam nie podziwiać pięknego jéj umysłu, pojętnego i ozdobionego wielu wiadomościami, lubo na chybił trafił uzbieranemi; miłéj wymowy, która sączyła się z jéj ust płynnym i słodkim potokiem zdrowego sądu; nareszcie i ciepłego uczucia, z jakiém wyrokowała o ludziach i ich sprawach. Nie dziwiło mnie wcale, że wielu pojęć i zdań swoich nie umiała zastosować do siebie saméj tak, aby rządziły jéj życiem; bo wiedziałam, jakie przyczyny osłabiły w niéj wolę i w piękną jéj duszę wlały jad próżności i miłości połysków: ale uwielbiałam w niéj tę żywotność natury, przez którą przymioty, jakie posiadała, uratowały się z toni ogólnéj i czyniły ją jeszcze tak dobrą i miłą. Stopniowo spostrzegałam, że posępność i bolesne pognębienie, w które na czas jakiś zapadała, zaczynało ustępować przed łagodnym smutkiem i rzewnością, niewypowiedzianie pociągającym wyrazem, oblekającym jéj blade i mimo lat i trosk piękne lice. Miałam więc nadzieję, pewną już byłam nawet, że czas uleczy rany mojéj matki; spokój, jaki ją otaczał wzmocni jéj siły; miłość i starania nasze, prędzéj czy późniéj, wynagrodzą jéj te połyski, nad których utratą tak bolała.
Wyraziłam się nasze, dlatego, że miałam przy sobie dwa serca takie, o jakie nie łatwo śród ludzi, dwa serca, tak otwarte dla mnie, kochające i wylane, że nie wiedziałam, jak dziękować losowi, który mnie tak szczęśliwą i bogatą uczynił. Binia była w rzeczywistości głową i naczelną osobą naszego domu. Czerstwa i zdrowa, mimo lat podeszłych, związana z nami tyloletniemi stosunkami i węzłami, wzięła na siebie cały ciężar domowego gospodarstwa, pilnowała kuchni, nosiła przy sobie klucze, brała ode mnie codzienny mój zarobek i przerabiała go na byt porządny, niemal dostatni. Przywiązanie do niéj mojéj matki zdawało się wzrastać w mierności: rozmawiały z sobą długiemi godzinami, gdy mnie w domu nie było, a kiedy wracałam, Binia troskliwie czuwała, abym po zimowéj wędrówce miała do rozgrzania się ogień na kominku i zawsze gotowy posiłek. Potém zasiadała razem z nami z pończoszką lub szyciem w ręku, uczestniczyła w naszych czytaniach, a często wieczorami, składając robotę na kolanach, wysnuwała z przeszłości swojéj i tego, co ją za młodych lat otaczało, te różne opowieści, któremi tak mnie zachwycała w dzieciństwie, a które w jéj ustach nabierały pełnéj wdzięku prostoty i poezyi.
Emilka zjednoczyła się ze mną zupełnie uczuciem, pojęciem życia i dążnościami. Był to blady i cichy, ale ciepły i łagodny promyk naszego domu. Zawsze gotowa do oddania wszelkiéj przysługi, zawsze zadowolona z tego, co ją otaczało, rada wszystko we wszystkich uwielbiać i kochać, rada tulić się do każdéj piersi, która ją przygarnąć do siebie chciała, przynosiła w ofierze matce mojéj najczulsze starania i głęboki szacunek, mnie — wierną, pojętną, do najwyższéj tkliwości posuniętą przyjaźń. Nie posiadała się także z radości, że piérwszy raz, odkąd w świat wyszła jako dorosła panna, przestała się nudzić. Z wyborem pracy, jakiéj się oddać miała, nie szło jéj z razu dobrze. Zaczynała haftować, szyć bieliznę, uczyć się rękawicznictwa, toczyć nawet, a żadne z tych zajęć nie przypadło do jéj smaku i skłonności. Dla jednych nie miała dosyć cierpliwości, na inne nie starczyło jéj sił fizycznych. Nakoniec przypadek dobrze jéj posłużył.
W przeciwległéj naszemu mieszkaniu kamienicy, obok starca, którego wnuczka była nauczycielką śpiewu, i poniżéj szewca, po całych dniach wywijającego ręką, ubraną w biały rękaw i uzbrojoną szydłem, z piérwszym dniem wiosny otworzyły się okna, a my zobaczyłyśmy przez nie kilka osób, mężczyzn i kobiet, literalnie zagrzebanych w stosach ksiąg nieoprawnych i oprawnych, pudełek, kopert, różnych papierów i kartonów.
— Zdaje mi się, że tam mieszka introligator — rzekła Binia, patrząc na otwarte przeciwległe okna. — Emilka poskoczyła ku oknu, popatrzyła w stronę wskazaną i rzekła:
— Jutro tam pójdę.
Jakoż poszła tam nazajutrz i znalazła rodzinę, złożoną z ojca, syna i dwóch córek, którzy wszyscy trudnili się razem rzemiosłem introligatorskiém. Podobała się jéj ta rodzina i zaraz poprosiła, aby przyjęto ją na uczennicę. Z razu wzdragano się trochę, przez obawę utraty chleba, ale Emilka posiadała nieco pieniędzy, ofiarowała za naukę dość hojną zapłatę i prośba jéj została przyjętą. Odtąd codziennie chodziła na kilkogodzinne lekcye do przeciwległéj kamienicy, przynosiła do domu robotę i polubiła ten rodzaj zajęcia, może dlatego, że wymagał nietylko machinalnéj zręczności, ale i smaku, i dawał do czynienia z książkami, które Emilka coraz więcéj miłować zaczynała. Wielką była jéj radość, gdy po kilku tygodniach wykleiła dla mojéj matki dość ładne pudełeczko, dla Bini igielnik, a mnie oprawiła zeszyt z nutami; większą zaś jeszcze, kiedy po miesiącu naczelnik warsztatu zapłacił jéj kilkanaście złotych za zrobienie bardzo gustownéj bombonierki. Tak więc życie nasze stawało się coraz spokojniejszém, coraz więcéj zapełnioném i zabezpieczoném od niedostatku, a było przy tém bardzo jednostajne. Gości nie przyjmowałyśmy wcale, i w przeciągu trzech może miesięcy, jeden tylko w tym względzie zdarzył się wyjątek. Pewnego poobiedzia przyszedł do nas Władysław; dowiedział się on od kogoś, że przybyłyśmy już do miasta, i wyszukał nasze mieszkanie. Byłyśmy mu bardzo rade, bo czułyśmy dla niego szacunek i wdzięczność. Niepodobna było jednak nie postrzedz w nim pewnéj zmiany. Nie przestał być mownym i ożywionym, ale nie był ani tak swobodnym, ani tak szyderskim, jak piérwéj. Zdawało się, że zaczął spoglądać na wszystko z rzewnéj strony, i tam, gdzie wprzódy dopatrywał śmieszności lub niedorzeczności tylko, teraz szukał dramatu. Przytém czoło jego utraciło tę pogodę, jaka je cechowała dawniéj, i zasuwało się niepochwytną jakąś mgłą, niby ciężkich rozmyślań lub uczuć. Kilka razy postrzegłam także, iż nie ciągle zachowywał dawniejszą pewność siebie i niekiedy objawiał zmieszanie, które daną chwilą nie dawało się usprawiedliwić, ale musiało wynikać z jakiéjś wewnętrznéj niepewności, co go dręczyła bezustannie. Przepędził z nami parę godzin, mówił wiele o rozmaitych przedmiotach, ale o Zofii nie wspomniał ani razu. Dopiero żegnając mnie i Emilkę, wymówił głosem, który pomimo, że chciał uczynić obojętnym, dźwięczał miękko i smutnie:
— Może panie zechcecie odwiedzić panią Zofią... ona pędzi tu życie tak samotne...
A gdy odpowiedziałyśmy, że chętnie to uczynimy, i że nawet uczyniłybyśmy już to oddawna, gdyby nie brak czasu przy nowych zajęciach, dał nam kartkę z jéj adresem. Adres ten wskazywał skromny domek, położony na jedném z przyjemnych, ale bardzo miernéj zamożności, przedmieść. Domyśliłam się ztąd, że Zofia nie musiała odzyskać swego majątku, i że położenie jéj było, jeśli nie opłakane, to przynajmniéj bardzo trudne. W parę dni potém, w niedzielę, wybrałyśmy się z Emilką w odwiedziny do Zofii. Matka moja sama zachęcała nas do téj wycieczki, szczerze współczując nieszczęśliwéj młodéj kobiecie. Znalazłyśmy Zofią w ładniutkiém, ale ciasném mieszkanku, o trzech małych pokojach, i z jedną służącą, która pełniła około niéj wszystkie posługi. Przyjęła nas uprzejmie, ale bez serdeczności. Powiedziała nam u wstępu, że nie spodziewała się, abyśmy do niéj przyszły, a gdyśmy ją zapytały o powód téj wątpliwości, odpowiedziała żywo:
— Powinnyście się same domyśléć tego powodu. Jesteście młode i wolne, a chociaż nie posiadacie funduszu, ale same zarabiacie sobie na byt i mieszkanie pod skrzydłem osoby starszéj i poważnéj. Wszystko jeszcze przed wami, możecie powychodzić za mąż i stać się szczęśliwemi i poważanemi niewiastami. A ja... jestem kobietą zgubioną... wiem o tém dobrze...
Kiedy chciałyśmy ją pocieszać i przekonywać, że może także utworzyć sobie życie podobne naszemu, jeżeli już nie szczęśliwe, to przynajmniéj spokojne i znośne, urwała nagle rozmowę o tym przedmiocie i zaczęła mówić o rzeczach obojętnych. Była skryta, zamknięta w sobie i wyraźnie unikała wszelkich zwierzeń się i poufałości. Uważałam jednak, że lepiéj wyglądała, niż kiedy ją po raz ostatni widziałam. Słaby rumieniec zaczynał przebijać się na jéj alabastrowych policzkach, a oczy miały bardziéj jednostajny połysk.
Doskonała jéj piękność nabrała przez to nowego blasku i trudno było w istocie wyobrazić sobie piękniejszą i bardziéj harmonijną powierzchowność kobiecą. W krótkich wyrazach i bez żadnych objawów gniewu lub żalu, powiedziała nam, że Henryk najformalniéj wyparł się przyjęcia jéj posagowéj summy że brat jéj, Lubomir, pisał do niéj z Paryża, iż żadnego nie posiada dowodu, że oddał je szwagrowi i że pomimo to, ona zaraz po powrocie brata do kraju, postanowiła wytoczyć panu S. proces o swój majątek, w czém naturalnie dopomagać jéj będzie pan Władysław N., jako najlepszy w W. prawnik i jedyny jéj przyjaciel.
Ostatnie słowa wymówiła zupełnie pewnym głosem, bez najmniejszego wahania się, lub zmieszania, i patrząc na nas zupełnie śmiałym, otwartym wzrokiem. Emilka przy wzmiance, uczynionéj przez Zofią o nieuczciwym postępku Henryka, zarumieniła się silnie i łzy jéj stanęły w oczach. Zofia spostrzegła to, i wyciągnęła do niéj rękę:
— Tyś wcale nie winna temu — rzekła — wszak on i ciebie skrzywdził...
Opuściłyśmy Zofią z przykrém uczuciem w sercach. Jakkolwiek była ona z nami uprzejmą, ale nie dość serdeczną; czułyśmy, że nie należała do nas i wcale należéć nie chciała, że miała w sobie coś, z czém taiła się, co jéj nie dopuszczało do cieplejszych z nami stosunków, co nakoniec stało między nią a nami, między nią a całym może światem...
O kilkadziesiąt kroków od domu, z któregośmy wyszły, spotkałyśmy śpiesznie idącego ulicą Władysława. Postępował w stronę mieszkania Zofii, a tak był zatopiony w myślach i zapatrzony w ziemię, że minął nas, wcale nie spostrzegłszy. Uważałam, że szedł ze spuszczoną głową, i że w wyrazie twarzy jego był widoczny odcień troski, połączonéj z głębokim namysłem.
Po téj krótkiéj przerwie w jednostajności dni naszych, czas upływał znowu nadanym mu przez nas torem. Wiosna stawała się coraz piękniejszą; strumienie w ogrodach miejskich mruczały śród gęstéj już zieleni; góry stroiły się codziennie w coraz gorętsze blaski; błękitna rzeka odbijała w przezroczystych falach niebo bez chmury i wieżyce świątyń, złotemi krzyżami wzbijające się pod obłoki.
Matka moja nie mogła dłużéj oprzéć się pokusie wiosny, i parę razy w towarzystwie mojém i Emilki wyszła na przechadzkę. Mieszkanie jednak nasze daleko było położone od ogrodu i wszelkich miejsc sposobnych do przechadzek, a uważałam, że przebywanie ulic, które nas z miejscami temi dzieliły, nużyło moję matkę fizycznie i moralnie. Wychodziła téż bardzo rzadko i coraz częściéj zaczęła uskarżać się na bóle głowy, spowodowane brakiem powietrza i ruchu.
Złożyłyśmy więc walną naradę z Binią i Emilką, na któréj postanowioném zostało, że musimy wynaléźć inne mieszkanie, położone w bardziéj otwartém miejscu, pomiędzy ogrodami i w pobliżu rzeki, gdyby to być mogło, — takie, słowem, które-by dostarczyło mojéj matce możności używania świeżego powietrza i ruchu, bez narażenia jéj na chodzenie po bruku ulic i, przykre dla niéj, wystawianie się na widok publiczny.
Jak powiedziałam, tak się i stało. W parę tygodni po walnéj naradzie, zostałyśmy ze wszystkiemi naszemi sprzętami i manatkami przeniesione na jedno z przedmieść miejskich, do milutkiego domku o pięciu pokoikach, otoczonego rozkosznym ogródkiem pełnym grusz, jabłoni, pachnących groszków i rezedy, i ozdobionego zielonemi żaluzyami przy niewielkich oknach, o szybach przezroczystych jak kryształ. Naokoło stały tam podobneż domki, podobnemi poprzedzielane ogródkami; rzeka płynęła tak blizko, że z ganku można było widziéć jéj pas błękitny, a wieczorem słuchać jéj szumu przy otwartych oknach. Wrzawa i turkot miejski wcale tam nie dochodziły, a za to od gór, podnoszących swe szczyty po-nad dachy domków, i zieleni ogródków, wiało zdrowe, ożywcze powietrze. Błękitne nasze sprzęty ładniéj wyglądały przy obfitych promieniach słońca, które bez przeszkody murów wpływały do mieszkania, a fortepian mój wspaniale królował w cokolwiek przestronniejszym i wykwintniejszą opatrzonym posadzką bawialnym pokoju.
Wprawdzie mieszkanie to kosztowało drożéj, niż piérwsze, ale wydatek ten poniosłyśmy z małéj sumki, jaka pozostawała nam jeszcze ze sprzedaży moich klejnotów, a przy tém dochody nasze zwiększyły się, bo i Emilka zarabiała już trochę pieniędzy, i ja otrzymałam jednę jeszcze lekcyą muzyki w poobiednich godzinach. Tak ja, jak ona, w skutek oddalenia się od środka miasta, musiałyśmy w wycieczkach naszych na lekcye i do warsztatu daleko dłuższe odbywać pochody; ale byłyśmy przecie młode i zupełnie zdrowe, przychodziło więc tylko raniéj trochę wstawać i, w czasie deszczu, staranniéj zaopatrywać się w parasole.
Opuszczając piérwsze nasze mieszkanie, rzuciłam pożegnalne spojrzenie na okna przeciwległéj kamienicy, w których nawykłam była widywać codziennie siwowłosą głowę starego urzędnika, rękę z szydłem szewca, stosy kartonów introligatora i błyszczące guziki studenta. Czułam już była pewną przychylność dla tych nieznanych ludzi, o których wyobrażałam sobie, że postępowali wraz ze mną po téj drodze, oblanéj światłem i napełnionéj trudami, o jakiéj to śniłam niegdyś... Ale i w nowém naszém siedlisku nie zbrakło na podobnych sąsiadach. W jednym z poblizkich domów mieszkała jakaś podeszła już kobieta z kilkorgiem wnucząt, które codziennie biegły ku miastu, udając się do szkół; w drugim od rana do nocy szyły na maszynach szwaczki; w trzecim jakiś młody artysta grywał na fortepianie w nocnych godzinach; z czwartego rozlegał się monotonny huk tokarni; w piątym, średniego wieku literat siadywał na ganku z książką w ręku i ołówkiem, którym kreślił coś na marginesach, a młoda żona jego błyskała ładną i świeżą twarzą, to ukazując się w otwartém oknie z małém dziecięciem na ręku, to pielęgnując kwiaty w ogródku.
Były to wszystko osoby obce mi i nieznane, nie mniéj jednak wewnętrzne życie tych otaczających mnie domków zajmowało mnie wielce; spostrzegałam w nich nieraz rzeczy, pobudzające umysł do głębokich uwag, albo wyobraźnią do rojenia wesołych, rzewnych lub poetycznych obrazów.
Matka moja całe prawie dnie przesiadywała na ganku, oplecionym dzikim winogradem, albo przechadzała się po ogródku; była zupełnie zdrowa i coraz spokojniejsza. Wszystko więc szło dobrze i lato dochodziło do połowy.
Pewnego dnia, gdy po obiedzie wszystkie razem siedziałyśmy w bawialnym pokoju i matka wybierała kwiaty, które układała w bukiet, ja czytałam głośno, Emilka z kartonów wyklejała tekę, Binia zajęta była robotą, — tuż pod naszemi oknami rozległ się turkot szybko nadjeżdżającego powozu. Potém tak prędko, że nie zdołałyśmy wyjrzéć przez okna, otworzyły się ze stukiem drzwi bawialnego pokoju i stanął w nich wysoki lokaj, ubrany w piękną liberyą. Wymienił nazwisko mojéj matki i zapytał, czy tu znajduje się jéj mieszkanie, a po otrzymaniu twierdzącéj odpowiedzi cofnął się do przedpokoju. W parę sekund zaszeleściały jedwabie i do pokoju wbiegła młoda kobieta, w białym kapelusiku i sukni jasnéj barwy, o długim, szeleszczącym ogonie. Emilka wydała okrzyk radości i rzuciła się w obięcia przybywającéj.
Była nią Zenia.


XIX.[1]

O kilka kroków od progu zatrzymała się, szybkiém spojrzeniem orzuciła pokój i zdziwienie błysnęło w jéj oczach. Jakkolwiek musiała wiedziéć o tém, żeśmy straciły majątek, nie spodziewała się zapewne ujrzéć nas w tak skromném mieszkaniu. Ze zręcznością jednak kobiety światowéj, powściągnęła to piérwsze wrażenie i witała nas z serdeczną radością.
Często zdarza się widziéć, że młode panny, zaledwie przystojne, a niekiedy nawet prawie brzydkie, po wyjściu za mąż stają się kobietami bardzo zajmującemi i powabnemi. Jest to skutek odbicia się na ich powierzchowności liczniejszych i głębszych poruszeń duszy, przy samodzielném życiu, a często i tych tajemnych marzeń i westchnień serca, które z tęsknotą i obawą pyta siebie, czy nie ominęło dróg piękniejszych nad tę, na którą weszło omackiem i bez dobréj świadomości tego, co czyniło. Do uzupełnienia téj przemiany brzydkiéj panny na pełną powabu i wdzięku mężatkę dokłada się biegłe poznanie świata i jego zwyczajów, strój, pewność siebie, wprawa towarzyska i odrobina zalotności najczęściéj.
Wszystko to dawało się od razu spostrzegać w Zeni. Dawniéj powierzchowność jéj zaledwie mogła ujść miana brzydkiéj, a ratowała ją od tego tylko zręczność ruchów i żywość wrodzona, a i to okazywana tylko w poufałém kółku. Dziś także nie była piękną, ale stała się ponętną, zajmującą, świetną nieledwie.
Kibić jéj wyszczuplała, cera, zbyt rumiana dawniéj, pobladła nieco i nabrała przezroczystości. Jasno-szare jéj oczy płonęły blaskiem rozbudzonego życia i pojętności; wargi, za szerokie i za grube, zabarwiły się najpiękniejszą purpurą i mieniły się uśmiechami najrozmaitszych odcieni: wesołości prawie naiwnéj, figlarnego dowcipu, tęsknéj rzewności. W rozmowie wznosiła oczy w górę, jak ktoś, co tęskni, modli się, lub namyśla, a ruch ten, który, umyślny i niejako wyuczony mógł-by być śmiesznym, w niéj mimowolny i z poruszeń wrażliwéj duszy płynący, nadawał jéj fizyognomii osobną, a pełną ponęty cechę. Na te błyszczące i co chwila wznoszące się oczy można było patrzéć z zajęciem i domyślać się, co one ścigały tam w górze. Marzenia, żale, poezyą, czy téż tajemne tęsknoty, niezadowolego w porywach swych, serca?
Parę godzin zeszło nam, jak mgnienie oka, w towarzystwie ożywionéj i światowéj młodéj kobiety. Wracała z zagranicy, gdzie przepędziwszy kilkanaście miesięcy, stęskniła się do kraju i do swoich i przyjechała, aby stale w W. zamieszkać.
— Na wieś nie pojadę — mówiła — chyba na jakie parę tygodni tylko; boję się wsi, jak czyśćca, bo pamiętam, jakem się tam nudziła, będąc panną.
Spojrzała nareszcie na zegarek i, zrywając się z miejsca, zawołała:
— Ach, jakżem się tu zapomniała! Poczciwy mój Michał będzie na mnie czekał z herbatą, a przytém tyle jeszcze mam do roboty z urządzeniem mego nowego mieszkania.
Zwróciła się do siostry i rzekła:
— Jedziesz ze mną, Emilciu? nie prawdaż? włóżże kapelusz i okrycie.
Emilka uścisnęła ją, ale przecząco poruszyła głową.
— Jakto! nie pojedziesz ze mną? — zawołała Zenia ze zdziwieniem i żalem.
— Nie mogę — odpowiedziała Emilka, wskazując na stos kartonów, leżących na stole — przyrzekłam wykończyć pewną robotę na jutro rano, a i tak straciłam parę godzin z powodu twego przybycia i będę musiała pracować dziś do późnéj nocy.
Zenia szeroko otwartemi oczyma patrzyła na siostrę i na kartony.
— Pracować... do późnéj nocy... — wymówiła po chwili, jakby nic a nic nie rozumiejąc tego wszystkiego — cóż to takiego robisz, Emilciu? i komu jesteś obowiązaną wykończać robotę na oznaczoną godzinę?
Emilka uśmiechnęła się i, biorąc siostrę za rękę, rzekła:
— Kochana Zeniu, w czasie twéj nieobecności zaszło wiele rzeczy, o których nie wiész, tém bardziéj, że zmieniając często miejsce pobytu, rzadkie tylko listy ode mnie otrzymywać mogłaś. Było mi bardzo źle w domu brata, opuściłam go więc, a ponieważ nie posiadam żadnego prawie funduszu, zostałam rzemieślniczką i mam nadzieję wkrótce zarabiać tyle, iż-mi wystarczy na porządne utrzymanie...
Oczy Zeni otworzyły się jeszcze szerzéj, głęboki rumieniec pokrył jéj policzki.
— Ty rzemieślniczką? — wymówiła, patrząc na siostrę — ty, Emilko, pracą masz zarabiać na życie, w czasie, gdy ja tyle tracę na zbytki?
Źrenice jéj zwilgotniały i zarazem uśmiech wykwitł na ustach. Tak stała parę sekund, nie spuszczając wzroku z twarzy siostry, aż nagle z głośnym śmiechem upadła na fotel.
— Siostra moja rzemieślniczką! — wołała — siostra moja ma zarabiać sobie na życie pracą rąk własnych! Doprawdy! zdaje mi się, że śnię i nie wiem do czego czuję większą ochotę — do śmiechu, czy do płaczu!
I śmiała się w istocie, ale zarazem dwie łzy spływały po jéj policzkach.
— Cóż-by na to powiedziała nasza matka, gdyby żyła — mówiła daléj — co powié na to Michał, który, gdyby miał miliony milionów, sądził-by jeszcze, że to dla mnie za mało! Co pomyśli o tém cała familia nasza, świat cały!... — Zerwała się i podbiegając do Emilki, dodała cichym i smutniejszym głosem:
— A serce moje, Emilko, co powié na to? Czy sądzisz, że ja nie mam serca? że mnie nie stać na tyle serca, aby módz podzielić się bogactwem z jedyną siostrą? Jestem pewna, że posądziłaś mnie, iż zupełnie zepsułam się w świecie i nie kocham ani ciebie, ani nikogo. Otóż mylisz się; jestem, co prawda, próżną i płochą kobietą, ale doprawdy nie jestem złą, ani egoistką. Ja egoistka, mój Boże! ja, co czuję w sobie tyle zapasu uczuć niezużytych, co tak pragnę kochać i być kochaną! Ja egoistką, i o to posądziła mnie siostra? Mój Boże! to śmieszne doprawdy... i bardzo bolesne.
Śmiała się trochę, mówiąc to, ale zarazem płakała już na dobre. Przez cały czas Emilka stała ze spuszczonemi oczyma i rękoma obwisłemi na sukni. Widziałam z wyrazu jéj twarzy, że szukała w myśli odpowiedzi, jaką-by dać mogła siostrze, a nie znajdowała jéj. Uważałam także, iż scena pomiędzy dwiema siostrami przykre wywierała wrażenie na moję matkę. Obawiała się może, aby Emilka, do któréj już się była przywiązała, nie opuściła nas, a zarazem podzielała zapewne w duchu zdanie Zeni o niestosowności oddawania się rzemiosłu dla panny, dobrze urodzonéj i któréj siostra jest tak bogatą i świetną panią.
Chcąc więc temu wszystkiemu, na dziś przynajmniéj, koniec położyć, wzięłam rękę Zeni i rzekłam:
— Moja droga Zeniu! Siostra twoja wspominała zawsze o tobie z tęsknotą i miłością, i ani myślała nigdy posądzać cię o egoizm lub brak serca. Ale drogi wasze rozeszły się: tyś się stała panią światową i oddaną zabawom, ona była dziewczyną opuszczoną, ubogą, oddaną na łaskę i niełaskę brata, którego dom nie był dla niéj wcale rajem. Nic więc dziwnego, że zapragnęła zatrudnienia, które-by jéj dało cel życia i byt niezależny. Teraz, kiedyś ty powróciła w rodzinne strony i dom swój dla niéj otwierasz, może odmieni postanowienie i opuści pracowite życie, jakie rozpoczęła przy nas, dla łatwego, które znaléść może obok ciebie... Nie przynaglaj jéj jednak, niech zastanowi się i namyśli...
— Nie potrzebuję zastanawiać się i namyślać — przerwała mi Emilka, która z podniesioną już głową i wyrazem postanowienia w pogodnych, błękitnych oczach, zbliżyła się do nas — nie potrzebuję zastanawiać się i namyślać, kochana moja Zeniu — powtórzyła, czule ujmując ręce siostry — nie gniewaj się na mnie i nie bierz tego za obojętność, lub brak przywiązania do ciebie, ale nie zamienię życia, które rozpoczęłam wraz z Wacławą, na to, jakie przy tobie znaleźć mogę... Znam dobrze ten świat, w którym żyjesz, urodziłam się w nim i wychowałam, i wcale on mnie nie pociąga ku sobie, bo nie znalazłam śród niego ani szczęścia, ani nawet spokoju... znalazłam tylko osamotnienie, znudzenie, pustkę serca i głowy, nie zajętych niczém. Nie jestem stworzoną na świetną damę... nie mam po temu ani wdzięków, ani dowcipu, ani majątku. Jestem ubogą, nieładną, przeznaczoną do istnienia w cieniu i mierności; nie chcę więc porzucać miejsca mi właściwego, a występować na widownią, śród któréj była-bym zawsze smutną i zawstydzoną...
Gdy Emilka to mówiła, Zenia patrzyła na nią oczyma, w których migotały naprzemian żal, zdziwienie i pojętność. Piérwszy nakoniec przemógł, i załamując drobne ręce na jedwabnéj sukni, zawołała:
— Tak, tak, rozumiem teraz dobrze, że mnie nie kochasz, że gniewasz się na mnie za to, iż tak długo zaniedbywałam cię, bawiłam się i podróżowałam i nie myślałam o tobie; więc utraciłam serce siostry! Więc przez siostrę nawet nie mogę być kochaną!
Przyłożyła batystową chustkę do oczu i głośno prawie płakać zaczęła; natenczas Emilka usiadła przy niéj, objęła ją, jak dziecko, i mówiła jéj długo o smutnych kolejach, jakie przechodziła w czasie jéj nieobecności, o tęsknocie i znudzeniu, jakich pastwą była, mieszkając w domu brata osamotniona i bezczynna, o moralném znękaniu i zniechęceniu, jakie ją było ogarnęło, gdy sądziła, że niéma już dla niéj innéj przyszłości, i o prawdziwéj uldze, jakiéj doznała, gdy przekonała się, że może być jeszcze komukolwiek miłą i do czegokolwiek zdolną; o jednostajnych i spokojnych dniach, jakie pędziła przy nas; o czułém przywiązaniu, jakie dla nas powzięła, i jakiém my ją otaczałyśmy wzajem. Zakończyła zaś powtórném zapewnieniem Zeni, że kocha ją bardzo i szczerze, ale zarazem i oświadczeniem, że lęka się tego świata, w którym ona zostaje, a śród którego było jéj tak źle i pusto; że w matce mojéj i we mnie znalazła drugą matkę i siostrę; że za nic w świecie nas nie opuści i nie porzuci tego cichego bytu, jaki przy nas prowadzi, i téj skromnéj pracy, na jaką starczą jéj zdolności; bo teraz już z prawdziwą pociechą w sercu myśli, iż przy końcu dni swoich będzie mogła powiedziéć sobie, że życie jéj spłynęło niezupełnie bezużytecznie, że była miłą komuś, kto dla niéj był bardzo dobrym, i pracowała według sił i zdolności, wymagając od życia tego tylko, co otrzymać mogła, a nie pragnąc zarozumiale tego, do czego wyraźnie nie była przeznaczoną.
Z prawdziwą radością i rozrzewnieniem słuchałam téj mowy Emilki, i podziwiałam, jak prędko ta cicha i czysta istota doszła do wielkiéj odwagi serca i pełni dojrzałości umysłowéj.
Zenia przestała płakać i słuchała jéj także z wielką uwagą. Na ożywionéj i pojętnéj jéj twarzy znać było walkę różnych, cisnących się do jéj głowy, sprzecznych myśli. Gdy Emilka przestała mówić, wpatrzyła się w przestrzeń zamyślonym wzrokiem, i potrząsając głową machinalnie, wymówiła parę razy:
— Nie pojmuję dobrze tego wszystkiego!
Potém oparła głowę o poręcz fotelu, wzniosła oczy w górę i w czasie, gdy matka moja pieściła i całowała Emilkę, która przytuliła się do niéj, siedziała nieruchoma, w głębokim pogrążona namyśle. Patrzyłam na nią i z ruchoméj gry jéj wyrazistéj, zadumanéj twarzy, odgadywałam wikłające się i rozplątujące w niéj pasmo uczuć i myśli: we wzniesionych jéj źrenicach przesuwały się cienie i światła, na których snuły się tysiączne wspomnienia i porównania. W końcu ocknęła się z zamyślenia i, niby odpowiadając na własne myśli, wymówiła z cicha:
— Kto wié, czy nie pojmuję? kto wié, co lepsze?
Zamglony potém wzruszeniem wzrok zwróciła na siostrę i, powstając, rzekła:
— Rób jak chcesz, Emilko! nie jestem do tego stopnia szczęśliwą, abym cię przemocą nakłaniać miała do takiego, jak mój, sposobu życia. Żyj jak chcesz... próbuj téj nowéj drogi, która mi z razu tak dziwną się wydała, a może postępując nią, dojdziesz do tego, do czego my, światowe kobiety, nigdy bodaj nie dochodzimy...
Rzekłszy to z prawdziwą dobrocią i czułością serca, przyklękła przed moją matką, dziękując jéj za opiekę i pomoc, udzieloną jéj siostrze. Długo trwające jednak rozrzewnienie nie leżało w jéj naturze. Porwała się z klęczek i ze śmiechem uderzyła mnie lekko po ręku, mówiąc, że nie lubi mnie, bo Emilka więcéj mnie teraz kocha, niż ją, a potém uściskała mnie tak serdecznie, jak gdybyśmy obie były jeszcze młodemi i swawolnemi dziewczętami. Nie chciała odjechać, dopóki nie dałyśmy jéj uroczystego przyrzeczenia, że nazajutrz cały dzień przepędzimy u niéj, co uczyniłyśmy z tém większą łatwością, że miała to być niedziela.
Nazajutrz tedy około południa otworzyły się przed nami drzwi obszernego, pełnego najwytworniejszego zbytku, mieszkania Zeni. Wybiegła naprzeciwko nas z otwartemi rękoma, śmiejąca się, uradowana, ustrojona w śliczny niebieski szlafroczek, z białą koronką narzuconą na włosy. Mimowoli pomyślałam, że przy tym jéj wykwintnym stroju i całém bogatém przybraniu salonu, ciemne nasze wełniane suknie dziwnie wyglądać musiały. Ta myśl moja odbiła się także w oczach Zeni; orzuciła wejrzeniem ubranie siostry i westchnęła; Emilka spostrzegła to i uśmiechnęła się:
— Kochana Zeniu — rzekła wesoło — na dowód, że cię kocham i nie gardzę twemi darami, proszę cię, abyś mi sprawiła parę ładnych sukien, w którychbym do ciebie przychodziła, bo w téj mojéj ulubionéj sukience wyglądam w twojém mieszkaniu,jak pokrzywa pomiędzy kwiatami.
Zenia, z właściwą sobie ruchliwością wrażeń, rozśmiała się w głos z téj uwagi siostry.
— Moja droga! — zawołała — gdyby tu był jaki salonowiec, nie omieszkał-by ci powiedziéć, że wyglądasz, jak wonny fiołek pomiędzy dumnemi różami. — Nagle spoważniała znowu i dodała:
— Co tam o sukniach mówić! to rzecz najmniejsza! Przyznam ci się, żem dziś z twego powodu całą noc nie spała i na wszystko to, co mi wczoraj powiedziałaś, wymyśliłam taką odpowiedź, że już chyba nie zwyciężysz mnie tą razą...
Mówiąc to, wprowadziła nas do ślicznego gabinetu i posadziła na sofce, wybitéj amarantową materyą. Sama usiadła przy nas na fotelu i mówiła daléj:
— Moja Emilciu, wszystko, co mi powiedziałaś o twoich zamiarach i postanowieniach, jest bardzo piękne i wzruszyło taką nawet, jak ja, wietrznicę.
Ale zapomniałaś, siostrzyczko, o jednéj rzeczy, oto o tém, że, mieszkając przy mnie, daleko łatwiéj za mąż wyjść możesz...
Wyrzekłszy to, Zenia tryumfująco, figlarnie spojrzała na siostrę.
— Ważny argument — ze smutnym nieco uśmiechem odrzekła Emilka.
— Nie prawdaż! — zawołała Zenia, cała przejęta swoim pomysłem — będę cię póty stroiła, woziła, pokazywała, aż zrobisz dobrą partyą! Mam mnóztwo stosunków we wszystkich stronach świata, i pomiędzy licznymi mymi znajomymi znajdzie się niezawodnie ktoś, kto cię uczyni szczęśliwą i bogatą kobietą!
— Wątpię — odpowiedziała Emilka — zapominasz, że pomiędzy twymi znajomymi niéma zapewne młodych ludzi, którzy-by się żenili z ubogiemi i nieładnemi pannami...
Zenia zaczynała się już gniewać.
— Wmówiłaś tylko w siebie, że jesteś nieładną — odrzekła — masz owszem piękne oczy i zgrabną figurkę; gdybyś ubrała się jak należy i była więcéj ożywioną, mogłabyś się bardzo podobać...
— Spodziewam się, że nie powiesz, abym równie wmówiła w siebie, że nie mam majątku — broniła się Emilka nawpół ze śmiechem, nawpół z pewném zniecierpliwieniem.
— I cóż ztąd? — wołała Zenia, zrywając się z fotelu, i według swego dawnego zwyczaju biegając po pokoju — małoż-to bogatych i młodych ludzi żeni się z ubogiemi pannami?
Tu zaczęła wyliczać imiona wszystkich ubogich panien, które zrobiły, jak się wyrażała, dobre partye.
— Słuchaj Zeniu — ozwała się Emilka bardzo poważnie — a czy nie przypuszczasz, że ja nie pokochała-bym może nikogo, a przez samo wyrachowanie nigdybym za mąż nie poszła.
Zenia zatrzymała się na środku pokoju, zmieszana nieco.
— Ależ zawsze... — wymówiła, jąkając się — miałabyś położenie w świecie... stanowisko...
— I chciała-byś naprawdę, abym dla stanowiska wyszła za mąż bez miłości...
Zenia drgnęła na ten ostatni wyraz.
— Bez miłości... bez miłości... — powtórzyła parę razy. — Tak, ty możesz jeszcze marzyć o miłości...
Wzniosła w górę oczy, jak zawsze, gdy była czémś przejętą lub wzruszoną, i stała przez chwilę na środku pokoju, pogrążona w rodzaju niemego uniesienia.
— Miłość — mówiła po chwili, splatając ręce przed sobą i przyciskając je do piersi — o! moje drogie, powiedzcie mi, gdzie się znajduje na ziemi ten kwiat zaczarowany, bom ja go nie widziała nigdy, a jeśli widziałam, to nigdy nie dostrzegłam. Pokażcie mi go, a pójdę ku niemu przez głogi i ciernie, pokrwawionemi stopami i z gorejącém sercem! Miłość! jakiż wyraz wymówiłaś, Emilko! dlaczego dźwiękiem jego zbudziłaś drzemiącą strunę mojéj duszy? O, masz słuszność! dla miłości można wyrzec się bogactwa i wszystkich powabów życia, można wyrzec się nawet samego życia. O, kochać i być kochaną chwilę... chwilę tylko zaznać tego niebiańskiego szczęścia, a potém... umrzéć!
Wymówiła to wszystko z wielkim zapałem, policzki jéj rozpłomieniły się, rozgorzały oczy. Skończywszy, opuściła twarz na obie dłonie i parę westchnień wydobyło się z jéj piersi. Na to szczególne uniesienie młodéj kobiety patrzyłam ze zdumieniem i smutkiem zarazem. Ostatni wyraz szczególniéj, posępnym wymówiony tonem, dziwnie brzmiał w jéj purpurowych ustach i sprzeczał się ze świeżością i zdrowiem jéj postaci.
Nagle Zenia opuściła ręce i ukazała nam twarz śmiejącą się i rozpromienioną. Poskoczyła do Emilki i zawołała:
— Tak, tak, ty musisz wyjść za mąż! znajdzie się sposób na wszystko! dam ci posag z majątku Michała...
Emilka zarumieniła się.
— Moja Zeniu — rzekła — nie zastanowiłaś się nad tém, co powiedziałaś. Alboż masz prawo rozporządzać funduszem twego męża? Alboż ja-bym cokolwiek przyjęła od szwagra, który i tak nie wziął z tobą żadnego posagu?
Zenia znowu była pobitą.
— No — rzekła, rzucając się na fotel — jesteś, jak widzę, uparta, a przytém tak rozsądna, że zawsze zwyciężyć mnie umiesz. Nie mogę jednak pogodzić się z myślą, abyś została starą panną i przez całe życie kleiła pudełka.
Emilka przysunęła się do niéj i po swojemu, to jest z cicha i łagodnie, zaczęła ją przekonywać, iż przyszłość, jaka ją czeka, nie jest tak straszna, jak-by się napozór wydawać mogło, i że zresztą jest ona już do niéj zupełnie przygotowaną. Zenia sprzeczała się, niecierpliwiła, całowała siostrę, odwracała się od niéj z gniewem, nareszcie umilkła i słuchała słów Emilki, tak, jak wczoraj, powtarzając: — Nie pojmuję! nie pojmuję! — to znowu wstrząsając głową z namysłem i mówiąc do siebie: — Kto wié, może zresztą i pojmuję! może to i lepsze?
W czasie téj rozmowy dwóch sióstr, nie odzywałam się ani słowa, nie mogłam wbrew memu przekonaniu popierać Zeni, a stawać po stronie Emilii, nie chciałam odbierać jéj samodzielności i wywierać wpływu na jéj zdanie i postanowienie.
Nie biorąc więc żadnego udziału w rozmowie, rozglądałam się po pokoju. Był to bardzo ładny gabinet, jak zwyczajnie wszystkie gabinety młodych i światowych kobiet, błyszczący od zwierciadeł i napełniony mnóztwem kosztownych fraszek. Jeden wszakże przedmiot zwrócił wyłączną moję uwagę. Niedaleko kozetki, na któréj siedziałam, pod oknem stało wykwintne damskie biurko z różanego drzewa, a na niém leżały papiery różnych kształtów, całkiem zapisane, wpółzapisane, złożone w kształt zeszytów, lub tu i owdzie porozrzucane w osobnych, powiewnych ćwiartkach. Z boku zaś były trzy spore książki, oprawione w błękitny i ponsowy aksamit; ta, która leżała na wierzchu, miała na okładce złotemi literami wyryty napis francuzki: „Poesie”. Przypatrywałam się zdala tym papierom i książkom z zajęciem i uważałam, że pojedyńcze ćwiartki, rozrzucone na biurku, zapisane były to wierszami, to po prostu drobném pismem, w wielu miejscach przekreśloném i poprawioném. Zenia, lubo zajęta rozmową z siostrą, spostrzegła znać, że zwracam uwagę na jéj biurko, zarumieniła się mocno i rzekła do mnie z pośpiechem:
— Uważam, Wacławo, że zaciekawia cię moje biurko i ta mnogość papierów, jaką na nim widzisz. Otóż powiem ci, że w chwilach wolnych zajmuję się bardzo literaturą i wypisuję sobie z książek różne ustępy i poezye, które mi najwięcéj przypadają do smaku.
Ze wzmożonego jéj rumieńca i niepewnego głosu poznałam, że mówiła nieprawdę. Zaczęła znowu rozmawiać z siostrą, ale co chwila rzucała przelotne spojrzenia na mnie i na biurko, — wyraźnie miała chęć jakąś, którą wahała się objawić. Nareszcie zarumieniła się znowu i zwróciła do mnie. — Może chcesz przejrzéć te książki oprawne w aksamit — rzekła — proszę cię, abyś robiła u mnie wszystko, co ci się podoba. W książkach tych znajdziesz wyjątki z rozmaitych romansów i poezyi...
I znowu najniezawodniéj mówiła nieprawdę.
Korzystając z pozwolenia, wzięłam do ręki książkę z napisem Poesie i zobaczyłam, że druga miała tytuł Reveries, a trzecia Larmes. Zaledwie jednak zdołałam odwrócić okładkę i rzucić okiem na piérwszą stronicę, Zenia porwała się z twarzą zapłonioną, jak szkarłat, i wyrwała mi książkę z ręki. Potém stanęła na środku pokoju i twarz nią sobie zakryła.
— Co to się znaczy, Zeniu? — spytała Emilka, zdziwiona postępkiem Zeni i nagłym, a tak silnym jéj rumieńcem.
— Nic, nic — odpowiedziała Zenia, ochłonąwszy nieco, i podniosła twarz, oblaną w téj chwili marzącym wyrazem; — obawa mnie jakaś zdjęła i wstyd, gdy zobaczyłam, że Wacława przeglądać ma te pisma. — Przystąpiła do mnie z uśmiechem i wilgotnemi oczyma.
— Weź, weź tę książkę — rzekła — przeczytaj ją, a potém powiész mi, jak ci się podoba to, co w niéj znajdziesz. Powiesz mi, czy zrozumiałaś serce, które nakreśliło na tych stronnicach marzenia swe podniebne, zawiedzione nadzieje, tęsknoty swe do miłości i... Powiesz mi, czy istota, która to pisała, może jeszcze spodziewać się czegokolwiek na ziemi? Czy rozkwitnie dla niéj cudowne kwiecie szczęścia i miłości, czy już tylko przyjdzie jéj życie całe tęsknić po przeczutym a nieznanym raju?...
Rzekłszy to, oddała mi książki, i kryjąc twarz w dłonie, odbiegła do siostry, z którą znowu rozmawiać zaczęła, od czasu do czasu rzucając na mnie przelotne wejrzenia.
Któżby się po tém wszystkiém nie domyślił, że owe „poezye,” „marzenia” i „łzy” były własnemi utworami Zeni. Z prawdziwą ciekawością otworzyłam najpierw książkę Łez i rzuciłam okiem na piérwszą lepszą stronicę. Piérwsze wyrazy, które przeczytałam były następne: „kędy spojrzę, wszędy rozkwitają kwiaty żałoby, kędy stąpię, wokoło mnie rozkłada się pustynia. Żałobne kwiecie i puste wydmy, zroszone łzami memi. Jestem tak młoda, a już tyle płakałam, że oczy mi zagasły i zwiędły lica.” Przeczytawszy to, podniosłam wzrok i nie mogłam wstrzymać się od uśmiechu, patrząc na kwitnącą świeżość twarzy i pełne połysku oczy autorki tych wyrazów. Przerzuciłam parę stronic i wzrok mój spotkał się z następującym ustępem:
„On mnie nie rozumié. Daremnie wpatruję się w twarz jego, aby znaléźć na niéj odbłyski bratniéj duszy... nie znajduję ich; chłód śmiertelny przeszywa serce moje, o losy, losy! cóżeście ze mną uczyniły? Mamże na wzór tych nieszczęsnych niewiast, o których pisali wieszcze natchnieni, cierpiéć bez ulgi i umierać młodo! Tak, umrę, niezrozumiana przez nikogo, nie zaznawszy szczęścia, złamana pod krzyżem, włożonym na me młode barki! Któż na mogile mojéj zapłacze? Czyja łza zrosi murawę, co zazieleni się na mym grobie? Kto pośle ku mnie westchnienie wtedy, gdy dusza moja zawiśnie pod błękitnemi obłokami na drżącym, bladym promieniu księżyca! Nikt, nikt! O, czemuż nie umarłam w kolebce! wtedy matka moja zapłakała-by nade mną!”
Podniosłam znowu wzrok na Zenię, ale nie miałam już do uśmiechu ochoty; bo, lubo niebieska materya jéj szlafroczka nie była wcale podobną do ciężkiego krzyża, włożonego na barki, ani błyszczący jéj gabinet do grobu niczyjemi niezroszonego łzami, to jednak w tém rozmarzeniu się młodéj kobiety była bolesna jakaś strona. Zenia przestała w téj chwili rozmawiać z Emilką, i sparłszy skroń na różowych palcach, zamyślone oczy utkwiła w środkowy rysunek sufitu. Nie wyglądała zaprawdę na kobietę o wyschłém od cierpień licu i gotującą się do spoczynku w grobie, ale po raz piérwszy, gdy siedziała w téj postawie, spostrzegłam w jéj oczach pewien wyraz znużenia i istotnéj tęsknoty.
Wzięłam do ręki książkę marzeń i odkryłam ją na karcie, noszącéj tytuł: nieznany. Pod tytułem była wyrysowana ołówkiem piękna głowa młodego bardzo mężczyzny, o długich gęstych włosach, ściągłéj marzącéj twarzy i wielkich południowych oczach. Można było w niéj poznać naprędce naszkicowany portret jakiegoś Włocha. U dołu portretu napisane były te słowa:
„Gdzie jesteś ty, który raz tylko jeden ukazałeś się moim oczom i zniknąłeś, jak piękne, senne zjawisko? Źrenice moje odbiły cię w sobie i obraz twój przegląda się już w nich wiecznie, jak słońce w kryształowéj wód szybie! Na czole twém srebrne światło gwiazd obrało swe mieszkanie; włosy twe, to snopy księżycowych promieni, osypanych pomrokiem nocy; oczy twoje wzięły żar z nieba, pod którém się urodziłeś, i napełnione nim płoną, jak dwa słońca. Żegnam cię, nieznany, wymarzony! Spojrzenia nasze raz tylko spotkały się z sobą, a dusze nasze bratnie zrozumiały się i ukochały! Nie szukałeś mnie więcéj, boś wiedział, że nie należę już do świata, i że miłość i szczęście nie dla mnie biednéj! Ja także nie szukałam cię i odjeżdżam z obrazem twoim na dnie duszy! Kiedy, po wielu leciech, wspomnisz o mnie, poślij westchnienie twe do innych światów, w których wkrótce przebywać będę!”
Pod wyrazami temi, u spodu karty, wyrysowana była woda wzburzona, a na niéj dwie łódki, płynące każda w inną stronę. Na jednéj z nich stał ten sam mężczyzna, którego portret był w górze, druga wiozła trumnę, przykrytą całunem, a na trumnie był napis: Zenona.
Na innéj kartce był wierszyk p. t. Na balu. Zenia opowiadała w nim, że złotowłosy młodzieniec dał jéj na początku zabawy różę białą. — Co znaczy ten kwiat? — spytała. — Czystą miłość! — odparł młodzieniec. — Nim bal się skończył, z białéj róży wszystkie listki odpadły co do jednego, złotowłosy młodzieniec odszedł smutny, mówiąc: — Wraz z różą tą umarło szczęście moje! — I nigdy więcéj już go nie ujrzała, bo w dwa tygodnie potém ożenił się z bogatą panną. Rysunkiem do tego wierszyka była róża, którą zawieszony w powietrzu Kupidynek z figlarnym oskubywał uśmiechem.
Był tam jeszcze wiersz do księżyca, oda do miłości, medytacye nad marnościami rzeczy ziemskich, westchnienia do nieznanego szczęścia i ponure marzenia o grobie; a wszędzie rysunki przedstawiały to sklepienie niebios z księżycem i gwiazdami, to cmentarze, to Kupidynów i kwiaty, to nareszcie rozkochane pary, siedzące w pasterskich ubiorach pod cieniem drzew rozłożystych. Na jednéj stronicy był wielkiemi literami wypisany jeden tylko wyraz: Nudzę się! a po nim kilka rozpacznych wykrzykników. Na drugiéj stało kilka znaków zapytania, wypisanych widocznie niecierpliwą ręką. O co pytała, czego szukała myśl młodéj kobiety w czasie, gdy ręka jéj stawiała na białéj karcie te nieme, drżące znaki pytania? Gdzieindziéj Zenia narysowała twarz swego męża i podpisała u spodu: poczciwy, dobry Michaś. Czułaż wtedy, że jéj dobrze i miło z człowiekiem, z którym żyła? Ale o kilka kartek daléj były dwa serca, gorejące i strzałą ognistą przeszyte, a pod niemi napisy: Nieznany i Zenona. Na ostatniéj nareszcie stronicy książki był wierszyk p. t. Nad trumną mego dziecięcia, śliczny, pełen czucia i prawdziwego smutku. W wierszu matki, bolejącéj nad śmiercią swego dziecka, rysunku nie było, tylko parę plamek żółtawych, widocznie pochodzących od łez, które na papier upadły. Wprzódy już wiedziałam o tém, że Zenia miała dziecię, które umarło w kilka miesięcy po urodzeniu, na rok przed powrotem jéj do kraju. Z krótkiego wierszyka, zawartego w księdze Łez, dowiedziałam się, że Zenia namiętnie kochała swe dziecko i długo nie mogła o niém zapomniéć.
Wszystkie te trzy księgi tworzyły istny chaos uczuć prawdziwych i fałszywych, marzycielstwa bujającego w obłokach i istotnych pragnień serca. Główne jednak tło ich stanowiło pewne znużenie moralne, obok niesłychanie rozigranéj wyobraźni i odzywających się tu i owdzie poczciwych porywów dobréj w gruncie natury. Poczciwy Michaś i gorejące serce nieznanego, napuszona i wodnista oda do miłości i śliczny wiersz na śmierć ukochanego dziecka, trumny pozakrywane całunami, kwiaty oskubywane przez Kupidynów, wspomnienia tryumfów balowych, znaki zapytania, wykrzyki znudzenia, piękne i prawdziwie serdeczne słowa, rzucone tu i owdzie, i tuż przy nich zaraz mgliste obrazy jakiegoś nieznanego raju i skargi niezrozumianéj istoty: wszystko to stało obok siebie w dziwaczném połączeniu, z za którego widniał rozstrój duszy, nie mogącéj dojść do samopoznania, błąkanie się umysłu, nie zajętego niczém a upojonego narkotykiem świata, ślepe rzucanie się serca, które czuło, że straciło coś pięknego, ale, nie wiedząc kędy-by odszukać pociechę, wydawało zbyt głośne jęki, i omijając istotną przyczynę cierpienia, skarżyło się na urojone męczarnie i stawiło przed sobą, jako jedyną nadzieję, trumnę, przykrytą całunem, któréj w istocie lękało się śmiertelnie, lub trofea balowe, które również śmiertelnie nudzić je poczynały.
Gdy tak rozmyślałam, trzymając na kolanach Poezye, Marzenia i Łzy Zeni, o kilka kroków przede mną, pomiędzy fałdami zasłony, osłaniającéj drzwi, prowadzące z gabinetu do sąsiedniego salonu, ukazała się duża męzka ręka, nieco czerwona i z grubemi palcami. Zdawało się, że ręka ta z nieśmiałością uchylała firankę, a zarazem ozwał się za firanką męzki głos, miękki i sympatyczny:
— Czy mogę wejść?
Zenia w stronę drzwi zwróciła swą ustrojoną główkę i zawołała wesoło:
— Proszę!
Wtedy firanka rozchyliła się zupełnie i na progu ukazała się potężna, o szerokich ramionach, postać Michała. Lubo w gabinecie było nas trzy osoby, blado błękitne, okrągłe jak dawniéj, dobroduszne i poczciwe, i jak dawniéj téż nieco zadziwione i omglone, oczy gospodarza domu, spoczęły przez chwilę na jednéj tylko Zeni. Wątpię, czy spostrzegł nawet, że był tam ktokolwiek prócz niéj, bo patrzył tylko na nią i zdawało się, że blask świeżości i wdzięku młodéj kobiety odbił się na jego twarzy, tak uśmiechnął się radośnie. Zenia, nie ruszając się z miejsca, wyciągnęła do niego rękę i wyrzekła z uśmiechem:
— Michasiu! mamy gości!
Pan Michał jeszcze nie spojrzał na nas, tylko szybko i z ruchem, który niekoniecznie mógł nazwać się zgrabnym, zbliżył się do żony i kilka pocałunków wycisnął na podanéj sobie rączce.
— Michasiu! mamy gości! — powtórnie upomniała go żona; tym razem już było trochę niecierpliwości w jéj głosie.
— A, przepraszam, przepraszam! — zawołał z pomieszaniem, odwracając się do nas. — Co widzę? Panna Emilia i panna Wacława! Ach! tak, żona moja mówiła mi wczoraj, że panie przyrzekłyście dzisiejszy dzień z nami przepędzić! Jakże dawno nie widziałem się z paniami! jakże się panie mają?
Mówiąc to, chwycił się obu rękoma za poręcz fotelu, potém poprawił sobie niemi krawat, który i bez tego w należytym zostawał porządku, potém schował je do kieszeni, i tak na chwilę wstrzymawszy poruszenia drogocennych organów pracy człowieczéj, popatrzył na nas przez parę sekund w milczeniu. Poczém, jakby nagłą a serdeczną powodowany myślą, zbliżył się i pocałował nas obie w ręce, a gdy witałyśmy go wzajemnie przychylnemi wyrazami, ukłonił się nam kilka razy i usiadł, fotel swój przysunąwszy najprzód do fotelu swéj żony, jak można było najbliżéj.
Mimowoli rzuciłam okiem na księgę marzeń, która leżała przede mną, otwarta na stronicy, przyozdobionéj portretem pięknego Włocha, i pomyślałam, że zaprawdę powierzchowność nieznanego musiała wiele zyskiwać na sąsiedztwie z panem Michałem. Gdy podniosłam oczy, zobaczyłam twarz Zeni z naiwnym niemal uśmiechem zwróconą ku mężowi. Położyła rączkę na jego ramieniu i rzekła swoim dźwięcznym, pieszczotliwym nieco głosem:
— W samę porę przyszedłeś tu, Michasiu...
Michał błysnął rozradowanemi oczyma i dwa razy pocałował rączkę na jego ramieniu opartą, przy czém własna jego ręka nie zaniedbała uczynić kilku koniecznych poruszeń.
— Przyszedłeś w samę porę — ciągnęła Zenia — potrzebuję twojéj pomocy i wzywam cię, abyś rozstrzygnął sprzeczkę pomiędzy mną a Emilką...
Tu do reszty rozradowany Michał przerwał mówiącéj pocałunkiem w rękę.
— Ale dość już tego! jeżeli mi tak ciągle będziesz przeszkadzał, nigdy nie skończę mówić! — zawołała Zenia z pół figlarném, pół kapryśném nadąsaniem.
— Nie będę już, nie będę, mój aniołku — wymówił Michał, wpół uradowany, wpół przestraszony jéj lekkim gniewem.
— Michasiu! — rzekła Zenia, lekko uderzając nóżką o posadzkę — ileż razy prosiłam cię, abyś mnie nie nazywał aniołkiem. To parafijaństwo!
— Nie będę, już nie będę! mój anioł... ma chère amie — szybko poprawił się małżonek.
— Otóż to! teraz używasz francuzkiego wyrazu, chociaż nie mówisz po francuzku, i to śmieszność także!
I z minką niecierpliwości cofnęła rękę z ramienia męża i odwróciła się od niego z zadąsaną twarzyczką. Michał, na dobre już przestraszony i zmartwiony, pochwycił rękę jéj, zanim jeszcze spoczęła na sukni, i całując ją, mówił z prawdziwą skruchą:
— Przepraszam cię, mój anioł... ma che... moja droga Zeniu... przepraszam cię...
— Tak, to dobrze! prosiłam cię, abyś nie nazywał mnie nigdy inaczéj, jak Zenią, i nie dawał mi żadnych innych przezwisk... teraz przystępuję do rzeczy... i nie przeszkadzaj-że mi już tylko...
I rozpogodzoną znowu twarz zwróciwszy do męża, z wielkiém przejęciem się i z cechującą ją żywością i zapałem, zaczęła mu opowiadać o tém, co przyrzekła Emilce; o tém, że ona odrzuciła jéj ofiarę; o nadziejach wydania jéj za mąż, gdyby zamieszkała u niéj; o tém, że Emilka jest przygotowaną na zostanie starą panną i na klejenie przez całe życie pudełek, albo oprawianie książek.
Michał słuchał jéj z wielkiém skupieniem ducha, połykał wyrazy i znać było, że zastanawiał się głęboko, bo spuścił głowę, wpatrzył się w posadzkę, a ręce jego przestały szukać w przestworzu punktu oparcia i spokojnie spoczęły na kolanach.
— Wzywam cię, kochany Michasiu — kończyła Zenia, któréj w czasie opowiadania łzy nabiegły do oczu — wzywam cię, abyś był sędzią pomiędzy mną a Emilką. Jesteś mężczyzną, a zatém więcéj masz od nas praktycznego doświadczenia; a chociaż gderzę na ciebie czasem, ufam jednak twemu zdrowemu rozsądkowi! Powiédz więc, kto tu ma słuszność: ja, czy Emilka? i czy dobrze jest z jéj strony, że, nie chcąc zamieszkać ze mną, wyrzeka się nadziei stosownego wyjścia za mąż, a skazuje się na staropanieństwo i wieczyste klejenie pudełek?...
Michał milczał dobre parę minut, parę razy podniósł głowę i spojrzał na Zenię, potém spuścił ją znowu i zsunął brwi, jakby pod wpływem namysłu, potém podniósł na żonę wzrok prawie nieśmiały i zapytał:
— Więc chcesz wiedziéć moje zdanie?
— A naturalnie — zawołała Zenia, wzruszając ramionami — inaczéj nie pytała-bym się o nie.
Michał milczał jeszcze trochę, znowu parę razy spojrzał na żonę, a potém jeszcze raz spytał:
— Więc chcesz, abym ci objawił moje zdanie, moja droga Zeniu? — Widocznie odbywała się w nim walka.
— Jakiś ty śmieszny! — odpowiedziała młoda kobieta, znowu lekko nadąsana; — czyliż obawiasz się powiedziéć, co myślisz?
— Nie, nie... — podchwycił Michał — tylko, że widzisz, mój anioł... moja Zeniu, że ja myślę trochę inaczéj, niż ty...
Zenia spojrzała na niego zdziwionemi oczyma, ale zarazem dotknęła znowu jego ramienia i łagodnie rzekła:
— Więc powiedz nam, jak myślisz.
Natenczas Michał pocałował ją znowu w rękę i rzekł:
— A więc nie gniewaj się, moja droga Zeniu, że powiem trochę inaczéj, niż ty mówiłaś!
Mówiąc to, niespokojnym wzrokiem ścigał wyraz twarzy Zeni, niby obawiając się ujrzéć na niéj rozgniewanie. Ale Zenia, zamiast gniewać się, z zajęciem i oczekiwaniem patrzyła na niego.
Do najwyższego już stopnia ośmielony tém Michał, podniósł zupełnie głowę i zaczął mówić:
— Otóż ze wszystkiego, com słyszał, uważałem, że panna Emilia życzy sobie prowadzić niezależne życie i miéć jakieś wyłączne zatrudnienie, któreby jéj było pożyteczném i przyjemném; a ty, droga Zeniu, pragniesz, aby zamieszkała z nami i prowadziła w taki sposób życie, w jaki my prowadzimy... zdaje się, że o to idzie...
Tu zwrócił się do Emilki i ciągnął daléj:
— Otóż spodziewam się, że panna Emilia nie wątpi, że panie obie nie wątpicie, że panie wszystkie trzy nie wątpicie, iż dla mnie pobyt panny Emilii w naszym domu byłby bardzo przyjemnym, i że szczerze-bym pragnął, aby siostra mojéj żony mieszkała z nami. Wszak panie nie wątpicie o tém? nie prawdaż? bo gdybyście o tém wątpiły, było-by to mi bardzo, bardzo przykro!
Ostatnie wyrazy wymówił z taką niespokojnością w głosie, a oczy jego z tak poczciwym wyrazem patrzyły na Emilkę, że w istocie niepodobna było ani przypuszczać, ażeby mówił nieprawdę. Chórem więc upewniłyśmy go, że wierzymy w jego najlepsze względem Emilki chęci i prosiłyśmy, aby mówił daléj. Rzucił spojrzenie na żonę, i widząc, że patrzyła na niego łagodnie i z ciekawością, powiódł ręką po włosach, dotknął nią dzwonka stojącego na stole, poprawił krawat i znowu zaczął mówić:
— Otóż to! chociaż bardzo-bym pragnął, aby panna Emilia zamieszkała w naszym domu, ale skoro jéj się zdaje, że inny sposób życia będzie dla niéj korzystniejszym i przyjemniejszym, to znajduję... znajduję, że każdy człowiek ma prawo rozporządzać sobą, jak mu się podoba, i urządzać sobie sposób życia, jak mu się wydaje najlepiéj... nikt nie może wiedziéć, co drugiemu może być milsze i pożyteczniejsze.. są różne wyobrażenia, jak różne gusta... jeden lubi kolor błękitny, a drugi różowy... jeden myśli tak, a drugi inaczéj, a każdy idzie za swojém wyobrażeniem i za swoim gustem.
Mówił to wszystko z wielkim namysłem, a im dłużéj mówił, tém więcéj fizyognomia jego nabierała wyrazu pojętności i oczy się rozjaśniały. Po chwili zaczął znowu:
— Co do tego, że panna Emilia życzy sobie pracować nad klejeniem pudełek i oprawianiem książek, nie widzę, coby w tém było złego. Każda praca dobrą jest, a są ludzie, którzy nie mogą żyć bez pracy... nudzą się bez pracy i próżniactwo męczy ich więcéj, niż robota. Może panna Emilia do takich ludzi należy, wszak sama najlepiéj musi o tém wiedziéć; a jeżeli należy do takich ludzi, to niech sobie i pracuje. Wszak ludzie i pudełek, i oprawy książek potrzebują, a zgrabne rączki kobiece jeszcze lepiéj to zrobić potrafią, niż ręce męzkie...
Przerwał sobie na chwilę i spojrzał znowu na żonę. Ale wyraz twarzy Zeni okazał mu się znać zniechęcającym do dalszego mówienia, bo wnet kończył mówić:
— A co do tego, że panna Emilia, prowadząc życie w inny sposób, niż my prowadzimy, i klejąc pudełka, za mąż pójść nie może; to wcale nie jestem tego zdania. Złoto, panie dobrodzieju, i w popiele świeci. Ktoby się poznał na pannie Emilii i pokochał ją w salonach i na tańcach, ten pozna się na niéj i pokocha ją w skromnym domku i nad klejeniem pudełek; a mnie się zdaje, że inaczéj niewarto wychodzić za mąż, jak będąc dobrze poznaną i prawdziwie kochaną... inaczéj lepiéj jest wcale nie wychodzić za mąż... Oto jest moje zdanie.
Powstał z fotelu i wyprostował się całą swą wysoką postacią.
Twarz jego była już całkiem ożywiona, oczy rozjaśnione i rozsądne.
— Co zaś do tego jeszcze — kończył, — że panna Emilia może kiedykolwiek doświadczyć niedostatku, tego, dalibóg, nie będzie nigdy! mój majątek jest majątkiem Zeni, a ja jestem bardzo szczęśliwy, jeśli ona używa go, jak się jéj tylko podoba. Dopóki ja żyję, nikt z tych, których Zenia kocha, cierpiéć nie będzie niedostatku; dom mój, szkatułka i serce, otwarte zawsze dla tych, których Zenia kocha, a jeżeli ja umrę, majątek mój zostanie się dla Zeni i ona podzieli się nim z tymi, których kocha...
Umilkł, oczy jego błyszczały wewnętrzną pogodą i poczciwém, gorącém uczuciem. W téj chwili nie był wcale brzydkim, owszem, miał w sobie pewną rzewną, prostą, nieledwie wzniosłą w swéj prostocie piękność.
Milczałyśmy wszystkie kilka sekund; Emilka piérwsza wyciągnęła do szwagra rękę i wzruszonym, z serca idącym głosem, powiedziała prosto:
— Dziękuję.
Spojrzałam na Zenię. Patrzyła na męża zasmuconym wzrokiem, ale z za tego smutku widniało pewne zadowolenie, połączone z niewiedzącą może o saméj sobie czułością.
— Więc wszyscy jesteście przeciwko mnie? — wyrzekła smutnym głosem — a cóż robić? Niechaj więc niepoczciwa moja siostra żyje, jak się jéj podoba, i klei sobie swoje pudełka; ale zarazem niech wié i o tém, że ma siostrę, która, dzięki swemu poczciwemu Michasiowi, w każdéj chwili udzielić jéj może opieki i pomocy...
To mówiąc, powstała, zbliżyła się do męża, a położywszy obie ręce na jego na ramionach, popatrzyła mu w twarz, i wspiąwszy się na palce, pocałowała go w czoło. Niebiański zachwyt rozpromienił twarz Michała. Silném swém ramieniem objął szczupłą kibić żony i kilka razy pocałował ją w usta. Zwinna i gibka Zenia wysunęła się z jego uścisku, a sięgnąwszy do kieszonki szlafroka, zawołała nagle: — Michasiu! zapomniałam mojéj chusteczki w bawialnym salonie: pójdź mi ją przynieś!
Atletyczny Michał poskoczył z żywością szesnastoletniego chłopca i zniknął za zasłoną. Zenia wyciągnęła wskazujący palec w kierunku drzwi, któremi mąż jéj wyszedł, i rzekła półgłosem do nas:
— On taki zawsze: milczy, patrzy mi tylko w oczy, i jak ognia lęka się każdego mego niezadowolenia. Ale pomimo to, jeśli nie podziela w czémkolwiek mego zdania, nigdy nie zamilczy, tylko zawsze powié mi swoje... wprzódy naturalnie ze dwadzieścia razy pocałowawszy mnie w rękę!...
W téj chwili lokaj oznajmił podany obiad. Powstałam i składałam na biurku w aksamit oprawne książki. Wypadkiem księga marzeń otworzyła się w moich ręku na karcie z potretem pana Michała i podpisem u dołu: poczciwy, dobry Michaś! Mimowoli pomyślałam, że kto wié, może piękny nieznany, z namiętną i zarazem uczuciową postacią, niezupełnie-by zyskiwał na porównaniu z dobrze poznanym Michałem?
Takim sposobem pobyt u nas Emilii został, pomimo oporu Zeni, stanowczo postanowionym; obie siostry uścisnęły się ze łzami w oczach, a Zenia znowu powtórzyła z cicha: „kto wié? może ja cię i rozumiem, Emilko!”
Potém długo nie odzyskała swéj wesołości: przy stole i przy obiedzie siedziała zamyślona i usłyszałam, że parę razy westchnęła tajemnie. Coraz widoczniejszym stawał się dla mnie jakiś brak równowagi moralnéj, psującéj spokój téj młodéj i powabnéj kobiety. Otoczona wszystkiém, co mogło życie czynić piękném: miłością, przyjaźnią, bogactwem, nie czuła się jednak szczęśliwą. Zdawało się, że szukała wciąż czegoś w sobie i koło siebie, a nie znajdując, popadała w zadumy, w czasie których błyszczące oczy jéj zachodziły mglistą powłoką znużenia, twarz traciła wyraz błyskawicznego życia, jaki ją cechował, i niby w udręczeniu wewnętrzném opadała na dłoń drobną. Byłyż-by to kaprysy rozpieszczonéj szczęściem i powodzeniem istoty, czy skutek chorobliwego rozigrania się jéj wyobraźni? Czy może dotkliwe poczucie jakiéjś pustki w sercu i w życiu, któréj zapełnić nie mogły ani rozrywki i połyski, za któremi goniła tyle, ani nawet czułość męża, otaczająca ją tysiącem względów i serdecznych objawów? I dziwna rzecz! z pomiędzy tych dwóch sióstr, tak różnych doświadczających losów, Zenia, bogata, strojna, pełna życia, blasku i zewnętrznéj ponęty, wydawała się mniéj spokojną i zadowoloną od ubogiéj, cichéj, i niepokaźnéj Emilki.
Spostrzeżenia te czyniłam w czasie poobiedniéj z dwoma małżonkami rozmowy. Zenia, po wesołości porannéj, wpadała w coraz częstsze zamyślenia, rumieńce znikały z jéj policzków, chwilami zdawało się, że wszelka myśl w niéj omdlała, bo opierała głowę na tylnéj poręczy fotelu, przymykała oczy i tłumiła poziewanie albo westchnienia. Byłaż smutną, czy znudzoną? Nie mogłam tego rozróżnić, ale za to wyraźnie dostrzegłam w niéj tę zmienność humoru, która jest objawem niezadowolonéj duszy, wynikiem pustego życia i rozigranéj wyobraźni. Michał z doskonałym taktem towarzyskim, którego tak trudno było spodziewać się, sądząc z powierzchowności, podjął się w zastępstwie zamyślonéj żony podsycania i ożywiania rozmowy, mówił wiele o zagranicznych krajach, w których przebywał wraz z żoną; uważałam, że uwagę jego zwracały daleko mniéj miasta, niż wsie i wszystko co się wsi tyczyło. Nie mówił on wcale o objawach sztuk lub nauk, ale o uprawie roli w różnych stronach świata, o płodach rolnych i ich gatunkach, o ludnościach wiejskich i ich naturze. Parę razy mówiąc o tém wszystkiém, westchnął i zamyślił się na moment. Daru wymowy nie posiadał, i owszem, wyrażał się z trudnością; znać było, że myśli powoli powstawały i nie łatwo kombinowały się w jego głowie; czasem się jąkał, czasem używał gminnych wyrazów i prowincyonalizmów; z tém wszystkiém jednak, gdy się rozgadał, mówił wcale przyjemnie, i spostrzegłam, że nie tylko nie brakowało mu zdrowego rozsądku, ale, że nawet sąd jego był bardzo trafny i sięgający głębiéj w istotę rzeczy, o których mówił. Pod wieczór Zenia otrząsnęła się ze swych zadum i znowu się ożywiła. Pokazywała nam mieszkanie swoje, suknie, bogatą biżuteryą, różne pamiątki z podróży przywiezione; śmiała się, opowiadała, rozmawiała; przebiegała salony, zasłane kobiercami, cicho, jak myszka, lekko jak motylek; aż gdy zmrok zaczął zapadać i Michał oddalił się na moment, upadła na sofkę, objęła ramionami mnie i Emilkę i patrzyła nam z kolei w twarze. Nagle łzy zakręciły się w jéj oczach, ukryła twarz na mojéj piersi i wybuchnęła płaczem. Spojrzałyśmy po sobie z Emilką, pomieszane nieledwie. Co jéj było? Miałaż-by w istocie doświadczać jakiegoś tajemnego a wielkiego cierpienia, które objawiało się w tak nagłych łzach i łkaniach? Nie wiem, dlaczego żadna z nas nie śmiała ust otworzyć, aby zapytać ją o to. Po krótkiéj jednak chwili sama podniosła głowę z uśmiechem. — Przebaczcie mi, moje drogie — rzekła, składając ręce — i nie trwóżcie się o mnie. Ot, sama nie wiem, czego zapłakałam... c’etait plus fort que moi...
— Ale cóż ci jest? co cię tak dręczy? — zawołała Emilka z trwogą, obejmując siostrę.
Zenia milczała chwilę, potém zerwała się i stanęła naprzeciw nas z rozpłomienionemi oczyma. — Czy pamiętacie — wymówiła z cicha i śpiesznie — czy pamiętacie, jakem wam mówiła przed ślubem, że wcale nie czuję w sobie serca?
Położyła rękę na piersi, podniosła oczy w górę i dodała:
— Otóż teraz czuję je, czuję...
— Zeniu — przerwała smutnie Emilka — spodziewam się, że kochasz swego męża.
— O! on taki dobry, taki poczciwy, taki zacny! — przerwała Zenia z wielkim naciskiem prawdy i zapału w głosie — i dodała ciszéj: — ale on mnie nie rozumié...
Była chwila przykrego dla nas wszystkich trzech milczenia.
— Przepraszam cię, Zeniu — odezwałam się piérwsza — ale nie wiem dobrze, co jest w tobie takiego, czego twój mąż nie rozumié...
Zenia zmieszała się trochę.
— Ja pragnę miłości... — wyszeptała cichutko.
— Alboż pan Michał cię nie kocha? — zagadnęła Emilka.
— O, nadzwyczajnie! miłość jego dla mnie nietylko nie zmniejszyła się od czasu, jakeśmy się pobrali, ale wzrasta z dniem każdym; nie możecie nawet wyobrazić sobie, jaki on dla mnie dobry.
— A więc ty go nie kochasz? — zagadnęłam z kolei.
Zenia zarumieniła się szkarłatem, spuściła głowę i oczy i milczała.
— Może spostrzegłaś w mężu twym coś, co ci nie pozwala zupełnie go szanować? — smutnie spytała Emilka.
Zenia energicznie podniosła głowę.
— O nie, nie! — zawołała — jak względem mnie, tak względem wszystkich, jest on najlepszym, najgodniejszym człowiekiem!...
— A jednak te zalety wcale cię dla niego nie zjednały.
— I owszem — wymówiła Zenia, po chwili namysłu — mam dla niego szczerą przyjaźń, wielką wdzięczność i tak się do niego przywiązałam, że ile razy rozstawaliśmy się na jeden dzień, nie mogłam sobie dać rady, tak mi było bez niego nudno i tęskno.
— A jednak...
— A jednak — przerwała mi Zenia — to uczucie, jakie powzięłam dla Michała, jest tak spokojne, chłodne, powszednie, że wcale nie zaspakaja pragnień mego serca. Tęsknię do silnych wzruszeń, tych niezmiernych trwóg, radości i cierpień, jakie daje miłość, któréj nigdy niedoświadczyłam, ale o któréj tyle słyszałam, czytałam, którą przeczuwam. Widmo téj miłości gonię w gwarach i tłumach światowych, o niém śnię w chwilach samotnych; wyrzucam to sobie, a nie mogę się od tych rojeń obronić. Czuję się winną względem Michała, a jednak nie może być inaczéj... to wszystko mnie dręczy, spokoju nie daje, psuje humor i prędko do grobu mię sprowadzi.
Ostatnie wyrazy ułagodziły nam znacznie przykre wrażenie, jakiego doznałyśmy przez wyznanie Zeni. Na wzmiankę o grobie, nie mogłyśmy obie z Emilką powstrzymać się od uśmiechu. Zenia nie spostrzegła tego. Wpatrzyła się w księżyc, który widniał za wielkiemi szybami okien, a twarz jéj okryła się znaczącym wyrazem. — Czy pamiętacie, ukochane moje — stłumionym mówiła głosem — czy pamiętacie tę dawną, dawną rozmowę naszę, w któréj pytałyście mnie co uczynię z mojém sercem, jeśli wyjdę za mąż bez miłości? Odpowiedziałam wam, że zawieszę je na promieniu księżyca i żywić będę poezyą, marzeniem, rosą i słanemi zdala westchnieniami bohaterskiego kochanka... Otóż, drogie moje, przekonałam się, że mówiłam jak dziecko... rosa i marzenia nie wystarczają biednemu sercu, drżącemu w przestworzu, a bohaterskich kochanków, którzy-by z daleka chcieli tylko wzdychać...
— Niéma na świecie — dopowiedziałam z mimowolnym uśmiechem.
— Niéma — jak echo powtórzyła Zenia, patrząc ciągle w księżyc. Z gniewem zacisnęła ręce i zawołała: — Ci mężczyzni są wszyscy tacy prozaiczni, materyalni, zuchwali... Jak tylko pokażę któremu z nich moje serce, zawieszone na promieniu księżyca, zaraz okazują chęć ściągnięcia go na ziemię... Żaden nie umié marzyć, wzdychać, poświęcać się i cierpiéć w milczeniu...
— A ty, Zeniu, nie pozwolisz nikomu zdjąć swego serca z tego promienia i ściągnąć go na ziemię... nie prawdaż? — z pośpiechem pełnym niepokoju zawołała Emilka.
Zenia potrząsnęła głową. — O, nikt go ztamtąd nie zdejmie i nie ściągnie na ziemię...
— Ja to uczynię, mój aniele — zabrzmiał za nami miękki i łagodny głos Michała.
Zenia drgnęła i zwróciła wzrok z księżyca na twarz męża, który uśmiechał się wesoło i patrzył na nią z czułością.
— Cóż to? Michasiu — zawołała na-pół z wymówką, na-pół z trwogą — podsłuchujesz nasze rozmowy!
— Bynajmniéj — odparł Michał — zbliżając się do drzwi, usłyszałem tylko ostatnie twoje wyrazy, i naturalnie, jako twój prawy i kochający małżonek, wyraziłem chęć zabrania sobie serduszka, o którém mówiłaś...
Rzekłszy to, pocałował żonę w obie ręce i postawił przed nami trzy bombonierki, po które umyślnie chodził był do miasta. Potém zaczął żartować z Emilki, pytając ją, czy którakolwiek z przyniesionych przez niego bombonierek, nie jest dziełem jéj rączek. Pomimo jednak wesołości Michała, z jaką rozmawiał z nami, miałam niby przebłysk pojęcia, że doskonale rozumiał on bolesny dla niego sens, zawierający się w słowach Zeni, jakie usłyszał; że, co więcéj, rozmarzony i rozdrażniony stan duszy jego żony nie był mu wcale niewiadomym. Gdy wnieśli światło i mogłam lepiéj przypatrzéć się twarzy Michała, dostrzegłam w niéj pewne znaki, których nie widziałam wprzódy. W bladych zwykle jego źrenicach przesuwały się energiczne połyski, niby wspominki silnego wewnętrznego postanowienia. Gdy spoglądał na żonę, po łagodnych ustach jego przebiegał wyraz rzewności i smutku, a jednak rozmawiał ciągle, jeśli nie wymownie i dowcipnie, to jednak uprzejmie i rozsądnie, a z ciągłą niewzruszoną łagodnością i spokojem.
Pojęłam wtedy do reszty, że Michał nie był wcale tak prostym i pospolitym człowiekiem, jakim się z razu wydawał, i przypomniawszy sobie słowa, przed chwilą wyrzeczone przez niego, pomyślałam, iż bardzo być może, że to biedne serce rozpoetyzowanéj i rozmarzonéj kobiety, zawieszone przez nią na drżącym promyku księżyca, jemu się właśnie dostanie na zawsze.
Po powrocie z odwiedzin moich u Zeni do domu, znalazłam moję matkę tak zamyśloną i smutną, jak jéj już dawno nie widziałam. Gdy witałam ją, rzekła ze źle tajoną goryczą:
— Ślicznieś tam dziś wyglądać musiała w téj twojéj wełnianéj sukni, obok strojów Zeni i jéj paradnych pokoi!
Niestety! wyrazy te aż nadto zrozumiale wytłómaczyły mi zamyślenie i smutek mojéj matki. Widmo przeszłości zajrzało jéj znowu w oczy w postaci świetnéj toalety Zeni, jéj powozu i liberyi. Piérwsze od czasu popadnięcia w ubóztwo spotkanie się ze zbytkiem i blaskiem, rozbudziło na nowo w mojéj matce żal po nich, uśpiony już przedtém nieco.
Przez cały już wieczór matka moja była milcząca i zamyślona, a nazajutrz, gdym wychodziła na lekcye, zatrzymała mnie na chwilę przy sobie, i z wielką starannością zaczęła się wypytywać o przyjęcie, jakiego doświadczyłam od Zeni, goszcząc w jéj domu. — Bo widzisz, moja droga — dodała nie bez pewnego wahania: — zdaje mi się, że spostrzegłam u Zeni, gdy tu była, pewną niestosowność obejścia się. Czy tylko ona nie lekceważy nas, dlatego, żeśmy teraz... żeśmy teraz ubogie...
Przy ostatnim wyrazie widocznie połknęła łzę, któréj nie chciała mi pokazać. Z całą wymową, na jaką tylko zdobyć się mogłam, przekonywałam moję matkę, że omyliły ją spostrzeżenia, na Zeni uczynione; że, przeciwnie, była nam nadzwyczaj przyjazną, a dla mnie, jak nie może być więcéj, wylaną i serdeczną. Słuchała mnie, wzroku nie odrywając od ziemi.
— Wszystko to być może — rzekła w końcu; — nie chciała-bym jednak, abyś bardzo się narzucała ze swą obecnością i przyjaźnią dawnéj towarzyszce, z którą teraz dzieli cię taka różnica majątku i towarzyskiego położenia. Bogaci ludzie, moje dziecko, myślą zwykle, że wielką łaskę wyświadczają uboższym od siebie, jeśli zachodzą z nimi w bliższe stosunki; a spodziewam się, że własna duma nie pozwoli ci takim kosztem podtrzymywać stosunku twego z Zenią.
Bolały mnie bardzo te słowa mojéj matki, bo naprzód widziałam w nich niesprawiedliwość, wyrządzoną Zeni, która, bądź co bądź, miała serce bardzo proste i dobre, a od wszelkiéj pychy była zupełnie wolną; następnie wiedziałam, iż są one objawem miłości własnéj, do tego stopnia zranionéj, że odbierała jéj zwykłą trafność i sprawiedliwość sądzenia o rzeczach i ludziach.
Po chwili namysłu rzekłam:
— Moja mamo, czyliż sama, będąc bogatą, gardziłaś uboższymi od siebie, i wiążąc się z nimi życzliwym stosunkiem, myślałaś, że wyrządzasz im wielką łaskę? Jestem pewna, że nie czyniłaś tego.
— Miewałam zwykle stosunki tylko z równymi sobie majątkiem i położeniem — odpowiedziała moja matka, spuszczając oczy.
W téj chwili otworzyły się drzwi i liberyowany lokaj Zeni wniósł wielki kosz prześlicznych kwiatów, wraz z bardzo uprzejmym i serdecznym bilecikiem, do mojéj matki zaadresowanym. Matka, zobaczywszy kwiaty, zarumieniła się silnie, przeczytała liścik i powiedziała mi, abym zastąpiła ją w przesłaniu Zeni podziękowań. Gdy służący odszedł, nie rzuciła nawet spojrzenia na bukiety, które rozstawiałam po stołach; odeszła i słyszałam jak zamykała się w swoim pokoju.
Odtąd ile razy Zenia ukazała się u nas, tyle razy fałdy rysujące czoło mojéj matki stawały się głębszemi, obejście się jéj z otaczającymi nabierało sztywności, a w oczach grała gorycz tłumiona. A jednak zdarzać się to musiało często, bo Zenia parę razy na tydzień nas odwiedzała, a za każdym razem przywoziła mnie i siostrze mnóztwo łakoci i drobnych podarunków, co do najwyższego stopnia niecierpliwiło i obrażało moję matkę.
— Zdaje mi się — rzekła raz do mnie po odjeździe Zeni — zdaje mi się, że pani C. pragnie nam zaimponować, przyjeżdżając zawsze do naszéj ubogiéj chatki powozem i z liberyą... osoba delikatna nie powinna przybywać do ludzi ubogich z takim hukiem i blaskiem.
Jak mogłam tylko najprędzéj, dałam do zrozumienia Zeni, że sprawiła-by mi wielką przyjemność, gdyby zgodziła się na odwiedzanie nas pieszo. Nie objawiłam jéj przyczyny mego żądania, ale zdaje mi się, że się jéj domyśliła, bo zaraz nazajutrz przyszła pieszo, a tylko w towarzystwie służącego i to bez liberyi. Gdy się to kilka razy powtórzyło, moja matka rzekła do mnie:
— Jak widzę pani C. uznała, że nie warto przed nasz skromny domek zajeżdżać pysznym powozem, i przybywa do nas pieszo, a powozu używa do wizytowania osób równych sobie położeniem.
Innym razem, gdy w niedzielę wybierałam się w odwiedziny do Zeni, matka moja kazała mi koniecznie włożyć jedwabną suknią, pozostałą z dawnéj mojéj garderoby.
— Nie mogę znieść myśli — rzekła — iż odegrywasz tam w tym bogatym domu rolę kopciuszka...
Z prawdziwym smutkiem rozmyślałam często nad tém, jak pewien błędny kierunek życia zdolny jest stłumić głos najlepszego nawet serca, i tak jasny nawet umysł, jakim była obdarzona moja matka, zaćmić i sprowadzić na drogę drobnostek i chorobliwych niemal przywidzeń. Ta sama uwaga nasuwała się może i mojéj matce, w chwilach chłodniejszéj rozwagi i zastanowienia, bo parę razy, całując mnie gorąco, powiedziała:
— Moje dziecko, przebacz mi te wszystkie dziwactwa, jakie popełniam, i nie sądź źle bardzo o mnie. Jestem, widzisz, jak człowiek spadły na ziemię z innéj planety, który ogląda się wkoło siebie i nie może jeszcze zmiarkować, co się z nim stało...
Porównanie to było w istocie bardzo trafném. Cierpienia, niepokoje, wstydzenia się, drażliwości i podejrzliwości, jakich doświadczała moja matka, miały źródło w tym głębokim roździale, jaki leży pomiędzy światem, w którym przebywała dotąd, a tym, do którego wprowadziła ją utrata majątku. Wszelkie ujemne strony minionéj przeszłości zniknęły z jéj pamięci, pozostawiając tylko żal za ową stroną miękką, złoconą, połyskującą, do któréj przyrosła duszą i ciałem. Wzajemnie zaś piękne i dobre strony teraźniejszości znikały przed wywoływaném wciąż widmem tego, co utraciła, a pozostawiały za sobą długie, przykre cienie, choćby wymarzonych tylko niedostatków i upokorzeń.
A jednak życie nasze, jakieśmy prowadziły, nie było pozbawione uroku. Nie posiadałyśmy zbytku, ale téż nie doświadczałyśmy wcale niedostatku. Domek nasz pełen był kwiatów, książek, promieni słonecznych i przyjaznych sobie wzajem twarzy. Wieczorem mogłyśmy przy otwartych oknach wsłuchywać się w oddalony gwar miasta, łączący się z szumem rzeki błękitnéj, a z rana, po spoczynku nie przerywanym żadnemi złemi snami, witałyśmy się wzajem serdeczném dzień dobry, i szłyśmy każda do swéj pracy, aby w połowie dnia zejść się znowu i zasiąść do stołu, ze swobodną pogadanką na ustach i spokojem w sercach.
Matka moja zaczynała już przyzwyczajać się do życia bez burz i wstrząśnień, jednostajnego i cichego, ale urozmaiconego tém, co każda z nas wydobywała sama z siebie, i ozdobionego wzajemném do siebie przywiązaniem osób, które żyły pod jednym dachem, gdy pojawienie się Zeni wlało znowu w jéj umysł żywioł niepokojów i żalów, nasuwając jéj przed oczy to wszystko, co utraciła, o czém zdawało się, że zapominać zaczynała, ale co stanowiło znać siłę niezwyciężoną jeszcze.
Bądź co bądź, i mój spokój został zachwianym; przez kilkanaście tygodni wzrokiem pełnym niepokoju śledziłam chmury, które to ciążyły na czole mojéj matki, to znikały, aby się znowu pojawić. Wszelkich téż dokładałam usiłowań, aby miłością moją rozgrzać przytłoczone jéj serce, a myślą wniknąć w jéj umysł, wnosząc weń pogodę i światłe pojęcia.
Nowa zmiana, jaka zaszła w domowém naszém kółku, dzielnie dopomogła tym staraniom moim.


XXI.

Był to jeden z wieczorów wczesnéj jesieni; do pokoju wpływały przez otwarte okna strugi świeżego, ożywczego powietrza i barwiste światło, jakiém promieniał na zachodzie szeroki pas z purpury i złota. Matka moja siedziała na sofie, i wpół serdecznym, wpół ciekawym wzrokiem wpatrywała się w stojącego przed nią młodego mężczyznę, w którego i ja wpatrywałam się, stojąc u okna, wpatrywała się także i Emilka, kryjąc się nieco za mnie, i twarz swą, oblaną rumieńcem, bojaźliwie nieledwie wysuwając z za mego ramienia.
Gościem naszym był dwudziesto-kilkoletni młodzieniec, z płowemi włosami i błękitnemi, pogodnemi oczyma, z czołem białém, a twarzą ogorzałą, z wesołym uśmiechem na purpurowych ustach, z muskularnemi, zgrubiałemi nieco rękoma.
Stał on przed moją matką i patrzył na nią, a potém wzrok swój na mnie przenosił. Radość szczera promieniała na czerstwéj jego twarzy, a w oczach kręciła się drobna łza rozrzewnienia. Był to Franuś...
Matka moja wiedziała już ode mnie, że został rzemieślnikiem, ale wyobrażała sobie, że ta zmiana stanu, jakiéj uległ, musiała go wiele kosztować i spodziewała się zapewne zobaczyć go zgnębionym, upokorzonym, smutnym, schorzałym, może i złamanym pracą, przedsięwziętą nad siły. Tymczasem przedstawił się jéj, jako prawdziwe wcielenie życia, energii młodzieńczéj, wiary w przyszłość i w siebie, czerstwego zdrowia ciała i duszy. Z przeszłości pozostała mu tylko zewnętrzna ogłada, w świecie, w jakim wychował się, nabyta, i jeden wdzięk więcéj jeszcze dodająca jego powierzchowności.
— I zupełnie pogodziłeś się z położeniem swojém? — spytała matka moja Franusia, kiedy po długich powitaniach usiadł pomiędzy nami.
— A dlaczegoż nie miał-bym się z niém pogodzić, kuzynko? — wzajemnie zapytał Franuś, ze zdziwieniem prawie patrząc na moję matkę.
Widoczném było, że zapomniał już nawet o wyobrażeniach, jakie towarzyszyły piérwszym latom jego życia.
Przez cały wieczór byliśmy wszyscy bardzo weseli i rozmowni, oprócz mojéj matki, która z zamyśleniem przyglądała się wciąż Franusiowi. W zamyśleniu tém jednak nie było nic przykrego, bo czoło miała rozpogodzone i oczy łagodne. Z pewnéj tylko, mnie saméj znanéj, gry jéj fizyognomii, można było poznać, że cały szereg uwag i sprzecznych myśli przesuwał się po jéj głowie. — Dziwne, dziwne czasy! — powtórzyła parę razy, jakby do saméj siebie i machinalnie.
— Dobre czasy, kuzynko — podchwycił wesoło Franuś i ucałował jéj ręce.
— Dawniéj — mówiła moja matka — w owych złotych wiekach ludzkości, o jakich tak często wspominają poeci, pasterze stawali się królami; dziś królowie tego świata zstępują do cnót i zajęć pasterskich...
— Tak, kochana kuzynko — odpowiedział Franuś z uśmiechem — a cnoty te i zajęcia stają się królom tak drogie i miłe, że nie chcieli-by już ich może zamienić na uprzednie królowanie, więcéj pozorne, niż prawdziwe.
Matka moja dłoń przesunęła po czole.
— Patrząc na ciebie, Franusiu — rzekła — czuję wielką ochotę wierzyć w to, co mówisz...
Spodziewałam się, że po odejściu Franusia, Emilka wiele mi o nim mówić będzie. Gdyśmy się jednak znalazły w osobnym pokoiku naszym, wbrew oczekiwaniu memu, nic do mnie nie rzekła, a tylko goręcéj jeszcze, niż zwykle, pocałowawszy mnie parę razy, usiadła w milczeniu przy swoim stoliczku i otworzyła jakąś książkę. Widząc, że nie ma usposobienia do rozmowy, nie narzucałam się jéj z mojém towarzystwem, a znużona dziennemi po mieście kursami, wkrótce usnęłam. Kiedy śród nocy przebudziłam się po raz piérwszy, zegar ścienny wybijał późną popółnocną godzinę, a Emilka siedziała jeszcze na tém samém miejscu, na którém widziałam ją, usypiając. Przed nią rozłożona była na stoliku książeczka, w któréj spisałam uwagi i rady mego ojca, a którą czytywałyśmy nieraz wspólnie. Wzrok jednak Emilki oderwał się w zamyśleniu od kartek książki i utkwił w przestrzeni, łzawy i marzący. Białe światło lampy padało na czoło jéj pochylone i wsparte na dłoni, i odbijało się w błękitnych źrenicach. Reszta twarzy pokryta była cieniem i wyrazu jéj dojrzéć nie mogłam. Z oczu tylko poznawałam, że w myśli zadumanéj dziewicy, jak perełki na jedwabnym sznureczku, przesuwały się wspomnienia różnych chwil przeszłości, i pytania, jaką téż będzie ta przyszłość, która, w postaci rozbudzonego na nowo uczucia, zakołatała dziś do jéj serca?
W parę tygodni potém, warsztat stolarski, założony przez Franusia w ulicy niezbyt odległéj od naszego mieszkania, działał już w pełnéj sile. Franuś wraz z ojcem moim odbył podróż za granicę, z zamiłowaniem przypatrywał się wszelkim udoskonaleniom, jakich nabyły rzemiosła w innych krajach, pilnie uczył się technicznéj ich strony, a zarazem umysłem, przyzwyczajonym od dzieciństwa do widoku rzeczy pięknych i wytwornych, odgadywał prawa estetyki i wykwintnego smaku, które każdy, najprostszy na pozór wyrób, podnoszą do wysokości arcydzieła. To téż, gdy w miesiąc po przybyciu jego do W., poszłyśmy zwiedzić jego zakład, nie mogłyśmy nie podziwiać, z jaką szybkością i zręcznością odbywało się tam wszystko, jak każdy przedmiot, wychodzący z pod ręki Franusia i jego pomocników, odpowiadał wszystkim warunkom wygody, mocy i piękności.
Mieszkanie Franusia składało się z jednego pokoiku, umieszczonego na facyatce domu, którego całe niższe piętro zajmowali pomocnicy i czeladnicy jego. Poszłam je zwiedzić. Skromny to był i ciasny pokoik, za całą ozdobę mający czystość bez zarzutu i sporą szafkę z książkami, w któréj, obok arcydzieł poezyi i beletrystyki, znajdowały się w wielkiéj liczbie dzieła, o przemyśle i rzemiosłach traktujące. Wprowadziwszy mnie do tego skromnego schronienia, Franuś obejrzał się po niém wesoło, i rzekł do mnie z poufałością, do któréj przywykliśmy byli oboje w domu mego ojca:
— Upewniam cię, Wacławo, że lepiéj mi tu jest daleko, niż było w oficynie babki Hortensyi.
— Choćby dlatego — przerwałam, śmiejąc się — że nie jesteś zmuszony podnosić nikomu kłębuszków z pod kanapy...
— Ani wstydzić się swéj nieudolności i zjadać chleb, podany jako jałmużna — z powagą dokończył Franuś.
Na dziedzińcu zgrzytały dwie piły, leżały stosy wysychającego na słońcu drzewa, przez bramy wjeżdżały wozy, przywożące coraz nowe zapasy stolarskiego mataryału, mające starczyć na całą zimę. W obszernéj szopie kilku ludzi w robotniczych bluzach dzielnie uwijało się z heblem, klejem i młotkami, od czasu do czasu zbliżając się do umieszczonego pośrodku szopy stołu, na którym leżały stosy rysunków i wzorów na posadzki, meble i różne sprzęty, począwszy od najprostszych i najtańszych, aż do takich, które, lekkie i wspaniałe, opatrzone w misterne rzeźby i ozdoby, służyć miały do zapełniania bogatych i wykwintnych salonów.
Gdyśmy nadeszły, Franuś, wraz z głównym pomocnikiem swoim, zajęty był wykonywaniem rzeźby, mającéj okrywać szuflady prześlicznego biurka, do którego wzór leżał przed nim na stole. Ujrzawszy nas, porwał się od roboty, ale nie wypuścił z ręki dłuta, i tak z tém narzędziem w ręku, odziany w bluzę, z głową odkrytą i twarzą rozpromienioną, oprowadzał nas po swoim zakładzie, który nazywał żartobliwie: swojém królestwem.
Zdaje mi się, że matka moja piérwszy raz w swém życiu zwiedzać musiała na większą skalę założony rzemieślniczy warstat, bo rozglądała się wkoło z wielką ciekawością, a mianowicie zajmowali ją robotnicy w bluzach, pilnie i pojętnie pracujący pod nadzorem Franusia, który, pomimo rozmowy, jaką prowadził z nami, rzucał na nich od czasu do czasu baczne wejrzenia. — Nie sądziłam — rzekła, gdyśmy wracały do domu — aby podobne miejsce tak przyjemnie wyglądać mogło. Widocznie i taka nawet ręczna, machinalna praca, posiada swoje piękne i zajmujące strony.
— Nie jest ona machinalną, jak się z pozoru zdaje — ozwał się Franuś, który, zmieniwszy bluzę na zwyczajne ubranie, towarzyszył nam w powrocie do domu. — Co więcéj — mówił daléj — jestem zdania, że niéma na świecie machinalnéj pracy, jeżeli człowiek, który się jéj oddaje, nie traci z myśli warunków piękna i użyteczności, w jakich ma być ona dokonaną. Przypominam sobie, że w porze, gdy rozpoczynałem dopiero mój skromny zawód, i gdy chwilami dawne pojęcia i przesądy odzywały się jeszcze we mnie, buntując mnie przeciwko położeniu, w którém jednak szukałem zbawienia od wiecznéj zależności i nicości moralnéj, ojciec Wacławy, którego imienia nie mogę wspomniéć bez najgłębszéj czci i wdzięczności, powiódł mnie z sobą na jednę z tych dalekich wycieczek, które zwykł odbywać, jako gorliwy miłośnik i badacz przyrody.
Przyzwyczajony do niezmąconéj jego pobłażliwości i dobroci, powierzałem mu w drodze zwątpienia moje i upadki na duchu, jakich doświadczałem; mówiłem mu, że nieraz myślę z goryczą, dlaczego tak nizkie na tym świecie i niepokaźne miejsce dostało mi się w udziale wtedy, gdy są przecie szczęśliwi, którzy dochodzą wysoko i dokonywają wielkich rzeczy? Znajdowaliśmy się wtedy w głębi wonnego sosnowego boru. Ojciec Wacławy przystanął, pochylił się nieco i wskazał mi dwie mrówki, które po powierzchni mchu dążyły do niedaleko ztamtąd widniejącego mrowiego gniazda. — Patrz — rzekł do mnie — jeden z tych owadów, silny i duży, ciągnie za sobą wielką i ciężką gałęź, drugi, młodszy znać, mniejszy i słabszy, niesie drobne mchu ździebełko. Ale, jak jeden, tak drugi, owoce pracy swojéj niosą gniazdu swemu, które nie mogło-by się obejść tak bez téj jędrnéj i bogatéj gałęzi, jak bez miękkiéj mchu odrobiny. Czy mała ta mrówka może stać się wielką, skoro natura nie utworzyła jéj taką? Czy powinna ona wstydzić się tego i boléć nad tém, że, gdy silniejsza jéj towarzyszka dźwiga i nosi znaczne ciężary, ona zdolna tylko drobne gniazdu swemu przynosić usługi? Nie, ona pracuje wedle sił i natury swojéj, a dzięki téj pracy swéj, ma prawo szukać w swojém gnieździe spokojnego przytułku, bo nie jest w niém pasożytem, ani nieużytecznym zjadaczem cudzych płodów.
Matka moja z coraz większém zajęciem przysłuchywała się podobnym rozmowom, prowadzonym często pomiędzy mną, Emilką i Franusiem.
— A — mówiła — składacie inny świat... Wprowadzacie mnie do innego świata...
Franuś, zajęty pilnie swemi robotami, niezbyt częstym bywał u nas gościem. Niedziele wszakże, święta, a niekiedy i wieczory dni powszednich, przepędzał z nami. Wtedy zawiązywały się pomiędzy nim a Emilką nieskończone rozprawy o rzemiosłach, znaczeniu ich i o technicznych i estetycznych stronach. Oboje młodzi ludzie gorąco brali się do prac, które im miały zapewnić spokój umysłu i byt niezależny. Ztąd wywiązało się pomiędzy nimi pewne powinowactwo moralne, wynikające ze wspólności zajęć i zamiłowań, i pewna poufała, na tém powinowactwie oparta przyjaźń. U Emilki były jeszcze, obok téj przyjaźni, nagłe rumieńce i błyskawice w spojrzeniu, objawiające szybkie uderzenia jéj serca, wtedy mianowicie, gdy pod oknami naszemi rozlegały się męzkie stąpania Franusia, albo, gdy oczy jego spoczywały na jéj twarzy z szacunkiem przyjaciela i serdecznością braterską. Jakkolwiek jednak z baczną uwagą przypatrywałam się młodéj parze, nie spostrzegłam u Franusia ani rumieńców, ani błyskawic w oczach. Emilka była mu przyjaciółką, pokrewną losem i wyobrażeniami, miłą i poufałą towarzyszką... ale niczém więcéj. Raz, znalazłszy się z nim sam na sam, spytałam go: co myśli o Emilce? — Dobra jest, rozsądna i odważna — odpowiedział z przekonaniem, ale zarazem i spokojnie. Pojęłam, że młody i z gorącém sercem człowiek, jakim był Franuś, nie w ten sposób-by mówił o kobiecie, dla któréj-by miał żywsze, niż przyjaźń, uczucie.
Emilka jednak wydawała się zupełnie szczęśliwą: nie czyniła mi wprawdzie nigdy żadnych zwierzeń, co zresztą najlepiéj świadczyło o głębokości i sile uczucia, jakie dla Franusia powzięła; ale nieraz drżącym uściskiem dłoni, lub rozmarzonym wyrazem oczu, z jakim patrzyła na mnie, opowiadała mi to, czego usta jéj wymówić nie śmiały. Blada wprzódy i nieco zwiędła, rozpromieniła się teraz i rozrumieniła pod wpływem mocniéj rozbudzonych uderzeń serca, a niekiedy, co jasno czytałam w jéj czystéj i gorącéj, lubo tak łagodnéj duszy, wydawała mi się nieledwie piękną, pod tym ożywczym promieniem uczucia, który ją rozgrzał i oświetlił. Jednego właśnie z dni, w których najładniéj wyglądała w moich oczach, zwróciłam uwagę Franusia na miłą i ujmującą jéj powierzchowność. Uśmiechnął się i odrzekł: zdaje mi się, że wdzięki panny Emilii są najmniejszym z jéj przymiotów.
Byłam pewną, że miał wtedy ochotę powiedziéć, że znajduje ją zupełnie brzydką, a tylko wstrzymał się przez obawę uczynienia mi przykrości!
Pomimo to wszystko, z radością uważałam, że przyjaźń między nimi zawiązywała się coraz ściślejsza i bardziéj wylana, i miałam nadzieję, że prędzéj czy późniéj przemieni się ona u Franusia w głębsze i gorętsze przywiązanie do dobréj dziewczyny, która serdeczny do niego pociąg czuła już wtedy, gdy sama opływała w bogactwach i spodziewać się mogła świetnego losu, a on był jeszcze chłopcem ubogim i bez przyszłości.
Nowy jednak wypadek, jaki zaszedł w życiu naszém domowém, położył koniec tym moim nadziejom. Na początku zimy pan Rudolf odwiedził nas w przejeździe za granicę, i zostawił u nas, „swego skowronka i swoję różyczkę” uroczą, prześliczną Madzię. Matka młodéj dziewczyny i Rozalia pozostały w Rodowie, dokąd zabrały i młodszą siostrę Madzi; téj zaś ulubienicy swojéj, tego najdroższego dziecka swego, pan Rudolf nie chcąc zostawić pod szkodliwym wpływem matki i starszéj siostry, polecił ją naszéj opiece. Chętnie przyjęłyśmy pod dach nasz to śliczne i świeże dziecię, tém bardziéj, że obie z moją matką domyślałyśmy się, iż podróż pana Rudolfa nas miała na celu. Odjeżdżał ożywiony dziwną energią. Przygnębienie, jakie cechowało go wprzódy, zniknęło bez śladu; zdawał się być odmłodzonym o lat wiele.
A jednak w oczach jego, obok gorączkowo niemal rozbudzonego życia, grał smutek wielki, głębszy może jeszcze, niż wprzódy. Żegnając się z córką i z nami, blady był bardzo, ale ani na chwilę nie wydał się z bolesném wzruszeniem, które jednak baczne oko z łatwością odgadnąć w nim mogło. — Powrócę — mówił do nas pewnym głosem — nie prędko może, ale powrócę, muszę wrócić, bo podróż moja ma na celu dopełnienie obowiązku, naprawienie krzywdy, która przeze mnie się stała... Ufam, że dozwoloném mi będzie uczynić to i wrócić do dzieci moich, pod mój dach cichy, pod którym chcę umrzéć.
Po odjeździe ojca, świeża twarzyczka Madzi powlokła się smutkiem i bladością, niemniéj jednak, po piérwszém spojrzeniu, jakie zamieniła z Franusiem, po piérwszéj rozmowie, jaka zawiązała się między nimi, nieśmiałéj, przerywanéj milczeniami, w czasie których twarz dziewczyny oblewała się purpurą, a oczy Franusia ciskały iskrami, poznałam, że kochać się będą. Tego dnia Franuś późniéj, niż zwykle, nas opuścił, a ostatnie spojrzenie jego upadło na Madzię, która, spłoniona jeszcze cała od przedchwilowéj z nim rozmowy, stała strwożona, jak dziecię, promienna, jak dziewica, po raz piérwszy poczuwająca w sobie tchnienie miłości, i dwojgiem czarnych nieśmiałych oczu słała mu wyrazy: wracaj coprędzéj! Spojrzałam na Emilkę i przelękłam się bladości jéj twarzy, którą kryć usiłowała w muślinową firankę u okna. Wyciągnęła jednak rękę do Franusia i uprzejmym, pewnym głosem, życzyła mu dobréj nocy; potém zbliżyła się do Madzi i uścisnęła ją. Uważałam, że uczyniła to ostatnie nie bez pewnego wahania i z widoczną walką.
Téj nocy słyszałam Emilkę płaczącą długo i po cichu... I ja także nie spałam, a zdawało mi się, że mam dopiéro lat ośmnaście, z taką siłą i świeżością uderzyło mi serce, tyle cudownych obrazów i marzeń tłoczyło się do głowy, łamiąc się z zimną rozwagą, jaką rządzić się postanowiłam, zwyciężając ją i pogrążając mnie w długie, dziecinne niemal rojenia. Piérwszy to raz od roku, nie myślałam przed uśnięciem ani o uczennicach moich i jutrzejszych lekcyach, ani o środkach uprzyjemnienia i rozweselenia życia méj matki. Nie przesłałam nawet ani jednéj myśli ojcu memu, chociaż zwykle, gdy zostawałam samotną, obraz jego mieszał się ze wszystkiemi memi myślami. Poczuwałam w sobie ten głęboki egoizm serca, zdjętego niewysłowioném wzruszeniem, niezdolnego patrzéć gdzieindziéj, jak tylko jedynie w siebie.
Dlaczego działo się tak ze mną? Jaki powód strącił duchowe władze moje z drogi, po któréj postępowały one z punktualnością, nakazaną i ściśle przestrzeganą przez rozum?
Oto pan Rudolf nie z córką tylko przybył do naszego domu. Towarzyszył mu jeszcze ktoś, z kim razem puszczał się w kraje odległe, ktoś o rozumnych oczach, pogodném czole i łagodnych ustach, o kim nigdy bez wzruszenia wspomniéć nie mogłam. Zobaczyłam znowu hrabiego Witolda, ale tym razem cały już wieczór z nim przepędziłam. Spojrzenie głębokich, jak morze, oczu jego, tkwiło we mnie długo... Prosił, abym grała, i czułam, że całą duszą wsłuchywał się w moję muzykę, pragnąc może usłyszéć w niéj znowu dzieje mego serca, które już niegdyś wygrałam przed nim. Nie wiem, co posłyszał, ale, gdym wstała od fortepianu, oczy jego miały blask bardzo piękny, który tym razem nie zagasł już szybko, ale oblał mnie całém morzem nieznanego dotąd wzruszenia. Gdy odchodził, nic nie rzekł do mnie ustami, ale drżący uścisk jego ręki i wyraz twarzy, z jakim popatrzył na mnie, powiedział mi tyle... tyle... że opisać tego nie jestem zdolną.
Nie wiem dlaczego, przez całą noc myśląc o tém wszystkiém, nad rankiem zapłakałam rzewnie, a gdy słońce zimowe weszło, nie zważając na chłód i wilgoć, wybiegłam do ogródka i natężyłam słuch w stronę, w któréj miał się rozledz świst lokomotywy, unoszącéj podróżnych w dalekie strony. Gdy go usłyszałam, objęłam ramionami wilgotne drzewo i znowu płakałam...
Chłód poranny, który wstrząsał mojém ciałem, i krople wody spadające na moję głowę z bezlistnych gałęzi drzew, otrzeźwiły mnie. Wróciłam do domu i piérwszy raz od dawna ujrzałam w lustrze twarz moję bladą i zmęczoną, a oczy zarumienione od łez i niespania. Starałam się, aby nikt z domowych nie dostrzegł śladów wzruszenia, jakiemu uległam. Na lekcye jednak szłam dnia tego wolniejszym, niż zwykle, krokiem, i dopiéro nieubłagany Chapsal i gammy, wygrywane przez uczennice moje, przywołały mnie zupełnie do rzeczywistości.
Wracając do domu, powtarzałam sobie: śniło mi się! i pragnęłam wmówić w siebie, że miałam tylko sen piękny, i zapomniéć o nim... Nie mogłam. Przypominały mi go nagłe ukłucia, które poczuwałam w sercu, błyskawice, co mi się przesuwały przed oczyma, fale tęsknoty, co mi przypływały do piersi i tamowały oddech. A jednak zmuszona byłam ukrywać to wszystko starannie, aby nie zakłócać innym spokoju, tém bardziéj, że widziałam, jak wzrok mojéj matki z trwogą zatrzymywał się na mojéj twarzy zmienionéj.
I miałam wtedy dni ciężkiéj walki. Nie pamiętam, ile tygodni i miesięcy trwały one, ale wiem, że trwały długo, że zużyłam na nie wiele wysileń energii, łez tajemnych i powierzchownych uśmiechów, i że zaznaczyły się one w mém życiu pasmem chwil, dziwnie splecionych z tajemnych płomieni i zewnętrznéj pogody.

XXII.

Życie człowieka, który każdodzienną pracą wyrabia sobie każdodzienny kawałek chleba, podobne jest do wody, płynącéj cicho i równo; któż wié i dojrzy, co tam dzieje się na głębinach? Może tam fale toczą się po dnie kamienistém z trudem i szumem głuchym, może powstają tam tysiące istnień tajemniczych, skrytych pod szarą obsłoną powierzchni, więdnących i umierających bez wiadomości o tém światła dziennego, które nie przenika tych głębin? Ale powierzchnia gładka i jednostajna świeci spokojną szybą, tak dziś, jak wczoraj, i jutro jeszcze tak samo świecić będzie, aż chyba piorun zamąci ją gwałtowny, albo skwar słoneczny potokiem złotych iskier osypie.
Upływały tygodnie i miesiące, zmieniały się pory roku, a życie moje zewnętrzne nie miało dziejów, było ono tablicą, na któréj długim szeregiem zapisywały się dnie jednostajne, a co najwięcéj dzieje tych, których kochałam.
Jedyną ważną zmianą, jaka zaszła w położeniu mojém, było to, że wkrótce po przybyciu Zeni otrzymałam stosowne do moralnych moich dążności i potrzeb pole do pracy. Jednocześnie prawie z Zenią przybyła do W. blizka krewna pana Michała, kobieta wysoko oświecona, bogata, i przywiozła z sobą dwie córki dla ukończenia wychowania, dla których poszukiwała stosownie uzdolnionéj nauczycielki. Zenia pochwyciła wnet tę sposobność stania mi się użyteczną, pośredniczyła między mną a krewną swego męża, i po kilku rozmowach z matką dwóch podrastających panienek, dalszy kierunek ich umysłów został mi powierzony. Osiągnęłam więc nareszcie to, czego pragnęłam i o co dotąd starałam się bezskutecznie. Doprowadzając do końca rozumnie rozpoczętą edukacyą nowych moich uczennic, nie z samą już gramatyką Chapsala i fortepianem miałam miéć do czynienia. Matka ich pragnęła, aby jéj córki otrzymały tak wszechstronne i gruntowne umysłowe wykształcenie, iżby na niém stale oprzéć się mogła moralna ich strona. Było to zapewne zadanie trudne, wymagające pewnego planu, wytrwałości i przenikliwości w zbadaniu natury i skłonności młodych istot; to téż nie bez tajemnéj trwogi widziałam spełniający się cel moich życzeń, sądząc jednak, że nie będzie zbyt zuchwale z méj strony, jeśli podejmę się zadania, do którego przygotowywałam się długo, a które, spełnione sumiennie, miało mi dać dopiéro prawdziwe zadowolenie moralne i pewność, że odpowiadam godnie powinnościom obranego przeze mnie zawodu.
Obok tych moralnych korzyści i nadspodzianie znacznych zysków finansowych, jakie wypływały dla mnie z tych nowo przyjętych obowiązków, były téż pewne przykre strony, które jednakże wraz z dobremi przyjąć musiałam: codzienna praca moja zdwoiła się. Całe prawie dnie przepędzać miałam za domem, wieczorem zaledwie wracając do ukochanych moich, w to ciepłe, rodzinne kółko, które wlewało we mnie zapomnienie o wszelkich osobistych moich trudach i dolegliwościach. Na szczęście, o matkę moję zupełnie spokojną być mogłam, gdyż w nieobecności mojéj nie brakowało jéj ani serc kochających, ani starań troskliwych, i wtedy dopiéro w całéj rozciągłości oceniłam dobrodziejstwa podobnego stowarzyszenia, opartego na wspólnéj pracy i wzajemném przywiązaniu, jakiego przykład przedstawiało nasze, ściśle złączone z sobą, domowe gronko.
Zresztą, matka moja zdawała się z każdym dniem bardziéj przywykać do bytu, jaki jéj wspólnemi utworzyłyśmy staraniami; co więcéj: otoczona czynnym naszym i krzątającym się światkiem, otrząsnęła się ze znękania, któremu dała się ogarnąć, i poczuła w sobie potrzebę zajęcia, ruchu, zużytkowywania godzin, spokojnie dla niéj płynących. Nie trudno było o to. W gospodarstwie osób niezamożnych, pracowitych, nie mających na zawołanie licznego sług szeregu, każdemu i zawsze znajdzie się coś do uczynienia, a znaléźć się mogło tém bardziéj u nas, gdyż ja i Emilka, po całych dniach oddając się wyłącznym naszym zajęciom, nie mogłyśmy ani w najmniejszéj cząstce przykładać się do utrzymywania domowego porządku i zarządu.
Binia zajmowała się nim ciągle z pomocą Madzi, która nietylko służyła za szwaczkę, krawczynią i modniarkę dla całego naszego domowego kółka, ale jeszcze zręcznemi swemi rączkami potrafiła coś i zarobić, tak, aby, jak wyrażała się sama, utrzymanie jéj nie było dla nas ciężarem.
Piękne jéj hafty i ozdobne, pełne smaku, sporządzanie różnych strojów, dały się prędko poznać wielu osobom, i tak, jak wyborne introligatorskie roboty Emilki, poszły wkrótce w kurs pomiędzy wielkim światem miasta W., co, przyznać trzeba, stało się głównie w skutek zabiegów Zeni, która, z wrodzoną sobie żywością i zapałem, krzątała się około oddawania nam wszelkich możebnych przysług.
Matka moja coraz większy zaczęła brać udział w zajęciach Bini i Madzi. Z początku szło to bardzo powoli, stopniowo, więcéj żartem i od niechcenia, niż na prawdę i z przejęciem się. Raz jednak, gdy, wróciwszy po lekcyach do domu, znalazłam jeszcze wszystkich przy pracy, i sama nie oddając się spoczynkowi, zaczęłam przeglądać kajeta moich uczennic, matka moja rzekła do nas:
— Gdy patrzę na was, moje dzieci, wydaje mi się, jakobym była trutniem pomiędzy pszczołami.
— Jesteś królową naszego ula, droga ciociu! — zawołała Madzia, i złożywszy haft do koszyczka, przybiegła, aby ją uścisnąć. Innym razem, gdy wróciłam do domu więcéj zmęczona, niż zwykle, bo i przedmioty lekcyi, jakie wykładałam dnia tego, trudne były i wyczerpały mnie, i pogoda na dworze była tak szkaradna, że w ciągu całéj drogi do domu, przedzierać się formalnie musiałam przez fale wichru i ostrego śniegu, — matka moja patrzyła na mnie długo, a potém rzekła:
— Nadziwić się nie mogę, jakim sposobem taka wytrwała, jak ty, istota, może być córką takiego, jak ja, próżniaka!...
Mówiła to z uśmiechem i słowom swoim pragnęła nadać ton żartu, ale oczy jéj były wilgotne, a cały wyraz twarzy objawiał pewne zmieszanie i zawstydzenie.
Nazajutrz znalazłam ją zajętą haftowaniem sukni, którą, bogata jakaś i lubiąca stroje pani, za pośrednictwem Zeni, powierzyła naszéj miłéj haftarce i krawczyni. Madzia siedziała tuż obok, i zajęta taką samą robotą, z figlarnym uśmiechem spoglądała od czasu do czasu na pilnie pracujące ręce mojéj matki. Haftowała w istocie wprawnie i ładnie. Gdy spostrzegła, że weszłam do pokoju, podniosła głowę i rzekła wesoło:
— Ty, Wacławo, co tak zwykle napadasz na uniwersalne uczenie haftu młodych panien, powinnaś teraz pogodzić się z tą umiejętnością. Widzisz, posłużyła mi ona do wydobycia się choć trochę z roli trutnia, jaką pomiędzy wami odegrywałam.
Odtąd przez parę godzin codziennie dzieliła pracę z Madzią, coraz częściéj zaglądała do kuchennego i śpiżarniowego królestwa Bini. Ogródek nasz, którego głównemi opiekunkami były Madzia i Emilka, zaczynał ją coraz więcéj zajmować, a pewnego dnia znalazłam ją przy fortepianie, z widoczną przyjemnością przeglądającą i probującą moje nuty.
— Zaniedbałam muzyki — rzekła — a chociaż po prawdzie nigdy nie byłam artystką, muszę jednak odnowić znajomość z klawiszami. Dobrze to będzie niekiedy zagrać coś dla was, gdy będziecie usposobione do słuchania muzyki, albo w czasie twojéj przydłuższéj nieobecności opowiedziéć fortepianowi, jak pilno mi zobaczyć znowu moję najlepszą córkę.
Z radością widziałam, jak cera jéj coraz zdrowszy i czerstwiejszy przybierała koloryt, jak coraz częściéj usta jéj wesołym otwierały się uśmiechem, jak oczy jéj przez godziny krótkie, ale przez długie tygodnie i miesiące świeciły niezmąconą pogodą duszy, odbijającą się téż i w obejściu się jéj z nami, które utraciło uprzednią swę gorączkową zmienność, a wróciło do tego stanu jednostajnéj łagodności i uprzejmości, jaki właściwy był jéj czułemu z natury i dobremu sercu.
Nie potrafiła-bym opowiedziéć, jaką pięknością oblane było w mych oczach to odradzanie się mojéj matki. Zdawało mi się, że widziałam nową jutrzenkę młodości, wstępującą na jéj oblicze.
I nieraz, patrząc na nią, jak ze swą wspaniałą zawsze i wytworną postacią, z delikatnym rumieńcem zdrowia na białéj twarzy, z wesołym uśmiechem na ponsowych ustach, siedziała pomiędzy nami i, błyszczący wzrok odrywając od roboty, którą trzymały śnieżne jéj ręce, wodziła nim po twarzach naszych z wyrazem niewypowiedzianéj czułości, pytałam siebie: czy ta kobieta, tak młoda jeszcze, świeża i piękna, jest naprawdę moją matką, czy tylko siostrą starszą i najdroższą przyjaciółką? z niewypowiedzianą radością przypatrywałam się téj przemianie, jakiéj uległa stopniowo, z tém większą radością, że czytałam w niéj wróżbę upragnionéj, szczęśliwéj przyszłości. W istocie bowiem matka moja, zmieniona w swych wyobrażeniach, otrząśnięta z nałogów i zamiłowań, nabytych w przeszłości, nie mogła prędzéj czy późniéj nie podać ręki człowiekowi, którego kochała w życia swego zaraniu, z którym rozłączyły ją zachodzące między nimi różnice, a do którego teraz coraz bardziéj podobną się stawała. A gdyby się tak stało, myślałam sobie nieraz, czegóż-by mi już więcéj do zupełnego brakowało szczęścia? Wtedy na dnie mego serca odzywał się głos nieśmiały i mówił mi, że brakowało-by mi jeszcze czegoś... kogoś... alem nie słuchała tego zdradliwego głosu marzeń natrętnych, i całą duszą wpatrywałam się w ukazywany mi przez wyobraźnią obraz rodziców moich, pod jednym połączonych dachem, szczęśliwych i zgodnych, i siebie, obejmującą ich oboje jedném spojrzeniem, nie zmuszoną do odstępowania jednego z nich przez miłość dla drugiego.
Oprócz tyle obiecującéj zmiany, jaka zachodziła w usposobieniach mojéj matki, nadzieje moje inne jeszcze, a niepłonne miały podstawy.
W rok może po przybyciu naszém do W. zawiązał się pomiędzy rodzicami mymi pewien milczący, że tak wyrażę się, emblematyczny stosunek, miły znać im obojgu, bo podtrzymywali go starannie.
Ojciec mój pisywał do mnie często, a oprócz tego przysyłał mi mnóztwo rzeczy, mogących służyć tak do użytku mego, jak do uprzyjemnienia mi życia. Raz pomiędzy książkami, jakiemi mnie obdarzył, znalazłam jednę pięknie oprawną, z wyrytą na okładce cyfrą mojéj matki. Domyśliłam się od razu intencyi mego ojca, tém bardziéj, że książka owa była dziełem przez niego samego napisaném, a mającém za przedmiot jednę z najbardziéj będących na dobie kwestyi społecznych, traktowaną właściwym mu sposobem, w którém głębokość poglądów i erudycyi łączyły się z jasnością wykładu i ujmującym wdziękiem stylu. Pojęłam, że ojciec mój tę pracę swoję ofiarował w myśli mojéj matce, i pragnął, aby ta ofiara doszła do niéj przez moje ręce. Upatrzywszy sposobną chwilę, z pewną jednak nieśmiałością zaniosłam mojéj matce ten dar, przesyłany jéj od człowieka, który, bądź co bądź, był ojcem jedynego jéj dziecka, a przez długie lata rozłączenia zapomniéć o niéj nie mógł. Każdy z łatwością odgadnie, jak szczęśliwą byłam, widząc na twarzy méj matki rumieniec wzruszenia, jak przez dni następne chciwie przebiegała karty książki, i jak pochłaniała szlachetne i rozumne myśli mojego ojca.
Wkrótce potém ujrzałam w ręku mojéj matki gustowną i pracowitą robotę, składającą się z kanwy, włóczek, jedwabiów i t. d. Wyszywała pilnie; kwiaty i arabeski wychodziły z pod jéj palców barwne, świeże, zda się napojone ożywczém tchnieniem, jakie wiało na nie z ust jéj rozrumienionych i zbliżonych do nich śród pracy.
Gdy skończyła dzieło swoje, oddała mi je i rzekła:
— Poślij to twemu ojcu, Wacławo.
Głos jéj drżał trochę, gdy wymawiała te wyrazy, przycisnęła głowę moję do piersi i ucałowała mnie gorąco. Doprawdy, po raz piérwszy wątpiłam, czy uścisk, jakim mnie obdarzyła, mnie saméj był przeznaczony w jéj myśli... Przypatrzyłam się bacznie robocie mojéj matki i pomiędzy barwnemi gałązkami wyszytego kwiecia dostrzegłam jéj imię... Było to więc także milczące pozdrowienie...
Pozdrowienia podobne powtarzały się potém w rozmaitych postaciach; doszło do tego, że pewnego dnia przyniosłam mojéj matce portret mego ojca, dla niéj przez niego przysłany, a wkrótce takiż sam podarunek słałam od niéj do niego. Tak więc przed oczyma mojemi roztaczał się niby łańcuch, złożony z milczących próśb i nieśmiałych pozdrowień, łańcuch, który wkrótce może połączyć miał z sobą tych, którzy mi byli drożsi nad życie.
Tymczasem nie zbywało mojéj matce i na towarzystwie miłém i dość urozmaiconém. Wypadek zrządził, żeśmy się zaznajomiły z mieszkańcami jednego z sąsiednich domków, potém przybyła znajomość druga i trzecia i jeszcze inna, i powoli zaczęłyśmy coraz szerzéj rozglądać się w tym krzątającym się i pracowitym światku skromnego przedmieścia, tak różnym od tego wielkiego świata, co tam w centrum miasta huczał i błyszczał. Nowi nasi znajomi byli wszyscy ludźmi, którzy, sami rozumiejąc wartość czasu, służącego im za materyał do wyrabiania kawałka chleba i dachu nad głową, umieli poszanować czas drugich. Natrętów nie było pomiędzy nimi, a jeśli się i znalazł jaki, tośmy go prędko usunęły od siebie. Ale w dni świąteczne, w wieczory wolne od pracy, domowe kółko nasze pomnażało się kilku przyjaznemi twarzami. I tak naprzykład, niemłody profesor, któregośmy widywały często czytającego na ganku swego mieszkania i kreślącego ołówkiem na marginesach, gdy raz zajrzał do nas, przychodził już coraz częściéj, wertował moje książki, pożyczał mi swoich i rozmawiał ze mną o moim ojcu, którego dzieła lubił i cenił wysoko; młoda zaś żona jego przypadła wielce do smaku mojéj matce, może dlatego, że urodzona i wychowana na wielkim świecie, obok wykształconego umysłu posiadała układ, jakiby jéj w każdym salonie zaszczyt mógł przynieść, a może téż jeszcze i dlatego, że wielka miłość jéj dla dziecięcia, które z nieskończoną hodowała pieczołowitością, znajdowała oddźwięk w sercu mojéj matki, nawskroś przejętém miłością dla mnie. I młody artysta, którego muzyka unosiła się często śród nocnych godzin nad uśpionemi dachami domków przedmieścia, wzajemnie słuchać téż musiał naszéj muzyki, a raz zjawił się u nas i w wolnych chwilach grywał potém wraz z nami. I sąsiadka nasza, staruszka, wychowująca liczne grono wnucząt, zaglądała téż do nas niekiedy i wieczorami siadywała obok matki mojéj na kanapie z pończoszką w ręku, poczciwemi oczyma wesoło poglądając na nas z-za okularów. Była ona niegdyś właścicielką ziemską, a utraciwszy jedyną córkę i zięcia, sprzedała niewielką swę posiadłość i oddała się całkiem wychowaniu kilkorga wnuków...
Zdarzały się wieczory, w których domek nasz wrzał cały od gwaru rozmów, śmiechów i muzyki. Profesor, rad, że miał się przed kim wygadać, rozprawiał ze mną o różnych naukowych i społecznych kwestyach, a czasem dawał mi rady, odnoszące się do nauczycielskiego zawodu, długiém natchnione mu doświadczeniem. Młoda profesorowa rozmawiała z matką moją o wielkim świecie, na którym spędziła najpiérwsze lata swego życia, z Emilką o gospodarstwie swojém, z Madzią o swoich kwiatach, a ze wszystkiemi o swojém dziecku. Madzia wraz z Binią krzątały się około przyjęcia gości, w czém pomagał jéj zawzięcie Franuś, a przeszkadzały wnuczki staréj naszéj sąsiadki, których była ulubienicą, a które, jak rój brzęczący, rozsypywały się po małych naszych pokojach. Młody artysta z zapałem rozprawiał o sztuce i grywał ze mną na cztery ręce. Matka moja, tak liczném i ożywioném otoczona kołem, przypominała swoje dawne czasy i nieporównanym wdziękiem obejścia się, jak téż nabytą w świecie umiejętnością stosowania się do każdego umysłu i usposobienia, stawała się przedmiotem powszechnéj czci i duszą całego towarzystwa.
Na godzinę przed północą rozchodzili się wszyscy, bo każdy myślał o tém, że nazajutrz rano wstać musi. Franuś odchodził zwykle najpiérwszy, pomimo, że zatrzymywały go śliczne oczy Madzi, bo, jak powiadał, niedobrze-by było, gdyby pomocnikom swoim dawał przykład zbyt długiego wydalania się z domu. Ja także odchodziłam niekiedy przed rozejściem się gości do mego ustronnego pokoju, aby przygotować się do jutrzejszych lekcyi, szczególniéj jeśli przedmiotem ich miała być nauka, przedstawiająca większe dla wykładu trudności, albo w któréj nie czułam się jeszcze dostatecznie ugruntowaną. Tego wczesnego oddalenia się z grona gości nikt nigdy nie miał mi za złe, a zdarzało się nawet, że zacny profesor przypominał mi, czy nie pora już, abym, nie zważając na obecność obcych osób, udała się do mych obowiązkowych zatrudnień. Tylko młody artysta, jak mi zwykle nazajutrz opowiadały Emilka i Madzia, zachmurzał się po mojém odejściu, i albo siadał do fortepianu, aby wygrywać rozpaczne melodye, albo bardzo spiesznie odchodził do siebie. — On zakochany w kuzynce! — filuternie mrugając czarnemi oczami, śmiała się Madzia. — On zakochany w tobie, Wacławo! — powtarzał mi o młodym muzyku Franuś, który się z nim ściśle przyjaźnił. Przypuszczałam, że to, co mówili, prawdą być mogło, ale anim to spostrzegła sama, ani spostrzegać chciałam; owszem, zdaje mi się, że gdybym spostrzegła, odwróciła-bym oczy, aby nie widziéć. Marzenie serca mego było gdzieindziéj, o, gdzieindziéj! a lubo cicho sprawowało się ono w kątku, do jakiego zapędziłam je wolą, toć jednak czułam niekiedy, jak w samotnych szczególniéj chwilach drgało w głębi piersi, przyspieszało mi oddech, wzmnożone rumieńce posyłało do twarzy.
Jedynym cieniem, który rozpościerał się na naszém domowém życiu, było ciche, wewnętrzne cierpienie Emilki. Nikt o niém, prócz mnie, nie wiedział; a i ja także odgadywałam je tylko, bo nigdy usta Emilki żadnéj nie wymówiły skargi, nigdy nikt łzy w jéj oczach nie widział, ani spostrzegał rozżalenia na jéj pobladłéj, znowu łagodnéj twarzy. W nocy słyszałam nieraz, jak płakiwała długo pocichu, ale z rana już błękitne źrenice jéj, wypogodzone jak niebo i przezroczyste jak kryształowe krople spokojnéj wody, witały nas uśmiechem dobroci i przywiązania. Obejście się jéj z Franusiem i Madzią nie uległo żadnéj zmianie; dla niego była zawsze jednako serdeczną i ufną przyjaciółką, dla niéj najlepszą i najpobłażliwszą towarzyszką. Tylko nie miewała już ani nagłych rumieńców na twarzy, ani błyskawic w oczach: zagasły w niéj one razem z nadzieją. A to zaparcie się siebie i niezmącona spokojność, w jaką się przyoblekła, nie bez wielkich walk i trudów przyjść musiały téj cichéj, prostéj, miękiéj duszy. Spostrzegałam nieraz, jak ręce jéj drżały śród pracy i pierś podnosiła się tajonemi westchnieniami; jak oczy jéj, spoczywające często na twarzy Madzi, zachodziły nagłą, palącą, a szybko powstrzymywaną i połykaną łzą. I, patrząc na to wszystko, nie mogłam obronić się od pewnéj, wyłącznéj tkliwości dla téj w tajemnicy serca cierpiącéj i poddającéj się istoty. Nie chciała, abym była jéj powiernicą, ale nie mogła przeszkodzić temu, abym się nie stała jéj pocieszycielką, i często śród nocy, gdy słyszałam jéj płacz tłumiony, przychodziłam do niéj i milczącym uściskiem dodawałam jéj siły, źródło łez tamowałam, i nie odchodziłam od niéj wprzódy, aż poczułam ją wzmocnioną i uspokojoną. Nie wymagałam od niéj żadnych ustnych zwierzeń, bo przeczuwałam, jak trudne były dla kobiety, w podobném zostającéj położeniu.
Jakkolwiek skromna i nie wiele o sobie rozumiejąca, Emilka posiadała duszę niewieścią, która nie pozwalała jéj przed najlepszą nawet przyjaciółką skarżyć się na to, że był ktoś, co miłość jéj odrzucił, a może nawet nie spostrzegł, iż mu ją oddawała. Wszakże wiedziała o tém, że ją bez słów doskonale przenikam i rozumiem, a przyjaźń nasza nigdy tak ścisłą nie była, jak w owéj porze, lubo każda z nas nosiła w sercu swém coś, o czém ustami nie powiadała drugiéj.
Tymczasem i Madzia także, lubo rozkochana i szczęśliwa w swéj miłości, lubo zawsze dziewiczo świeża, a niekiedy nawet dziecinnie naiwna, miewała częste chwile zadumy i smutku. Tęskniła za ojcem i siostrami, bolała nad rozdwojeniem rodziny, o którém i dawniéj już miewała przebłyski pojęcia, ale którego całą ważność poznała wtedy, gdy musiała dlań opuścić dach rodzinny, a w skutek tego ujrzała się odepchniętą i niemal zapomnianą od matki, nie mogącéj jéj nie poczytywać za złe tego, że szukała u nas schronienia i publicznie oddawała się pracom, zawstydzającym próżność jéj i pychę. To téż pani Rudolfowa nigdy nie odzywała się do córki; Rozalia pisywała do siostry listy z razu częste, potém coraz rzadsze, nie przestawała jednak pisać zupełnie, a w pismach jéj, składających się z urywanych frazesów, jakie zwykle cechowały jéj rozmowę, nie znać było wcale gniewu na siostrę, albo wyłącznego zobojętnienia dla niéj, ale odzywało się w nich głębokie zniechęcenie do wszystkiego, co tylko istniało na świecie, gorycz, rozdrażnienie zmęczonego umysłu i śmiertelnie zranionego serca. Widziałam nieraz, jak z promiennych oczu Madzi spadały na pismo siostry łzy kropliste, a usta jéj, drżące od żalu, szeptały: biedna Rózia! Ale zaledwie w przedpokoju zabrzmiał wdzięczny i wesoły głos Franusia, zaledwie oczy jego, palące się jak błękitne obłoki, skwarem słonecznym rozpłomienione, rozkochaném spojrzeniem objęły uroczą postać Madzi; lice młodéj dziewczyny promieniało znowu weselem i szczęściem, albo powlekało się obsłonką rozkosznego marzenia. Była młoda, kochała, czuła się wzajem kochaną — zapominała o troskach i oddychała szeroko tą atmosferą różaną i promienistą, która otacza istotę świeżą, niezmęczoną, niezłamaną, wszystkiego jeszcze spodziewającą się od życia.
Od pana Rudolfa wieści przychodziły nie często, ale z dość jednostajną punktualnością. Listy jego opatrzone były w stemple z rozmaitemi nazwami miast i prowincyi: raz przychodziły z północy, to znowu z południa, to z największych stolic Europy, to ze sławnych kąpielowych zakładów, to jeszcze z górzystych miejsc Szwajcaryi i Francyi, kędy tłumy podróżników przybywają, dla podziwiania natury lub mody. Widocznie pan Rudolf szukał po świecie czegoś lub kogoś, gonił za czémś lub za kimś, a stosownie do tego, jak zdawało mu się, że się przybliżał do swego celu lub od niego oddalał, listy jego tchnęły rozbudzoną lub słabnącą energią. Nigdy jednak nie było w nich skargi żadnéj, ani téż wyjaśnienia powodu, który go na tak długo wydalił z ojczystego kraju. Parę razy przy odczytywaniu listów pana Rudolfa ręka mi zadrżała i serce uderzało mocno, bo ujrzałam wypisane w nich imię, którego dźwięk drgał w głębi mego serca, owinięty w przezroczystą sieć marzeń cichych, lecz upartych...
Spotykali się obadwa na szerokim świecie — niekiedy — lubo każdy z nich czém inném znać był zajęty, do innego dążył celu, a za każdym razem, gdy się to wydarzyło, hr. Witold słał nam przyjacielskie pozdrowienia, w których zdawało mi się, że słyszałam imię moje ze szczególnym wymawiane naciskiem... Były to zapewne złudzenia wyobraźni, nic więcéj. Usiłowałam jak najmniéj zajmować się niemi, wracały jednak i dawałam im wolę niekiedy, myśląc nie bez pewnego ściśnienia serca, że złudzenia te miały być może wszystkiém, co mi daném było posiąść z dziedziny tego niezmiernego szczęścia, jakie uśmiecha się do każdego człowieka, w postaci poczutéj i odwzajemnionéj miłości.
Takim był nasz światek domowy, ciepły, serdeczny, smutny chwilami, wesoły często, czynny i spokojny zawsze. Ale prócz światka tego, posiadałam jeszcze okno, przez które patrzyłam na świat inny, nieskończenie różny od tego, w którym żyłam, a zdawna dobrze mi znany. Oknem tém był dla mnie dom Zeni. Przepędzałam zaś w niém większą część czasu, a to z tego powodu, że matka moich uczennic zajmowała apartament w tym samym domu, w którym mieszkała Zenia, i na tém samém piętrze, a dobra przyjaciółka moja, chcąc mieć możność częstego widywania się ze mną i oszczędzić mi przykrości całodziennego przebywania w zupełnie obcym domu, uprosiła krewną swę, z którą serdeczne łączyły ją stosunki, aby lekcye młodych panien odbywać się mogły w jéj mieszkaniu. Matka uczennic moich przystała na to tém chętniéj, że lokal, jaki zajmowała, był w istocie dość szczupły i nie posiadał ani jednego pokoju, odpowiadającego wszystkim warunkom, niezbędnym tak dla nauczycielki, jak dla uczących się; w obszerném zaś mieszkaniu Zeni znalazł się właśnie gabinet obszerny, zamknięty, dostatecznie od bawialnych salonów oddalony, a otwartemi drzwiami komunikujący się z pokojami matki młodych panien.
Do tego gabinetu wchodziłam codziennie o 9 z rana przez osobne, z dziedzińca prowadzące schody, i zasiadałam do lekcyi przy wielkim, po środku pokoju postawionym stole, napełnionym książkami, kajetami, kartami gieograficznemi i historycznemi, globami i t. d. Dziś jeszcze, to jest po długich latach minionych, nie mogę bez głębokiego wzruszenia wspominać o dniach, które w tym gabinecie, przy tym stole spędziłam naprzeciw dwóch młodziuchnych twarzy, pięknych, pojętnych, chciwych światła, ze słów moich czerpanego. Dziś jeszcze wyraźnie uwydatnia się w pamięci mojéj owo poczucie nieśmiałości, trwogi nieledwie, z jaką przystępowałam do każdego ważniejszego przedmiotu; ten zapał i pewność siebie, jakie mię podnosiły i ogarniały stopniowo, im więcéj sama przejmowałam się do głębi wykładem moim, i ta radość niezmierna, jaka mię napełniała, gdy w oczach uczennic moich spostrzegałam odbijającą się jak w zwierciadle myśl moję własną, i ta niespokojna, a razem pełna uwagi chciwość, z jaką słuch natężałam, gdy ponsowe ich usta powtarzały przede mną słowa wiedzy i zdrowych pojęć, jakie miały już na całe życie uszlachetnić ich umysły i wzmocnić ich serca. W pracy méj ustanowiłam godziny przerwy, tak dla własnego wytchnienia, jak przez obawę zbytecznego znużenia moich młodych panienek. I w tych to właśnie godzinach dom Zeni stawał się dla mnie oknem, przez które na wielki świat patrzyłam. Nic tam nie ujrzałam nowego i przekonałam się tylko, że kto się raz świata tego nauczy, to już go na całe życie umiéć będzie; świat ten bowiem nie czyni nigdy żadnych nowych odkryć, — wynajdywanie nowych słońc na firmamencie nie jest wcale jego zadaniem, ponieważ i na te, które już są znane, spoglądać nie widzi potrzeby. Znajduje, że mu bardzo wygodnie w puchu, bawełnie, a choć dusi się niekiedy z braku powietrza i cierpi przez to potężnie, to jednak na wydobycie z pieluch nogi lub ręki, albo na wciągnięcie w siebie zdrowego powietrza, od innych przylatującego światów, energii mu nie staje.
Przemocą prawie z razu wciągana przez Zenię do jéj bawialnych salonów, potém szłam tam dobrowolnie w chwilach, na odpoczynek przeznaczonych, bo nie widziałam, czemu-bym się miała wstydzić lub obawiać ludzi, obcych mi wprawdzie nałogami i wyobrażeniami, ale do których niegdyś zbliżoną byłam, i którzy przez to samo już wzbudzali we mnie zajęcie, że byli ludźmi.
Jeżeli jednak niewiele zwracałam uwagi na rzeczy, które w skutek własnego doświadczenia umiałam była na pamięć, to wszakże z najżywszém zajęciem przyglądałam się roli, jaką w sferze swéj odegrywała Zenia.
Była ona w całém znaczeniu gwiazdą piérwszéj wielkości na firmamencie swego świata: wszystko, co tylko żyło pod tym firmamentem, składało hołd i czołobitność po części jéj osobie, a po części jéj bogactwu i towarzyskiéj pozycyi. Nie zdawała się jednak wcale ubiegać za temi hołdami, nie była wcale zalotną, i owszem: w obejściu się z młodymi mianowicie mężczyznami zachowywała obok uprzejmości pewną dumę i godność, która dodawała jeszcze wdzięku jéj powierzchowności i powagi jéj pozycyi. A jednak, pomimo, że nie ubiegała się o aplauzy i honory, rzucała się w świat z szałem, zapomnieniem się, porywem jakby fatalistycznym i nie od jéj woli zależącym. Wizyty, wieczory, gwarne spacery, świetne obiady, podróże w końcu — oto był żywioł, w którym się kąpała, jak ryba w wodzie, i zdawało się, jakoby ten żywioł tłoczył ją niekiedy niezmożonym ciężarem, bo bywały dnie, w których z twarzy jéj znikał bez śladu koloryt zdrowia, kibić nabierała chorobliwéj szczupłości, i blada, chwiejąca się, z obwisłemi bezwładnie rękoma, z oczyma przygasłemi, po całych dniach siadywała w najcichszym kąciku swego pokoju, anonsującym gości lokajom powtarzając: „nie przyjmuję”, a przez resztę czasu wzdychając i poziewając. Paroksyzmy te znużenia i obezwładnienia przychodziły zwykle wtedy, gdy kończył się pewien cykl marzeń, wysnutych w atmosferze balowéj lub budoarowéj, gdy słowem znikał jakiś miraż, przedstawiony jéj przez rozigraną wyobraźnią, a w którym zdawało się jéj, że ujrzała miłość. Jeżeli ją dobrze rozumiałam, cały jéj poryw do świata miał jedyne źródło w gonieniu za podobnemi mirażami. Nie próżnością powszednią powodowana, stroiła się, błyszczała w salonach, szukała gwaru i tłumu ludzi; ale pragnęła wzbudzać marzenia i rozmarzać się wzajem, a każdy ton fałszywy, użyty przez tego, kim się rozmarzyła, każde słówko śmielsze i ku ziemi ściągające napowietrzne jéj rojenia, budziło ją, rozczarowywało i rzucało nanowo w pustkę, zniechęcenie, nudę, z któréj-to ostatniéj wywiązywał się nowy poryw do świata, jakiemu złorzeczyła i jakiego odprzysięgała się przez chwilę. Myśl jéj była czystą, jak u dziewicy, ale serce nie zapełnione, umysł nie zajęty, fantazya gorąca z natury, a wciąż podbudzana denerwującym sposobem życia, jakie prowadziła. Jak niegdyś, młodą będąc dziewicą, tak i teraz marzyła o tém, aby stać się heroiną romansu; a jednak przygody jéj kończyły się zwykle na piérwszéj kartce, do zawiązku nawet intrygi nie doszło nigdy.
Pragnęła słowem, aby serce jéj, zawieszone na promyku księżyca, było przedmiotem czyichś marzeń i westchnień, ale gdy tylko ktokolwiek ośmielił się rękę po nie wyciągnąć, ucinała promyk, a serce chowała do kieszonki, sposzytéj z nudów.
Z tém wszystkiém stała na bardzo niebezpiecznéj drodze, bo któż potrafi orzec, kędy kończy się wyobraźnia, a zaczyna namiętność, i dokąd zajść może kobieta, która, będąc narzeczoną „nie czuła serca w sobie,” a potém, poczuwszy je, puściła na fale wyobraźni i znudzenia.
Michał zacierał się i znikał śród świetnego towarzyskiego koła, jakie otaczało młodą kobietę.
Widziałam go nieraz mocno pobladłym i nie mogącym utaić cierpień, jakich doświadczał; nigdy jednak nie słyszałam, aby słowo wyrzutu wyszło z ust jego, ani spostrzegłam najlżejszéj zmiany w obejściu się jego z żoną. Jeden uśmiech jéj, jedno przyjazne spojrzenie unosiło go w niebo zachwytu. Każde życzenie jéj było dla niego świętym rozkazem, a jednak nie był to człowiek pozbawiony woli i zdania. Posiadał je nawet w wysokim stopniu, a tylko uginały się one przed miłością, bez granic namiętną, jaką miał dla żony. A jednak, jak pokazało się późniéj, jak zresztą sądziłam zawsze, nie była to miłość ślepa... Raz, po kilkotygodniowym pobycie na wsi, Michał wrócił zmieniony bardzo; w częste i długie popadał zamyślenie, a mówiąc, wyrażał się z większą jeszcze, niż zwykle, trudnością, co zdarzało się pospolicie, gdy był czémś wzruszony, albo wyłączną jakąś myślą bardzo zajęty. Spytałam go, co-by mu było. Nie odpowiadał przez chwilę i widocznie zakłopotało go moje pytanie, bo oczy jego zamgliły się wielkiém zmieszaniem, a ręce wprawione zostały w niezwykły ruch wyszukania dla siebie stosownego ułożenia. Nakoniec potarł dłonią czoło i zawołał z niezwykłą porywczością:
— Dlaczegóż miał-bym się z tém taić przed panią? Wstyd mi, że żyję, jak ostatni leniuch, nic nie robiąc, kiedy pod nosem mam własne wsie, w których jest ziemia i są ludzie, którzy mnie potrzebują.
Patrzyłam na niego ze współczuciem, bo rozumiałam dobrze, jaką męką jest dla człowieka życie, nieodpowiadające moralnym jego potrzebom.
— Jestem wieśniakiem — mówił daléj — urodziłem się na wsi, ojciec mój był gospodarzem i gospodarską pracą dorobił się majątku. Potém zdało mi się, że będzie dla mnie wielkim zaszczytem, jeśli dostanę się, jak to mówią, na wielki świat i poznajomię się i poprzyjażnię z tym światem. Zwyczajnie, jak to w młodéj głowie różne głupstwa się roją! Otóż dokazałem swego i teraz mam już tego wielkiego świata po uszy, dusi mnie on, męczy... znieść go teraz nie mogę. Już-bym teraz rad przecie zająć się czémkolwiek, być czémś, coś robić... Na wsi, mój Boże, tak pięknie, tak spokojnie! a ile razy tam pojadę, to aż mi się serce kraje, patrząc, jak te najemne ręce i głowy licho urządzają się z moją ziemią: chciałbym tam zrobić to i owo, i umiał-bym zrobić, bo to téż tylko umiem, ale cóż...
Tu zatrzymał się i wyraz twarzy jego stał się bardzo smutnym, lecz zarazem odbiło się na niéj piękne uczucie.
— Ale cóż — dokończył po chwili — czego to człowiek nie uczyni dla téj, którą nad wszystko na świecie kocha?
Powiedziałam mu, że może-by Zenia zgodziła się z jego żądaniem, gdyby przedstawił jéj wszystkie korzyści zamieszkania na wsi.
Wstrząsnął przecząco głową.
— Nie — odrzekł — jeszcze nie pora... ona się jeszcze na to nie zgodzi... może kiedyś... o! mam nadzieję; ale teraz nic ryzykować nie mogę, tém bardziéj...
Tu czoło zaszło ciężką chmurą.
— Tém bardziéj — dokończył cichym głosem — że mało mam do ryzykowania.
Zaraz po téj rozmowie z Michałem, udałam się do budoaru Zeni i znalazłam ją leżącą na kozetce w negliżu, bladą, znękaną, wzdychającą i poziewającą naprzemian.
Była tak znerwowana, że na odgłos moich kroków drgnęła całém ciałem.
— Ach, jak mnie głowa boli! — zawołała, niosąc rękę do czoła; — ten wczorajszy wieczór nabawił mnie okropnéj migreny. — A po chwili dodała, poziewając: — jakie to życie nudne, Wacławo! — Odpowiedziałam, że wcale nie znajduję go takiém. Smutnie skinęła na to głową. — Bo ty jesteś wolną — rzekła — masz prawo miéć nadzieję; wszystko jeszcze przed tobą... a ja... ach! jestem bardzo nieszczęśliwą!...
Zakryła sobie oczy i nerwowo płakać zaczęła.
Ze smutkiem myślałam, że jeśli tak dłużéj potrwa, nietylko ustrój moralny Zeni, i tak już silnie nadwerężony, popadnie w stan najopłakańszy, ale i zdrowie jéj fizyczne zupełnemu ulegnie upadkowi. A jednak nieubłaganą logikę widziałam w jéj życiu i bardzo konsekwentne następstwo skutków i przyczyn. Od dzieciństwa patrzyła ona na świat z za klauzury panieńskiéj, a szła do ślubnego ołtarza, „nie czując serca w piersi.”
Tymczasem tę zemstę, ścigającą nieubłaganie wszelkie pogwałcenie wewnętrznéj prawdy człowieczéj, w daleko jeszcze straszniejszym ujrzéć miałam obrazie.
W kilkanaście miesięcy po przybyciu Zeni do W. dowiedziałam się, że Zofia przegrała proces, jaki była wytoczyła mężowi o swoję posagową sumę, z powodu zupełnego braku dowodów, któremi-by domagania się swe poprzéć mogła. Była więc ogołoconą z wszelkiego funduszu. Zenia opowiedziała mi o tém ze łzami, które wyciskało jéj oburzenie przeciwko bratu i wstyd, iż była zmuszona nazywać się jego siostrą.
Potém zapytała mnie, czy nie zgodziła-bym się z nią razem odwiedzić Zofii, w celu przyniesienia jéj pociechy, a może i jakiéj pomocy. Zgodziłam się na to chętnie, bo lubo oddawna przestałam widywać Zofią, uważając z jéj obéjścia się, iż wolała-by, aby o niéj zapomniano, wzbudzała ona we mnie jednostajną zawsze życzliwość i współczucie.
Michał, na żądanie Zeni, wynalazł adres mieszkania Zofii. Zenia aż się przelękła, wyczytawszy nazwisko niezmiernie skromnéj uliczki, na któréj dotąd ani nogą nie postała nigdy. Wszakże, wybrawszy dzień sposobny, udałyśmy się na tę daleką, w środku miasta, nieznaną uliczkę!
Powóz nasz zatrzymał się przed domem, porządnéj, ale wcale niepokaźnéj powierzchowności. Stróż domu, któremu w bramie zadałyśmy pytanie, wskazał nam schody, prowadzące na facyatkę, gdzie znajdowało się mieszkanie naszéj dawnéj przyjaciółki. Schody były wązkie i ciemne. Zenia, wstępując na nie, wydawała co chwila okrzyki zdziwienia i żalu. Nareszcie dosięgnęłyśmy szczytu téj niewygodnéj drabiny raczéj, niż schodów, i stanęłyśmy przed drzwiami, których powierzchowność nie zapowiadała bynajmniéj wspaniałego apartamentu. Zapukałam. — Proszę wejść! — ozwał się z wewnątrz głos czysty i dźwięczny.
Na środku pokoju bardzo małego, bardzo czystego, oświetlonego dwoma niewielkiemi okienkami i zapełnionego sprzętami, które, oprócz pięknego fortepianu, były wszystkie pierwotnéj prostoty, lecz zarazem nieskazitelnéj czystości, stała Zofia, w długiéj, czarnéj, wełnianéj sukni, ozdobionéj tylko pod szyją wąziuchnym śnieżnym kołnierzykiem, z głową pysznie ustrojoną w bogate uploty warkoczów, których układ prosty, a jednak wytworny, czynił ją podobną do klasycznie pięknych głów, na starożytnych umieszczonych posągach.
Biała, jak marmur, twarz jéj, na widok nasz bladoróżowym zaszła rumieńcem, ponsowe delikatne wargi drgnęły parę razy, szafirowe wielkie i głębokie oczy zapłonęły ogniem zdziwienia, boleści i dumy zarazem. Z tą dumą, okrywającą wyniosłe czoło i smukłą prostującą kibić, a złagodzoną tylko cieniem rzewności, jaki się odbił w uśmiechu, wyciągnęła do nas na powitanie obie ręce. Zenia rzuciła się na krzesło i w głos prawie się rozpłakała. Na widok jéj łez Zofia wzruszyła lekko ramionami.
— Kochana Zeniu — wymówiła głosem, w którym znowu brzmiały dźwięki połączonych uczuć zdziwienia, boleści i dumy, — kochana Zeniu, bardzo ci jestem wdzięczną za twe współczucie, ale nie rozumiem dobrze jego powodów. Jeżeli płaczesz nad mojém nieszczęściem, to łzy twoje daremnie płyną: jestem bowiem tak szczęśliwą, jak nigdy nie byłam w życiu.
Zenia odjęła chusteczkę od oczu i spojrzała na nią zdumionym wzrokiem.
— Szczęśliwa! — zawołała — ty, Zosiu, szczęśliwa jesteś wtedy, gdy brat mój odarł cię z całego majątku, gdy życie twoje bezpowrotnie złamane, gdy świat nie znajduje dość wyrazów na potępienie twojego postępowania, gdy familia twoja... — Nie dokończyła, bo Zofia ściągnęła brwi nieco, czoło podniosła z większą jeszcze dumą i głosem przytłumionym, ale pewnym odrzekła:
— Świat i ja nie mamy z sobą nic wspólnego; świat mnie nie chce taką, jaką jestem, ja nie chcę świata takiego, jakim on jest. Familii mojéj wyrzekłam się piérwéj, niż ona mnie się wyrzekła; nie ja przeciwko niéj, ale ona przeciwko mnie zawiniła. Ubóztwo ciężkie jest, ale ja czuję się bogatą, tu...
Przy ostatnim wyrazie położyła rękę na sercu i wzniosła w górę oczy, które, pod wpływem zapewne tajemnéj myśli jakiéjś, gorącym i promiennym zapłonęły blaskiem.
Zenia, czuła z natury, a przytém rozdrażniona myślą o niegodziwym z Zofią postępku brata, z trudnością wstrzymywała się od płaczu. Co do mnie, nie mogłam od twarzy Zofii oderwać oczu, które zaszły mi także mgłą wilgotną, a przed wyobraźnią moją przesuwał się cały długi szereg chwil okropnych, które tę śliczną istotę wiodły stopniowo, aż do dnia strasznego buntu przeciwko wszystkiemu, co zdeptać pragnęła, a co ją jednak wzajemnie zdeptać mogło.
Widziałam ją czystą, jak kryształ, młodziuchną dziewicą, ufną, niewinną, kochającą świat, którego nie znała, z sercem, na dnie którego paliły się, jak brylanty, zaczątki uczuć silnych, energii, nie znającéj jeszcze siebie.
Widziałam potém, jak świat dłoń lodową położył na tych iskrach tajemniczych i zmusił je do potajemnego wrzenia, wśród którego przerabiały się one zwolna w płomień buntu i nieposkromionéj namiętności. Odczułam niezmierną gorycz tych długich dni, spędzonych przez nią w zimnym, pustym, milczącym domu człowieka, którym gardziła, niewysłowioną rozpacz długich, bezsennych nocy, trawionych na rozpamiętywaniu okropnéj, beznadziéjnéj doli. Odczułam ten moment straszny, w którym, po bezowocném pasowaniu się z sobą, gorączkową ręką rozrywała ona nić, wiążącą ją z całym światem. Odczułam, i zrozumiałam, i przewidziałam wiele jeszcze innych rzeczy, a w głębi ducha zawołałam: — O! nieszczęśliwa! — i w imię tego wyrazu gorąco uścisnęłam jéj dłonie.
Odpowiedziała mi uściskiem uprzejmym, ale nie gorącym.
Pomiędzy sobą i nami postawiła zaporę niewidzialną, ale którąśmy czuły w każdém spojrzeniu jéj i słowie; nie chciała ani pytać, ani odpowiadać, ani tłomaczyć się z niczego, ani bronić się, ani obwiniać. Należałyśmy do świata, a świat i ona mieli już na zawsze stanąć przeciwko sobie, jako śmiertelni wrogowie. Zdawało się nawet, że obecność nasza raziła jéj oczy, jako widome przypomnienie wroga, któremu nieprzejednaną wypowiedziała wojnę. Godzinę przeszło przepędziłyśmy obok niéj, a harda, skryta jéj dusza ani razu nie otworzyła się przed nami; ani uściski nasze, ani gorące wyrazy przyjaźni, ani z serca idące ofiary pomocy i współczucia nie wywołały z niéj by jednego wyznania, by jednéj łzy, prośby, skargi lub rzewnego zwrotu ku przeszłości. Wydawała się być posągiem, rozmawiającym z nami tylko przez wymaganie konieczności, ale przez oczy jéj buchał płomień, który się wewnątrz palił, a śród niego, obok świateł dumy i rozbudzonéj namiętności, ślizgały się mnogie, posępne lecz milczące, jak grób, promyki.
I tylko, gdy poczuwszy nakoniec, że nieprzebyta przepaść położyła się między nami a tą kobietą, która nam jednak tak drogą była, rozżalone, lecz i zmrożone zarazem w porywach serc naszych ku niéj, obie z Zenią powstałyśmy, aby ją pożegnać; ujęła nas za ręce i przeciągłém spojrzeniem popatrzyła nam w twarze. Usta jéj otwierały się kilka razy, jakby chciała wyrzec jakieś słowo wielkie, wydać okrzyk jakiś ostatni, ale zamykały się zawsze, i tylko w źrenicy błysnęła raz łza jedna wielka, lecz nie spłynęła na policzki, i prędko znikła za powieką.
— Byłyśmy kiedyś siostrami — wyrzekła nakoniec z cicha — byłyśmy podobne do siebie... teraz wszystko skończone... Wasze drogi nie są mojemi drogami, moja droga nigdy waszą drogą nie będzie... Jesteście ostatniém echem, jakie doszło mnie od tego świata, który przestał być moim światem... Byłyście zawsze dla mnie bardzo dobre... Dziękuję wam; zapomnijcie o mnie jak najprędzéj... Bywajcie zdrowe!
Zakryła dłońmi twarz nagle pobladłą i odwróciła się od nas.
Może się mylę, ale zdawało mi się, że załkała...
Gdy przestąpiłyśmy próg mieszkania Zofii, miałyśmy takie poczucie w sercach, jak gdybyśmy za temi drzwiami, które się za nami zamknęły, pozostawiły kogoś umarłego...
W kilka dni potém rozeszła się po mieście zdumiewająca wiadomość, że pan Władysław N., najgłośniejszy, najwięcéj szanowany i najbardziéj wzięty prawnik w całéj prowincyi, opuścił W., liczną i zmartwioną tém swę klientelę, powierzywszy ją wprzódy dwom kolegom swoim, piérwsze po nim w opinii publicznéj zajmującym miejsce. W salonach Zeni rozprawiano o tém głośno, i przez parę dni wieść ta wychodziła ze wszystkich ust, jak mucha oplątana pajęczą siecią domysłów, komentarzy, przycinków, dwuznacznych słów i uśmiechów.
Publiczność nie mogła się dość nadziwić, że człowiek, któremu tak niepospolicie się powodziło, który w krótkim stosunkowo przeciągu czasu doszedł do powszechnego poważania i znacznych dochodów, wyrzekł się wszystkich już zdobytych korzyści, zerwał z tyle obiecującą karyerą i zniknął, jak awanturnik jaki, nie pożegnawszy się z nikim, udając się nie wiedziéć dokąd i po co. O ile zaś był człowiekiem pożytecznym i odpowiadającym swemu powołaniu, dowodziły tego zasępione twarze jego klientów, których znaczna liczba znajdowała się pomiędzy najczęstszymi gośćmi salonów Zeni. Nikt jednak nie wymówił przeciwko niemu ani jednego nieprzyjaznego słowa i nikt, prócz téj niespodzianéj jego ucieczki, nie miał mu nic do zarzucenia. Dziwnym tylko sposobem, gładko, niewyraźnie, wpół tajemniczo, wpół żartobliwie, pomiędzy uwagami, czynionemi nad postępkiem pana N., plątało się zawsze imię Zofii, nie w bezpośredniém z jego imieniem połączeniu, coby obrażało salonową przyzwoitość, ale zamaskowane, przykryte, oplątane tą dowcipną, szyderczą, nic nie znaczącą na pozór, a w gruncie morderczą grą słów, jaką wielki świat posiada zawsze na swoje usługi, czy to o życie, czy o śmierć komu idzie. Aż nakoniec pewnego dnia świątecznego, gdy liczne grono zebranych u Zeni gości zasiadało właśnie do śniadania, wszedł gość nowy i po piérwszych powitalnych wyrazach, wymówił:
— Co do wyjazdu pana N., rzecz się już wyjaśniła. Pani Zofia S. zniknęła także.
Zenia zbladła trochę na te słowa i łza zakręciła się w jéj oku; ale zarazem ściągnęła brwi z pewnym odcieniem niezadowolenia z gościa, który chciał daléj rozwijać zapas swych wiadomości i domysłów, zapytała głośno o wybór pomiędzy pasztetem z ryb i kapłonem.
Na wielkim świecie, obowiązkiem jest każdego dobrze wychowanego człowieka rozumiéć życzenia gospodyni domu z jednego jéj mrugnienia oka, z jednego przebłysku, dostrzeżonego w jéj twarzy. Goście Zeni byli wszyscy dobrze wychowanymi ludźmi, spostrzegli drgnienie jéj brwi i zrozumieli znaczenie wymówionego pytania o kapłonie i pasztecie. Nikt więc już potém najlżejszéj wzmianki nie uczynił o Zofii, a rozmowa potoczyła się innym torem, wesoła i błyszcząca.
Nikt także pomiędzy wesołém gronem nie myślał pewno, że w wielkiéj księdze społecznych regestrów jedno imię zostało wykreślone na zawsze krwawą barwą hańby, a na miejsce, gdzie imię to stało, zapisanym został akt pogrzebowy istoty żywéj i młodéj, a zarazem już umarłéj...
Dziś jeszcze, po wielu minionych latach, żałość mam w sercu, a łzę na oku dla téj doli tragicznéj, któréj świadkiem byłam. Nie posiadałam nigdy téj cnoty najeżonéj kolcami, która bez różnicy bodzie wkoło siebie wszystko, co nie jest do niéj podobne; nie miałam nigdy téj pysznéj zarozumiałości duszy, co, sama wolna od grzechu, dla grzeszących nie znajduje w sobie nic, prócz uczucia wstrętu i pogardy. Kochałam zawsze cnotę, nie dlatego, że sama pochlubić się nią mogłam, ale dlatego, że jest prawdą i światłem, wtedy, gdy występek — to ciemność i przeczenie. Ale im więcéj kochałam cnotę, tém potężniejszą litość czułam dla tych, którzy odwrócili od niéj oblicze. Aby nienawidziéć złe, pierwiastku jego szukałam gdzieindziéj, niż w duszach obłąkanych niém jednostek. Szukałam go w tych ciemnościach, fałszach, obłędach zbiorowych, które, jak demoniczne piastuny, stoją nad kolebką nowonarodzonego i potém przez całe już życie wlewają mu w pierś jady swego zatrutego oddechu. W mieczu, którego ostrze prawa ludzkości opuszczają na głowy jednostek, widziałam zawsze narzędzie bezpieczeństwa publicznego, ale nie pomsty; bo gdyby przed obliczem sprawiedliwości najwyższéj, przenikającéj najgłębsze tajnie tych nieskończonych węzłów i gmatwanin, w jakie splątane są sprawy téj ziemi, gdyby przed obliczem téj sprawiedliwości, świadoméj wszystkiego, a żadném ludzkiém niedościgłéj okiem, stanęły na sądy te dwie strony, tutaj w walkę z sobą wprawione, jedna rozdająca kary, druga je ponosząca, któż wié, któż śmié zapewnić, po któréj stronie stanęło-by prawo skargi, która-by z nich została uniewinniona w swym upadku, a która upokorzona w swym tryumfie? Może błądzę, może się mylę, ale takim jest głos mego sumienia, do którego baczne przykładam ucho; takim jest głos mego serca, które ze wszystkich ludzi najbardziéj kocha tych, co są nieszczęśliwi; takim jest głos mego rozumu, który z natury swéj nie ślizga się po powierzchni rzeczy, ale pragnie wnikać w głąb’, na dno wszystkiego, tam, kędy pomiędzy prawdą i oczyma ludzkiemi kładną się gęste warstwy, utkane z powszednich uczuć i wyobrażeń, ale kędy przecie jest nie powszednia, nie formułkowa i ulepiona z gliny przez człowieka, na podobieństwo człowieka, ale wiekuista, niezrodzona, razem z tym światem powstała prawda. I dlatego zapewnie, że takiemi są głosy mego sumienia, serca i rozumu, nie miałam nigdy ani kropli jadu ku orzuceniu nim imienia Zofii. Niech ludzie ją sądzą, a może będą w swém prawie; ale ja, com znała jéj duszę, lśniącą w zaraniu życia, jak dyament nieskazitelny; ja, co widziałam potém, jakiemi drogami dusza ta wiedziona była do hardego buntu i bezpamiętnéj gorączki namiętności; ja, co tak dobrze znam świat ten, w którym dusza ta zginęła, i fałsze jego, i ustawy jego, i pychę, i głupotę jego, i chorobliwe życie, jakie nadaje on przemieszkującym w nim jednostkom; ja dla téj duszy, znękanéj a dumnéj, dla tego serca, co nie umiało czuć po połowie, dla tego życia, które w pełni rozkwitu wymazane zostało z rzędu żyjących, nigdy, nigdy, nie znajdę ani jednego słowa gorzkiego, ani jednego uczucia innego, jak litość i łzę, słaną z daleka téj, która była mi niegdyś siostrą i przyjaciółką drogą.
Niech ludzie ją sądzą, i mnie z nią razem za to, że sądzić jéj nie chcę, a ja wet za wet w sumieniu mojém nigdy sądzić nie przestanę ich ustaw, ich przesądów, ich pychy i nieudolności, które wykopują otchłanie pod stopami tych, co oprzéć się im nie mają siły.

XXIII.

Czas upływał, i od przybycia mego do W. niejedna już kwitnąca wiosna zastąpiła białą zimę, niejedna jesień szarą i dżdżystą osłonę zarzuciła na stare mury i wysokie wieżyce świątyń miejskich. W położeniu naszém nie zaszła żadna zmiana, tylko wygładziły się w niém z czasem pierwotne bruzdy; przyzwyczajenie, ten wielki regulator spraw ludzkich, przesunęło się po powierzchni naszéj exystencyi i starło z niéj wszelkie początkowe nierówności. Czy w głębi téj exystencyi, również jak na powierzchni, jednostajnie było gładko i cicho?... wątpię. A nawet, gdy bacznie sięgnę pamięcią w owę epokę, przypominam sobie wyraźnie chwile trudne boju i mocowania się, w których trzeba było, abym wywoływała z siebie wszystkich sił moich zastęp i stawiła go w odpornéj postaci przeciwko zewnętrznemu światu — niekiedy, przeciwko sobie saméj — najczęściéj.
Ubóztwo i praca posiadają w sobie dziwne tajemnice wielkich radości i wielkich cierpień. Ten, na czyich barkach spoczęły te dwa ciężary, wiele posiadł, ale téż wiele wyrzec się musi.
Wyrzeczenie się nie przychodzi nigdy bez trudu, wtedy szczególniéj, gdy człowiek mniema, że się wyrzeka nazawsze.
Nazawsze brzmiało w mym umyśle, ile razy marzenie o miłości i szczęściu, jakie ona daje, pukało do mego serca.
Nazawsze zrzekłam się tego marzenia, i choć go całkiem odepchnąć od siebie nie mogłam, zdawało mi się, że nic już ono nie znaczy w mém życiu. Byłam pewną, że nigdy nie zamieni się ono w rzeczywistość, uważałam je za gościa natrętnego, który, gdy postarzeję nieco, za rok, za drugi, opuści mnie. I pragnęłam, aby opuścił mnie coprędzéj, bo czasami bolało mnie serce... trochę. O każdéj wiośnie szczególniéj, gdy świat cały pokrywał się szatą młodości i wesela, i gdy na przechadzkach spotykałam młode kobiety, oparte na ramionach swych ukochanych, z twarzami tak promiennemi, jak niebo, które nad niemi błyszczało, szłam niekiedy do źwierciadła i pytałam go, czym już nie postarzała dosyć, aby gość mój dokuczliwy zechciał sobie uleciéć ode mnie w młodszą pierś jaką... Niestety! źwierciadło nie dawało mi téj obietnicy. Twarz moja rumieniła się zdrowiem i świeżością, oczy nie straciły ani jednego młodego połysku, a przez suknią przezroczystą dojrzéć mogłam, jak serce uderzało mocno, zdawało-by się, doprawdy, że coraz mocniéj. Mówiono mi, że wyglądałam na lat ośmnaście. W salonie Zeni widziałam często, jak oczy młodych mężczyzn zatrzymywały się na mojéj twarzy i długo już potém na żadną inną twarz nie patrzyły. Co więcéj, oprócz młodego artysty, który, po otrzymaniu ode mnie odmowy, wyjechał za granicę, aby, jak mówił, uleczyć się widokiem obcych krajów i sztuką, dwaj jeszcze inni ludzie ofiarowali mi serce swe i rękę. Obaj byli młodzi, zacni i bogaci. Odmówiłam jednemu i drugiemu. Jeden był z naszego świata, drugi ze świata Zeni. Odmówiłam, bo nie mogłam uczynić inaczéj. Marzenie serca mego było gdzieindziéj! Nikt o tém nie wiedział, gdzie było ono, nikt, ani nawet matka moja. Gdyby o tém wiedziano, nazwano-by mnie pewno niedorzeczną. A jednak ja nie miałam siebie za taką, bo czułam, że pozostaję tylko wierną prawdzie mego serca. Promienie wzroku mego zawisły na szczycie wysokim, niedosięgłym dla mnie, jak się zdawało, i nie mogłam go już opuścić. Myślałam sobie: nie zajdę tam nigdy, ale téż i gdzieindziéj nie pójdę. I byłam spokojna, i w zgodzie z sobą, i byłam nawet szczęśliwa na drodze mojéj, po któréj coraz pewniejszą stąpałam stopą; tylko niekiedy serce zabolało... trochę; tylko niekiedy, śród ciszy i tajemnicy nocnéj, zapłakałam... chwilę; tylko niekiedy przed oczyma mojéj wyobraźni zjawiła się smętna postać babki Ludgardy i zwiędłemi usty szeptała do mnie: „nikt mnie nigdy nie kochał” i zgasłemi oczyma chwytała promienie niebieskie, na których zawisła dusza jéj, pełna jeszcze nieprzepłakanéj tęsknoty. Wtedy zamykałam oczy i mówiłam sobie: i ze mną tak będzie kiedyś!
Im więcéj upływało miesięcy, lat, tém częściéj obraz babki Ludgardy zjawiał się przede mną pośród nocnéj ciszy i ciemności, tém częściéj powtarzałam sobie: i ze mną tak będzie kiedyś! Aż oswoiłam się zupełnie z tém widzeniem mojém i patrzyłam na nie suchém, spokojném okiem, jakiém się patrzy na przyszłość nieuchronną.
Nakoniec miłość przestała całkiem wchodzić w rachunek mego życia. Nie pozostał mi już ani cień nadziei, a jednak... marzenie pozostało. Przenosiłam je cierpliwie i czekałam starości, która mnie z niém rozłączyć miała na zawsze.
Niekiedy z przykrością myślałam, że długo mi jeszcze czekać przyjdzie... a potém pocieszałam się myślą, że wszystko przecie na tym świecie koniec swój miéć musi.
Tymczasem uczennice moje dorastały. Jeszcze rok, jeszcze kilka miesięcy, a z pod opieki mojéj wyjdą już kobietami. Nie mogłam patrzéć na nie bez wielkiéj pociechy. W świecie, do którego należały majątkiem i urodzeniem, miały one przedstawić niepospolite zjawisko umysłów kobiecych, sięgających szerzéj, niż ciasne kółko, w jakiém obracają się zwykle pojęcia ich rówiennic, przyozdobionych czémś więcéj, niż machinalną grą na fortepianie i wprawném mówieniem obcemi językami. Z niewymowną radością widziałam inteligencyą ich pięknie i szeroko rozwiniętą, serca ich przygotowane do przyjęcia w siebie gruntownych i wielkich uczuć.
Piérwsza zasługa w tém ich niepospolitém wykształceniu moralném i umysłowém należała się matce rozumnéj i kochającéj, która pragnęła, aby córki jéj stały się takiemi, jakiemi były; ale nie mogłam téż nie czuć, że i ja dołożyłam się wiele do dzieła tego, i im więcéj młode panny dorastały, im więcéj dzieło to nabierało rozwoju, tém więcéj wlewało ono we mnie tego nieporównanego spokoju i zadowolenia, jakie dać może tylko poczucie dopełnionéj sumiennie powinności.
Przychodził jednak czas, w którym miałyśmy się rozstać, z boleścią zapewne, bośmy się wzajem przywiązały bardzo do siebie. Zarazem przyszło mi myśléć o otrzymaniu nowego zajęcia. Obawiałam się, że tak dobrze odpowiadającego moim dążeniom i zdolnościom nie otrzymam już więcéj, a nie przewidywałam, jak blizkim był koniec téj epoki mego życia, o któréj sądziłam, że trwać już będzie zawsze.
Nim jednak okiem pamięci sięgnę ku ostatniemu aktowi téj części mego życia, zatrzymam się jeszcze chwilę przy wypadkach, które go poprzedziły, a które, lubo nie miały bezpośredniego związku z moim losem, to jednak, jak wzbudzały we mnie wtedy żywe zajęcie, tak teraz wyraźnie przedstawiają się méj pamięci.
Było to w początku lata, tego lata, w którém uczennice moje przywdziać miały długie suknie, i jako panny już dorosłe, po skończeniu edukacyi, odjechać z matką na wieś. Zenia przez całą minioną zimę czuła się mocno cierpiącą na zdrowiu, co jednak wcale jéj nie przeszkadzało oddawać się zwykłym rozrywkom, przeplatanym godzinami migreny, poziewania i napowietrznych marzeń. Organizm jéj zużywał się szybko w téj niezdrowéj atmosferze; bywały dnie, w których stawała się bezsilną i płaczliwą, jak dziecię. Zbuntowane jéj nerwy nabawiały ją mnóztwa urojeń, chorobliwych zachceń, wymarzonych zmartwień.
Płakała nad tém, że śnieg pada, a zasuwała szczelnie firanki u wszystkich okien, gdy słońce świeciło. Krzyczała z przestrachu przy najlżejszém stuknięciu, lub niespodzianym szeleście, a dostawała serdecznego śmiechu, słuchając muzyki. Wzywała lekarzy, lecz ci jednogłośnie powtarzali, że tylko zupełna przemiana sposobu życia, spokój, sen regularny, zajęcie jakie ręczne lub umysłowe uzdrowić ją mogą. Kilka dni bywała im posłuszną, lecz gdy tylko poczuła się cokolwiek wzmocnioną na siłach, rzucała się znowu w świat, jak motyl w płomień świecy. Niekiedy obejmowała moję szyję i długo płakała na mojéj piersi. — Odkryj mi — szeptała błagalnie — odkryj mi, Wacławo, tajemnicę tego spokoju, jakiego używasz sama!
A gdym jéj mówiła, aby wyjechała na wieś, odpoczęła po tych ciężkich trudach, które na wielkim świecie nazywają się zabawami, i znalazła sobie jakie zajęcie, co-by ją wybawiło od okropnego znudzenia, którego była ofiarą; rozmyślała długo, robiła najpiękniejsze postanowienia, poczém szła znowu do lustra, stroiła się w najpiękniejsze suknie i jechała na wieczór lub na wizyty. Na wiosnę w końcu udała się do jakichś wód zagranicznych z jedną ze swych światowych przyjaciółek, Michał zaś odjechał na wieś, dokąd wzywały go ważne majątkowe sprawy.
Wróciła na początku lata, prędzéj niż zamierzała. Michał na wieść jéj przyjazdu pospieszył naturalnie, aby ją powitać. Byłam świadkiem spotkania dwojga małżonków i uderzyło mnie pewne zmieszanie i jakby cień niechęci, połączonéj z nieśmiałością, z jakiemi Zenia powitała męża. Dotąd, jeżeli nie okazywała mu nigdy żywéj miłości, to jednak w obejściu się z mężem zachowywała zupełną swobodę i zaufanie, a nawet odbijały się w niém nieraz oznaki przywiązania i pewnéj czułéj przyjaźni. Tym razem Zenia na widok męża zarumieniła się, potém zbladła, a potém jeszcze podała mu rękę z gestem, który chciała uczynić serdecznym, ale który był sztywnym i urzędowym. Michał musiał to spostrzedz, bo przystanął nagle, długie spojrzenie utopił w twarzy Zeni, i zamiast uścisnąć ją, jak zwykł był to czynić przy powitaniu, ucałował tylko jéj ręce. Gdy podniósł twarz, spostrzegłam, że był bardzo blady, ale uśmiechał się i rozmawiał potém po swojemu z żoną, czule i z tysiącem względów, z obecnymi zaś uprzejmie i wesoło. Nazajutrz, i przez wiele dni późniejszych, spostrzegłam tę samę różnicę, jaka zaszła we wzajemném obejściu się z sobą małżonków. Zenia nie odzyskała wcale sił i zdrowia, była tak samo rozstrojona i osłabiona, jak przed wyjazdem; ale zdawała się być zarazem ożywioną jakąś wyłączną myślą, która ją tak pochłaniała, że aż popadała chwilami w roztargnienie i zamyślenie, nie dające jéj spostrzegać tego, co się koło niéj działo. Przytém znajdowałam ją często z gorączkowym rumieńcem na twarzy i niezwykłym blaskiem w oczach; zmienność humoru jéj zdwoiła się: z nadzwyczajnéj wesołości popadła nagle w głęboką melancholią, z któréj znowu wynikał nerwowy śmiech i nienaturalne ożywienie w rozmowie i ruchach. Widocznie niezwykły jakiś wypadek zaszedł w jéj życiu, a raczéj niezwykły jakiś miraż przesunąć się musiał przed jéj oczyma, bo, jak się zdaje, złudne te obrazy, tworzone przez ognistą wyobraźnią i niezapełniony umysł młodéj kobiety, były jedynemi wypadkami, jakie wstrząsać mogły, tak zresztą łatwą i prostą, jéj exystencyą. Lubo zaniepokojona o nią, nie pytałam jéj naturalnie, wiedząc zresztą, że niedługo pozostanę w nieświadomości. Zenia nie posiadała dumnego i skrytego charakteru Zofii, która, rozdrażniona do najwyższego stopnia przeciwko światu, nie dopuszczała do wnętrza swego żadnego ludzkiego oka. Czuła i wylana dla tych, których kochała, wielomówna i z natury skłonna do zwierzań się, Zenia, jeśli nie znajdowała przed kim opowiedziéć swych myśli i uczuć, wylać je musiała choćby na papiér. Zamknąć się w saméj sobie, cierpiéć, marzyć w tajemnicy serca, było niepodobieństwem dla téj istoty o umyśle rozpierzchłym w gwarze światowym, sercu miękkiém jak wosk, duszy nie zajętéj i szukającéj wszystkiego na zewnątrz siebie. Byłam pewna, że jakąkolwiek była owa tajemnica, którą w niéj dostrzegałam, wkrótce sama właścicielka jéj odkryje ją przede mną. Tak się i stało.
Pewnego popołudnia, gdy, wolna na parę godzin od lekcyi, siedziałam w pokoju Zeni sam na sam z nią, spostrzegłam, że miała wielką chęć mówić mi o czémś, co ją bardzo zajmowało, a tylko wstrzymywała się i poglądała na mnie co chwila, rumieniąc się z nieśmiałością. Nagle ujęła jednę z książek w aksamitnéj oprawie, leżących na biurku, i zaczęła machinalnie niby przewracać w niéj kartki. Widziałam, że była to księga marzeń i że Zenia oczekiwała niecierpliwie, abym powiedziała do niéj:
— Pokaż mi tę książkę; czy nie przybyło tam co nowego?
Alem postanowiła sobie nie wyzywać niczém jéj zwierzenia, i ciągnęłam daléj rozmowę, o obojętnych prowadzoną przedmiotach.
Rzuciła na mnie kilka ukradkowych spojrzeń, położyła księgę marzeń na biurku, znowu wzięła ją do rąk, i znowu spojrzała na mnie, oczekując niby pytania mego, czy wezwania; nakoniec zerwała się z krzesła i rzuciła mi książkę na kolana. — Przejrzyj to — zawołała, rumieniąc się silnie — a zobaczysz tu może kogoś z dawna sobie znajomego!
Potém wybiegła z pokoju.
Przerzuciłam kartki znanéj mi dobrze książki, a gdy spojrzenie moje na jednę z nich upadło, zdrętwiałam cała pod wpływem zdziwienia i przykrego uczucia.
Pośród wieńca, uplecionego z cierni i głogu, zobaczyłam naprędce naszkicowany, ale zadziwiająco podobny, portret — pana Lubomira!
— Więc znowu ten deklamator! — rzekłam do siebie — i długo siedziałam zamyślona, machinalnie poglądając na ów symboliczny wieniec, otaczający długowłosą, o kobiecych rysach twarz głośnego a pustego dzwonu.
Zaprawdę, salonowy romantyk ten, o pozach pasterskich i rycerskich, komedyant, wygłaszający na scenie światowéj rolę swą, ułożoną z brzmiących, czułostkowych i kwiecistych frazesów, wielce mógł być niebezpiecznym dla młodéj kobiety, posiadającéj więcéj wyobraźni, niż zdrowego sądu, rozmarzonéj, łatwowiernéj, pędzącéj życie na ubieganiu się za wrażeniami.
Cała moja przedkilkoletnia historya z panem Lubomirem, ze wszelką wyrazistością szczegółów, przesunęła się przed moją pamięcią. Miałam-że ją opowiedziéć Zeni? Myślałam nad tém chwilę i postanowiłam, że opowiem ją, gdy nadejdzie stosowna po temu pora. Wiedziałam dobrze, jak nieraz bywa upartém marzenie kobiety wtedy, gdy ona przebudzić się zeń nie chce.
Tego dnia nie odeszłam do domu, jak zwykle, zaraz po skończeniu lekcyi, ale zostałam u Zeni na cały wieczór, w nadziei, że odkryję może sposobność stania się jéj użyteczną, usunięcia z przed jéj oczu tego nowego, a niebezpieczniejszego od wszystkich, jakie były, mirażu.
Wieczorem siedziałyśmy obie w nieoświetlonym pokoju przy otwartém oknie, wychodzącém na ogród. Księżyc świecił w pełni i białe światło jego rzucało się prosto na twarz Zeni, podniesioną w górę i oblaną wyrazem rozmarzenia. Przypatrywałam się jéj z zajęciem. Pomimo nieregularności rysów, była prawdziwie ponętną, a nawet piękną, z bladém swém czołém, otoczoném bujnemi splotami włosów, z rzewnym uśmiechem na bladych ustach, z oczyma zapadłemi nieco i połyskującemi pośród ciemnawych obwódek, utworzonych bezsennością i pełną wrażeń exystencyą. Ale wdzięk ten młodéj kobiety, lubo ponętny i wzbudzający zajęcie, był jakiś chorobliwy, smętny, przerażający niemal oko, baczne i z przywiązaniem na nią patrzące.
Dotknęła méj ręki gorącą dłonią i pocichu opowiedziała mi, jak zagranicą u wód spotkała pana Lubomira, jak przywiązał się on do jéj kroków, jak wszędzie i zawsze spotykała się z jego spojrzeniem, w nią utkwioném, jak bladł i mizerniał pod wpływem wrażenia, jakie na niego wywierała i t. d., i t. d.
Nie powiedziała mi tego wyraźnie, ale mogłam wybornie domyślić się z jéj mowy, iż wyobrażała sobie, że pan Lubomir rozkochany był w niéj, tak, jak dotąd żaden śmiertelnik w nikim rozkochany nie był, że miłość jego dla niéj była właśnie tą miłością wzniosłą, namiętną, do tragicznych wiodącą końców, taką, o jakiéj-to piszą w romansach, a jakiéj pragnęło zawsze jéj niezrozumiane, stęsknione serce.
Powtórzyła mi nawet mnóztwo słów, jakie wyrzekł do niéj, a w których poznałam wyraźnie, dobrze mi niegdyś znanego, manekina, wypchanego frazesami; i nakoniec z dwiema łzami, które zawisły na jéj rzęsach, odbijając w sobie srebrny promyk księżyca, powiedziała mi, że jest najnieszczęśliwszą kobietą, bo teraz dopiéro poznała, jak bardzo mogła-by kochać i być kochaną, teraz, gdy wszystko już dla niéj stracone, gdy sumienie rozkazuje jéj odepchnąć od siebie to, w czém szczęście swoje widzi, i szukać pociechy tylko w myśli o... mogile.
Słuchając tych zwierzeń Zeni, dziwnego doświadczałam wrażenia.
Chciało mi się i płakać, i śmiać zarazem. Żal mnie zdejmował wielki, na widok smutnego stanu duszy mojéj poczciwéj przyjaciółki, a mimowoli obraz deklamatora zjawiał się wciąż przed memi oczyma i do śmiechu pobudzał.
Gdy jednak Zenia przestała mówić, poczułam się w wielkim kłopocie. I cóż jéj w zamian za to zwierzenie się powiedziéć miałam? Nigdy nie sądziłam, aby morały stanowiły, w podobnych wypadkach, skuteczne lekarstwo. Służą one tylko zwykle za sposób do ostudzenia przyjaźni i do zamknięcia ust osoby, któréj zdaje się, iż zamiast współczucia, znajduje surowy wyrok, wydany na nią i na to, co w danéj chwili jest dla niéj drogiém i uroczém. Człowiekowi, uniesionemu porywem namiętności lub wyobraźni, możesz od deski do deski wypowiedziéć katechizm religijny i obyczajowy, nie osiągnąwszy przez to innego skutku, jak ten, że odwróci się od ciebie i, nie przestając myśléć i czynić po swojemu, pozbawi cię tylko możności podania mu właściwéj pomocy i pociechy.
Nie obracając tedy przeciwko Zeni i jéj złudzeniom ostrych końców religijnego i obyczajowego katechizmu, rzekłam do niéj po chwili namysłu:
— Dziwi mnie tylko trochę, kochana Zeniu, że pan Lubomir, przez kilka lat bywając w domu twéj matki, gdyś była jeszcze wolną od wszelkich związków i węzłów, ani trochę nie zajmował się tobą, a dopiéro teraz, spotkawszy cię już mężatką, tak nagle powziął dla ciebie uczucie...
Zenia zwróciła na mnie oczy pełne zdziwienia. Uwaga ta po raz piérwszy widocznie uderzyła jéj umysł. Myślała przez chwilę, łamiąc się może z zagadnieniem, jakie jéj dałam do rozwiązania, a nie mogąc sobie z niém poradzić, nieśmiało szepnęła:
— A dlaczegoż-by to tak było? jak ty o tém sądzisz, Wacławo?
— Może dlatego — odpowiedziałam — że miłość, a raczéj gra w miłość z mężatką, przynosi wrażenia, za jakiemi gonią tacy ludzie, jak pan Lubomir, a przytém nie zobowiązuje do niczego, wtedy, gdy podobne uczucie, okazywane pannie, prowadzi koniecznie do ołtarza i obrączki ślubnéj.
Zenia żywo wysunęła swę rękę z mojéj dłoni.
— O! jakżeś ty prozaiczna, Wacławo! jakaś ty przytém podejrzliwa! Jakto, on miałby się bawić w miłość? on, człowiek wypróbowany w szkole nieszczęść?
Uśmiechnęłam się mimowoli. Na szczęście, twarz moja pokryta była cieniem, padającym od firanki, i Zenia uśmiechu mego dojrzéć nie mogła.
— Kochana Zeniu — rzekłam — czy ci powiedział kiedy, jakie to były nieszczęścia, których szkołę przebył w swém życiu?
Spojrzała na mnie znowu oczyma pełnemi zdziwienia. Znowu nasunęłam jéj na myśl uwagę, któréj nigdy nie uczyniła sobie dotąd. Po chwili odpowiedziała z odcieniem niechęci w głosie:
— Nie wiem, jakie były te nieszczęścia jego, ale wiem, iż mówił mi wiele o cierpieniach, jakie poniósł, i ciosach, jakie go dotknęły. A jestem przekonaną, że mówił prawdę, bo taki szlachetny człowiek, jak on, kłamać nie umié.
Na wyrazie szlachetny położyła szczególny nacisk.
— Droga Zeniu — ozwałam się znowu — choćbym cię miała znudzić memi pytaniami, poproszę cię, abyś mi powiedziała, jakie przypisujesz znaczenie wyrazowi: szlachetność, i czém, według ciebie, człowiek dowieść może, iż jest szlachetny?
— Dziwne doprawdy pytanie zadałaś mi, Wacławo — odparła Zenia, którą niecierpliwił trzeźwy zwrot, jaki nadawałam rozmowie. — Zdaje się, iż każdy przez wyraz szlachetność rozumiéć musi wielką prawość charakteru, piękne czyny, wzniosłe i bezinteresowne uczucia.
— Niezawodnie — odpowiedziałam. — Otóż twierdząc o panu Lubomirze, iż jest szlachetnym, czy opierasz to swoje zdanie na świadomości o spełnionych przez niego pięknych jakich czynach, albo o dowodach prawości jego charakteru?
Zenia z niecierpliwości brwi zsunęła, ale po chwili czoło jéj rozpogodziło się.
— Naturalnie — zawołała z tryumfem — słyszałam go nieraz mówiącego o miłości bliźniego, o równości pomiędzy sobą wszystkich na świecie ludzi, o męztwie w cierpieniu, o świętym ogniu stałéj i bezinteresownéj miłości.
— Słyszałaś go mówiącego o tém wszystkiém... — wyrzekłam zwolna.
— O! nieraz — zawołała Zenia — a jak mówi! z jakim zapałem, jak płynnie, jak kwiecisto!
— Otóż to — przerwałam — a czy nie słyszałaś czasem, jak na scenie artyści dramatyczni odgrywają role bohaterskich kochanków, lub wspaniałomyślnych dobroczyńców ludzkości, i czy byłaś zawsze pewną, że ci artyści, zszedłszy z teatralnych desek, zostawali, jako ludzie, takimi samymi rycerskimi kochankami i dobroczyńcami rodu ludzkiego?
Zenia usunęła się żywo ode mnie i oczy jéj cisnęły błyskawicami gniewu.
— Jak to! — zawołała — więc ty go masz za aktora?
Wzięłam jéj ręce, których mi pomimo gniewu nie wzbraniała, i rzekłam po chwili, jak tylko mogłam, najłagodniejszym tonem:
— Droga moja, szranki salonów, na których pędzisz twe życie, to deski teatralne, a ludzie, którzy jak pan Lubomir, nic nie robią, tylko ślizgają się po nich, to aktorowie, mniéj lub więcéj zręcznie odegrywający obrane przez się role.
Zenia wpatrywała się we mnie szeroko otwartemi oczyma, w których i łza żalu migotała, i płonęły iskry zniecierpliwienia. Nagle, jakby sobie coś przypomniała, uderzyła się ręką w czoło i zawołała:
— Wszak on się starał o ciebie kiedyś! nie prawdaż?
Powiedziałam jéj, że tak było w istocie. Pochwyciła mnie za ręce i z całéj siły ściskała je w swoich.
— Dlaczego mu odmówiłaś? powiedz mi — mówiła śpiesznie i utopiła w méj twarzy błyszczące, przenikliwe spojrzenia.
Przyszedł tedy moment, w którym powinnam była powiedziéć Zeni wszystko, co wiedziałam o człowieku, który uwiódł, nie wiedziałam dobrze, serce jéj, czy wyobraźnią.
— Czy znasz historyą nieszczęśliwéj Zofii? — spytałam ją. — Czy wiész, jakim sposobem została doprowadzoną do zawarcia nieszczęśliwego małżeństwa z twoim bratem? Czy wiész, jak postępował z nią pan Lubomir?
Słabym głosem powiedziała mi, że nic a nic nie zna téj całéj historyi, że tylko słyszała nieraz, jak pan Lubomir wyrażał się o siostrze swéj z nadzwyczajną miłością i z najgłębszym żalem, co jednak nie przeszkadzało mu stanowczo i najenergiczniéj w świecie potępiać postępków Zofii i gorzkiemi słowy ubolewać nad upadkiem moralności i obyczajów, którego ona smutnym była przykładem.
— Od pewnego nawet czasu — mówiła Zenia — przestał całkiem wspominać o Zofii, a gdy ktokolwiek wspomina o niéj wobec niego, z ponurą rozpaczą, lecz zarazem ze świętém oburzeniem, powtarza: nie mam siostry! Przy tych wyrazach dwie łzy pojawiają się zwykle w jego źrenicach.
— Proszę — wymówiłam, nie mogąc opanować przykrego wzruszenia, jakiego doznawałam — ze świętém więc oburzeniem wspomina on o błędzie, popełnionym przez jego siostrę, a jednak nie przeszkadza mu to najgorętszą miłość objawiać względem ciebie, która przecie także jesteś mężatką!
Zenia wydawała się nadzwyczajnie pomieszaną tém nowém zagadnieniem mojém.
— A! — szepnęła po chwili — jeden wyraz usprawiedliwić go może: on kocha, Wacławo!
— Bądź logiczną, kochana Zeniu — rzekłam — jeżeli pan Lubomir wyrazem tym, a raczéj uczuciem, jakie wyraz ten przedstawia, usprawiedliwia się przed samym sobą, dlaczegoż równie nie znajduje w nim usprawiedliwienia swéj siostry?
Zenia obu dłońmi pochwyciła się za głowę.
— Okropność, Wacławo! — zawołała — jaki ty masz szczególny dar wikłania wszystkiego w sprzeczności i zagadki!
— Być może — rzekłam — ale zarazem podejmuję się wyjaśnić ci te sprzeczności i rozwiązać zagadki.
To rzekłszy, przysunęłam się bliżéj do niéj, i ze wszelkiemi szczegółami, które bardzo wyraźnie uwydatnione miałam w pamięci, opowiedziałam jéj historyą Zofii i pana Władysława, w któréj tak ważną, a zgubną rolę odegrał pan Lubomir.
Gdy skończyłam opowiadać, Zenia spazmatycznie płakała, nie mogąc wymówić do mnie ani słowa.
Śród łez powtarzała tylko ciągle: — biedna Zosia! biedna Zosia! — Wkrótce jednak łzy oschły na jéj oczach i, tryumfująco patrząc na mnie, zawołała:
— I cóż ztąd? Wszakże to było przed kilku laty. Ludzie zmieniają się i on się zmienił; teraz-by pewno inaczéj, wcale inaczéj postąpił, ponieważ teraz jest on bardzo, bardzo szlachetny!
Podziwiałam upór, z jakim pewne istoty trzymają się widma swéj wyobraźni. — Zdaje mi się — rzekłam — iż nie powiedziałam ci jeszcze, dlaczego odmówiłam panu Lubomirowi, kiedy się starał o moję rękę.
— Nie chcę, nie chcę słuchać niczego! — zawołała Zenia prawie ze łzami i obie ręce przykładając do oczu. — Wiem o tém, kochana Wacławo, że jesteś chodzącym rozsądkiem, ale zarazem przebacz mi, gdy powiem, że bywasz niekiedy okropną prozą. Szczególniejszym sposobem lubisz nad wszystkiém zastanawiać się, we wszystko się zaciekać; każdą myśl, każdy postępek, każdą osobę rozbierasz na drobne cząstki, i na wzór dzieci, układających łamigłówki, spajasz je potém, aby przekonać się, czy dobrze do siebie przystają. Otóż wybacz mi, ale powiem ci otwarcie, iż pomimo, że cię kocham i uwielbiam twoje przymioty, nie czuję się zdolną do naśladowania cię w układaniu łamigłówek. Moje życie składa się całe z tęsknoty i wrażeń, marzenie jest mojém życiem; nie odbieraj mi ich, nie budź mnie... nie wydzieraj mi téj wiary mojéj, jaką mam, że znalazłam przecie choć raz człowieka, zdolnego do wielkiéj, wzniosłéj, szlachetnéj miłości, zdolnego umrzéć dla mnie, albo wraz ze mną... O! nie odbieraj mi téj wiary i tego marzenia swojém chłodném rozumowaniem... Ty masz jeszcze wszystko przed sobą, wolno ci wszystkiego spodziewać się i pragnąć... ja mam tylko marzenia moje, a gdy skończą się one, skończy się zarazem i moje życie, i chłodna mogiła przyjmie mnie na łono swoje, wiecznie spokojne i już wiecznie ciche..... O! Wacławo, zapłacz choć raz na grobie moim, gdy nie będzie mnie już na tym ziemskim padole płaczu!
Śmierć, mogiła, były to zwrotki, zjawiające się na ustach Zeni zawsze, ilekroć była zmartwioną, rozdrażnioną lub znudzoną. Wyznaję jednak, że o ile te wybryki uniesienia młodéj kobiety rozśmieszały mnie wtedy, gdy widziałam ją zdrową, hożą i rumianą, o tyle przykre czyniły na mnie wrażenie teraz, gdy kibić jéj stała się chorobliwie szczupłą i bezsilną, a twarz przybrała tę bladość niezdrową, z-za jakiéj przeglądają nieuniknione choroby, nie tylko już ducha, ale i ciała.
Tymczasem, patrząc na nią, można było z łatwością uwierzyć, iż znajdowała się na padole płaczu. Rzęsiste łzy płynęły z jéj oczu i przeciekały przez białe palce, któremi starała się twarz swą okrywać, pierś jéj głośném podnosiła się łkaniem.
Uspokoić ją niebyło rzeczą łatwą, tém bardziéj, że dostała po chwili nerwowego ataku, spazmatycznego śmiechu i t. d. Doprawdy nie wyobrażam sobie smutniejszego i bardziéj pożałowania godnego stanu, jak ten, w którym zostawała ta młoda kobieta, tak dobra jednak z natury, tak pełna wdzięku, bogata, kochana.
Służące jéj, które pomagały mi trzeźwić ją i rozbierać, młode, hoże i zupełnie zadowolone ze swego losu, wyglądały przy niéj, jak królewne, panujące w krainie szczęśliwości. Nakoniec uspokoiła się nieco i z bladym uśmiechem wyciągnęła do mnie rękę. Ale zaledwie chciałam przemówić do niéj, przerwała mi z błagalnym prawie wyrazem w oczach:
— O! proszę cię, nie mów mi tylko nic złego o nim!
W milczeniu więc pocałowałam ją w czoło i przyrzekłam, że nazajutrz przyjdę do niéj znowu po skończonych lekcyach. Miałam już właśnie w towarzystwie służącego udać się do domu, gdy u wejścia do przedpokoju spotkałam Michała, który powracał z miasta.
Jedna tylko lampa słabo oświetlała obszerną salę jadalną, wśród zmroku więc nie od razu zostałam spostrzeżoną przez wchodzącego. Uderzył mnie posępny wyraz, jaki miał na twarzy, gdy sądził, że nie jest przez nikogo widzianym. Oczy trzymał utkwione w ziemię, postępował wolnym i ciężkim krokiem i co moment przesuwał dłoń po zachmurzoném czole.
Spostrzegłszy moję osobistość, przystąpił do mnie z żywością, i powitawszy mnie, jak zwykle, pocałowaniem w rękę, wymówił:
— Jakżeś pani znalazła dzisiaj moję biedną żonę?
Głos jego był miękki i łagodny, jak zwykle, tylko nieco zniżony i ochrypły, jak u człowieka, który budzi się nagle ze snu lub długiego milczenia i zadumy.
Trudno wyrazić głębokość i rzewność dźwięku, z jakim wymówił wyraz biedna. Uścisnęłam mu rękę z prawdziwém współczuciem.
— Żona pana — rzekłam — potrzebuje teraz więcéj, niż kiedy, pańskich starań i pobłażliwości.
— Tak, tak! — wymówił — wiem o tém! Dziękuję pani.
Przy ostatnim wyrazie pocałował mnie znowu w rękę i odszedł. Za cóż mi podziękował? Czy za współczucie dla siebie, jakie mógł wyczytać w moich oczach? Czy za to, żem go prosiła o pobłażliwość dla jego żony?
Gotowam była sądzić, że dziękował mi za to, iż sama byłam dla niéj pobłażliwą. W istocie, człowiek ten zdawał się wcale nie myśléć o sobie.
Stojąc na progu, widziałam, jak przeszedł długą amfiladę nieśmiałym krokiem, zbliżył się do zamkniętych drzwi pokoju Zeni i zapukał. I widziałam, jak wyszła panna służąca Zeni i coś mu powiedziała, zapewne, że pani jéj usnęła już, albo jest zmęczoną i z nikim rozmawiać nie może, bo skinął parę razy głową, jak człowiek, który zgadza się na to, co mu powiedziano, i wolnym znowu krokiem zmierzał w inną stronę mieszkania.
Widocznie więc rzeczy przybierały bardzo poważny charakter; przesilenie, mające prędzéj czy późniéj zajść w życiu młodéj kobiety, zbliżało się. Miałaż z niego dla niéj wyniknąć śmierć moralna lub odrodzenie.
Drżałam cała, wspominając Zenię. I z przerażeniem zakrywałam sobie oczy na myśl o losach okropnych, jakie gotuje kobietom fatalny kierunek, nadawany przez świat i wychowanie ich sercom i umysłom. Jakże miłym, spokojnym wydał mi się dnia tego mój kątek domowy! I kiedy matka moja, z niecierpliwością oczekująca na mój spóźniony dnia tego powrót, otworzyła mi swe ramiona, i kiedy usiadłam obok niéj i drogą jéj głowę oparłam na mojém ramieniu, i kiedy naprzeciw nas usiadła Emilka ze swą pogodną, dobrą twarzą i książką w ręku, którą nam głośno czytała, i Madzia w koronie z kruczych warkoczów nad czołem, i Franuś ze swym wesołym wzrokiem, niekiedy tylko ciskającym iskry na piękną głowę Madzi, i stara piastunka moja ze swą nieodstępną pończochą w ręku, i gdy na to całe nasze domowe gronko spłynął biały blask lampy poczciwéj, staréj, która już nam od kilku lat przyświecała co wieczór, a przez otwarte okna gdy wionęła słodka woń kwitnących w ogródku kwiatów, i szelest listków, poruszanych nocnym wietrzykiem, zaszumiał, i parę gwiazd niebieskich wyjrzało z za zieleni wazonów, i gdy orzuciłam wzrokiem te wszystkie drogie mi twarze, jakie miałam przed sobą, i wsłuchałam się w spokój, który nas wszystkich otaczał; jako bolesna sprzeczność stanął mi przed wyobraźnią pokój Zeni, napełniony wonią narkotyków, służących do uspokojenia zbuntowanych nerwów, blada twarz jéj z nabrzękłemi od płaczu oczyma, śmiech serdeczny, płacz spazmatyczny, westchnienia, pierś jéj podnoszące, wszystkie, słowem, tortury, zadawane młodéj kobiecie rozognioną wyobraźnią i nie zajętém życiem. Gdy wyobraziłam sobie to wszystko i raz jeszcze obejrzałam się wkoło siebie, byłam pewną, że z gałązką oliwną w ręku siedzę na tronie królestwa szczęśliwości.
Nazajutrz nie zobaczyłam Zeni przez cały ranek, bo przyjmowała licznych gości, którym ja znowu ukazać się nie miałam chęci.
W ciągu dnia weszłam do jéj budoaru, aby zabrać potrzebne mi książki, które tam zostawiłam była przez zapomnienie, i w przyległym pokoju usłyszałam żywą, prowadzoną przez kilka osób rozmowę. Stanęłam jak wryta na środku pokoju, bo pomiędzy wszystkiemi innemi głosami poznałam jeden głos, dobrze mi znany, głos, który podnosił się ze świętym zapałem, słabnął i rozwiewał się w miękiém rozrzewnieniu, dźwięczał, jak struny arfy, tkliwemi tonami, powlekał się tragiczną posępnością, jak głos piérwszego kochanka w komedyi, przybierał słowem wszystkie tony, wszystkie modulacye, oprócz jednego tonu prostoty, oprócz jednéj modulacyi, w któréj-by brzmiała uczciwość.
— Tak, panowie! — brzmiał za drzwiami pokoju, w którym stałam, głos pana Lubomira, tym razem świętym zdjęty zapałem. — Tak, panowie, upadliśmy bardzo, bardzo, skarłowacieliśmy, panowie. (O! jakaż to była prawda, jeśli stosował ją do siebie i sobie podobnych!) — Skarłowacieliśmy, panowie, przestaliśmy doświadczać uczuć silnych, wzruszeń nadzwyczajnych, oddaliliśmy się od pierwotnéj prostoty natury (o! jakąż-by mówił prawdę, gdyby ją był stosował do siebie!), przesiąkliśmy nawskróś płochą lekkością światową, nie znamy, co to praca, nie umiemy cenić zasługi...
Nie mogłam słuchać daléj, taka mnie zdjęła odraza, a zarazem tak gwałtowną czułam ochotę głośnym wybuchnąć śmiechem. Pochwyciwszy więc moje książki, wychodziłam z pokoju. Na progu tylko posłyszałam jeszcze, jak gwar głosów pokrył na chwilę głos pana Lubomira, i jak po chwili głos ten wydobył się znowu, niby z odmętu fal szemrzących, i innemi już zabrzmiał dźwiękami. Zamiast świętego zapału, który grzmiał przed chwilą, dźwięczały w nim drżące tony serca, „wyprobowanego w szkole nieszczęść i umierającego z tęsknoty za wszystkiemi ideałami, możebnemi i niemożebnemi”.
— Ideał, panowie, to kwiat przeczysty, który rozwija kielich swój pod promieniami ożywczego słońca! Ideał, panowie, jest jeden, wiekuisty, nieśmiertelny, niezmożony, błogosławiony, anielski, święty!
Przeskoczyłam próg jednym skokiem, aby nie słyszéć dalszego ciągu tych przymiotników, które byłyby wszystkie bardzo piękne, gdyby w połączeniu swojém przedstawiały choć kroplę zdrowego sensu.
O! wieczni komedyanci tego świata, który sam wiecznie odegrywa komedyą! o manekiny, napchane frazesami, pozytywki, grające za pokręceniem korby, dzwony głośne a puste, gdybyście za czasów Mojżeszowych znani byli na świecie, prawodawca izraelski, zamiast chmury niewinnéj szarańczy, rzucił-by garść was pomiędzy nienawistnych Egipcyan, a tym sposobem oszczędził-by sobie trudu urządzania drugiéj jeszcze plagi, bo gęsta mgła, wychodząca z głów waszych, zaciemniła-by tak horyzont Egiptu, że plaga ciemności wcale-by się już tam niepotrzebną stała!
Z tą myślą oddalałam się od bawialnego salonu Zeni, w którym gwarnie rozmawiało zgromadzone towarzystwo, nie tak jednak gwarnie, aby głos pana Lubomira długo jeszcze nie obijał się o moje uszy.
Wieczorem dnia tego zobaczyłam Zenię. Była więcéj jeszcze, niż wczoraj, rozmarzona nowym swoim mirażem. Widziałam ją głęboko zamyślającą się chwilami, poczém śmiała się i rozmawiała z gorączkowém ożywieniem.
W dwa dni potém przyszła koléj na wyrzuty sumienia.
— Niegodziwa jestem — wołała, zalewając się łzami — Michał taki dobry dla mnie, tak kocha mnie... przysięgałam mu być wierną i kochającą żoną, a jednak myślę o innym, zajmuję się innym...
Położyła rękę na sercu i byłam pewna, że chciała powiedziéć: kocham innego! lecz tylko powstrzymała się nagle.
— Co ty myślisz o mnie? — pytała z gorączkowym niepokojem, zarzucając mi ręce na szyję. — Stracisz dla mnie szacunek, przestaniesz mnie kochać! O! będziesz miała najzupełniejszą słuszność! Jam nie warta twego szacunku, ani twojéj przyjaźni! Jam nie warta niczyjego szacunku. Mam najlepszego w świecie męża, a nie umiem go cenić!
Biegała po pokoju wzdłuż i wszerz i targała sobie warkocze, które w nieładzie opadały na jéj ramiona. Stanęła nagle, załamując ręce, i zawołała:
— On dobry, najlepszy, kocha mię! ale cóż? on mnie nie rozumié!
Temu, kto piérwszy poddał ten wyraz, najczęściéj niemający żadnego sensu, młodym, rozmarzonym kobietom, życzyła-bym w téj chwili, aby na wieki-wieczne pochłonięty został przez najgłębsze czeluście piekielne.
— Zeniu! — mówiłam, biorąc za rękę moję zrozpaczoną przyjaciółkę i usiłując ją choć trochę przyprowadzić do rozsądku, — powiedz mi choć raz jeszcze, co jest w tobie takiego, czego twój mąż nie rozumié? Odkryj to przed nim, sprobuj, może zrozumié!
Za całą odpowiedź Zenia westchnęła i szepnęła:
— O! to życie, życie! Jak widzę, szczęścia i spokoju szukać mi wypada tylko... w mogile.
To rzekłszy, usiadła przed biurkiem z twarzą natchnioną, otworzyła księgę marzeń i wyrysowała w niéj mogiłę, na mogile grobowiec, nad grobowcem dwa cyprysy, czy dwie wierzby, a u dołu napisała okrągło, wyraźnie: Zenona.
Potém przymierzyła nową suknią, którą jéj przyniosła panna służąca, potém jeszcze wydała służbie rozkazy co do jutrzejszego obiadu, na który zaprosiła wiele gości, potém rzuciła się na sofkę, wydając się cała na łup najczarniejszym i zupełnie szczerym zgryzotom sumienia, nakoniec otworzyła okno i patrzyła na księżyc. Przy tém to zajęciu zostawiłam ją, odchodząc do domu.
Nie pamiętam już, ile dni taki stan rzeczy trwał w domu Zeni, wiem tylko, że położenie moje stawało się coraz trudniejszém. Byłam jedyną jéj powiernicą, widziałam, że z zawiązanemi oczyma biegła ku przepaści i nie miałam sposobu, aby ją uratować.
Wszystkie moje przedstawienia i uwagi, otwarte nawet wypowiedzenie zdania, jakie miałam o panu Lubomirze, rozwijanie nareszcie najpiękniejszych teoryi moralnych i społecznych, jakie pochwyciłam, jako broń ostateczną, wszystko to nakoniec taki miało skutek, że wytrzeźwiało Zenię na moment, wprawiało ją w wątpliwości, oddawało na łup zgryzotom, pogrążało w rozpaczy; aż nakoniec, wobec piérwszego dojrzanego księżycowego promienia, wobec piérwszego usłyszanego przez nią dźwięku muzyki, wobec, słowem, czegokolwiek, co podrażnić mogło nerwy, lub rozbudzić wyobraźnią, znikało, ulatniało się i z tém większą siłą rzucało Zenię na pełne morze złudzeń, rojeń, łez, westchnień, jedném słowem, całéj téj gorączki, któréj była, najnieszczęśliwszą ofiarą.
Komiczną stronę tego wszystkiego dostrzegam dopiéro teraz, ale naówczas widziałam tylko tragiczną, która zaiste przeważała nad piérwszą, dla kogoś mianowicie, kto patrzył na udręczoną, a raczéj dręczącą się kobietę okiem kochającém, poważném, bardziéj usposobioném do współcierpienia, niż do śmiechu, a nadewszystko trwożnie dopatrującém końca jéj historyi, która, jakkolwiek miała ustępy, podobne do krotochwili, rozwiązać się mogła w sposób wcale dramatyczny.
Na domiar nieszczęścia, z Michałem nie mogłam się spotkać bez pewnego poczucia wstydu i wewnętrznego zmieszania.
Szanowałam tego człowieka dla istotnych zalet, jakie w nim dojrzałam; obudzał on we mnie współczucie siłą i pobłażliwością uczucia, jakie miał dla Zeni, a obok tego zdawało mi się, że przyjmując u żony jego rolę powiernicy i nie znajdując w sobie nic, czém-bym mogła oddalić nieszczęście, dotykające ich obojga, stawałam się winną przeciwko niemu. Zdawało mi się, że oczy Michała przestały być w owéj porze blade i mętne, a nabrały dziwnéj przenikliwości, która jednak nie umniejszała dobroci, tkwiącéj w ich głębi.
Wmawiałam w siebie, że ta przenikliwość, z jaką, zdawało mi się, że patrzył teraz na otaczające go osoby, istniała tylko w mojéj rozbudzonéj wyobraźni i była tylko przywidzeniem. Potém przekonałam się, że widziałam dobrze, i że oczy Michała w istocie przestały być naówczas blade, omglone i dobroduszne. Parę razy dojrzałam w nich blask niemal ponury; innym razem zdawało mi się, że miał na twarzy wyraz pełen dziwnéj jakiéjś stanowczości, sprzeczającéj się widocznie ze zwykłą miękkością jego charakteru.
Nigdy jednak nie mogłam być pewną trafności moich spostrzeżeń, bo nie śmiałam patrzéć prosto w twarz Michała, i przed spojrzeniem jego, które częściéj zwracało się na twarz moję, niby szukając na niéj nadziei jakichś, lub jakichś wieści pożądanych, czy strasznych, spuszczałam oczy, rumieniłam się po uszy, jak dziecko, złapane na gorącym uczynku.
Położenie to do najwyższego stopnia wstrętne było memu poczuciu prawości i bolesne dla serca, które nie mogło obojętnie patrzéć na cierpienia cudze, jakiebykolwiek było ich źródło. Parę razy postanowiałam sobie, pod jakimkolwiek pozorem, przestać widywać się z Zenią na czas jakiś; ale powstrzymywał mnie zawsze skrupuł opuszczania przyjaciółki w najniebezpieczniejszéj dla niéj chwili. Poczuwałam gniew głuchy, myśląc, że cała ta plątanina i wszystkie te nieszczęścia były sprawą jednego głupca, udającego mądrość, obłudnika, pozującego na bohatera, próżniaka, pracującego językiem i oczyma, któremi udawał uczucia, jakich nie miał, i dziwiłam się łatwowierności kobiet, które dają się łapać na podobnie pospolite wędki, a zarazem doskonale pojmowałam przyczyny téj łatwowierności, boć i sama ulegałam jéj kiedyś.
Bądź co bądź, nie mogłam wytrwać dłużéj w tak krzywém położeniu, w jakiém postawiła mnie świadomość o smutnym stanie serca i umysłu Zeni, i postanowiłam zasięgnąć w téj mierze rady mojéj matki, choć i tu, zdradzając czyjąś tajemnicę, nie miałam być zupełnie w zgodzie z samą sobą.
Najniespodzianiéj w świecie sprawa, tak bardzo obchodząca mnie i kłopocąca, wcale inną przybrała postać. Pewnego dnia weszłam do bawialnego salonu Zeni, gdzie znalazłam zebrane dość liczne towarzystwo, i z rozmowy, jaką prowadzono, dowiedziałam się, że pan Lubomir miał za parę dni opuścić W. i udać się do swoich, majątków o kilkadziesiąt mil odległych. Na wieść tę odetchnęłam swobodniéj i zapytałam, czy Lubomir na długo odjeżdżał? Powiedziano mi, że na parę tygodni. Spojrzałam na Zenię i zobaczyłam taki wyraz przejmującego cierpienia, który mimo wysiłków, jakie czyniła, aby go ukryć przed gośćmi, twarz jéj okrywał, że aż mi się na płacz zebrało i musiałam prędko opuścić towarzystwo.
Tego dnia odeszłam do domu wcześnie i z Zenią nie widziałam się wcale sam na sam. Nazajutrz około południa, gdy tylko skończyłam poranne lekcye, udałam się do jéj pokojów. W budoarze nie znalazłam nikogo, za to w przyległym salonie rozmawiano. Poznałam głos Zeni i Lubomira. Nie sądziłam, aby byli sami, i nie widziałam potrzeby oddalić się: machinalnie więc przerzucałam księgę marzeń, rozmyślając nad tém, czy mam wejść do salonu, czy tu czekać, dopóki Zenia nie opuści swych gości. Nagle usłyszałam głos Lubomira, uposażony tym razem wszystkiemi właściwemi mu odcieniami brzmień ponurych i sentymentalnych.
— Odjeżdżam! — mówił — żelazna ręka okrutnéj konieczności oddala mnie od jedynego miejsca, na którém zbolałe serce moje znaléźć może pociechę... gorzką, rozpaczną pociechę — tak, rozpaczną! (tu głos Lubomira przybrał dźwięki nieprawdopodobnie ponure), niemniéj jednak pociechę, za jaką nie oddał-bym wszystkich skarbów téj ziemi, gdyby one były w mém posiadaniu... wszystkich rozkoszy rajskich...
Daléj nie mogłam dosłyszéć, bo głos rozpłynął się miękką falą roztkliwionego szeptu.
— Pani! — rozpoczął znowu głos po krótkiéj chwili przestanku. — O, pani! czyliż na te ciężkie dni, tęsknoty i rozpaczy nie dasz mi ani jednego słowa nadziei, pociechy, które-by było dla mnie gwiazdą, rozświetlającą grube ciemności nocy, w jaką zapadnę!
Prawdziwie, nie zważając na to, że był moim bliźnim, że zatém winna mu byłam chrześcijańską miłość i przebaczenie, życzyłam mu z całego serca, aby zapadł w najgrubsze ciemności i więcéj już z nich nie wyszedł na światłość dzienną.
Nastała chwila milczenia. Z najżywszą niespokojnością oczekiwałam odpowiedzi Zeni.
— Nigdy nie przestanę życzyć panu szczęścia — wymówiła głosem tak słabym, że ledwie dosłyszéć ją mogłam.
Śmiech szyderczy wyrwał się na te słowa z rozdartéj ponurą rozpaczą piersi Lubomira.
— Szczęścia! — śmiał się z goryczą — szczęścia! — powtórzył głosem człowieka, którego żywcem zakopują do ziemi — o pani! straciłem wszelką jego nadzieję. Dusza moja chora... jedna tylko na świecie jest ręka, która uzdrowić ją zdolna; niestety! ręka ta należéć do mnie nie może...
Tu nastąpiło kolosalne westchnienie piersi, w któréj chora dusza obrała swe siedlisko; potém była znowu chwila milczenia, i znowu ozwał się głos złamany boleścią, przechodzącą niemal siły nietylko pojedynczego człowieka, ale nawet całéj ludzkości, zebranéj do jednego miejsca.
— Tak, pani! fale życia unosiły mnie po szerokim oceanie świata i byłem, jako łódka bez kierowniczego wiosła, jako okręt, pozbawiony masztów swych i busoli. Podobny do wędrowca, zbłąkanego na piaszczystych wydmach pustyni, spragniony wszystkiego, co piękne i dobre, spragniony miłości prawdziwéj, wielkiéj, namiętnéj, szukałem niespokojnym wzrokiem oazy, na któréj-by spocząć mogły oczy moje i serce...
Zerwałam się z krzesła na równe nogi. — Wielki Boże! — zawołałam w duchu — a toż słowo w słowo to samo, co prawił mi przed kilku laty: ani jeden wyraz nie został wyrzucony, ani jeden dodany! Apostrofa zachowała się w pamięci tego człowieka tak cała i nienaruszona, jak owoc na zimę zachowany w occie!
I gdyby tam za ścianą nie siedziała biedna przyjaciółka moja, blada, znękana, oszukiwana, najbezczelniéj uwodzona, i gdyby mnie serce nie bolało bardzo nad jéj upokorzeniem, jakiego sama nie czuła, nad smutną rolą, jaką bezwiednie odegrywała, parsknęła-bym w owéj chwili głośnym, niepohamowanym śmiechem!
Lubomir mówił daléj:
— Ale przyszła chwila, w któréj oczom moim ukazał się kwiat czarownéj piękności, serce moje ujrzało i odgadło upragnioną oazę... — Było to znowu wierne powtórzenie słów, wyrzeczonych do mnie przed kilku laty. Po tym nowym popisie zadziwiającéj pamięci, jaką posiadał, Lubomir milczał chwilę, jakby zbierał wszystkie swe siły na wyrzeczenie jakiegoś wielkiego, czy ostatecznego słowa, aż w końcu wymówił z wybuchem przerażającéj rozpaczy w głosie:
— Biada mi! na oazie téj osiadł kto inny; dla mnie zostały drogi cierniste, wiodące do blizkiéj... mogiły!
Był to koniec apostrofy, ułagodzonéj według okoliczności. Nastało parę minut milczenia.
— Panie! — ozwał się po chwili cichy i drżący głos Zeni — ludzie, którzy się rozumieją, ludzie, którzy posiadają bratnie duchy, mogą oderwać się od ziemi i więzów ziemskich, a szukać pociechy w wyższych sferach marzeń i lepszego życia.
Po tych wyrazach Zeni odetchnęłam swobodniéj. Była to bowiem jeszcze historya serca, zawieszonego na promieniu księżyca.
— Pani! — odpowiedział Lubomir — okrutna natura utworzyła człowieka w ten sposób, że lubo duch jego unosić się zdoła w podniebne sfery, nie dotknięte nieczystém tchnieniem téj ziemi, toć jednak nie może on oderwać się całkiem od téj pierwotnéj matki swojéj...
— Brawo! — pomyślałam — otóż bohater cnoty zmienia się w węża-kusiciela.
— Pani! — ciągnął pan Lubomir — jestem człowiekiem zupełnie duchowym, niemniéj jednak spojrzenie twoich cudownych oczu, zwrócone na mnie, dotknięcie twéj ręki śnieżnéj, a nawet choćby szelest twéj szaty, wprawia mnie we wszystkie zachwyty i rozkosze, właściwe śmiertelnikom..
Tu posłyszałam szelest jedwabnéj sukni, sprawiony jakby gwałtowném usunięciem się Zeni. Zarazem z piersi jéj wydarł się okrzyk, złożony z łez, bojaźni, gniewu i upojenia: — O, panie!
Zadrżałam. Pojęłam całą głębokość przepaści, nad jaką Zenia stanęła z nierozwagą rozpieszczonego dziecka, z zaślepieniem kobiety, czującéj dolegliwą pustkę w sercu i życiu.
Wahałam się, czy mam wejść do salonu, czy zostać, czy odejść w inną stronę. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek w życiu znajdowałam się w podobnym kłopocie.
W salonie tymczasem słyszałam kolosalne westchnienia Lubomira i cichy szept jego, który w uchu mojém brzmiał przykro, demonicznie jakoś. Nagle w dalszych pokojach dały się słyszeć powolne i głośne męzkie stąpania. Po chwili ozwał się w salonie głos Michała. Wymawiał zwyczajne powitalne słowa, ogólnikowe frazesy, od jakich zwykle rozpoczynają się rozmowy w salonach; ale sposób, jakim mówił, intonacya jego głosu była tak dziwna, że aż mi się serce mocno ścisnęło. Po sztucznych wybuchach sztucznych uczuć, jakich przed chwilą niewidzialnym byłam świadkiem, z większą jeszcze wyrazistością brzmiały mi w uszach dźwięki istotnie zranionego serca, jakie, pomimo zwyczajności rozmowy, wychodziły z piersi Michała. Lubomir oddalił się w kilka minut po wejściu gospodarza domu. Słyszałam, że Michał razem z nim opuścił salon, a w kilka sekund potém otworzyły się z trzaskiem drzwi budoaru i wbiegła przez nie Zenia z czołem bardzo bladém, dwoma szkarłatnemi rumieńcami, wyciśnionemi na policzkach, drżącemi usty i oczyma błyszczącemi od łez.
Trudno opisać stan, w jakim upadła na kanapę, zakrywając sobie oczy, drżąc, wzdychając, łkając. Było to najokropniejsze pomieszanie upojenia, wyrzutów, sobie saméj czynionych, trwogi, żalu i t. d. Uspokoiwszy się nieco, wyznała mi z drżeniem, że Lubomir w zapale miłosnych oświadczeń ukląkł był przed nią, i że w téj saméj właśnie chwili wszedł do salonu Michał, a lubo obejście się jego było takie, jak gdyby nic wcale nie spostrzegł, to jednak Zenia nie była pewną, czy w istocie tak było, czy tylko tak udawał.
Wtedy, nie mogąc powstrzymać się dłużéj, powiedziałam jéj z energią, z jaką dotąd nigdy nie przemawiałam do niéj:
— Kochana Zeniu, zdradzasz zaufanie i ranisz serce człowieka zacnego i który cię szczerze kocha, narażasz siebie i jego na najokropniejsze nieszczęścia. Ale wyjdźże teraz do twego przedpokoju i zobacz, czy człowiek, dla którego to wszystko czynisz, któréjkolwiek z pokojówek twoich nie powtarza w téj chwili tego, co przed kilku minutami mówił ci na klęczkach.
Zenia zerwała się i stanęła przede mną z rozpłomienioną twarzą i wzrokiem.
— Co? co mówisz? — krzyknęła.
Najkrócéj, jak tylko mogłam, ale nie opuszczając żadnego szczegółu, opowiedziałam jéj wszystko, co zaszło przed kilku laty pomiędzy mną a Lubomirem. Patrzyła na mnie szeroko otwartemi oczyma, a gdy skończyłam mówić, zaśmiała się z przymusem i rzekła:
— Jak widzę, Wacławo, omyliłam się na tobie. Miałam cię za osobę nieprzystępną żadnemu kłamstwu, tymczasem widzę, że dla wyleczenia mnie, jak powiadasz, z moich złudzeń, jesteś zdolną skomponować podobnie potworną historyą...
Słowa te lepiéj, niż wszystko, dały mi miarę o sile wrażenia, jakiemu ulegała. Pomimo całego współczucia, jakie miałam dla niéj, widziałam, że rola moja była zupełnie skończoną, i że nic a nic poradzić nie mogłam przeciwko złemu, które ją unosiło.
— Skoro więc mnie nie wierzysz — rzekłam — niech między nami nigdy więcéj mowy o tém nie będzie.
— Bardzo dobrze — odpowiedziała Zenia z porywczością i stanowczością kobiety, która w każdym, kto nie schlebia jéj urojeniu i pragnieniom, gotowa jest widziéć swego śmiertelnego wroga.
I w istocie mijały dnie, a Zenia nie zwierzała się już wcale przede mną. Mało zresztą ją widywałam, bo więcéj, niż kiedy, zajmowały mnie uczennice moje, które tak prędko już opuścić mnie miały.
Nie wiedziała-bym nawet o tém, czy Lubomir wrócił lub nie ze swéj wycieczki, gdyby nie Emilka, która, będąc parę razy u Zeni, słyszała o tém, że jest jeszcze nieobecny, i że nikt dotąd żadnéj nie otrzymał o nim wieści.
Zenia przez cały ten czas była blada i zamyślona, mniéj oddawała się towarzystwu, a o ile mogłam wnieść, widując ją od czasu do czasu, całe dnie trawiła, leżąc na kozetce z oczyma wlepionemi w sufit, albo w książkę romansową, a całe wieczory przesiadywała u okna, patrząc na księżyc, kiedy zaś księżyca nie było, na gwiazdy albo na chmury. Znalazłam ją parę razy nad księgą marzeń i nad księgą łez; w piérwszéj coś rysowała, a w drugiéj coś pisała, ale ponieważ nie zażądałam, aby mi pokazała na nowo tę skarbnicę swoich tajemnic, nie widziałam nowych grobowców i nie czytałam nowych ód i elegii, jakie tam przybyć musiały.
Michał wyjeżdżał na wieś, powracał, znowu odjeżdżał i wracał, a ile razy go spotykałam, całował mnie w rękę na powitanie i pożegnanie, ale ani jednego słowa, oprócz zwyczajnego dzień dobry i do zobaczenia, nie wyrzekł do mnie. Zdaje mi się, że przez cały ten czas do nikogo nie mówił, lubo obejście się jego było niezmiernie uprzejme i grzeczne, a wyraz twarzy łagodny, jak dawniéj, z dodatkiem tylko cierpienia, usilnie ukrywanego w głębi źrenic...
Nie pamiętam dobrze, ile w ten sposób minęło tygodni, zdaje mi się jednak, że nie mniéj, jak pięć lub sześć, i tylko już parę miesięcy zostawało do dnia, w którym miałam pożegnać uczennice moje, a zarazem zaprzestać codziennego uczęszczania do domu Zeni.
Pewnego ranka weszłam, jak zwykle, bocznemi wschodami do gabinetu, w którym przy okrągłym stole siedziały już moje panienki, czytając, pisząc i oczekując na mnie.
Zdjęłam okrycie, kapelusz i miałam wraz z niemi zasiąść do codziennych prac naszych, gdy otworzyły się z trzaskiem drzwi i wpadła przez nie panna służąca Zeni, ze wszelkiemi oznakami pomieszania i przestrachu na twarzy.
— Panienko! — zawołała, zwracając się do mnie — pani nasza dostała okropnego nerwowego ataku, i woła na gwałt, że chce się widziéć z panienką!
Naturalnie pobiegłam natychmiast do sypialni Zeni. Tylko co znać zerwała się z pościeli, bo leżała na kozetce, owinięta tylko fałdzistym penioarem i z rozrzuconemi włosami. Gdy ujrzała mnie wchodzącą, wybuchnęła głośnym, spazmatycznym śmiechem i płaczem, śród którego nie była zdolną ani jednego przemówić słowa. Domyślając się, że coś nadzwyczajnego wydarzyć się musiało, usunęłam służącą i sama trzeźwić ją zaczęłam, a gdy oblewałam jéj twarz rzeźwiącemi płynami i, klęcząc przy niéj, starałam się rozgrzać ręce jéj, zimne jak lód, pomimo, że twarz miała rozpaloną od łez i gorączki, spostrzegłam, że w dłoni zaciśniętéj konwulsyjnie trzymała zmięty i w kilku miejscach podarty papier.
Po upływie kwadransa dopiéro otworzyła oczy i spojrzała na mnie przytomniejszym już nieco wzrokiem. Zarazem zalała się znowu łzami i, podając papier, który spostrzegłam wprzódy w jéj ręku, łkając, zawołała:
— Weź to, weź, Wacławo! przeczytaj! ten człowiek jest potworem, niegodziwcem, obłudnikiem! Niéma szlachetnych ludzi na świecie! nie warto żyć na téj nędznéj ziemi! lepiéj, o! sto razy lepiéj umrzeć!
Wzięłam z jéj ręki papier, który mi podawała, a po chwili, gdy zmęczona i spłakana, przymknęła oczy, usiadłam przy oknie, aby go przeczytać. Był to list. Rzuciłam naprzód okiem na podpis i wyczytałam imię światowéj przyjaciółki Zeni, z którą odbyła ostatnią podróż za granicę, a o któréj wiedziałam, że będąc brzydką i posiadając majątek zadłużony, z całego serca nienawidziła Zeni za jéj wdzięki i bogactwo, co wcale nie przeszkadzało jéj omdlewać nieledwie z radości i zachwytu na widok Zeni, i nazywać się jéj kochającą i wierną do grobowéj deski przyjaciółką.
Wiedziałam także, że wierna ta do grobowéj deski przyjaciółka mieszkała w okolicy, w któréj położone były majątki Lubomira. Czytałam list od początku i coraz mocniéj się dziwiłam, coby w nim tak bardzo Zenię obejść mogło. Były tam same fraszki, narzekania na nudy wiejskie, ubolewania nad rozłączeniem z Zenią, komplementa, czułości, prowincyonalne komeraże, nakoniec podpis, ozdobiony francuzkim dodatkiem toute-à-vous. Ale po tym podpisie następowało post scriptum i zawierało następne słowa:
„O mało nie zapomniałam ci donieść, mon coeur chéri, że byłam wczoraj na weselu, ale na jakiém-że weselu! Na weselu najosobliwszém i najpocieszniejszém, na weselu najokropniéj rococo ze wszystkich wesel, które kiedykolwiek odbyły się na kuli ziemskiéj. Ażebyś jednak lepiéj rzecz zrozumiała permettez, mon coeur, que je remonte un petit peu au déluge. Czy pamiętasz owę panią Sabinę, którą spotkałyśmy u wód kilka lat temu, wdowę i jedyną spadkobierczynią po milionowym swym małżonku, owę panią Sabinę, która to raważe czasu tak artystycznie ukrywać zwykła była pod warstwami bielidła i różu, która z taką niezmordowaną walecznością walczyła przeciwko swym sześćdziesięciu wiosnom w kontredansach i polkach, i z tak niezmordowaną wytrwałością goniła figlarnego bożka hymenu po wszystkich balach i drogach tego świata? Czy pamiętasz tę panią tak rococo, o któréj powiadano, że posiada nie wiem już ile setek morgów ziemi, nie wiem już ile tysięcy rubli i brylanty takiéj prawie wartości, jak te, które mają zaszczyt przyozdabiać koronę Szacha Perskiego? Jeśli jéj dobrze nie pamiętasz, to przypomnij ją i postaw przed swoją wyobraźnią tę damę rococo z jéj różem i bielidłem, z jéj sześćdziesięciu wiosnami, z jéj olbrzymim bukietem polnych kwiatów, jaki zwykle dźwigała w swéj rączce, z jéj setkami morgów, nakoniec, tysiącami rubli i brylantami, postaw ją przed swą wyobraźnią bardzo wyraźnie, dans tous ses atours attreyants et rococo i dowiedz się, że byłam na jéj weselu! A, widzę jak prześliczne twe oczki błysną ciekawością, jak uśmiech niedowierzania otwiera twe różanne usteczka, jak twoja nóżka mignonne uderza z niecierpliwością posadzkę i pytasz: kto był pan młody? kto jest ten szczęśliwiec, co posiadł sześćdziesiąt wiosen wdowy po milionerze, setki morgów, tysiące rubli i brylanty nakształt korony Szacha Perskiego?
„Ah! mon coeur! voilà ce qui est tout-à-fait rococo. Szczęśliwcem tym jest... pan Lubomir!
„Nie wystawisz sobie, co za esklander sprawiło w okolicy naszéj to małżeństwo. Nikt uszom swoim wierzyć nie chciał, gdy zaczęto o niém mówić, ale rzecz została zupełnie wyjaśnioną, gdy kilka dni przed ślubem pan Lubomir publicznie wyrzekł w pewném towarzystwie, że po długich wędrówkach śród wydm piaszczystych i jałowych, znalazł nakoniec uroczą oazę, na któréj spocznie już na zawsze chora dusza jego i serce zmordowane w szkole nieszczęść!
„C’est sublime! n’est-ce-pas mon coeur? tém bardziéj, że „oaza” ma rozległości nie pamiętam już ile setek morgów. Le fait est, że pan Lubomir podobno nadrujnował nieco spuściznę, po pradziadach otrzymaną, a pani Sabina niczego więcéj nie pragnęła, jak brzękiem swoich rubli i połyskiem swych brylantów zwabić ku sobie figlarnego bożka hymenu.
„Podziwiam niestałość i lekkomyślność mężczyzn. On, pan Lubomir, który dwa miesiące temu tak gorącą pałał admiracyą dla twych nieporównanych wdzięków (wybacz, że ci to mówię, mais entre amies point des façons) on, w kilka tygodni po oddaleniu się od ciebie, osiadł na oazie morgów, rubli, brylantów i uróżowanych sześćdziesięciu wiosen pani Sabiny. Voilà le monde tel qu’il est. Mogę cię zapewnić jednak, że w czasie ślubu trzydziestokilkoletni pan Lubomir obok sześćdziesięciokilkoletniéj swéj oblubienicy miał minę on ne peut plus pitoyable, a cała para wyglądała on ne peut plus rococo. Na weselu ze śmiechu i ze złości zgryzłam moję batystową chusteczkę do połowy.”
Na tém kończył się dopisek.
Ktoś kiedyś powiedział, że w listach kobiecych cały interes mieści się zwykle w post-scriptum. Uwaga ta zupełnie zastosować się mogła do pisma, które trzymałam w ręku. List ten napisany był widocznie dla możności umieszczenia post-scriptum. Kochająca i wierna do grobowéj deski przyjaciółka dopięła swego celu. Zenia leżała na kanapce bez ruchu i mowy, przybita, zgnębiona, chora.
Pół godziny upłynęło, zanim zdołała podnieść ręce ciężkie, gorące i powiodła niemi po twarzy, jak osoba, która się budzi.
— I jakąż to ja okropną odegrałam rolę! — szepnęła — za kogóż on mnie miał? jak ośmielił się wziąć mnie za cel żartów swych, czy rozrywki?
Milczała, trzymała oczy upornie w jeden punkt utkwione, a potém wyrzekła zcicha i z załamanemi rękoma: — Niéma szlachetnych ludzi na ziemi! niéma prawdziwéj miłości na świecie!
Jeszcze w pół godziny potém wstała z ciężkością, ubrała się niedbale i w milczeniu, a gdy po odejściu służących zostałyśmy znowu sam na sam, podniosła na mnie wzrok z nieśmiałością i spytała, czy przebaczę jéj kiedy za to zaślepienie, z jakiém odtrącała moje rady i posądziła mnie nawet o kłamstwo? Naturalnie z uśmiechu mego i słów, które do niéj wymówiłam, poznała, że nigdy nawet obrażoną się nie czułam.
— A on czy mi przebaczy? — szepnęła drżącemi wargami i przezroczysty rumieniec pokrył jéj blade czoło. Potém, nie czekając mojéj odpowiedzi, pociągnęła za dzwonek i powiedziała służącéj, aby oznajmiła panu, że chce się z nim widziéć.
Gdy mówiła to, w oczach jéj czytałam silne postanowienie wyznania wszystkiego mężowi, ale zarazem ręce jéj drżały i przezroczysty rumieniec coraz głębszego nabierał szkarłatu. Służąca wyszła na moment; a potém wróciła, niosąc w ręku bilecik, w którym Michał oznajmił żonie, że na kilka dni wyjeżdża na wieś, a sprawy, powołujące go tam, są tak pilne i niecierpiące zwłoki, że widzi się zmuszonym odjechać bez pożegnania.
— Pan odjechał w parę godzin po północy — dodała sługa.
Wyrazy listu były uprzejme, ale nie czułe, przy końcu pan Michał całował ręce Zeni, ale nie podpisał się jéj mężem, tylko szczerym i wiernym przyjacielem. Zenia położyła list ten przed sobą na stole, załamała ręce i siedziała, wpatrując się w pismo męża bez ruchu, strasznie blada, tylko usta jéj drżały chwilami, a z oczu od czasu do czasu spływały łzy i padały na papier. Cały dzień przepędziłam przy niéj, usiłując z całéj mocy pocieszyć ją i wzmocnić na duchu. Lecz wstrząśnienie, jakiemu uległa, było zbyt silne, aby do reszty nie zachwiało jéj organizmu, i tak już zmęczonego i rozstrojonego. Nad wieczór dostała dreszczów, bólu głowy i położyła się do łóżka. Posłałam do mojéj matki z oznajmieniem, że tego dnia nie wrócę do domu, i do Emilki, aby coprędzéj przybywała. Około północy choroba Zeni przybrała tak zastraszający charakter, że u łoża jéj stało dwóch lekarzy, a ja wysłałam do Michała sztafetę z oznajmieniem o nagłém zasłabnięciu jego żony.
Przyjechał nazajutrz, blady i drżący, i stanął nad łóżkiem Zeni, która go nie poznała. Nie poznawała nikogo, była zupełnie nieprzytomną; lekarze oznajmili silną nerwową gorączkę, zapewniając zarazem, że przy pośpiesznym i pilnym ratunku niebezpieczeństwo zostanie wkrótce usunięte.
Głucha cisza zapanowała w tém, tak ożywioném i gwarném niedawno, mieszkaniu. Promyki słońca letniego z trudnością torowały sobie drogę przez okna sypialni Zeni, szczelnie zasłonięte firankami, wązkiemi nićmi ślizgały się po kilku twarzach bladych i smutnych, które tam przesuwały się w mroku. Pomiędzy twarzami temi była jedna najbardziéj blada, ale zarazem najłagodniejsza, najwytrwalsza. Przez kilkanaście dni choroby Zeni, Michał nie oddalał się z jéj pokoju ani na godzinę. Ja z Emilką czuwałyśmy także nad nią z kolei, ale którakolwiek z nas wchodziła do mrocznego pokoju, czy to w dzień, czy to w nocy, była zawsze pewną znaléźć tam jego. I dziwny to był zaprawdę widok tego atletycznego mężczyzny, który, z trudnością utrzymując równowagę swego ciała, stąpał na palcach po kobiercu bez najmniejszego szelestu. Przy każdém głośniejszém odetchnięciu choréj pochylał się nad nią z troskliwością matki i tulił jéj rozpalone ręce w swoich grubych dłoniach tak miękko i delikatnie, jakby to mogła uczynić najczulsza kobieta. Gdy spała, temi samemi rękoma, które tak niezgrabnie wyglądały w salonach, usuwał rozrzucone włosy z jéj gorącego czoła tak lekko, że tego nie czuła, a gdy się obudziła, podawał jéj lekarstwa z punktualnością lekarza lub matki, czuwającéj nad swém najmilszém dzieckiem.
Raz przeprowadzał lekarzy do przedpokoju i słyszałam, jak mówił, ściskając ich ręce:
— Ratujcie ją panowie! nie szczędźcie niczego! sprowadzajcie lekarstwa choćby na wagę złota, choćby z drugiego końca świata! cały majątek mój jest do waszego rozporządzenia.
Okropny niepokój wstrząsał jego twarzą, gdy to mówił, ale kiedy powrócił do pokoju choréj, na ustach miał uśmiech łagodny, którym starał się uspokoić i pocieszyć nas wszystkich: ściskał ręce moje i Emilki, dziękując nam za czułość, okazywaną dla jego biednéj żony.
I dziwna rzecz! ten człowiek, tak miękkiego charakteru, tak dotkliwie i z wielu stron ugodzony w samo serce, nie zapłakał ani razu przez cały ciąg tych kilkunastu długich dni, spędzonych na ustawiczném czuwaniu nad chorą i nieprzytomną kobietą. Tylko raz, gdy w gorączce wymówiła głośno jego imię, zadrżał i widziałam, jak jedna wielka łza zakręciła się w jego oku.
Ale w dniu, w którym minęło wszelkie niebezpieczeństwo, i Zenia odzyskała przytomność, Michał wysunął się z cicha z jéj pokoju i nie wrócił, aż wezwała go sama. A i wtedy ograniczył się do ucałowania jéj ręki, usiadł przy jéj łóżku w milczeniu, i ani jednym wyrazem, ani jedną oznaką nie rzucił jéj swéj czułości, nie dał jéj poznać, że był dla niéj czémś więcéj, niż troskliwym i serdecznym przyjacielem.
Zenia prędko przychodziła do siebie; powstała z choroby bardzo zmieniona; całkiem prawie utraciła swę żywość i wielomówność. Serce, sumienie i miłość własna cierpiały w niéj jednocześnie. Milczała prawie ciągle, w długich pogrążona zadumach, i tylko niememi oznakami okazywała mnie i Emilce przywiązanie swe i wdzięczność za starania, jakie podejmowałyśmy około niéj w jéj chorobie. Michał, od chwili jéj wyzdrowienia, rzadko przychodził do jéj pokoi, zawsze wtedy tylko, gdy go wzywała, i zachowywał z nią ciągle obejście się czysto przyjacielskie, bez żadnéj domieszki żywych uczuć, w których objawieniu tak niezmordowanym był dawniéj. Zenia z pewną nieśmiałością podnosiła nań oczy, ile razy przychodził, i zaledwie miała siłę od czasu do czasu zamienić z nim kilka wyrazów. Czuła się znać bardzo winną względem niego, a przytém żywo miała w pamięci owę scenę, w któréj Lubomir klęczał przed nią, a któréj była pewną, że mąż jéj był mimowolnym świadkiem. Ja także, patrząc na Michała, podzielałam zdanie Zeni, że musiał on o wszystkiém wiedziéć, wszystko przenikać, co od lat kilku działo się w sercu i umyśle jego żony. Była pewna męzka duma i wielka delikatność w tém całkowitém zaprzestaniu okazywania miłości kobiecie, o któréj mniemał, że go nie kocha, a obok tego przyjaźń, troskliwość i pełne uszanowania względy, z jakiemi nie przestawał się z nią obchodzić, miały w sobie pewną rozrzewniającą, głęboką stronę, pewną bohaterskość nieledwie. Czuła to Zenia, bo spostrzegłam, że zapadłe, zmęczone chorobą i ciężkiemi myślami jéj oczy, spoczywały często na twarzy męża z wyrazem gorącym i pełnym trwogi jednocześnie, ale ilekroć on zwracał na nią łagodne spojrzenie, w którego głębi palił się przejmujący nawskróś smutek, spuszczała wzrok i przezroczysty rumieniec pokrywał jéj pochylone czoło. Wstydziła się i lękała zarazem; niekiedy z przyśpieszonym oddechem zdawała się oczekiwać od męża jakiéjkolwiek z tych oznak gorącéj miłości, jakiegokolwiek z tych czułych wyrazów, któremi tak hojnie osypywał ją niegdyś; ale Michał witał ją zwykle pełném szacunku pocałowaniem w rękę, rozmawiał z nią z przyjaźnią i łagodnością, ale mało i zawsze z daleka; spełniał jéj wszystkie życzenia, odgadywał i uprzedzał je nawet, jak dawniéj, ale bez dawniejszych pieszczot i uniesień. Okazywał się, słowem, niezmordowanym i wiernym w całém znaczeniu tego wyrazu przyjacielem, ale unikał wszystkiego, co-by mogło przypomniéć jéj, że był jéj mężem, że kochał ją niegdyś najgorętszą miłością kochanka. Stosunek ten jednak był tak naprężonym, że z dnia na dzień oczekiwać można było jego przesilenia się i rozwiązania. Tego rozwiązania lękałam się bardzo dla Zeni, bo sama już nie wiedziałam, co mam myśléć o usposobieniu dla niéj i zamiarach Michała, tak czułość, jaką okazywał w jéj chorobie, sprzeczną była z powagą jego teraźniejszego obejścia się z nią, taki wyraz stanowczości czytałam na jego twarzy obok cierpienia, które ciągle płonęło w głębi źrenic i twarz tę, o pospolitych rysach, lecz pobladłą teraz i pełną wyrazu, czyniło, jeżeli nie piękną, to przynajmniéj bardzo zajmującą i szlachetną.
Myślałam, że może, zraniony i obrażony tak w miłości własnéj, jak w najżywszych uczuciach, jakie miał dla żony, zechce się z nią rozstać, i z niewymowną trwogą myślałam o przyszłości, jaka-by w takim razie czekała Zenię. To samo przypuszczenie musiało nasuwać się na myśl młodéj kobiecie, bo raz, gdy Michał, pocałowawszy ją, jak zwykle, w rękę, z uszanowaniem, lecz chłodno, i zapytawszy, czy nie ma na jutro jakich życzeń, odszedł do swoich pokoi, rzuciła się mi na szyję i zawołała z płaczem:
— Wacławo! powiedz mi, co on myśli? co on czuje? O! wolała-bym sto razy, aby mi czynił najsroższe wyrzuty, niż tę jego przyjaźń chłodną, to jego uszanowanie, jakby obowiązkowe! Czyżby mnie przestał kochać? Czy mną pogardza? O! czuję, że nie przeżyła-bym tego!
Trzymając ją w mém objęciu, drżącą i rozpłakaną, gdy wymawiała te wyrazy, czułam, że piérwszy raz myśl o śmierci nasuniętą jéj została nie przez rozbujałą wyobraźnią, ale przez głęboką boleść serca, żałującego i strwożonego.
Pewnego dnia nakoniec, gdy Zenia, zupełnie już zdrowa, wyszła do bawialnego pokoju i z haftem swym w ręku usiadła pomiędzy mną a Emilką, wszedł Michał. Powitał nas, jak zwykle, ale nie mogłam nie spostrzedz, że bladość jego twarzy większą była dnia tego i zwiększył się także wyraz stanowczości, jaki od pewnego czasu spostrzegałam w jego oczach.
Usiadł naprzeciw nas i zamienił z nami kilka powszednich frazesów. Przez cały czas nie odrywał wzroku od Zeni, która trzymała oczy spuszczone na robotę.
— Jakże się dziś czujesz, droga Zenono? — ozwał się w końcu do niéj, (od czasu jéj choroby nie wymówił ani razu jéj imienia dawnym, spieszczonym sposobem).
— Zupełnie dobrze — odpowiedziała Zenia, nie podnosząc oczu.
— Czy tylko zupełnie dobrze? — powtórzył pytanie Michał, bacznie się w nią wpatrując.
— Zupełnie — powtórzyła.
Zdaje mi się, że stłumił westchnienie, powstał, przeszedł się parę razy po pokoju, stanął naprzeciw nas i znowu odszedł, popatrzył chwilę przez otwarte okno i wrócił na swoje miejsce z zupełnie spokojną twarzą. Tylko wargi drżały mu trochę.
Usiadł i zwrócił się do żony:
— Ponieważ czujesz się już zupełnie dobrze, i zresztą lekarze wczoraj mi powiedzieli, że więcéj nie wrócą i wracać nie mają po co, trzeba, kochana Zenono... trzeba...
Tu zatrzymał się nagle i po chwili dopiéro dokończył:
— Trzeba, abym pomówił z tobą o rzeczach bardzo ważnych. — Podniosłyśmy się z Emilką jednocześnie, aby nie być natrętnymi świadkami rozmowy dwojga małżonków. Ale Michał powstrzymał nas pełnymi uprzejmości, a zarazem powagi, giestem.
— I owszem — wymówił — pozostańcie panie z nami i bądźcie obecnemi temu, co powiem mojéj żonie. Jesteście jéj siostrami, przyjaciółkami; nie sądzę więc, aby wasza obecność przy niéj w jakimkolwiek wypadku mogła jéj być natrętną. Nie prawdaż, droga Zenono?
Zenia skinęła głową potwierdzająco. Robota z rąk jéj wypadła, oczy utkwiła w ziemię; była bardzo blada i widocznie powstrzymywała z całéj siły łzy, co się jéj cisnęły do oczu. Gdyśmy usiadły, Michał znowu zwrócił się do żony i mówić zaczął:
— Naprzód, droga Zenono, proszę cię, abyś była pewną, że nie mam zamiaru czynić ci jakichkolwiek wyrzutów, bo gdybyś coś podobnego przypuszczała, mogło-by ci to przykrość sprawić. Wszak nie spodziewasz się, abym ci czynił wyrzuty, nie prawdaż?
Mówiąc to, patrzył na nią z tak błagalnym wyrazem, jakby ją o największą prosił dla siebie łaskę. Zenia w milczeniu potwierdzająco skinęła głową.
— Dziękuję ci — wyrzekł Michał. — Ponieważ więc jesteś przekonaną, że nie zamierzam mówić z tobą dlatego, aby czynić ci wyrzuty, a przez to sprawiać ci przykrość, powiem, co mam na sercu i w głowie, krótko i śmiało.
Odetchnął głęboko. W całéj twarzy jego znać było wysilenie, jakie czynił nad sobą, aby prowadzić daléj rozmowę w tym samym, spokojnym tonie, w jakim ją rozpoczął.
Zenia nie podnosiła oczu i siedziała, jak skamieniała, usiłując ukrywać łzy za spuszczonemi powiekami.
Po kilku sekundach Michał cichszym trochę, niż zwykle, ale pewnym głosem, zaczął mówić:
— Droga Zenono! małżeństwo nasze nie jest szczęśliwe. Zrozumiéj mnie tylko dobrze. Kiedy mówię o nieszczęściu, mówię o tobie, nie o sobie. Dlaczego ty nie jesteś szczęśliwą? oto pytanie, które od kilku lat zadawałem sobie codzień. Nie wiedziałaś o tém, że zadawałem sobie to pytanie. Mniejsza o to! tak jednak było. Nie mam siebie za człowieka rozumnego, i owszem, jestem pewny, że nie posiadam tego, co się nazywa rozumem; mimo to jednak, nie byłem ślepy, ani głuchy, i doskonale rozumiałem, że nie jesteś szczęśliwą, i pytałem siebie ciągle, ciągle, dlaczego nie jesteś szczęśliwą? Zdaje mi się, że pytanie to okręciło się około mego serca, jakby się naprzykład okręcił około niego wąż, gdyby się znajdował w mojéj piersi. To téż doprawdy myślałem czasem, że mam w piersi węża, który mnie kąsał. Ale mniejsza o to! nie o tém chcę mówić. Był czas, że powiedziałem sobie: ona musi być szczęśliwą! i robiłem wszystko, co mogłem, aby się tak stało. Nikt zaprzeczyć nie może, że robiłem wszystko, co mogłem, abyś była szczęśliwa, i sumienie moje nie zaprzecza temu. Ale niewiele widać mogłem. Przed kilku tygodniami, nie mam potrzeby mówić, kiedy mianowicie i z powodu jakiéj okoliczności, powiedziałem sobie piérwszy raz: ona nie może być szczęśliwą! Nie mogę powiedziéć, ażeby po tém powiedzeniu mojém wąż, który się był okręcił około mego serca, stał się mniéj zjadliwym lub mniéj ciężkim do noszenia. Owszem, zdaje mi się, że się stał daleko złośliwszym. Ale nie myślałem o nim, a myślałem już tylko o tém, że ty takiego samego węża nosisz w swéj piersi i że to ja, ja ci go tam włożyłem...
Przy ostatnich wyrazach po raz piérwszy głos mu zadrżał trochę, odetchnął znowu szeroko i znowu zaczął mówić:
— Kiedy byłaś chorą, droga Zenono, kiedy widziałem, że ten wąż, który się około twego serca owinął, może cię śmiertelnie ukąsić i że możesz od tego umrzéć, powiedziałem sobie: powinienem wyjąć tego węża z jéj piersi; to do mnie należy, bo z mego powodu ona go nosi! Siedząc przy tobie choréj długo, długo, patrząc na twoję twarz, tak okropnie zmienioną, nie wiem już, przez ile dni i nocy, bom wtedy ich nie rachował, myślałem ciągle o tém, jakby ci to tego węża z piersi wyjąć. I obmyśliłem...
Zatrzymał się. Nagle rumieńce wybiły się na jego twarz bardzo bladą, powstał i, jednę rękę opierając na poręczy krzesła, drugą przyciskając do piersi, jakby chciał tém powstrzymać bolesne wicie się tego węża, o którym mówił, dokończył:
— Nie jesteś szczęśliwą ze mną, nie możesz być szczęśliwą ze mną; trzeba zatém, abyśmy się rozstali!...
Krzyk Zeni odpowiedział mu na te wyrazy. Porwała się z miejsca, blada śmiertelnie, wyciągnęła do niego drżące ręce i zawołała:
— Michale!
Zbliżył się do niéj, spokojny i poważny, wziął jéj ręce, uścisnął je i posadził ją znowu na kanapie.
— Masz dobre serce — mówił ze smutnym uśmiechem — przeżyłaś ze mną lat kilka, przywykłaś do mnie i dlatego to piérwsza myśl o rozstaniu się naszém sprawia ci przykrość. Ale ja nie powinienem i nie mogę korzystać z tego piérwszego wrażenia twego. Wiem, co robię, i postanowienie moje nie przyszło mi z łatwością, a zatém nie jest ono lekkomyślnie powzięte. Posłuchaj daléj. Żeniąc się z tobą, kochałem cię bardzo i może dlatego, że cię tak kochałem, nie spostrzegłem, iż niestosowna z nas będzie para.
Jam człowiek z ludu. Bogactwo, które posiadał mój ojciec, z którego ja piérwszy z familii korzystać zacząłem, nie dało mi téj ogłady, jaką mają ludzie, urodzeni i wychowani na wielkim świecie. Wykształcenia téż nie mam wielkiego, bo, zaledwie szkoły skończyłem, zacząłem dopomagać ojcu w gospodarstwie i do żadnych wyższych nauk nie brałem się nigdy. Jestem przytém brzydki i czuję, że w towarzystwie wyglądam na człowieka bardzo niezgrabnego. Te wszystkie wady i niedostatki moje są zapewne przyczyną, dla któréj kochać mnie nie możesz! Moja więc wina, że nie policzyłem się z niemi przed ślubem naszym i nie powiedziałem sobie: jesteś dla niéj niestosownym mężem, nie powinieneś zatém wchodzić jéj w drogę dlatego, aby ją uczynić nieszczęśliwą! Nie powiedziałem sobie téj prawdy może dlatego, że nie znałem siebie tak, jak dziś siebie znam, a prędzéj jeszcze dlatego, że kochałem cię bardzo i miałem nadzieję, że serce moje, zupełnie tobie oddane, zastąpi wszystko, czego mi brakuje. Otóż przekonałem się, że nic ono nie zastąpiło. Byłem starszy od ciebie, byłem mężczyzną, a więc więcéj doświadczonym, zatém powinienem był to przewidziéć; a że nie przewidziałem, to już moja wina, i proszę, abyś mi ją przebaczyła i przyjęła ode mnie wynagrodzenie takie, na jakie tylko stać mnie może.
— Michale! — przerwał mu powtórny okrzyk, wyszły ze ściśnionego gardła Zeni.
Michał uśmiechnął się znowu smutnie.
— Dobra jesteś, droga Zenono, — powtórzył — masz dobre serce, ale ja z twojego dobrego serca korzystać nie powinienem. Posłuchaj mnie do końca, a niewiele mam już do powiedzenia. Jak już mówiłem, nie uważam siebie wcale za człowieka rozumnego i nie jestem bynajmniéj filozofem; niemniéj jednak, przypatrując się światu i ludziom, utworzyłem sobie pewne wyobrażenie o rodzinie i o tém, czém ona jest na świecie i czém być powinna. My składaliśmy rodzinę nie taką, jaką ona być powinna, i nie żyliśmy tak, jak powinni żyć ludzie, którzy już nie są dziećmi i mają coś do zrobienia w swém życiu. Pomimo to jednak myślę, że nikt nie ma prawa w jednéj godzinie i bez długiego namysłu rozrywać związków rodzinnych; może się mylę, ale zdaje mi się, że te związki ważne są nietylko dla pojedyńczych ludzi, ale dla wszystkich ludzi, którzy składają ogół. Z tego powodu nie nalegam na ciebie, droga Zenono, abyś dziś, zaraz, przyjęła moję propozycyą, ale zostawiam ci czas do namysłu; abyś zaś mogła namyślić się bez przeszkody i bez wpływu, jaki-by na ciebie wywierać mógł mój widok, odjeżdżam na wieś i nie pierwéj wrócę, aż po miesiącu...
W téj chwili był tak blady, iż można było obawiać się, aby nie omdlał, ale obok tego jego postawa i twarz były tak spokojne, jakby rozmawiał o rzeczach, niesprawiających mu najmniejszéj przykrości. Milczał parę minut, w ciągu których ciche łkania Zeni przygłuszone zostały turkotem powozu, zajeżdżającego przed bramę domu. Na odgłos tego turkotu lekkie drgnienie przebiegło mu po twarzy. W mgnieniu oka jednak rysy jego stały się znowu nieruchome i poważne. Wziął Zenonę za rękę i przytłumionym, uroczystym nieledwie, głosem wymówił:
— W dniach, w których namyślać się będziesz o swéj przyszłości, niech ja ci przed oczyma nie stoję. O sobie myśl tylko, ale nie o mnie. Jestem mężczyzną i potrafię przenieść swój los, jakimkolwiek on będzie, wtedy, gdy ty, słaba kobieta, mogła-byś uledz i zginąć moralnie lub umrzéć fizycznie. Za nic w świecie nie chciał-bym być twoim zabójcą, ani w jedném znaczeniu, ani w drugiém. A czuję, że cokolwiek z tego dwojga stać-by się musiało, gdybyś żyła tak, jak dotąd żyłaś. Rozmyśl się więc. Jeżeli uznasz, że pomimo wszystkiego, czego mi brakuje, możesz poprzestać na mojéj miłości, wyjechać ze mną na wieś, rozpocząć życie, które-by ci było zdrowsze pod wszelkiemi względami, napisz mi o tém, a z najwyższém szczęściem wrócę do ciebie i przycisnę cię do mego serca, jako moję najdroższą żonę i jedyną kobietę, jaką kiedy kochałem i kocham. Jeżeli zaś przeciwnie, myśli twoje i serce twoje powiedzą ci, żem ja ciebie nie wart, że nie możesz ograniczyć się do tak miernego, jak ja jestem, człowieka, że ci trzeba takiego szczęścia, takich uczuć, jakich ja ci dać nie mogę; wtedy, droga Zenono... wtedy, nie myśląc wcale o mnie, ani o tém, co się ze mną stać może... co z tego powodu czuć ja mogę, napisz mi także, a przyjadę... ale przyjadę wtedy dlatego tylko, aby wszelkiemi możebnemi usiłowaniami rozwiązać to, co sam nierozważnie i na twoje nieszczęście związałem... i gdybym miał sam pojechać do Rzymu, i gdybym miał za to oddać cały mój majątek... będziesz wolną, Zenono... będziesz miała prawo szukać sobie gdzieindziéj szczęścia, jakiego przy mnie znaléźć nie mogłaś...
Zaledwie tych słów dokończył, otworzyły się drzwi od sali jadalnéj i lokaj, przybrany w podróżne odzienie, wyrzekł w progu:
— Powóz gotowy!
Michał pochylił się, przycisnął do ust rękę Zeni i wymówił z cicha tak, aby nie być posłyszanym przez służącego:
— Bądź co bądź, niech cię nigdy nie opuszcza wiara, że jakiekolwiek będzie twe postanowienie, ja zostanę dla ciebie na zawsze szczerym, wiernym i wdzięcznym przyjacielem za te lata, jakie z tobą spędziłem.
— Michale! — zawołała raz jeszcze Zenia, gdyż nic więcéj wymówić nie była zdolną. Ale Michał nie słyszał już tego okrzyku, bo szybkiemi krokami przebywał salę jadalną, i po chwili zamknęły się za nim drzwi przedpokoju.
Rzuciłam się do okna i widziałam, jak, wsiadłszy do powozu i sądząc zapewne, że nikt już z nas go nie widzi, przyłożył chustkę do twarzy i pochylił głowę, jak człowiek, który nakoniec poddaje się wielkiéj, tłumionéj dotąd wolą, boleści. Kiedy odwróciłam się od okna, Zenia stała na środku pokoju z załamanemi rękoma, z pałającym wzrokiem. Ale na twarzy jéj o tyle przynajmniéj było radosnego zachwytu, o ile bolesnego wzruszenia. Wyciągnęła do mnie załamane ręce i zawołała tonem naiwnego zdziwienia:
— Patrz, Wacławo, on mnie doskonale rozumié!
A potém złożyła ręce i dodała ciszéj:
— Znalazłam, nakoniec znalazłam!...
Rzuciła się do drzwi.
— Trzeba, ażeby wrócił natychmiast! trzeba, aby koniecznie wrócił!
Pociągnęłam ją do okna i wskazałam powóz, który w téj właśnie chwili znikał z przed naszych oczu na odległym zakręcie ulicy.
W piérwszych dniach po odjeździe Michała obawiałam się o zdrowie Zeni, tak ją ostatnia rozmowa z mężem wzruszyła, tak czuła się mu wdzięczną, tak go pokochała za tę wysoką szlachetność i bezinteresowność, jaką w postępowaniu z nią okazał. Dziesięć razy na dzień brała papier i pióro, aby do niego pisać, aby zakląć go, iżby do niéj wrócił, przebaczył jéj i aby zapomniał o wszystkiém, co zaszło pomiędzy nimi. Ale powstrzymywałam ją zawsze od tego niewczesnego kroku, bo byłam pewną, że Michał przypisał-by go piérwszemu wrażeniu Zeni, brakowi rozmysłu, jéj dobremu sercu, i że przez to krok ten pozostał-by bezskutecznym, coby im obojgu nową zadało boleść.
Byłam zdania, że lepiéj będzie, jeśli termin, naznaczony Zeni przez męża, upłynie całkowicie, i jeśli po tym upływie czasu dopiéro uczyni postanowienie, z dojrzałym powzięte namysłem, i objawi je mężowi.
Zenia przystała nakoniec na to moje zdanie, ale z trudnością.
Miesiąc, jaki miała do przebycia, wydawał się jéj wiekiem, którego kresu dojrzéć nie mogła; przywiązanie i szacunek, jakie czuła zawsze dla męża, wzrosły do potęgi najwyższego uczucia miłości, wdzięczności, uwielbienia niemal. Przyczyniło się do tego wiele wspomnienie doznanego zawodu, głęboko zraniona miłość własna, niezmierne zniechęcenie do świata, w którym szukała miłych wrażeń i szczęścia, a który ją, zawiedzioną, upokorzoną, znudzoną, zmęczoną, rzucił na łoże choroby.
Powoli umysł jéj uspakajać się zaczął, cała istota jéj ulegała stopniowéj zmianie, któréj dokonanie przyśpieszała wrodzona żywość jéj charakteru. Im uderzenie, którego doświadczyła, było silniejsze, im ostrzéj ugodziło ją ono w serce, imaginacyą i miłość własną, tém reakcya stawała się prędszą i bardziéj stanowczą. Tym razem prawdziwa wdzięczność należała się od Zeni owéj przyjaciółce do grobowéj deski, która zaostrzyła cios i niespodzianie rzuciła go na głowę młodéj kobiety. Ale o ileż większa jeszcze wdzięczność należała się od niéj człowiekowi, który wielkością swego serca i bezinteresownością swego uczucia pogodził ją z sobą, dowiódł jéj, że to, co posiadała już, było stokroć lepszém, niż to, za czém tak ślepo i gorączkowo goniła po świecie.
Do tego téż człowieka zwracały się teraz nieustannie myśli i uczucia Zeni. Po raz piérwszy wchodziła ona w siebie. Zastanawiała się, zdawała sobie rachunek z dni upłynionych marnie.
Pewnego dnia mówiła do mnie:
— Zdaje mi się, że to, co Michał mówił o związkach rodzinnych, o tém, że są one ważne, nietylko dla jednostek, ale i dla ogółu, jest wielką prawdą. Nigdy dotąd nie myślałam o tém. Było tak zapewne dlatego, że myślałam zawsze tylko o sobie.
Naturalnie, że nie szczędziłam czasu i słów, aby wyłożyć Zeni teoryą, jaką wyznawałam o społeczném znaczeniu rodziny, i parę godzin zeszło nam na rozmowie o tym przedmiocie.
— Ach! gdyby dziecię moje żyło! — westchnęła Zenia i łzy błysnęły w jéj źrenicach. — Gdyby dziecię moje żyło — powtórzyła — nic podobnego nie zaszło-by pomiędzy mną i Michałem. Byłam tak szczęśliwą, gdy je miałam!
Matka moja, obecna naszéj rozmowie i uwiadomiona przez Zenię o wszystkiém, co się jéj tyczyło, uśmiechnęła się żartobliwie i powiedziała, że jest pewną, iż ujrzy Zenię za jakich lat kilka, otoczoną całym wieńcem jasnowłosych główek i rumianych, pyzatych twarzyczek. Na co Zenia zarumieniła się, zaśmiała, spuściła oczy, ale nie powiedziała wcale, że matka moja fałszywym jest prorokiem.
Przestała bywać w świecie i całkiem prawie opuściła światowe swe znajomości. Cały czas przepędzała z nami i mówiła Emilce, że teraz doskonale już ją rozumié, bo i sama, gdy tylko z mężem odjedzie na wieś, myśli oddać się zawzięcie gospodarstwu: „aby przecie coś robić i zrobić w tém życiu.”
Im więcéj zbliżał się, upragniony przez Zenię, koniec miesiąca, tém zdawała się weselszą i zdrowszą. Rumieniec odkwitał na jéj twarzy, siły wracały, rzeźwo i z ochotą gotowała się do wyjazdu z miasta, wynajdowała mnóztwo sposobów prędszego przepędzenia czasu, dzielącego ją od dnia pożądanego, ale nie spostrzegłam, aby choć raz zajrzała do księgi Marzeń lub Łez.
Pewnego dnia wyszłyśmy na przechadzkę. Słońce zachodziło za góry, otaczające miasto, i ukośnemi promieńmi padało na ściany domostw i szyby okien. Ruch wielki był na ulicach. Dążyłyśmy do samotnego, zamiejskiego miejsca, gdzie-byśmy swobodnie użyć mogły letniéj woni i ożywczego pól powietrza. Nagle zatrzymane zostałyśmy długim szeregiem powozów, zaprzężonych pocztowemi końmi, które wszystkie stanęły naprzeciw otwartych na oścież wrót kościoła. Jedna z karet pokryta była kirem i widniała zeń czarna szata kapłana, w głębi kościoła widać było wzniesiony ozdobny katafalk i mnóztwo płonących świec jarzących. Z powozów wysiadało kilkanaście osób w żałobie, a pomiędzy niemi było kilka z daleka mi znajomych. Z karety, okrytéj kirem, liczna służba, ubrana w czarne płaszcze i białe galony, z pękami różnokolorowych wstęg na ramionach, wydobyła i uniosła do kościoła bogatą trumnę, z mirtowym wieńcem, złożonym na wierzchu, i z napisem, którego z dala nie mogłyśmy wyczytać. Wszystko zapowiadało bogaty pogrzeb; mirtowy wieniec, złożony na trumnie, oznajmiał, że spoczywały w niéj zwłoki dziewicy. Zaciekawiały nas podróżne powozy, w jakich przybył orszak pogrzebowy. Widocznie przybywał z dala, z obcych krajów może, bo kapłan, towarzyszący zwłokom, miał cudzoziemskie rysy; dosłyszałyśmy, jak do kogoś z orszaku przemówił słów kilka po włosku. Wiedzione ciekawością, spróbowałyśmy wejść do kościoła, co nie przyszło z łatwością, bo w mgnieniu oka zaległ go znaczny tłum ludu. Zdołałyśmy wprawdzie docisnąć się do wnętrza, ale o wyczytaniu nazwiska, wyrytego na trumnie, nie można było ani myśléć. A jednak dziwnemu ulegałam pragnieniu wyczytania tego nazwiska. Wieniec mirtowy, złożony na trumnie, cyfra lat, którąśmy dojrzały, kapłan mówiący po włosku, i twarze znajome, dojrzane w orszaku, wszystko to ściskało mi serce bolesnym domysłem. Ten sam domysł musiała powziąć i Zenia, bo, ściskając mi rękę, ciągnęła mnie na przód i szeptała: — zobaczmy, zobaczmy, czy to nie ona! — Obie, niewiedząc jeszcze o niczém z pewnością, miałyśmy łzy w oczach. Nie było jednak sposobu przecisnąć się pomiędzy tłumem do środka kościoła. Musiałyśmy ograniczyć się miejscem niedalekiém od wejścia, i obejrzałyśmy się, czy nie zobaczymy, od kogo-by powziąć żądane objaśnienia. Tuż przy nas stała niemłoda kobieta, z roztropną i miłą twarzą. Zwróciłyśmy się do niéj z zapytaniem:
— To jakaś bardzo bogata panna — odpowiedziała — która we Włoszech umarła z suchot. Powiadają, że umierając, prosiła rodziców, aby jéj zwłoki zostały przywiezione do kraju i pochowane w rodzinném jéj miejscu. Otóż rodzice wiozą je teraz do dóbr swoich i złożono tu trumnę tylko na noc, bo tak późnym wieczorem nie chcą puszczać się w dalszą podróż. Panna miała liczną i bogatą familią, wielki posag i, powiadają, że bardzo była piękną.
— A nie wiész pani, jak się nazywała? — spytała Zenia drżącym głosem.
— Nie wiem — odrzekła kobieta. — Nie mogłam wyczytać nazwiska.
— Panna Helena X. — ozwał się tuż obok nas głos męzki, pochodzący od służącego, udekorowanego białemi galonami i różnokolorowemi wstęgami, który, stojąc blizko, posłyszał pytanie Zeni i pośpieszył dać żądane objaśnienie.
Wkoło trumny słychać było płacz stłumiony, może z piersi matki wychodzący... pod sklepienia kościelne unosiły się chóralne, żałobne śpiewy kapłanów, dymy palonych kadzideł, żółte światło świec migotało nad mirtowym wieńcem...
Przed oczyma memi stała śliczna towarzyszka méj młodości, ze swą wiotką postacią, bladą twarzą, o rysach cudownie przez naturę wyrzeźbionych, z głębokiém wejrzeniem szafirowych oczu, z zapowiedzią wczesnéj śmierci, migocącéj na dnie źrenic. Zdawało mi się, że, jak przed kilku laty, słyszałam jéj opowiadanie o swojéj „pogoni za ideałami”, w któréj życie, kropla po kropli, ustępowało z jéj piersi, i jak, pochylając w zadumie myślące swe czoło, różanemi ustami szeptała: — „a jednak zdaje mi się, żeśmy do czego innego stworzone”.
Z ciężkiemi myślami opuściłyśmy kościoł i, porzuciwszy zamiar przechadzki, smutne weszłyśmy do mieszkania Zeni. Połowa wieczoru zbiegła nam na rozmowie o biednéj Helenie, na wspominaniu różnych chwil, jakie z nią przepędziłyśmy niegdyś. Zenia była tak poważnie i rzewnie nastrojona, jak nigdy.
— Kto wié? — rzekła w zamyśleniu — żebym daléj prowadziła podobny sposób życia, jak przez te kilka lat ostatnich, może-by i mnie spotkała taka śmierć wczesna.
— Być może — odrzekłam — i zdaje mi się, że niedaleko byłaś już od tego. A jednak nie Helena to z nas najnieszczęśliwsza... — Zenia odgadła myśl moję. Obie jednocześnie pomyślałyśmy o Zofii i wymówiłyśmy jéj imię. Czyliż i tamta umarłą nie była, lecz srożéj stokroć, bo za życia, w młodości kwiecie!
— Okropność, Wacławo! — zawołała nagle Zenia, obie ręce podnosząc do czoła — gdy pomyślę że gdyby Michał nie był tak szlachetnym, nie kochał mnie tak poczciwie i nieograniczenie, może-by i mój los podobnym był do losu Zofii... o, gdy pomyślę o tém...
Zatrzymała się blada i drżąca, ale oczy jéj, obok przestrachu, jaki w niéj ta myśl wzbudzała, błyszczały niewymowném poczuciem szczęścia.
— Gdy pomyślisz o tém — spytałam zwolna, patrząc w jéj oczy, — to cóż?
— To czuję się uniesiona radością, że się już skończył ten miesiąc nieznośny, i że mam już prawo napisać do niego: „przyjedź, abym ci powiedziéć mogła, jak kocham cię i jak ci wdzięczną jestem”.
Zaledwie to wymówiła, porwała się z miejsca, pobiegła do biurka i zaczęła pisać list do męża. Pisząc, śmiała się i płakała, darła zapisane ćwiartki papieru jednę po drugiéj. W końcu rzuciła pióro.
— Jak ja mu to napiszę? — zawołała prawie z płaczem. — Nie mam wyrazów.... trzeba napisać tak, aby mi uwierzył, aby co prędzéj przyjechał.
— Napisz mu to — rzekłam — co przed chwilą powiedziałaś, co było wyrazem, prosto z twego serca wyszłym!
Zenia nakreśliła kilka słów na papierze i przeczytała głośno: „przyjedź, abym ci powiedziéć mogła, jak kocham cię, i jak ci wdzięczną jestem.”
Po zapieczętowaniu i odesłaniu listu sztafetą, Zenia rzuciła się w moje objęcia i powiedziała mi tysiąc rzeczy, które mnie przekonały, że los jéj został na zawsze rozstrzygnięty, i że serce jéj, zawieszone dotąd na promieniu księżyca, stanowczo już dostało się Michałowi. Ale ta czuła scena, zaszła pomiędzy nami i oświetlona płomieniem palących się na kominku ksiąg Marzeń i Łez, niczém była w porównaniu z tą, jaka nastąpiła nazajutrz pomiędzy małżonkami, gdy Michał w podróżném ubraniu wbiegł raczéj, niż wszedł, do budoaru Zeni i płaczącą z radości przycisnął do swéj rzewnéj, zacnéj piersi.


XXIV.

Lato zbliżało się ku końcowi. Nie było już w W. Zeni, nie było i moich ukochanych uczennic. Dwa miesiące czasu zostawało mi do objęcia nowych zajęć, miesiące, w których nie miałam miéć żadnych obowiązkowych zatrudnień.
Każdy, kto przez czas długi oddawał się pilnym, systematycznym zajęciom i wytwarzał niemi sobie warunki bytu fizycznego i moralnego, pojmuje, jak silne wstrząśnienie sprowadza nagłe urwanie się téj jednostajnéj codziennéj przędzy życia. Budząc się z rana, człowiek ze zdumieniem pogląda na godziny dnia, nie wiedząc sam, coby z niemi począć, a potém, gdy słońce wzniesie się ku południowemu punktowi horyzontu i zwolna spływać zacznie po pochyłości, do zachodu wiodącéj, tęskni nieledwie za tym ciężarem, który przez tyle dni, miesięcy, lat dźwigał na barkach swoich, przeciwko któremu buntował się może nieraz, w złych chwilach zmęczenia i tęsknoty za czém inném, ale z którym nakoniec zrósł się aż do ukochania go, aż do tak ścisłego z nim zjednoczenia się, że, pozbawiony swego surowego i dokuczliwego towarzysza, sam już nie wié, kędy ma stąpić i w którą stronę zwrócić wątek myśli, nawykłéj jednostajnym postępować torem.
Wtedy, chcąc nie chcąc, człowiek zwraca się do samego siebie i z samym sobą przebywać zaczyna. Ponieważ głos zegara, wybijającego z kolei różne dnia godziny, nie wzywa go tam, gdzie nawykł był chodzić, zostaje z samym sobą, w towarzystwie własnego serca, własnych myśli, które z razu nie śmiało wydobywają się na swobodę, aż stopniowo rozwiną skrzydła i szparkim lotem puszczą się tam, kędy, zdawało się, że nigdy już wznieść się nie miały.
I człowiek ogląda się na tę długą galeryą jednostajnych obrazów, jaką przebył, a przed nim zjawia się szereg obrazów innych, coraz świetlejszemi malowanych kolorami, na które nie chciał patrzéć, gdy sam był w téj długiéj, jednostajnéj galeryi, ale które mu przecie dobrze znajome, bo tęsknił za niemi w cichości serca, bo je przeczuwał, bo śnił o nich w tych nocnych godzinach, gdy obowiązek, ukryty w pomrokach nocy, czuwał przy nim, aby z rana obudzić go i senne jego oczy otworzyć znowu do rzeczywistości nieubłaganéj.
Ale za temi światłemi obrazami, w które z rozkoszą wpatruje się myśl, oswobodzona z pęt długoletnich, widnieje znowu taka sama, jak ta, którą przebył, galerya długa i jednostajna. Wrota jéj otwarte; jeszcze chwila, a światłe obrazy usuną się znowu w snów dziedzinę i obowiązek ujmie za rękę człowieka, aby wprowadzać go tam, kędy on stąpać powinien, odwracając głowę powoli, z trudem, z zapomnieniem o sobie, daléj i ciągle daléj, aż do téj chwili, w któréj kończy się szereg wszelkich obrazów tego życia...
Przez lat kilka pracując ciężko i nieustannie, poczuwałam rodzaj przykrego niemal zdziwienia na widok dni, z któremi mogłam czynić, co mi się podobało. Nie czułam jednak pustki w życiu, bo mi ją zapełniały te światłe obrazy, które wnet obstąpiły mnie rojem, barwy swe rozpościerając i na błękitném pogodą letnią niebie, i na białych ścianach mego pokoju, i w głębokich nurtach wartkiéj rzeki, i na szczytach gór złocisto pomalowanych słońcem, i w przezroczystéj atmosferze, przerzniętéj smugami oślepiającego światła, i na żaglach obłoków białych, rozpostartych w górze, i w snopach księżycowych promieni, drgających po uroczém kwieciu ogródka, i w migotaniu gwiazd złotych, zaglądających mi w oczy, gdym usypiała.
Gdy, zajęta dobrem i szczęściem ukochanych moich, obarczona pracą, któréj zdjąć z siebie nie miałam prawa ani na chwilę, zatapiałam się cała w rozważaniu treści ksiąg, stosami wkoło mnie leżących, i umysłów młodych, co obok mnie wzrastały, byłam pewna, że nigdy już nie będę się zatrzymywała nad brzegiem rzeki szumiącéj, aby długo, długo patrzéć na jéj fale, w niezmordowanym płynące biegu, i zapytywać je, co widzą w swéj podróży, co posiadają na dnie, co unoszą ze sobą, co mówią łagodnym szeptem swym wtedy, gdy wszystko koło nich senne i marzące, i tylko gwiazdy niebieskie czuwają i przeglądają się w nich, jak dziewice w zwierciedle. A jednak teraz stawałam nad brzegiem rzeki i patrzyłam, i pytałam. Byłam pewna, że o późnéj godzinie wieczoru nigdy nie usiądę na progu domu, aby wznieść oczy pod głębokie sklepienie firmamentu i przypatrywać się, jak na bladym księżycu prządki zefiry snują pajęczyny srebrnych chmurek, jak się te pajęczyny rwą i rozpryskują, w różne układając kształty, to aniołów o szatach srebrem przetykanych, to gołębic śnieżnych, to rycerzy w przyłbicach ze złota i stali, to dziewic rozpłakanych z załamanemi rękoma i rozpuszczonym srebrzystym warkoczem, długim, tak długim, że aż nim sobie przysłaniały oblicze dwie gwiazdy sąsiednie.
A jednak siadywałam teraz na progu domu, patrząc na fantastyczne przędze obłoków i zefirów.
Byłam pewna, że nigdy już tęskném okiem ścigać nie będę gromady ptaków, szybujących w przestrzeni, i rozmarzoną myślą nigdy ich nie poproszę, aby mi pożyczały skrzydeł swoich, albo wzięły mnie pomiędzy siebie i zaniosły gdzieś daleko w nieznaną krainę, o któréj marzyłam niegdyś, młodziuchném będąc dziewczęciem, o któréj marzyć zabroniłam sobie, stawszy się kobietą, lecz od któréj woń zalatywała do mnie niekiedy, jak gość natrętny, a zarazem czarowny.
A jednak patrzyłam teraz na ptaki wędrowne i zazdrościłam im szerokiego polotu ich skrzydeł.
Byłam pewna, że nigdy już nie zejdę do ogródka, aby tam narwać pęk kwiatów różowych i białych, i nie pójdę do zwierciadła, aby ustroić się w te kwiaty i uśmiechnąć się na widok, że jestem piękna w tym stroju, i westchnąć potém, sama nie wiedząc dobrze czemu, i zamyślić się i uśmiechnąć się raz jeszcze, i westchnąć znowu, i ręką ciężką powyjmować kwiaty z warkoczów, a potém patrzéć na nie, jak więdną smutnie, i w głębi, w dalekiéj głębi serca myśléć: i ja uwiędnę tak samo!
A jednak teraz rwałam kwiaty, stroiłam się w nie i wyjmowałam je z warkoczy, i łza mimowolna staczała się na uśmiechnięte moje usta.
Byłam pewna, że gdy wyobraźnia na swém kapryśném skrzydle przyniesie mi obraz babki Ludgardy, ze zwiędłą twarzą, pooraném czołem, zagasłym wzrokiem i ustami, szepcącemi wyrazy nieprzepłakanéj nigdy tęsknoty, na obraz ten potrafię zawsze śmiało spojrzéć, jak na zapowiedź własnéj mojéj przyszłości, i bez drgnienia powieki patrzéć nań i wyrzec z uśmiechem: i ze mną będzie tak samo!
A jednak teraz, gdy, patrząc w zwierciadło, zamiast własnéj postaci i twarzy, widziałam tę postać, to lice, osmucone więcéj życiem chybioném, niż nadchodzącą mogiłą, zakrywałam oczy dłońmi i nie śmiałam powiedziéć sobie: i ze mną będzie tak samo!
Aż nadszedł pewien wieczór ciepły, wonny, wieczór, podobny do wszystkich innych letnich wieczorów. Jakże daleko byłam od myśli, że zaznaczy się on w mojém życiu nigdy niezatartém wspomnieniem i rozpocznie dla mnie cały szereg dni, miesięcy i lat takich, o jakich marzyłam i marzyć wzbraniałam sobie.
W domu cicho było. Matka moja i Binia wyszły na przechadzkę, czy gdzieś w sąsiedztwo, nie pomnę, ja siedziałam z Emilką w altance, urządzonéj tuż pod ścianą domu, i przez liście dzikiego winogradu zamyślonym wzrokiem patrzyłam na gniazdko drobnego ptaszęcia, usłane w rozłożystym krzaku bzu, tuż prawie nad mojém ramieniem. Emilka milczała także, błękitne oczy jéj lśniły śród zmroku łagodnym ogniem, jaki w nich zawsze płonął, i przechodziły od kwiatów, rosnących u jéj stóp, do nieba, przeglądającego przez ażurową zasłonę liści, posłuszne zapewne jéj myślom, które coraz więcéj odrywały się od ziemi i wszystkich jéj ozdób i obietnic.
Nagle, tuż przy nas, i nieco tylko nad naszemi głowami, otworzyło się okno i wyjrzały przez nie dwie twarze, promieniejące śród zmroku blaskiem rozlanego na nich szczęścia. Była to Madzia i Franuś, zaręczeni z sobą oddawna i pobłogosławieni listownie przez ojca Madzi, a czekający tylko jego powrotu, aby podać sobie ręce u ślubnego ołtarza.
Młoda dziewica białą ręką uchyliła wpół przysłaniającą ją firankę i, pełną piersią zaczerpnąwszy wonnego powietrza, wymówiła półgłosem:
— Jaki cudowny wieczór!
— Cudowny! — powtórzył Franuś głosem, w którym drżały wszystkie zachwyty serca, przepełnionego miłością i nadzieją, i widziałam, jak, ująwszy rękę narzeczonéj, poniósł ją do ust. Na czarne warkocze dziewczyny upadło parę promieni wypływającego z za chmur księżyca, i oświetliło śliczny rumieniec wstydu i szczęścia, jaki okrasił jéj białe lica.
— Czyś ty szczęśliwa, Matyldo? — wymówił znowu ten sam głos, czuły i miękki, a na dnie drżący energią i siłą męzkiéj piersi.
Nastąpiła chwila milczenia, w któréj czarne oczy dziewicy podniosły się w górę i zapałały całe połączonemi płomieńmi wdzięczności dla nieba i miłości ziemskiéj. Otworzyła koralowe usta i szepnęła:
— O, jam szczęśliwa!
Ręce ich były splecione i głowy przybliżone do siebie. Rozmawiali cicho, ale nie tak cicho, aby słowa ich nie przypływały do moich uszu, niesione łagodném skrzydłem wietrzyka, szeleszcącego pomiędzy liśćmi bzu i winogradu.
Mówili o szczęściu swém przyszłém, o cichym domku, w którym zamieszkają razem, o ojcu, który wróci i zamieszka z nimi, o biednéj siostrze, którą przytulą do siebie, aby na ich kochającéj piersi odetchnęła po burzach i cierpieniach swego życia, o pracy wspólnéj, jaką prowadzić będą na łonie miłości i domowego spokoju, o tém niebie, jakie na nich tak łaskawém było, o téj ziemi, na któréj im żyć tak dobrze, o wszystkiém nakoniec, co miało się złożyć na tkaninę tego ich życia, do któréj przędza snuła się z serc ich rozkochanych, jak z brylantami sadzonego wrzeciona wieszczki.
Spojrzałam na Emilkę. Nie zmieniła postawy, tylko twarz oparła na dłoni i wodziła ciągle wzrokiem po wysoko zawieszonych liściach i przez nie przeglądającém niebie, a ani razu nie spuściła go już ku ziemi i nie spojrzała na kwiaty, u stóp jéj rosnące. Daremnie patrzyłam na tę twarz łagodną i spokojną; nie widziałam w niéj cierpienia. Cicha pogoda leżała na jéj bladém czole, miłym blaskiem świeciła w oczach, a tylko w uśmiechu, który okrążał usta, było niby wspomnienie żalów, już przebytych i przepłakanych.
Położyłam rękę na jéj ramieniu. — Emilko! — rzekłam stłumionym głosem — i ty nie cierpisz?...
Zwróciła na mnie wzrok zamyślony, potrząsnęła głową i odrzekła:
— Nie!
— Jakto? — spytałam jeszcze — wszakże go kochałaś?
— Tak — odpowiedziała szeptem łagodnym — ale już dawno wyrzekłam się myśli o téj miłości i pragnę teraz tylko tego, aby oni byli szczęśliwi!
Rzekłszy to, znowu wzrok podniosła w górę, a wyraz niewypowiedzianéj dobroci, poddania się, mężnego pogodzenia się ze swym losem, niezmąconego spokoju duszy czystéj, oblał jéj twarz świętym niemal blaskiem.
W téj chwili, nad głowami naszemi ozwał się znowu głos męzki, przepełniony tkliwością i energią uczucia:
— Czyś ty szczęśliwa, Matyldo?
— O, jam szczęśliwa! — odpowiedziały mu różane usta pięknéj narzeczonéj. Pochyliłam głowę na dłonie i poczułam w sobie wstyd wielki. Ja nie mogłam jeszcze wyrzec się, jak Emilka; moje serce drżało całe na widok tego szczęścia, które szeptało nad moją głową dwojgiem ust rozkochanych...
Nie mogłam jeszcze, tak jak Emilka, oderwać oczu na zawsze od ziemi i z poddaniem się utkwić ich w niebiosach... Marzenie mojéj młodości podniosło się we mnie, jak fala wód, poruszona gorącym wiatrem, i napełniło moję pierś cichym płaczem....
Zakryłam twarz dłońmi i czułam, jak łzy rzęsiste przeciskały się przez moje palce... Chwilami zdawało mi się, że z za łez obsłony widnieje przede mną czarna szata babki Ludgardy i zakrywa sobą dwie gwiazdy, co naprzeciw mnie świeciły, a głos jéj, stłumiony całém życiem tęsknoty, smutne słowa jéj, wymawiane nad brzegiem mogiły, splatały się w mém uchu z szeptem narzeczonych, niby szary obraz mojéj przyszłości, połączony ze światłym obrazem ich doli...
Płakałam i zaledwie czułam, jak miękkie ramię przyjaciółki otoczyło moję szyję, i twarz jéj przytuliła się do mojéj twarzy... Wstydziłam się saméj siebie i płakałam...
Nagle skrzypnęły wrota ogródka, męzkie stąpanie ozwało się na żwirowanéj ścieżce.
— Ktoś nadchodzi! — szepnęła Emilka.
Przestraszona myślą, iż ktokolwiek obcy łzy moje zobaczy, odjęłam ręce od oczu i poskoczyłam z miejsca, ale zaledwie stanęłam u wyjścia z altany, tam, kędy gałęzie winogradu, osrebrzone światłem księżyca, w malowniczych splotach opadły mi na suknią i głowę, stanęłam jak wryta, i okrzyk mimowolny, okrzyk, w którego dźwięku mieścić się musiało mnóztwo różnych uczuć, wydarł się z mojéj piersi. Przede mną stał człowiek snów, marzeń i przeczuć moich... Usłyszawszy krzyk, jaki wydałam, stał przez chwilę z lekkiém zdumieniem na twarzy, potém głębokie, jak morze, spojrzenie jego błysnęło radością niezmierną, wziął moję rękę i podniósł ją do ust....
Mam-że opowiadać treść dni i wieczorów, jakie nastąpiły potém? Była to jedna smuga czystego światła, która na dwoje przerznęła moje życie, a na drugą jego połowę rzuciła łunę nieskończonego szczęścia.
Zdawało nam się, że znajomość nasza była bardzo dawna, i nie mogliśmy nawet przypomniéć sobie czasu, w którym byliśmy sobie nieznani; każde z nas sprawdzało dla drugiego najtajniejsze przeczucia serca i najgorętsze marzenia umysłu. Nie pojmowaliśmy, jak można było tak długo obywać się bez siebie, a jednak z radością i dumą oglądaliśmy się na przeszłość, którą każde z nas przebyło z osobna, bo dawała nam ona rękojmią, żeśmy wzajemnie zasłużyli na siebie. A jednak żadne z nas nie wyraziło tego wszystkiego w słowach, ale twarze nasze wzruszone były otwartemi księgami, w których oboje czytaliśmy wyraźnie i z zachwyceniem.
Wszystko, co żyło na niebie i na ziemi, służyło nam za symbole i litery do wyrażania uczuć naszych: każde słowo, jakie wychodziło z ust moich, lub jego, zawiązywało między nami coraz nowy węzeł; każda minuta, spędzona razem, wzmacniała w nas przekonanie, że jednostajnie czujemy i myślimy, i dawała nam przedświt i przeczucie, że jedną drogą odtąd podąży wspólne istnienie nasze ku wspólnemu końcowi...
Znowu zaprzestałam siadywać wieczorami na progu domu i przypatrywać się, jak zefiry przędą z białych obłoków różne napowietrzne kształty, ale to dlatego, że siadywałam z nim u otwartego okna, i przypatrywałam się z rozkoszą, w jak piękne zarysy silny duch człowieczy urabia szlachetne człowieka oblicze.
I zaprzestałam także wędrownym ptakom zazdrościć ich skrzydeł szybkonośnych, bo zdawało mi się, że mnie saméj urosły skrzydła u ramion, i że potrzebuję tylko zapragnąć, aby pożeglować na nich w zaczarowaną szczęścia krainę.
Każdego ranka zstępowałam do ogródka i z pękiem narwanych kwiatów stawałam przed źwierciadłem, aby sobie niemi ustroić warkocze. Ale już ich potém nie zdejmowałam ciężką ręką, bo wnet szłam ku oknu i patrzyłam na drogę, kędy codziennie przybywało do mnie szczęście moje. A kiedy wyobraźnia na swém kapryśném skrzydle przynosiła mi obraz babki Ludgardy, patrzyłam na zwiędłe jéj lice, poorane czoło i usta wybladłe od tęsknoty, lecz, nie mówiąc już sobie z drżeniem: „i ze mną będzie tak samo!” — podnosiłam oczy ku górze i błagałam téj siły najwyższéj, która kieruje wichrami niebios i losami ludzkiemi, aby siostrom moim, wszystkim biednym, zmęczonym, samotnym, tęskniącym, wszystkim siostrom moim, co tak, jak ja, długo w gorących sercach nosiły iskry marzenia i kładły na nie przytłumiającą dłoń obowiązku i pracy — podarowała dolę promienną, mojéj podobną.
Nie pamiętam, ile dni, tygodni, trwało to milczące rozkwitanie uczuć naszych, ale pamiętam dobrze pewien wieczór cichy, pogodny, z purpurowym pasem na zachodzie, ze złocistemi szczytami gór, podnoszącemi się po-nad dachy domów skromnych, z odległym szmerem rzeki błękitnéj i sklepieniem niebios tak czystém, jakby przesunęły się po niém wszystkie skrzydła aniołów, aby najmniejszéj chmurki, ni pyłu ziarenka nie pozostawić na drodze wysokiéj, którą płynęły za nieskończoność spojrzenia oczu naszych.
Siedzieliśmy we dwoje u otwartego okna. W pokoju nikogo więcéj nie było. Patrzyliśmy na siebie i nie mówiliśmy nic. Pod oknem, w krzaku bzowym świergotała drobna ptaszyna, śpiewając może do snu dziatkom swoim. Liście winogradu poruszały się cichym szeptem... Nagle przestałam słuchać świergotu ptaszka i szmeru liści... on mówił do mnie. Zadrżałam... wziął moję rękę. Patrzyłam na purpurowy pas, który legł na niebie nad złotemi gór czołami, i słuchałam tego, co on mówił do mnie.
Czy mówił, że mnie kocha?
Nie.
Czy prosił o moję rękę?
Nie.
Po cóż miał o tém mówić, gdy czuł, że wiedziałam, iż jedno już się stało, a drugie wnet przyjdzie?
Oto, opowiadał on historyą swego serca.
Opowiadał mi historyą serca, które, całe oddane wielkim rzeczom i sprawom, całe rozgorzałe miłością dla idei, stojącéj przed nim, jako cel najwyższy życia, zapomniało było długo o tém, że jest sercem ludzkiém, i że drugiego potrzebuje serca na radość sobie i ulżenie w trudach. Nagle, na widok pewnéj młodéj dzieweczki, w balowe przybranéj szaty, serce to uderzyło żywiéj i zdawało mu się, że ujrzało w jéj oczach, usłyszało w słowach coś, co mu sprawiało rozkosz nieznaną, o czém kiedyś śniło w marzeniach, stłumionych żelazną dłonią pracy i obowiązku. Ale dzieweczka ta wydawała się płochą, jak ptaszę, lecącą ku światu, jak motyl ku światłu. I wszystko zniknęło! Serce męzkie, serce silne, wzruszone przez chwilę, utonęło znów całkiem w miłości dla wielkich spraw i wielkich obowiązków. Ale dzieweczka płocha wyrosła na kobietę, motyl, skąpany w mętnym płomieniu świata, otrząsnął skrzydła z błyszczących a niezdrowych jego pyłów, i zawisł odważnie na promieniu poświęcenia się i szlachetnych miłości. Wtedy...
— Wtedy? — spytałam ze drżeniem w głosie, nie śmiejąc oderwać oczu od purpurowego pasa na niebie i złocistych gór szczytów.
— Wtedy — kończył — serce moje patrzyło na ciebie ciągle z za mórz i lądów, i przyglądało się wzrostowi twemu, i wierzyło mocno, że, lubo upłyną miesiące i lata, ono w twojém sercu wzajemny oddźwięk znajdzie...
— Znalazło — odpowiedziały oczy moje, wpatrzone w złoto i purpurę niebios, bo usta nic mówić nie mogły.
— Tak, znalazło — wyrzekł on, rozumiejąc mowę oczu moich — usłyszało oddźwięk ten w okrzyku, co wyrwał się z piersi twojéj, i odtąd głos jego wewnętrzny mówi mu ciągle: ponieważ stanęła na jednéj z tobą drodze, ponieważ zamieszkała ten sam świat, w którym ty mieszkanie sobie obrałeś, oto jest przyszła, przeznaczona, ukochana towarzyszka życia twego! Jeśliś kiedy cokolwiek dobrego uczynił na ziemi, oto nagroda twoja! Jeśli ci jeszcze coś do uczynienia zostaje, oto twoja pomocnica! Jeśli cierpiéć będziesz, oto twoja pociecha! Jeśli się zachwiejesz kiedy, oto twe wsparcie! Jeśli radości pragniesz nieskończonych, oto twe szczęście! Oto kobieta, która na dolę i niedolę, na trudy i uciechy, na życie i na śmierć stanie u boku twego, abyście sobą sprawdzili doskonały ideał miłości i rodziny, aby z białych pomników wielkich przodków twoich spływały na was promienne błogosławieństwa tych, co legli w mogile, wam zostawiając spuściznę cnót swych i świętéj swéj ziemi!...
Ciche powiewy wietrzyków letnich, igrając z liśćmi bzów i winogradu, uniosły w przestrzeń ostatnie słowa ukochanego mego, które się w cichym dokończyły szepcie!
Pas purpurowy zsunął się z za gór, mrok zstąpił na ziemię i poważną, w gwiazdy strojną oponą, objął dwoje zakochanych, zachwyconych...

XXV.

Nagle, w sąsiednim pokoju dały się słyszéć kroki pośpieszne. Drgnęłam, jak zbudzona ze snu rozkosznego; przede mną z lampą w jednéj ręce, a listem otwartym w drugiéj stała Madzia. Po zarumienionéj jéj twarzy i łzie, co drżała na rzęsie, zrozumiałam, że coś niezwyczajnego stać się musiało. Wzięłam list, który mi podawała, rzuciłam nań okiem i poznałam pismo Rozalii.
Zawierało ono następne słowa:
„Nie mogę powiedziéć, abym posiadała serce bardzo tkliwe, albo była wzorem wszystkich cnót chrześcijańskich; doprawdy, nie mogę tego powiedziéć. Taka jednak, jaką jestem, nie czuję w sobie wcale godnéj zazdrości mocy opierania się woli umierających. Jest to moc, którą posiadać mogą bardzo silne i wytrwałe charaktery, a ja byłam zawsze słabą i wytrwałą tylko w tém, co mi przynosiło nieszczęście. Starałam się nawet korzystać z przykładu téj mocy charakteru, jaki miałam ciągle przed oczyma, alem nie mogła przezwyciężyć mojéj słabości. Przykro mi to, ale cóż robić, skoro nie mogłam stać się aż tak silną, żeby teraz z mocą charakteru, godną zazdrości, opierać się woli osoby umierającéj.
„Babka Hortensya, od kilku tygodni chora, wszelkiemi oznakami, jakie osoba umierająca dać jest w stanie, objawia życzenie zobaczenia się z kuzynką Wacławą i jéj matką. Są tu osoby, które życzenie to uważają za ostatni kaprys kapryśnéj kobiety i ostatni wybuch woli, która doprawdy była kiedyś bardzo silną, ale oddawna już gasnąć zaczęła.
„Osoby te powiadają, że nic ich nie zobowiązuje do tego, aby dla zadowolenia jakiegoś tam ostatniego kaprysu i jakiéjś tam ostatniéj woli, miały tak dalece się fatygować, żeby aż brać pióro do ręki i nakreślić niém kilka wyrazów. Powiadają one, że to wcale niepotrzebne, a w końcu mogło-by nawet być niebezpieczne z powodu wzruszenia, które, jak wiadomo, przyśpiesza niekiedy śmierć osoby umierającéj.
„Co do mnie, jestem jeszcze dość młodą, aby nie lękać się fatygi napisania kilku wyrazów, a zanadto mam niepochlebne wyobrażenie o rozkoszach tego życia, abym przez obawę ujęcia kilku chwil jego osobie umierającéj miała odbierać jéj ostatnią radość, jakiéj doświadczyć może na widok osób, z któremi widziéć się pragnie.
„Nie powiem tego, abym szalenie kochała babkę Hortensyą, i abym jéj była bardzo wdzięczną za to, co dla mnie uczyniła, a więcéj jeszcze za to, czego uczynić nie chciała. Ale w czasie długich nocy, jakie przepędziłam, czuwając nad jéj śmiertelném łożem, słabość mego charakteru sprawiła, że zapomniałam o wszystkiem, prócz o tém, iż była moją krewną, kobietą starą, i nikt pewnie, oprócz mnie, nie wié, jak przez kilka ostatnich lat nieszczęśliwą.
„Był to zapewne także skutek słabości mego charakteru, ale poczułam, że nieraz przeciwko niéj zawiniłam, i słowem, i myślą, a gdy przy świetle nocnéj lampy patrzyłam na jéj twarz, Bóg tylko wié, jak zmienioną, uklękłam przy jéj łożu i przyrzekłam jéj, że ostatnia jéj wola spełnioną będzie.
„Są tu pewne osoby, które mi nigdy nie przebaczą, gdy się o tém dowiedzą, ale, mój Boże! ja tak przywykłam do tego, że nikt mi nie przebaczał, a co prawda i sama niełatwo przebaczałam drugim. Wet za wet przeto. Tak zawsze na świecie.
„Kto wié? może mi za to Bóg choć jeden dzień mego dziwacznego życia przebaczy.
„Powiedz więc, kochana siostro, kuzynce Wacławie i jéj matce, aby przyjeżdżały do Rodowa, jeśli nie posiadają téj godnéj zazdrości mocy charakteru, która czyni człowieka zdolnym do opierania się woli umierających. A niech się śpieszą, bo paraliż z szybkością niesłychaną obejmuje w swoje władanie biedne ciało naszéj babki, i gdy się spóźnią, może nie będzie już miała wzroku do zobaczenia ich, słuchu do usłyszenia ich mowy, i głosu do powiedzenia im tego, co może tkwi w niespokojnych, lubo gasnących jéj oczach, i odzywa się w jękach, jakie wydaje pierś jéj, już na wpół bezwładna.”
Przebiegłszy oczyma list ten, stałam długo, jakby gromem rażona. Po rozkosznéj godzinie, jaką przeżyłam przed chwilą, po tych słowach czarownych, szeptanych mi do ucha ukochanemi ustami, ta wieść o śmierci, te wyrazy Rozalii, tak wydatnie malujące dziwną naturę téj przewrotnéj dziewczyny, legły przede mną, jak pas grubych ciemności, przerzynający tę szeroką smugę promienistego światła, na któréj przed chwilą postawiłam stopę, sądząc, że na niéj popłynę już bez przerwy w nieskończone przestrzenie wiekuistego szczęścia. Trzeba się było jednak obudzić i wytrzeźwić. Cała nasza gromadka zebrała się wkrótce około stołu, na którym pod światłem lampy leżała ćwiartka papieru, zakreślona bujném, kapryśném, niecierpliwém i nierówném pismem Rozalii.
Matka moja była pogrążona w szczerym i głębokim żalu. Lata dzieciństwa i piérwszéj młodości, jakie spędziła przy babce Hortensyi, jako przy jedynéj swéj opiekunce, przyszły jéj na pamięć, i dziś, przedstawiając sobie tę starą, dumną i tak twardą niegdyś kobietę, złożoną na łożu boleści i śmierci, zapomniała o wszystkiém, co ją kiedyś z nią rozdzieliło, i pochyliła twarz na dłonie, płacząc szlachetnemi łzami przebaczenia i litości. Widząc ten jéj smutek, czując całą powagę, jaką chwila ta miała dla niéj, nie uznałam za stosowne oznajmiać jéj wieści weselnéj, jaką w sercu swém nosiłam. Odłożyłam to na późniéj, aby osobistą radością i nadzieją nie ubliżać obrazowi śmierci, jaki wkrótce miał się przedstawić naszym oczom.
Nazajutrz, jak najraniéj, puściłyśmy się w podróż, a towarzyszył nam ten, którego w cichości serca nazywałam narzeczonym moim, lubo otaczający nas ludzie nie wiedzieli jeszcze o tém imieniu, które nas już na zawsze łączyło z sobą. Emilka nie chciała nas odstąpić i jechała z nami. Madzia została w domu z Binią, bo niedawno otrzymała była list od ojca, w którym naznaczał bardzo blizki dzień przybycia swego do W., a oprócz tego obawiała się w zamieszaniu, jakie śmierć sprawia zwykle w domu, w którym zagości, ujrzéć matkę, o któréj wiedziała, że jest dla niéj nieprzebłaganą.
Tak tedy przy schyłku dnia jesiennego ujrzałam znowu owę piękną dolinę, wieńcem wzgórz otoczoną, rzeką szarą i bystrą przerzniętą, ze starożytnym dworcem pośrodku, zdala świecącym białemi ścianami murów, ponsową blachą dachów i całym przepychem odwiecznych parków i ogrodów.
Znowu na ganek wielkiego starego domu wyszedł na spotkanie nasze olbrzymiéj postawy kamerdyner méj babki, przybrany w czarną ze srebrem liberyą, ale tym razem poczciwy sługa, który tu całe życie swe przebył, i którego włosy pobielały razem z włosami jego pani, co umierała teraz, miał łzę na oku i ramię jego drżało, gdy pomagał nam wysiadać z pocztowego powozu.
W wielkich pokojach cisza panowała grobowa. Z sali jadalnéj widać było przez drzwi nawpół otwarte liczną służbę, zebraną w przedpokoju, ale wszyscy tam trzymali się w kupce, milczeli, z pospuszczanemi głowami, albo szeptali z sobą po cichu, a na każdéj twarzy malowało się wzruszenie, ważny dla domu zwiastując wypadek. Przechodząc, rzuciłam okiem na tę grupę skupioną i cichą, i uważałam, że nie tyle tam było żalu, ile przestrachu, jaki zwykle przynosi z sobą widok śmierci, mianowicie dla dusz prostych i niefilozofujących wcale. Na niektórych twarzach malowało się nawet głębokie zdziwienie. Może ludzie ci, podwładni babki mojéj, przez lat wiele przywykłszy widziéć ją wiecznie dumną, wyniosłą, wyprostowaną, sądzili, że jest ona także nieśmiertelną i ze zdumieniem widzieli, iż śmierć takiéj nawet pysznéj i nieugiętéj dosięgła głowy.
Bawialny salon, więcéj niż kiedy, wyglądał teraz na mroczną i szczelnie zamkniętą szufladę. Wyglądał on nawet teraz na szufladę, służącą na skład dla podszarzanych i zapylonych sprzętów. Pomroka pyłu okryła błękitne obicie na ścianach i przyćmiła złoty blask gwiazd papierowych. Barwa aksamitu na meblach pobladła, bogate firanki opuszczały się u okien w fałdach ciężkich, nierównych, zaniedbanych. Przed jedną z czterech kanap na stole stał srebrny koszyk z bawełną setnego numeru, i wkoło niego leżały rozrzucone i opylone frywolitki. Na czterech stołach cztery lampy podnosiły się sztywnie, podobne do głów zakonnic, przysłoniętych welonami; żyrandole, obleczone oponami z białego płótna, zza których ramiona ich wyginały się w nierówne i bezkształtne wypukłości, wyglądały, jak trupy pokaleczone i w śmiertelnych zaszyte koszulach.
Ze wszystkich kątów wydobywała się woń pyłu i wilgoci, od posadzki do sufitu rozpostarł się chłód przejmujący i walczyć się zdawał z rzadkiemi promieniami słońca, które, blade i drżące, napróżno ślizgały się po szybach okien i firanek, do wnętrza mrocznéj szuflady przedrzéć się nie mogąc. Nikt nas nie spotkał ani w bawialnym salonie, ani w kilku dalszych pokojach, które wszystkie zaniedbane były, wpółciemne, jakby zamarłe. Można-by rzec, iż był to pałac jakiś zaczarowany, w którym obrały sobie mieszkanie: zmrok, smutek i milczenie. A towarzyszyła im jeszcze duma wielka, dogorywająca już wprawdzie, ale jeszcze wyniosła, jeszcze przemawiająca z każdego sprzętu, ścian, obrazów, pysznych, złoconych ptaków, co w poczerniałych dziobach trzymały firanki u każdego okna i u każdych drzwi rozpościerały skrzydła swe nad głową wchodzących.
Nakoniec o uszy nasze obił się stłumiony szelest, złożony z cichych stąpań, cichszych jeszcze szeptów i cichszego jeszcze głosu jakiegoś, jednego, który, jak się zdawało, odmawiał modlitwę.
Matka moja płakała po cichu, ja, jedną ręką wspierając jéj ramię, drugą otworzyłam drzwi nawpół zamknięte... Były to te same drzwi, przez które przed laty kilku ostatni raz widziałam moję babkę, spoczywającą na kanapie, z głęboką bruzdą na dumném czole, z głową, która już wtedy uginać się zaczynała pod niewidzialnym ciężarem, co był zawisł nad nią.
Na łożu, usłaném z całym przepychem batystów i haftów, pod okryciem szeroko oszytém gronostajowém futrem i zwieszającém się aż na puszysty kobierzec, okrywający posadzkę, leżała postać kobieca, nawpół już ogarnięta sztywnością śmierci. Twarz jéj nie była powleczona brzydką żółtością, jaka często pokrywa oblicza, mające wkrótce poślubić się z ziemią, ale była biała kredową białością, która zaległa nawet wargi wązkie i szczelnie spojone, a którą przerzynała tylko delikatna sieć niebieskawych żyłek na skroniach i wychudłéj, białéj, jak kreda, szyi. Policzki zapadły, czoło, przerznięte kilku głębokiemi bruzdami, nawpół przysłonięte było pasmami siwych włosów, które, wymykając się z pod koronkowego czepca, nie zwijały się już, jak dawniéj, w regularne loki, ale gęstym potokiem srebrnych nici opadały z obu stron głowy na szeroką koronkę kołnierza i śnieżny batyst rękawów, przez które przeświecały wychudłe, białe ręce, sztywnie wyciągnięte na ponsowym atłasie okrycia. Głębokie wklęsłości, w jakie zapadły oczy umierającéj, nie okazywały jeszcze martwego spokoju lub ostatnich męczarni; zdawało się, że, gdy całe to ciało, dawniéj tak proste i wyniosłe, legło rozciągnięte pod twardém dotknięciem nadchodzącéj śmierci, dawna duma schroniła się do źrenic, i lubo zamierająca już i sztywniejąca, pałała w nich jeszcze pod osłoną gęstych, białych brwi, niezsuniętych bólem i harde nad białemi powiekami kreślących łuki. Z tym wyrazem zastygającéj, lecz nie umarłéj dumy, wśród któréj błąkał się zaledwie tylko słaby cień niepokoju, umierająca trzymała oczy nieruchomo utkwione w jeden przedmiot...
Przedmiotem tym była młoda kobieta, klęcząca u nóg łoża, w czarną powłóczystą suknią ubrana. Śniady, energiczny profil jéj twarzy wyrażał surowe skupienie ducha, warkocze hebanowéj czarności, grube i gdzieniegdzie nicią bielejącego włosa przeplecione, z hardą prostotą odrzucone nad marmurowo gładkiém czołem, spadały na szyję jéj i do połowy prawie przykrywały smukłą i gibką kibić. Powieki o długich czarnych rzęsach spuszczała ku nabożnéj książce, którą trzymała w ręku, a przedziwnych kształtów blado-różowe jéj usta poruszały się zwolna i zniżonym głosem czytały modlitwę. Była to Rozalia.
Naprzeciw Rozalii, wsparta o wysoką poręcz łoża, tuż nad głową umierającej, stała niemłoda kobieta, w białym czepeczku, włożonym na czarne, gładko nad skroniami zaczesane włosy. Na ciemnéj, okrągłéj jéj twarzy nie było żadnego wyrazu, który-by świadczyć mógł o jéj wewnętrzném w téj chwili usposobieniu. Snadź nie uznając za przyzwoite okazywać istotnego swego uczucia, wolała ściągnąć z twarzy swéj wszelki wyraz i uczynić ją całkiem nieruchomą. Oczy jéj spuszczone były, ręce pobożnie splecione na poręczy łoża, głowa pochylona także pobożnie i pokornie, i tylko usta nieposłuszne woli, hamującéj wszelkie objawy poruszeń duszy, otwierały się co moment, aby pokazać dwa rzędy białych, błyszczących zębów. Były to, jakby uśmiechy, zatrzymywane w przelocie, wpierane gwałtem w głąb’ piersi, ale wyrywające się zawsze, aby przez chwilę na nieruchomą twarz rzucić brzydką łunę zjadliwéj radości.
Na przyćmioném tle zasłoniętego firanką okna niewyraźnie rysowała się pochylona postać staréj kobiety, w czarnéj szacie, z głową okrytą koronkowym czepcem i opadłą na piersi. Usta miała zwarte, białe i wyschłe ręce nieruchomo splecione na kolanach, wzrokiem, w którym zagasł wszelki blask życia i myśli, nawpół tylko przytomnie wodziła po pokoju. Od czasu do czasu tylko rozwarły się blade wargi i szepnęły parę niedosłyszanych wyrazów skargi czy modlitwy, — od czasu do czasu także zagasłe oko zatrzymywało się na kredowo białéj twarzy umierającéj i łza jedna gruba staczała się zeń po zmarszczonym i wyschłym policzku. U progu stało kilka służebnych, przytulonych do siebie i z wyrazem przestrachu na twarzach. W perspektywie kilka drzwi otwartych, w odległym pokoju widać było księdza, zdejmującego z siebie białą komżę, i służbę kościelną, krzątającą się około przyrządów, które przed chwilą widać służyły kapłanowi do udzielenia Sakramentów ostatnich...
Cisza głęboka panowała w pokoju, przerywana tylko ciężkim oddechem choréj i monotonnym głosem Rozalii, odmawiającéj modlitwę. Mroczne tło pokoju przerzynały od czasu do czasu nagle ukazujące się i nagle znikające dwa rzędy białych zębów pani Rudolfowéj, i zdawały się wieść dziwaczną, ostrą rozmowę z grubą łzą, padającą niekiedy z zastygłego oka babki Ludgardy, na czarną jéj szatę i zwarte blade wargi.
Kilka minut stałyśmy w progu niepostrzeżone przez nikogo, gdy nagle głośniejsze nieco łkanie wydarło się z piersi mojéj matki. Na odgłos ten pani Rudolfowa podniosła spuszczone pobożnie oczy, wzrok jéj upadł na nas, ręce pobożnie złożone rozplotły się, a z za białych zębów, które się pokazały w całym swym blasku, wyrwał się okrzyk zdziwienia i gniewu...
Rozalia podniosła powieki i przestała czytać modlitwę, a idąc za wzrokiem swéj matki, spojrzała na nas. Wnet podniosła się z klęczek, milcząca i surowa, i skinęła nam z dala na powitanie. Babka Hortensya wyprężyła na nią wzrok i z piersi wydobyła dźwięk niewyraźny, brzmiący jednak pytaniem. Rozalia postąpiła parę kroków, pochyliła się nad nią, milcząc ciągle, ujęła bezwładną głowę jéj w obie dłonie i zwróciła ją ku nam. Zapadłe i gasnące, ale dumne jeszcze i surowe, oczy babki Hortensyi, długo błądziły po pokoju, gdyż nie było już w nich dość siły, aby od razu trafić mogły na przedmiot, wskazywany im wyciągniętą ręką Rozalii; nagle zobaczyła nas, w źrenicach zamigotało coś, jakby radość; rzuciła się na łożu z głuchym okrzykiem, chciała podnieść się, ale nie mogła, chciała wyciągnąć ręce — i tego nie mogła, i różowe plamki wystąpiły na kredową białość jéj policzków.
W mgnieniu oka obie z matką klęczałyśmy przy niéj... Kilka chwil trwała niema rozmowa, jaką prowadziły z nami oczy umierającéj. Nagle babka Hortensya oderwała wzrok od naszych twarzy, a przeniosła go na twarz Rozalii; ta, przyzwyczajona snadź rozmawiać niemą mową jéj oczu, wnet zbliżyła się, milcząca ciągle i surowa. Babka uczyniła wysilenie, i ciężką rękę oderwawszy od atłasu okrycia, do którego zdawała się być przyrośniętą, wyciągnęła ją w stronę biura, stojącego przy przeciwległéj ścianie, Rozalia postąpiła w kierunku jéj ręki, i zwrócona do niéj z pytającą się twarzą, dotknęła wskazującym palcem ćwiartki białego papieru. Powieki choréj opuściły się parę razy w dół potakująco. Rozalia uklękła przy łożu i w sztywne palce włożyła ołówek. Nastąpiła długa chwila grobowéj ciszy, podczas któréj ręka mojéj babki tworzyła na papierze dziwaczne gzygzaki i kropki, pomiędzy któremi z trudnością zaledwie upatrzyć można było słabe liter zarysy. Z za wysokich poręczy łoża wyglądała wciąż twarz śniada i okrągła, w białym czepeczku na gładkich włosach, ale teraz nie spuszczała pobożnie powiek i nie zwierała warg z przymusem. Dwoje okrągłych czarnych oczu zjadliwie wpijało się, to w twarze nasze, to w ciężką rękę choréj, a białe zęby błyszczały okropnym uśmiechem...
Z palców choréj wypadł ołówek, ręka jéj opadła sztywnie pomiędzy bogate futro okrycia, jęknęła, znużona wysileniem i przymknęła powieki. Rozalia podniosła ćwiartkę papieru do oczu, wpatrywała się weń parę minut z wytężeniem, a potém pewnym i podniesionym nieco głosem wymówiła: świadków! Poczém położyła papier na stole i jednostajnym, powolnym krokiem, z surową i milczącą twarzą, opuściła pokój.
Myśmy zostały stojące przy łożu, wpatrzone w twarz umierającéj, głęboko smutne. Pani Rudolfowa wysunęła się z za poręczy i postąpiła parę kroków, nie zbliżyła się jednak do nas i nic nie mówiła; czułyśmy tylko, że pożerała nas oczyma; a gdy raz rzuciłam na nią przelotne wejrzenie, zobaczyłam, iż stała z rękoma skrzyżowanemi na piersi, w postawie oczekującéj, niemal wyzywającéj, a tak osłonięta fałdą zasłony spuszczającéj się nad łożem, aby jéj chora widziéć nie mogła. Babka tymczasem leżała nieruchomie, zmęczona, z przymkniętemi powiekami, tylko brwi drgnęły od chwili do chwili, albo ręce poruszyły się i zadrżały, jakby chciały wyciągnąć się dla objęcia lub odepchnięcia czegoś lub kogoś, ale zawsze opadały bezwładne, a wtedy głuche westchnienie wydzierało się z jéj piersi. Znać było, że w tém ciele, zgruchotaném niemocą, żyła i mocowała się jeszcze dawna wola niezłomna, że pod tą czaszką, spoczywającą na śmiertelném węzgłowiu, pracowała jeszcze myśl przytomna, a w piersi, wyschłéj i nawpół objętéj śmiercią, huczały ostatnie żądania, kto wié? zgryzoty może i żale gorzkie...
W przyległym pokoju słyszéć się dały liczne kroki. Na progu stanęła Rozalia, a za nią ukazało się kilka osób. W liczbie tych ujrzałam mego narzeczonego, Emilią, stare sługi domu, dwóch czy trzech mężczyzn z sąsiedztwa, którzy może przybyli przed chwilą, wiedzeni ciekawością, czy współczuciem dla umierającéj. Rozalia zwolna zbliżyła się do łoża i, kładąc dłoń na ręku choréj, pochylając się nad nią, wyrzekła podniesionym głosem:
— Babciu! przywiodłam ci świadków, których żądałaś.
Na te jéj słowa pani Rudolfowa postąpiła parę kroków, zmierzyła ją od stóp do głowy piorunującém wejrzeniem, i po raz piérwszy od chwili naszego przybycia odezwała się głosem tłumionym, podobnym do cichego syczenia zjadliwego węża:
— Słuchaj! po co mieszasz się w nieswoje sprawy? czy do ciebie to wszystko należy? Idź precz!
Rozalia podniosła powieki i wzajemnie od stóp do głowy zmierzyła matkę spojrzeniem. Ale nic nie rzekła, tylko pochyliła się nad babką i raz jeszcze powtórzyła:
— Babciu! przywiodłam ci świadków!
— Idź ztąd, wyrodna dziewczyno! — syknęła raz jeszcze pani Rudolfowa. Rozalia porywczo odwróciła głowę, twarz jéj pałała, oczy ciskały gniewem, ale na ustach wisiał uśmiech słodyczy i czoło było marmurowo spokojne.
— Matko! — wymówiła, składając ręce — czy naprawdę myślisz, że powinnam posiadać godną zazdrości moc charakteru sprzeciwiania się ostatniéj woli umierających? Czy naprawdę tak myślisz? powiedz mi, proszę cię; czy w istocie takie masz zdanie, bo ja sądziłam dotąd, że w obliczu śmierci należy ukorzyć się i stać się lepszą dla tych, co idą od nas w nieznane krainy — na zawsze!...
To rzekłszy, pochyliła się znowu ku babce i raz jeszcze powtórzyła:
— Babciu! przywiodłam ci świadków!
Babka Hortensya podniosła powieki i powiodła okiem po otaczająch. Gdy wzrok jéj upadł na twarz hrabiego Witolda, błysk zadowolenia przemknął po białych jéj wargach. Spojrzała wymownie na Rozalią, ta skinęła na mego narzeczonego, aby się zbliżył, a potém na nowy znak, uczyniony oczyma choréj, do ust jéj przyłożyła ucho. Białe wargi babki Hortensyi poruszały się z trudnością, do nas najmniejszy z nich nie dochodził odgłos. Ale Rozalia przez długi snadź szereg dni i nocy przyuczyła się rozumiéć tę bełkotliwą mowę śmierci. Słuchała bacznie, z natężeniem, z całkowitém wszystkich władz skupieniem; niekiedy przestawała słuchać, a tylko bystrym wzrokiem wpatrywała się w ruchy warg umierającéj, nareszcie wyprostowała się i, zwracając twarz do obecnych, wymówiła powoli i wyraźnie:
— Babka moja powiada, że ma zamiar dokonać teraz ostatniego aktu swojéj woli, ażeby prawda jego i istotność żadnemu zaprzeczeniu podledz nie mogły w przyszłości. Wzywa zatém wszystkich zgromadzonych tu na świadków, a mianowicie obecnego tu hrabiego Witolda, dla którego, lubo nie była z nim nigdy w zażyłych stosunkach, czuje szczególniejszy szacunek i zaufanie.
Wszyscy skłonili się w milczeniu i z uszanowaniem. Parę minut znowu cisza trwała głęboka, aż babka moja z niezmierném wysileniem, które znamionowało niezgasłą jeszcze dawną siłę jéj woli, oparła dłoń o poduszki łoża, a wsparta na niéj, dźwignęła się do połowy i usiadła. Różowe plamy, wysileniem sprowadzone, zabarwiły znowu jéj białe policzki, oczy błysnęły z dawną mocą, głowę wyprostowała i podniosła dumnie. Zdawało się, że tuż, tuż przemówi dawnym swym głosem dźwięcznym, wyniosłym, nakazującym. Ale daremnie wargi jéj poruszały się i pierś pracowała, aby wydać jakiekolwiek zrozumiałe dźwięki. Wyszło zeń tylko parę brzmień głuchych, rażących, podobnych do tych, jakiemi odzywają się ludzie niemi. Na chwilę dumną głowę oparła na piersi, pracującéj ciężkim oddechem, ale wkrótce podniosła ją znowu i z oczyma wlepionemi w Rozalią, wyciągnęła trzęsącą się rękę w stronę, w któréj stało biuro. W téj saméj chwili pani Rudolfowa wysunęła się z za firanek i stanęła tak, aby zakryć przedmioty, znajdujące się we wskazaném miejscu. Ale po ustach Rozalii przebiegł pogardliwy uśmiech. Postąpiła parę kroków i, kierowana ciągle wzrokiem i ręką babki, położyła dłoń na niewielkiéj, srebrem inkrustowanéj, szkatułce, którą przysłaniały plecy pani Rudolfowéj. Twarz babki rozpromieniła się. Powieki jéj potakująco mrugnęły kilka razy. Ale pani Rudolfowa pobladła bardzo, z iskrzącym się wzrokiem i bez najmniejszego słowa pochwyciła ramię córki i z siłą, jaką tylko gniew i przestrach dać może, odepchnęła ją aż do przeciwległéj ściany. Potém żywo postąpiła i, stanąwszy naprzeciw babki, wlepiła w nią wzrok przeszywający. Oczy choréj spotkały naprzód ten wzrok śmiało i dumnie, ale po chwili źrenice zaczęły mglić się, powieki drżały, czoło marszczyło się, wargi ścisnęły się z wyrazem bólu, i z głuchym jękiem babka moja upadła na poduszki, zamykając oczy, a w téj saméj chwili na śniadéj twarzy kobiety, która przed nią stała, błysnęły dwa rzędy śnieżnych zębów. W téj nieméj grze spojrzeń, która trwała kilka sekund, objawiła się cała długa historya głuchéj walki dwóch istot, stopniowego brania przewagi niewolnika nad panem, pochlebcy nad bogaczem i ostateczne zwycięztwo płaskiéj gadziny, która oplątała stopy, rozum i wolę istoty dumnéj i napozór niezłomnéj.
Ale krótkim był uśmiech okropnego tryumfu, jaki w całym blasku ukazał zęby pani Rudolfowéj, bo hrabia Witold z chmurą na czole i wielką powagą postąpił ku biurku, wziął szkatułkę, któréj wprzódy dotykała Rozalia, a zwracając się do niéj, która jak skamieniała stała przy ścianie, gdzie odepchnęła ją matka, zapytał głośno:
— Kluczyk?
Rozalia szybko przebiegła pokój i, dobywszy mały, złoty kluczyk z pod jednéj z poduszek babki, podała go hrabiemu. Otworzył szkatułkę i wydobył z niéj spory zwój papierów, zapieczętowany w dużéj kopercie kilku herbowemi pieczęciami.
— Jak się zdaje jest to testament pani Hortensyi — wymówił. Rozalia skinęła głową potakująco.
— Czy możesz pani przywołać babkę swą do przytomności? — zapytał.
Rozalia podeszła znowu do chorej, przyklękła przy niéj, położyła dłoń swą na jéj ręku i, nachyliwszy się prawie do jéj ucha, zawołała:
— Babciu! oto testament twój jest już w ręku hrabiego Witolda. Co chcesz, aby z nim uczynił?
Babka podniosła powieki, ale tym razem w źrenicach jéj słaby już tylko zostawał blask życia i myśli przytomnéj. Zdawało się, że jakaś trwoga niepojęta od chwili do chwili wstrząsała jéj brwiami i powiekami; nakoniec z wielką ciężkością zwróciła wzrok swój na moję matkę, która stała ciągle u jéj łoża, blada, przerażona i spłakana. Popatrzyła na nią chwilę, potém na mnie. Przez cały ten czas pani Rudolfowa starała się spotkać wzrokiem jéj oczy, ale nie mogła, bo źrenice babki, z ostatkiem zda się przytomności i energii unikały miejsca, na którém stała. Hrabia Witold ze zwojem papierów w ręku, wydobytych ze szkatułki, zbliżył się i łagodnym głosem zapytał:
— Co pani z tém pismem uczynić rozkażesz?
Nic nie odpowiedziała... Usiłowała tylko odpowiedziéć, ale nie mogła.
— Babciu! — powtórzyła Rozalia — co chcesz uczynić z tém pismem?
Jeszcze nie odpowiedziała.
Nagle krzyknęła z głębi piersi, wyprężyła ręce, pochwyciła niemi okrycie z konwulsyjną mocą, dźwignęła się, usiadła. Na policzkach jéj nie różowe już plamki, ale krwawe osiadły rumieńce, oczy pałały, widać było, że w téj chwili odbył się w niéj ostatni akt żelaznéj woli, że był to ostatni wybuch dogorywającego płomienia.
Parę sekund poruszała wargami, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego głosu, nakoniec rozległ się po pokoju szept bezdźwięczny, głuchy, ale tak wyraźny, tak przenikający, taki potężny grobową jakąś mocą, że obił się o wszystkie kąty, a twarze przytomnych pobladły.
— Odmienić! — szepnęła moja babka, a oczy jéj otwierały się coraz szerzéj i głowa trzęsąca się rozwiewała siwe włosy po białéj pościeli — chcę odmienić!...
Nie mogła dokończyć wyrazu, ale rękę, ostatniem życia drżeniem wstrząsaną, wyciągnęła ku mojéj matce.
— Skrzywdziłam! — zawołała, zawsze tym samym okropnym szeptem — oddać jéj połowę... połowę...
Nagle umilkła, wargi jéj trząść się zaczęły, oczy, utkwione w jeden punkt, rozszerzyły się niezmiernie i napełniły paniczną trwogą, po chwili stały się szklane, okropne drgnienie wstrząsnęło całém ciałem, z przeszywającym jękiem upadła na poduszki, szklanego wzroku nie spuszczając z przedmiotu, który zdawał się w niéj wzbudzać śmiertelną trwogę. Wszyscy zwrócili oczy w kierunku szeroko rozwartych źrenic babki i wszystkich oczy zbiegły się na postaci pani Rudolfowéj. Okropną była w téj chwili! Cała brzydka, niemniéj jednak uporczywa energia téj istoty, skupiła się teraz w jéj wejrzeniu, którém piorunowała konającą. Buchał zeń ogień jakiś szatański, rozkazujący, groźny, a okropną sprzeczność stanowił z nim uśmiech, który wisiał na ustach, żałosny dla ludzi, szyderski, pełen żółci i jadu dla téj, którą nim gromiła. Kiedy z dreszczem wstrętu odwróciłam od niéj oczy, babka moja martwa już leżała pod swém okryciem z atłasu i gronostajów, a w téj-że chwili wybuchnął za mną spazmatyczny płacz kobiecy, pełen jęków, krzyków i głośnego szlochania. Była to pani Rudolfowa, która rzuciła się na posadzkę, łamała ręce, targała włosy i w okropny sposób wykrzywiała twarz, na którą żadną miarą nie chciał wstąpić wyraz szczerego żalu.
Od wstrętnéj téj komedyi wszyscy odwrócili oczy i z uroczystą czcią, jaką śmierć wzbudza, przenieśli na umarłą.
Ostatnia sekunda konania starła z jéj twarzy trwogę i boleść, a na czole dawną położyła dumę, usta w surowe zagięła zarysy, i gdyby nie sztywność śmiertelna, można-by sądzić, że ze snu chwilowego babka moja powstanie za chwilę, wyniosła i wyprostowana, jak dawniéj, i w długie, a cienkie palce białością swą odbijające od ponsowego atłasu okrycia, ujmie kłębuszek bawełny setnego numeru i mikroskopijne gzygzaczki frywolitków.
Ale nie był to sen chwilowy; był to sen wiekuisty i srebrny koszyczek, napełniony bawełną, stał w bawialnym salonie na jednym z czterech stołów, przed jedną z czterech kanap, i zdawało się, że tak już wiecznie stać będzie w pyle i zapomnieniu, i że nikt nie rozpocznie na nowo téj zaniedbanéj dziś, pajęczéj i arystokratycznéj, roboty mojéj babki.
Ten stos drobniutkich kółek, gzygzaczków i gwiazdeczek byłże-by jedyném dziełem, jakiego przez długie swe życie dokonała pani tego domu, w którym teraz rozlegały się śpiewy żałobne i dymy kadzideł, palonych przy umarłych, włóczyły się od wysokich sufitów, aż do zapylonych parkietów?
Prawdopodobnie — bo w ścianach tego domu rozlegały się śpiewy, włóczyły się dymy kadzideł, na palcach stąpało ludzi mnóztwo, ale żalu szczerego nie było nigdzie, ale łez prawdziwego smutku nie wylewał nikt, nikt, prócz mojéj matki. Wprawdzie we wszystkich stronach domu, od rana do nocy rozlegało się głośne zawodzenie, szlochanie i jęki, ale było to zawodzenie, szlochanie i jęki pani Rudolfowéj. Gdy sądziła, że nikt jéj nie widzi, przestawała szlochać i siedziała z powiekami pobożnie spuszczonemi, na wypadek czyjego wejścia, ale na ustach z dziwnym uśmiechem, który w całéj wspaniałości okazywał białość jéj zębów.
Przez całą noc i cały dzień następny, i jeszcze przez noc jednę i jednego dnia połowę brzmiały śpiewy księży i paliły się kadzidła, aż nakoniec trzeciego dnia o zmroku salony napełniły się tłumem krewnych, blizkich i dalekich sąsiadów, blizkich i dalekich znajomych, o wiele mil przybyłych dla uczestniczenia w pogrzebie wielkiéj pani, która, niestety! być już taką przestała. W tym tłumie gości byli: krewni dalecy i blizcy, sąsiedzi dalecy i blizcy, znajomi o wiele mil przybyli, — ale... przyjaciół nie było. Nie miała ich babka moja, i z wyjątkiem matki mojéj i kilku sług starych, którzy płakali więcéj z przyzwyczajenia, niż z przywiązania, najgrubszą po niéj żałobą zdawały się być okryte frywolitki, rozsypane na stole wkoło srebrnego koszyka, szare od pyłu.
Towarzystwo zebrane było znajome nam i nieznajome zarazem. Matka moja przepędziła z tymi ludźmi wiele lat życia, jam także żyła niegdyś pomiędzy nimi, młodziuchną będąc dzieweczką; ale dziś twarze nasze poważne i suknie wełniane obco wyglądały w tém gronie, w którém oblicza przymuszały się tylko z trudnością do urzędowéj powagi, i w którém stroje, lubo zastosowane do okoliczności, więcéj były bogate, niż żałobne. To téż zaledwie zwracano na nas uwagę; można nawet powiedziéć, że wcale nie zadawano sobie tego trudu. Czém-że bowiem byłyśmy w tym domu starożytnym i bogatym? Ubogiemi krewnemi zmarłéj jego pani, wyrobnicami, pracującemi na chléb swój codzienny, istotami nieposiadającemi żadnéj pozycyi w świecie. W wielu oczach nawet tkwiło podejrzenie, żeśmy przybyły tu, wiedzione płaską nadzieją odziedziczenia czegoś po kobiecie, z którą za życia jéj zerwałyśmy stosunki pokrewieństwa i znajomości.
Ale to lekceważenie ogólne nie było już dotkliwém dla mojéj matki, naprzód dlatego, że, w szczerym pogrążona żalu, niewiele zwracała na nie uwagi, a najbardziéj dlatego, że serce jéj, powoli i z trudnością wydobywając się z morza blasku i próżności, w jakiém pogrążyła je była przeszłość, zostało nareszcie skąpane w czystych wodach uczciwie znoszonego i zwyciężanego ubóztwa, i teraz stanęło w obliczu dawnéj swéj zagasłéj świetności, uspokojone dumą i pełną pogody i przebaczenia prostotą. — I jam kiedyś była taką samą, jak oni! — szepnęła mi na ucho w chwili, gdy dawne sąsiadki jéj i znajome witały ją z chłodem i ledwie tajoném lekceważeniem...
A ja? jam nic nie widziała wkoło siebie, oprócz tego groźnego i uroczystego obrazu śmierci, któremu po raz piérwszy przyglądałam się zblizka, i nic nie czułam prócz troskliwéj, ojcowskiéj niemal opieki, jaką w tłumie i zamieszaniu, dom napełniającém, roztaczał nade mną mój ukochany. Zawsze znajdował się tam, gdzie ja byłam, strzegł mnie od opuszczenia i zaniedbania, ułatwiał trudne położenie ubogiéj dziewczyny, przybyłéj do śmiertelnego łoża bogatéj krewnéj, zasłaniał przed szyderczemi uśmiechami i złośliwemi podejrzeniami tych, co radzi-by widziéć we mnie chciwą istotę, czyhającą na spadek, a co najważniejsze było dla wszystkich, na spadek, o którym wiedziano powszechnie, że dostanie się komu innemu. Około osoby, któréj spadek ten prawdopodobnie miał się dostać, skupiały się wszystkie świetności i wielkości, przybywające na pogrzeb bogatéj pani. Liczne grono otaczało wciąż panią Rudolfową. Wszyscy starali się pocieszać ją, z całéj mocy w gruncie będąc przekonani, że rozpacz, a nawet smutek, dalekiemi od niéj były.
Ale nie należało to wcale do rzeczy. Czyliż nie dawała ona wszelkich pozorów żalu, a światu czyliż nie najbardziéj chodzi o pozory? A zresztą i przedewszystkiém, czyliż nie miała zostać dziedziczką Rodowa? Od chwili śmierci mojéj babki, świat dorozumiewać się w niéj zaczął osoby bogatéj, a łzy ludzi bogatych, to w oczach świata złoto i brylanty... któż się pyta o to, ażali nie są fałszywe?
Nakoniec orkiestra, sprowadzona z najbliższego miasta, zagrzmiała pod oknami domu posępnym, żałobnym marszem, z marmurowych wschodów ganku zniesiono aksamitem i srebrem obleczoną trumnę i postawiono ją na wozie, zasłanym kirem i zaprzężonym sześciu czarnemi rumakami, kilkadziesiąt pochodni zapłonęło wśród zmroku czerwonemi światłami, i cały orszak długą, krętą nicią snuł się po dolinie ku wzgórzu, na którém sterczały krzyże i pomniki cmentarne.
Potém była długa mowa kapłana, głośno wysławiająca cnoty zmarłéj pani, a potém zwłoki spuszczono do murowanego grobu. Przez całe trwanie tych obrządków rozlegały się płaczliwe jęki i rozpaczne krzyki pani Rudolfowéj. Zresztą nikt nie płakał oprócz mojéj matki, któréj łzy, niespostrzeżone przez nikogo, spływały cicho i w ukryciu.
I więcéj, niż kiedy, w owéj chwili uroczystéj przekonać się można było, jak mało serc zyskała sobie dumna i wyniosła kobieta, w któréj ręku spoczywała jednak przemożna władza bogactwa. Gdzie było to imię jéj starożytne, dla którego chwały używała całéj mocy swéj żelaznéj woli, deptała jednych, podnosiła innych i odtrącała od siebie tych, którzy imieniu temu ze czcią poddańczą służyć nie chcieli? Gdzie była ta familia, którą, mocą bogactwa swego, rządziła dowolnie, białą swą ręką o długich palcach regulując losy, powstrzymując i wzmagając serc uderzenia, otwierając lub zamykając róg obfitości, z którego na posłusznych sobie sypała złoto, a nieposłusznym dawała w udziale nieprzebłagane wyroki i niespodzianą niechęć? Familia ta otaczała ostatnie jéj schronienie, z twarzami zaledwie urzędowym okrytemi smutkiem, bez łzy, bez wzruszenia, szepcąc, uśmiechając się ukradkiem, a przedewszystkiém myśląc o testamencie.
Dlatego-to testamentu, familia nie odjechała zaraz po pogrzebie, i wielu najpoważniejszych sąsiadów zatrzymanych do dnia jutrzejszego zostało.
Sprowadzono z W. prawnika, aby nazajutrz w przytomności wielu świadków otworzył testament i przeczytał ostatnią wolę téj, która, leżąc tam na wzgórzu w murowanym grobie, nie miała już woli.

XXVI.

Około południa, wielki bawialny salon napełniony był ludźmi; tuż przy oknie, bo w głąb’ salonu zaledwie słabe przedzierało się światło chmurnego dnia jesieni, postawiono stół, a na nim hebanową, srebrem inkrustowaną szkatułkę, tę samę, na którą tak uporczywie wskazywała babka moja w chwilę przed zgonem. Za stołem, plecami zwrócony do okna a twarzą do przytomnych, stał prawnik, poważny człowiek, z głową przypruszoną siwizną. Obok niego stało kilku mężczyzn, najwięcéj poważnych świadków, a daléj na taburetach i kanapach siedzieli krewni dalsi i blizcy, sąsiedzi i znajomi, z odległych stron przybyli. Pomiędzy tą mozaiką twarzy, różnorodnych rysów i charakterów, uwagę moję zwracała najbardziéj jedna twarz męzka, żółta, wychudła, z oczyma zakrytemi szafirowemi szkłami okularów. Był to Henryk S. Od czasu, jak-em go nie widziała, zmienił się bardzo. Postarzał, włosy nad czołem wypadły mu prawie zupełnie, w wyrazie twarzy jego malował się pewien, jakby przyrośnięty już do niéj, niepokój. Zdawało się, jakby przez długie dni i lata pozostawał był w tajemniczéj jakiéjś trwodze; na czole nosił przykrą, głęboką zmarszczkę, a nerwowe drganie przebiegało od czasu do czasu jeden z jego policzków. Stał jednak wyprostowany, uśmiechał się wybladłemi usty do tych, którzy uśmiechali się do niego, i chwilami roztwierał i zamykał palce zwykłym sobie ruchem, ale teraz częściéj już były one nieruchome i tylko wraz z policzkiem drgały nerwowo... Emilka siedziała obok mnie w ciemnym kątku salonu i oczy, co chwila zachodzące łzami, trzymała wlepione w twarz brata.
— Nie prawdaż — szepnęła mi na ucho — że Henryk wygląda tak, jakby się czegoś wciąż obawiał?..
W téj chwili ten, o którym mówiła, potoczył dokoła szafirowemi szkłami i spotkał niemi moje spojrzenie. Szybko odwrócił szkła w inną stronę, ale policzek zadrgał mu kilka razy, raz po raz wybladłe usta wykrzywiły się niewyraźnym uśmiechem, ceglaste plamy wystąpiły w zapadłościach policzków, i przedłużając się, zbiegły się aż do głębi przykréj zmarszczki, która rysowała czoło. Emilka mocniéj mi rękę ścisnęła.
— Patrz — szepnęła — można-by rzec, że widok twój przeraża go, i że w téj chwili nawpół tylko jest przytomnym.
W istocie, drżącą ręką powiódł po czole, które jak nagle zarumieniło się, tak nagle zbladło. Przypomniałam sobie rozmowę jego z panem Rudolfem, któréj byłam obecną, owo biuro tajemnicze o dwóch rękach bronzowych, trzymających świecznik sześcioramienny, i groźne słowa, jakie wymówił pan Rudolf, wychodząc wtedy z jego gabinetu.
Nie miałam czasu dłuższych czynić uwag i przypomnień, bo nagle cisza głęboka zaległa salon, umilkły szepty, miłosierne panie przestały pocieszać nieutuloną w żalu panią Rudolfową, poważni panowie przestali uśmiechać się do Henryka milionera, złoty kluczyk donośnie dźwięknął w zamku hebanowéj szkatułki, i przez kilka sekund pieczęcie herbowne z głuchym łoskotem łamały się z kolei pod palcami prawnika.
I cicho było, bardzo cicho! Zdawało się, że pod wysokim sufitem, na złotych swych i brylantowych piórach, zawiesił się bożek bogactwa i pływał w powietrzu, upatrując sobie głowy, na którą spuścić się zamierzał. Ten dom starożytny i ogromny, te w nim aksamity, makaty i złocenia, te wokoło niego urocze doliny, borami pokryte wzgórza, pól żyzne łany, te na dnie szuflad ukryte pęki papierów, bardzo pięknemi zapisane cyframi, tę budowę murowaną, która zdawała się skarbcem, a w któréj tajemniczém łonie srebro połyskiwało obok drogich kamieni i piętrzyły się stosy kosztownych, odwiecznych sprzętów, — wszystkie te rzeczy razem, noszące cudowną nazwę milionów, bożek bogactwa trzymał na swych zaczarowanych skrzydłach i tuż, tuż, za kilka minut, za kilka sekund, za sekundę, miał je wysypać pod stopy tego, czyje imię napisane było na tym wielkim arkuszu papieru, który, zwolna wyjęty z uwolnionéj od herbowych pieczęci koperty, zaszeleścił i rozwinął się w ręku prawnika.
— W Imię Ojca i Syna i Ducha — zabrzmiał zwykłą wstępną formułą poważny i donośny głos u okna i po chwilce przestanku czytał daléj treść testamentu.
Dokument to był długi: babka moja wyrażała w nim zasady, które rządziły całém jéj życiem, i przekazywała je tym, którzy według jéj woli odziedziczyć mieli ogromny majątek. Majątek ten rozdzielała na trzy równe części, z których każda wynosiła więcéj niż milion. Piérwszą część, to jest Rodów z przyległościami i wszystkiemi dobrami ruchomemi i nieruchomemi, w majętnościach tych się znajdującemi, zapisywała „ciotecznéj swéj siostrzenicy, Zofii Rudolfowéj X., z warunkiem, aby taż Zofia rozporządziła się dobrami temi na rzecz tego ze swych dzieci, które się jéj wyda najgodniejszém i najzdolniejszém do godnego dźwignięcia imienia i utrzymania honoru familii. Gdyby zaś żadne z jéj dzieci nie wydało się jéj godném tego zaszczytu, miała prawo zostawić po sobie spadek któremukolwiek z dalszych członków familii, z tém zastrzeżeniem: 1) aby dobra nie przeszły w ręce obcego rodu, 2) aby nie były na wiele głów rozdrobiane, ale skupiały się w jednéj ręce, 3) aby ten, kto je otrzyma, miał zawsze na piérwszym względzie godność imienia, wzrost, nieskazitelną wielkość i honor familii”.
Drugą część majątku, składającą się z połowy posiadanych przez nią kapitałów, babka moja przeznaczała „ciotecznéj wnuczce swéj, Rozalii X., z tém aby zawarła małżeństwo, mogące podnieść wielkość świetność i honor familii; jeśliby zaś taż Rozalia małżeństwa takiego zawrzéć nie chciała, utraci prawo do przeznaczonéj sobie części spadku, która przejdzie w takim razie na rzecz tego z jéj rodzeństwa, albo z członków dalszéj familii, który w jak najbliższym czasie zawrze związki korzystne i zaszczytne dla rodu”.
Trzecią część majątku swego babka rozdzieliła pomiędzy sługi i domowników, „którzy długo i wiernie poświęcali usługi swe familii”, oraz pomiędzy kościoły, z włożeniem na nie obowiązku, aby corocznie w pewne dnie uroczyste imię mojéj babki, jako téż imiona kilkunastu członków familii już zmarłych, wspominane były przy żałobnym obchodzie z wszelką, opisaną w testamencie, pompą i okazałością.
Następnie było jeszcze kilka drobnych legatów dla osób, do dalszéj należących familii, wspomnienie o babce Ludgardzie, którą nowa dziedziczka Rodowa „miała pielęgnować do śmierci z wszelką przynależną jéj czcią i pieczołowitością”, nakoniec babka moja wymienia sześciu najmożniejszych i najpoważniejszych swych krewnych, wkładając na nich obowiązek stróżów i wypełnicieli ostatniéj jéj woli.
O matce mojéj, o mnie i o Franusiu, najlżejszéj nie było wzmianki.
Nakoniec głos czytającego testament prawnika umilkł. Wszystkie oczy zbiegły się na dwie głowy, na których spoczęły skrzydła złotego bożka. Były to naturalnie głowy Rudolfowéj i Rozalii. Dwie te kobiety przedstawiały w téj chwili wielką sprzeczność. Piérwsza siedziała w pokornéj postawie, z pochyloną głową, ze słodko uśmiechniętemi ustami i rumieńcem, jakby zdziwienia i zawstydzenia, na twarzy, — druga stała obok niéj bardzo wyprostowana, blada, ale śmiała, bez radości ani zdziwienia na twarzy, a tylko z dziwnym ogniem w czarnych oczach, z dziwniejszym jeszcze, lekko szyderskim, na ustach uśmiechem.
Spojrzałam na moję matkę i zobaczyłam ją tak obojętną, spokojną, zimną i dumną, jakby nic a nic nie bolała nad tém, że złoty bożek stanowczo i na zawsze uleciał od niéj. Śród ciszy ogólnéj ozwał się przytłumiony, pełen skromności, pokory i słodyczy głos Rudolfowéj:
— Bóg widzi — mówiła, splatając pobożnie ręce i okrągłe oczy podnosząc w górę, jakby nieba wzywała na świadka słów swoich — Bóg widzi, że daleka byłam od pożądania bogactw najukochańszéj ciotki mojéj, któréj śmierci nigdy opłakiwać nie przestanę (tu zaszlochała głośno), i że nie spodziewałam się wcale, aby najukochańsza ciotka moja tak hojnie łaskami swemi obdarzyć mnie chciała. Nie starałam się o to i nie pragnęłam tego, bo wiem, że jedyném bogactwem, o jakie każdy chrześcijanin starać się powinien, są cnoty i dobre uczynki, i że na Sądzie Ostatecznym nie będę zapytaną o to, com miała, ale o to, com uczyniła! Powiedziała-bym nawet, że nie zasłużyłam na te, tak wielkie dobrodziejstwa, najukochańszéj ciotki mojéj, doprawdy, powiedziała-bym, że nie zasłużyłam na nie, gdybym w ostatnich jéj latach nie była jedyną jéj towarzyszką i przyjaciółką, gdybym z całą miłością, jaką czułam dla niéj, nie pielęgnowała jéj dni ostatnich, gdybym nakoniec wtedy, kiedy pewne osoby, bliższe jéj związkami krwi ode mnie, i osypane przez nią tysiącem dobrodziejstw, obraziły ją ciężko i weszły na drogę srodze uwłaczającą honorowi familii, gdybym, mówię, wtedy nie opuściła własnych dzieci moich i domu mego, aby stać się najwierniejszą sługą najukochańszéj ciotki mojéj, pocieszać ją w zgryzotach, jakich na ten smutny widok doświadczała, i ochraniać ją od oszczerstw i intryg, wymierzanych na nią przez te osoby, bliższe jéj związkami krwi ode mnie, a drogami, na które weszły, uwłaczające srodze honorowi familii. Czuję dobrze, że były to z méj strony drobne, bardzo drobne zasługi; ale ponieważ najukochańszéj ciotce mojéj podobało się je uwzględnić i w tak hojny wynagrodzić sposób, nie mam prawa nie przyjąć jéj daru, z którego postaram się z całéj siły uczynić użytek, najgodniejszy z wolą najukochańszéj mojéj zmarłéj i chwałą Najwyższego Pana, który tę świętą i wielkiéj duszy niewiastę przyjął już zapewne na łono szczęśliwości wiekuistéj.
Wszystkie oczy tkwiły w twarzy mówiącéj, która po skończeniu słów swoich przyłożyła chustkę do twarzy, niewiadomo, czy dla otarcia łez, czy dla ukrycia białych zębów, z niemożebną siłą wydobywających się na zewnątrz i nadających twarzy wyraz tryumfu i zjadliwéj radości, tak mocno sprzeczających się z pokorą postaci i żałośnym dźwiękiem głosu.
Obszerną książkę napisać-by trzeba, chcąc szczegółowo określić wyrazy tych kilkudziesięciu twarzy, które z zazdrością, podejrzliwością, szyderstwem i zachwyceniem spoglądały na tę głowę, pochyloną w pokorze i żalu, i przykrytą białym czepeczkiem, nad którym zdawały się powiewać skrzydła złotego bożka. Nikt jednak nie wymówił ani jednego słowa, i po skończeniu pokornego, modlitewnym tonem wymówionego monologu Rudolfowéj, parę minut powszechne trwało milczenie. Przerwał je turkot kół na dziedzińcu, w połączeniu z odgłosem pocztowego dzwonka, a zaraz potém dały się słyszéć w sali jadalnéj śpieszne kroki kilku osób. Nikt przecież nie zwrócił uwagi na te objawy przybycia nowych gości, bo w téjże chwili Rozalia wystąpiła z-za krzesła matki, na którém stała nieruchoma, jak posąg, i z głową podniesioną, ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, postąpiła kilka kroków w stronę stołu, przy którym stali prawnik i egzekutorowie testamentu.
Stanęła, błyszczącym wzrokiem powiodła wokoło i dźwięcznym, donośnym głosem wymówiła:
— Panowie! babka moja na kilka chwil przed swym zgonem pragnęła odmienić treść testamentu.
Rudolfowa porwała się na te słowa z krzesła i poskoczyła ku córce z takim giestem, jakby ją pochwycić i odtrącić chciała, — ale nagle powstrzymała się, stanęła, splotła ręce nabożnie i, westchnąwszy głośno, głowę na piersi opuściła. Rozalia nie zdawała się wcale widziéć tego poruszenia swéj matki i po chwilowym przestanku mówiła daléj:
— Wiem dobrze, iż przedśmiertne to żądanie mojéj babki, objawione znakami, mnie tylko zrozumiałemi, nie może miéć żadnego znaczenia wobec sądu i prawa; wiem o tém dobrze, i dlatego nie będę powtarzać tu tego, o czém wiem dobrze, bo słowa moje na nic-by się nie przydały. Ale uznacie zapewne, panowie, że jako współsukcesorka mojéj babki i mająca znaczną część jéj majątku otrzymać, posiadam prawo przemówić kilka słów na rzecz tych, którzy zostali pokrzywdzeni. Nie prawdaż, panowie, że posiadam to prawo?
Wszyscy skłonili się w milczeniu, a pani Rudolfowa o krok bliżéj przystąpiła do córki i z warg jéj, zaciśniętych tym razem, wydobyło się coś, jakby syknięcie. Ale Rozalia wcale nie patrzyła na matkę, błyszczące oczy jéj na żadnéj wyłącznie nie spoczywały twarzy, i tkwiły w przestrzeni, jak gdyby słowa swe zwracała do kogoś niewiadomego.
— Uczucie sprawiedliwości — mówiła dźwięcznym swym, nieco tylko przytłumionym głosem — uczucie sprawiedliwości zmusza mnie do powiedzenia, że babka moja, oddając mi tak znaczną część swego majątku, obdarzyła mnie zbyt hojnie względnie do moich zasług. Czy byłam bowiem najwierniejszą jéj sługą? Nie! bo nie czuję się być wierną sługą. Czy zawsze przynosiłam chlubę i honor familii? Nie, bom wcale nie myślała o tém. Czy ochraniałam babkę moję od jakowych intryg i obmów? Nie, bo o żadnych podobnych nic a nic nie wiedziałam. Za cóż więc babka moja tak hojnie mnie obdarzyła? Nie wiem, a może i wiem, ale to do rzeczy nie należy. Lubo nie mam pretensyi do wysokich cnót sióstr miłosierdzia, rzadko myślę o sądzie ostatecznym, — jak tylko mogłam, najlepiéj czuwałam nad tą, która w ostatnich dniach życia swego potrzebowała bardzo miłosierdzia, i nauczyłam się przenikać myśli téj, dla któréj wkrótce miała przyjść godzina sądu. Otóż ponieważ czuwałam nad tą, która doprawdy potrzebowała miłosierdzia, pomimo, że była bardzo, bardzo bogatą panią, i ponieważ nauczyłam się przenikać jéj myśli, przeniknęłam także, iż w ostatnich dniach swego życia pragnęła ona widziéć pewne osoby, a gdy ujrzała te osoby, pragnęła imiona ich zapisać na tym oto arkuszu papieru, który nazywa się jéj testamentem. Czy zapisując imiona tych pewnych osób na tym oto arkuszu papieru, chciała ona uszczuplić część mnie przeznaczoną, czy część komu innemu przeznaczoną, nie wchodzę w to. Zapytuję tylko siebie, czy jestem chciwą? I odpowiadam: nie, nie jestem chciwą. Czy pragnęłam majątku? tak, pragnęłam majątku i prosiłam nawet nieraz mojéj babki, aby mi go udzieliła. Ale jakiego pragnęłam majątku? czy takiego, aby błyszczéć i panować, czy takiego, aby módz żyć niezależnie saméj, a może jeszcze i z kimś drugim? Oto takiego, aby módz żyć niezależnie. I jeszcze jedno zadaję sobie pytanie: czy jestem pełnoletnią i posiadam prawo rozporządzania się mojém dobrem? Tak, jestem pełnoletnią i posiadam to prawo. Czy posiadam godną zazdrości moc charakteru sprzeciwiania się ostatniéj woli osoby umierającéj, woli, o jakiéj jestem tak niewątpliwie przekonaną, jak o tém, że żyję i stoję w téj chwili przed waszą obecnością, panowie i panie? Nie, nie posiadam téj godnéj zazdrości mocy charakteru. Otóż i cała moja spowiedź, z któréj wynika, że ponieważ nie byłam wcale najwierniejszą sługą mojéj babki, ani honoru familii nie stawiłam sobie za główny cel życia, ani strzegłam mojéj babki od intryg i oszczerstw, o których istnieniu nie wiedziałam i nie wiem wcale, ponieważ nie jestem chciwą, pragnę majątku tylko takiego, któryby dał niezależność mnie i jeszcze komu drugiemu, ponieważ nakoniec jestem pełnoletnią i posiadam prawo rozporządzania się mojém dobrem, a nie posiadam zadziwiającéj mocy charakteru, pozwalającéj sprzeciwiać się ostatniéj woli osoby umierającéj, ponieważ wszystko to, tak jest, jak powiadam; czuję się w prawie i obowiązku głośnego i stanowczego oświadczenia, że zapisu babki mojéj nie przyjmuję w tak wielkiéj cyfrze, w jakiéj on jest wyrażony, i jednę trzecią część jego zostawiając dla siebie, dwóch innych z pełném zastanowieniem i rozwagą stanowczo i wobec wszystkich, zebranych tu świadków, zrzekam się na rzecz rodzonéj siostrzenicy mojéj babki, pani Matyldy i córki jéj, Wacławy, które to osoby nie zostały wprawdzie wymienione w testamencie mojéj babki, ale były wspominane i wzywane w ostatnich jéj uczuciach i myślach, o czém ja wiem i czego zataić nie uznaję ani słuszném, ani dla mnie potrzebném.
Tu zwróciła się do prawnika i dodała:
— Teraz wzywam pomocy pana, prosząc, abyś raczył sporządzić akt urzędowy, stosowny do tylko co wyrażonych mych życzeń i wobec prawa ważny, mając na względzie, że jestem pełnoletnią i tém, co do mnie należy, rozporządzać mogę według méj własnéj i nieprzymuszonéj woli.
Trudno opisać wrażenie, jakie to odezwanie się Rozalii wywarło na całém zgromadzeniu. Odpychać od siebie złotego bożka bogactwa wtedy, gdy on raczył cudownemi skrzydły swemi dotknąć czyjéjś głowy, — byłoż to rzeczą podobną? Pragnąć prostéj niezależności wtedy, gdy zbytek i potęga same cisną się w czyjeś ręce, — byłoż to rzeczą rozsądną? Zresztą tylu krewnych zostało pominiętych lub skąpo obdarzonych przez zmarłą, tylu krewnych, których sposób życia, związki, jakie zawarli, powozy, maniera, wspaniale dźwięczą wielkością rodu i przynoszą honor familii! Dlaczegoż więc wspaniałomyślność Rozalii nie spłynęła na kogokolwiek z tych krewnych, ale praw swych odstępowała osobom, które utratą majątku, a następnie skromném, wyrobniczém życiem, przynosiły wstyd familii, i tak imieniem, jakie nosiły, jak sposobem swego życia, wyłączone były od tego świata, z którego brały początek? Szepty, uśmiechy i głośne wykrzykniki, rozmaite sądy i zdania, poczęły odzywać się we wszystkich stronach salonu z nieopisaną żywością i w kilka sekund zapełniły go gwarem i ruchem. Pani Rudolfowa tak była otoczoną gronem dam, które zbliżały się do niéj z pytaniami i ubolewaniami, że nie mogłam nawet dojrzéć jéj twarzy, a widziałam tylko biały czepeczek, okrywający głowę, która spuszczała się z pokorą i słodyczą.
Tymczasem Rozalia pół głosem rozmawiała z prawnikiem i exekutorami testamentu, a matka moja po chwilowém milczeniu, śród którego widocznie namyślała się i skupiała ducha, powstała i zbliżyła się także do grupy osób, stół otaczających. Tu, z właściwą sobie powagą i wdziękiem, ujęła obie ręce Rozalii i, przyciągnąwszy ją do siebie, długi pocałunek złożyła na jéj śniadém, hardém czole. Potém wymówiła głośno i z łagodnym uśmiechem:
— Kochane dziecko, uznaję całą szlachetność twego postępku i dziękuję ci za twe dobre chęci dla córki mojéj i dla mnie; ale w imieniu jéj i swojém ofiary twojéj nie przyjmuję...
Nowe osłupienie w zgromadzeniu całém, nowa cisza w salonie! Czyliż-by i druga jeszcze znalazła się na świecie osoba, dość odważna, a zarazem tak nierozsądna, aby odepchnąć zlatującego na nią bożka bogactwa?
Niedługo jednak zebrane towarzystwo podziwiać mogło ten drugi fenomen, bo pomiędzy mężczyznami, tworzącymi ścieśnioną grupę, przez drzwi wchodowe przecisnął się nowy jakiś przybysz i donośnym głosem wymówił:
— Pani Matylda i córka jéj nie potrzebują ofiar, z niczyjéj wspaniałomyślności pochodzących, ponieważ i bez tego posiadają znaczny majątek.
O, jakże był zmieniony! Włosy jego posiwiały prawie zupełnie, policzki wklęsły, oczy zapadły i jakimś powolnym, przenikającym płonęły blaskiem; podróżne ubranie zwisało, zbyt szerokie, na wychudłéj jego postaci, którą jednakże z widoczném wysileniem wyprostował, stanąwszy pośród zgromadzonego koła. Witali go wszyscy i on wszystkich witał, ale ręka jego sztywnie wyciągała się do tych, co mu podawali ręce, i za każdym uściskiem opadała jakby bezwładna. Na bladych ustach, napiętnowanych wyrazem cierpienia, krążył uśmiech i oczy błyszczące z zagłębień pomijały wszystkie twarze, a przedzierały się do twarzy Rozalii, która, ujrzawszy go, mimowolnym jakby ruchem załamała ręce i stłumionym głosem zawołała:
— O, ojcze!
Oboje zbliżyli się do siebie; ojciec w drżące dłonie wziął hardą głowę córki, która się pochylała przed nim, i długim pocałunkiem usta swe do jéj czoła przycisnął.
— Rozalio! — wyrzekł — to, coś chciała uczynić, było dobrém i sprawiedliwém, błogosławię cię za to!
Potém zwrócił się do wszystkich obecnych i mówił:
— Wracam z długiéj podróży, któréj cel mnie tylko samemu był wiadomym; dziś powinien on być wiadomy wszystkim i dlatego wielce rad jestem, że obecne tu osoby będą świadkami tego, co się stanie.
Umilkł na chwilę i pomiędzy twarzami, które go otaczały, zdawał się jakiéjś jednéj szukać twarzy. Znalazł ją wzrokiem, lubo starała się w cień zasuwać, i wymówił:
— Wielka czyjaś krzywda, do któréj i ja przyłożyłem się w części, ciężyła na mojém sumieniu. Puściłem się w świat, aby wynaléźć środki restytucyi; znalazłem je i przywiozłem; lecz zarazem przywiozłem głównemu krzywdzicielowi hańbę i karę... Przy ostatnim wyrazie wyciągniętą ręką wskazał na Henryka, który od wejścia jego począł coraz więcéj blednąć i drżéć, ale w téj chwili zebrał znać wszystkie swe siły i stał oparty o poręcz krzesła, blady bardzo, ale szyderski i zimny. Zdawało się, że pomimo bardzo wyraźnego giestu Rudolfa, słów jego wcale nie stosował do siebie; starał się nawet nie patrzéć na przeciwnika swego, ani na nikogo z obecnych; szafirowe szkła pochyliły się ku ziemi, a na całéj twarzy, przebieganéj co chwila nerwowemi drganiami, znać było myśl pracującą w błędném kole. Pan Rudolf odwrócił wzrok od niego i mówił daléj:
— Nie pomnę już, przed ilu laty, bo gdy-bym wierzył własnemu poczuciu, sądził-bym, że przed stu lub przynajmniéj kilkudziesięciu, prawdopodobnie zaś nie więcéj, jak przed kilkunastu laty, w obcym, odległym kraju, spotkałem ojca tego oto człowieka, (tu wzrok jego coraz więcéj płonący upadł znowu na twarz Henryka) i, jako towarzysz jego młodości, jako sprzyjaźniony z nim przez długi przeciąg czasu, otrzymałem ostatnie jego zwierzenie ustne i piśmienne.
Piérwsze, jak wiadomo, nie mogło miéć żadnego wobec prawa znaczenia; drugie, nakreślone umierającą ręką, było tylko powtórzeniem tego, co ojciec rodziny, opuszczając dom swój na zawsze, powierzał jedynemu synowi swemu, jako wyraz woli swéj i przebudzonego widokiem śmierci sumienia. Sądzę, że nie mam potrzeby opowiadać, w jakiém znajdowałem się położeniu w czasie, gdy umierający przyjaciel powierzył mi pismo, którém nagradzał krzywdę wyrządzoną, uiszczał się z długu, połączonego z najświętszym obowiązkiem wdzięczności, i mienie swoje rozdzielał pomiędzy wszystkie swe dzieci, które jednakową kochał miłością. Wszyscy tu obecni wiedzą zapewne, że podróżowałem naówczas z osobą, któréj imienia nie mam potrzeby wymieniać; jeśli zaś ktokolwiek nie wié o szczegółach, towarzyszących ówczesnéj mojéj podróży, niech mi przebaczy, że powtarzać ich nie będę... Wyznaję... było-by to nad siły moje...
Głęboki rumieniec pokrył twarz jego i bardzo szybko zamienił się w bladość — potém odetchnął ciężko i mówił daléj śród ogólnego, pełnego uwagi i podziwu, milczenia:
— Pismo, powierzone mi przez przyjaciela, który na ręku moich, daleko od rodziny swéj, ducha wyzionął, złożyłem wraz z pewnemi drogiemi przedmiotami, które posiadałem. Klejnoty i pismo zginęły mi jednocześnie... Jakim sposobem? niech odgadną ci, którzy wiedzą o okolicznościach, towarzyszących ówczesnéj mojéj podróży... Mówić o nich, choć-bym chciał, nie mogę, a gdy-bym mógł, to-bym nie chciał. Dostatecznie będzie, jeśli powiem, że w tym samym czasie w sercu mojém pękła jakaś struna, a straszny dźwięk jéj zagłuszył we mnie na długo pamięć o wszystkiém. Wróciłem do domu i, odzyskawszy samego siebie, przez lat kilka dręczony byłem poczuciem krzywdy, jaka się stała przeze mnie, i niepewnością tego, co miałem czynić. Nakoniec głos sumienia przemógł wszystkie względy; wiedziałem, w czyich ręku pozostało pismo, o którém mowa; postanowiłem więc odzyskać je... i odzyskałem.
W téj chwili przerwał mowę Rudolfowi głuchy jęk połączonéj trwogi i wściekłości. Wydał go Henryk. Pobladłe wargi jego otworzyły się, zadrżały i słychać było, jak z piersi jego wydobyły się głuchym głosem wymówione słowa:
— A więc przybywasz już, postrachu dni moich, zmoro moich nocy!
Od dawna widać dni jego zakłócane były tym postrachem, od dawna snadź ta zmora śród ciemności nocy bezsennych pilnowała wezgłowia jego łoża, bo strasznie było patrzéć na tę twarz, panicznym wstrząsaną strachem, na tę ślimaczą postać, pod którą uginały się kolana...
Wszakże przestrach i sumienie nie całkiem jeszcze zgasiły w tym człowieku pochodnie jego woli. Z niezmierném wysileniem przywołał na usta uśmiech lekceważący, głowę podniósł, poskromił drżenie uginających się pod nim nóg i parę kroków postąpił ku Rudolfowi.
— Jeśli to pan do mnie stosujesz... — wymówił głosem, który chciał donośnym uczynić. Ale wnet zamilkł, zachwiał się i znowu trzęsącą się rękę oparł o poręcz krzesła, bo w téj-że chwili pan Rudolf, nie odpowiadając mu, nie patrząc nawet na niego, wydobył z pugilaresu i rozwinął arkusz, pożółkłego od starości, zapisanego papieru. Głos jego, złamany wprzódy i przytłumiony, dźwięcznie i doniośle rozbrzmiał po napełnionym ludźmi salonie, gdy czytał następne słowa:
„W biurze mojém o dwóch źwierciadłach i sześcioramiennym świeczniku, utrzymywanym przez dwie bronzowe ręce, w drugiéj szufladzie po prawéj stronie od góry, otwierającéj się za pociśnięciem mnie tylko znanéj sprężyny, złożyłem sporządzony przeze mnie testament, w którym uznaję za święty i nienaruszony dług, zaciągnięty przeze mnie w młodości méj od świętéj pamięci ojca pani Matyldy (tu następowała cyfra długu, o wiele przewyższająca tę, za jaką pan S. matkę moję pozbawił majątku), i wypłatę jego, w najściślejszém znaczeniu tego wyrazu, nakazuję synowi memu pod błogosławieństwem ojcowskiém. W tymże samym testamencie moim, całe mienie moje, zebrane przeze mnie samego w ciągu długich lat trudów i oszczędności, rozdzielam w zupełnie równych częściach pomiędzy syna mego i dwie moje córki: Emilią i Zenonę, nakazując piérwszemu: aby nie korzystał z prawa, wyznaczającego czternastą część majątku rodzicielskiego potomkom płci żeńskiéj, ale aby obie siostry swoje dopuścił do równego podziału majątku, jaki po mnie zostaje. Klucz od biura mego, jako téż tajemnicę użycia sprężyny w szufladzie, w którą złożyłem testament, powierzyłem synowi memu, z zaleceniem, aby nie otwierał jéj, aż po mojéj śmierci“.
Przeczytawszy te wyrazy, Rudolf zwrócił się do oskarżonego i powtórzył to, co kiedyś wymówił do niego w obecności mojéj:
— Oto słowa twego ojca, które na chwilę przed zgonem wypisane były w obecności świadków, i mojéj powierzone pieczy. Spostrzegł on już znać twą skłonność do świetnego stanu milionera, i uspokoił sumienie swoje, powierzając innym to, co był powierzył tobie, co przewidywał, że, jak w otchłań, zapadnie w twą ciemną duszę i zniknie.
Tu nastąpiła scena nie do opisania, pełna zgrozy i ohydy. Obecni oglądali pismo, poświadczali podpisy świadków i potwierdzenia miejscowego urzędu, a po całéj sali, jak szmer monotonny, przytłumiony, chwilami wybuchający, popłynęło, mnóztwem ust powtarzane, pytanie: „Gdzież ten testament? gdzież się podział ten testament?“ Pytanie to, którego szmer z razu był cichy i niby z osłupionych nagłém zdziwieniem umysłów wychodzący, powoli wzmagał się, rósł i rozszerzał, aż groźną falą owionął całkiem bladego człowieka, z pod którego stóp, zdawało się, że grunt się osuwał, tak mu one drżały i chwiały się, nad którego głową, zdawało się, że nocne zawisły ciemności, taki posępny wyraz na twarz mu spłynął. Szamotał się przez chwilę z tą falą jednego strasznego, mnóztwem ust zadawanego, pytania, aż fala ta odpłynęła i zostawiła go samotnym, nie tak jak samotnym jest żeglarz, który po długiém na morzu wędrowaniu, stanął w bezpiecznéj przystani, ale jak opuszczonym znajduje się rozbitek, wyrzucony na dzikie, głazami najeżone wybrzeże. Fala groźnego pytania odpłynęła od młodego człowieka, bo ludzie odstąpili go, jak zarażonego, i cofali się póty, póki się jak najdaléj od niego nie odsunęli. Ci, którzy się do niego uśmiechali przedtém, przestali się uśmiechać, a ci, co nań wprzódy nie patrzyli, poczęli nań patrzéć. I im więcéj odstępowała od niego fala głosów, tém więcéj go ogarniała fala spojrzeń, straszna fala, złożona z tylu strumieni, ile tam było oczu, a każdy strumień niósł z sobą mętną pogardę, a mętna pogarda łączyła się z jaskrawemi błyskawicami oburzenia. I całe to grono ludzi próżnych i błyskotliwych zmieniło się od razu w koło sędziów i indagatorów, bo we wszystkich sumieniach podniósł się na widok podłości przyrodzony głos cnoty, a wspomagały go dzielnie pojęcia o honorze, którego być przedstawicielami w społeczności swéj, ludzie ci, bogaci i wysoko postawieni, obowiązkiem swym mienili. Być bogatym — to rzecz piękna i szanowna. Zdobyć sobie miliony — nic nad to lepszego. Ale wygrzebać miliony te z popiołów spalonéj woli ojcowskiéj, z krzywdy cudzéj, z poszkodowania sióstr własnych, — było to już potworném, tak potworném, że każdy z obecnych przypomniał sobie, że był także ojcem, synem lub bratem, i zadrżał, i stanął w postaci sędziego, i z obu organów swego wzroku cisnął na oskarżonego dwa strumienie pogardy, połączonéj z jaskrawemi błyskawicami oburzenia.
On czuł, że tonie, i jak tonący, obu rękoma chwytał się blizkich mu sprzętów, a na śmiertelnie pobladłe jego czoło wypływały duże krople potu, które starał się ocierać trzęsącemi się rękoma, starał się a nie mógł, bo ręce odmawiały mu posłuszeństwa. A oskarżyciel jego opowiadał, a ludzie słuchali, i słuchał prawnik, i maczał pióro w atramencie, i gotował się pisać akt urzędowy oskarżenia i przygotowanéj przez nie restytucyi...
On czuł, że tonie, i próbował jeszcze ratować się.
— Panowie! — mówił drżącym i błagalnym głosem — prawo jest za mną! Któż mi dowiedzie, żem zniszczył ojca mego testament? gdzie są dowody?
I probował raz jeszcze uśmiechnąć się po swojemu, to jest szydersko i z tryumfem, probował, ale nie uśmiechnął się, bo Rudolf wskazał na drzwi, przy których stali dwaj ludzie, ludzie niepozorni, słudzy może, może lichwiarze, ludzie zaledwie odziani i z ciemnemi twarzami, ale straszni, straszni znać dla tego, na kogo wytężyli z całą mocą wzrok mściwy i obelżywy, bo Henryk zachwiał się, krzyknął głucho i upadł na kolana.
— Oto świadkowie — wymówił oskarżyciel — oto ludzie, którzy wiedzieli o przestępstwie tego człowieka, o pokrzywdzeniu przezeń gotowi świadczyć przeciwko niemu. Wyszukałem ich i przywiodłem; co zaś wiedzą, i jakiemi drogami doszli do świadomości téj, niech opowiedzą sami.
Okropne potém widziałam i słyszałam rzeczy. Świadkowie świadczyli, opowiadali, składali dowody, przytaczali nazwy dat i miejsc; obecni zapytywali, prawnik pisał, a z tego wszystkiego tworzyła się historya ciemna, przepaścista, historya człowieka, który, zanim jeszcze jako taki na świat wystąpił, powiedział sobie: będę milionerem! Teraz ten człowiek, jak wąż lub robak, wił się po ziemi i pełzał, i ręce podnosił, i obejmował kolana oskarżycieli swoich; szafirowe szkła, stłuczone od uderzenia czołem o posadzkę, podarły mu twarz w krwawe rany, opadły i ukazały oczy nieprzytomne od trwogi, błyszczące gorączką strachu, zalane łzami bezwładnéj złości. Palce jego nie roztwierały się i nie zamykały, jak wtedy, gdy zdawał się w przestrzeni pochwytywać snujące się wokoło niego upragnione miliony, ale zwarły się w kurczowém załamaniu. Kiedy drżące wyrazy błagania milkły w jego ustach, kiedy fale spojrzeń, pogardy i oburzenia, ze wszystkich lejące się oczu, przyciskały jego głowę i kłoniły ją aż do saméj prawie ziemi, wydawał z siebie szept głośny, a jednak zaledwie wyraźny, szept, wiejący bezdnią trwogi i rozpaczy, która zdawała się coraz więcéj chłonąć wszystkie władze uczucia i myśli nieszczęśliwego, plącząc je w jakiś węzeł bezprzytomny, nierozwikłany.
— O! postrachu dni moich! o maro moich nocy! pochwyciłaś mię więc! — szeptał. — Stało się to, czego głos dochodził do mnie z zachmurzonego nieba i głębin ziemi, w którą patrzyły wciąż oczy moje! O! to nieszczęsne biuro o dwóch zwierciadłach i sześcioramiennym świeczniku! Lękałem się go, jak upiora, od tego dnia, w którym on pojechał w świat, aby wynaléźć... aby wynaléźć i z popiołu wygrzebać wolę mego ojca!
Ostatnie wyrazy wymówił z wybuchem. Nie powstając z klęczek, podniósł głowę i lękliwym wzrokiem potoczył dokoła.
— Wiem, o, wiem! — zawołał — że mną pogardzacie dlatego, że nie stanąłem tu przed wami jako mur albo rycerz, ale wiję się u nóg waszych po ziemi, jako wąż albo robak! Ach! nie byłem nigdy poetą! Lękam się, lękam się! tak dawno już lękam się, i rano, i wieczorem, i we dnie, i w nocy, i w domu, i na polu, że stałem się samą obawą, że nic już we mnie niéma, tylko obawa! O! dla miłości Boga, zlitujcie się nade mną, nie oddawajcie mię w ręce sprawiedliwości, nie odbierajcie mi kawałka chleba, mego własnego kawałka chleba! Oddam wszystko, co do kogo należy, ale puśćcie mię ztąd, nie oddawajcie w ręce sprawiedliwości!
Gwar wielki napełniał ściany salonu, ludzie chodzili, wracali, krzyżowali się, naradzali, a wszyscy mieli pałające zgrozą oczy i twarze blade przestrachem, albo szkarłatne oburzeniem. A Rudolf opowiadał, a świadkowie mówili, a pióro prawnika, wprawną prowadzone ręką, skrzypiało po papierze. Nagle w jednéj z licznych grup ludzi, głośno wymówiony, zabrzmiał wyraz: „kajdany!“ Na ten dźwięk okropny, z piersi obwinionego wydarł się długi wybuch nieprzytomnego śmiechu, i z ust jego popłynęły całkiem już bezładne i nieprzytomne wyrazy prośby, trwogi, wspomnień strasznych, groźb obłąkanych.
Wtedy moja matka stanęła pomiędzy nim a ludźmi, którzy go otaczali, i, zwracając się do ostatnich, wyrzekła błagalnym głosem:
— Pozwólcie mu odjechać! niech naprawi krzywdy, jakie wyrządził, i zostanie w spokoju!
A dwaj lekarze, którzy czuwali byli nad babką moją i znajdowali się jeszcze w domu, zbliżyli się do nieszczęśliwego, i w twarz mu popatrzywszy, rzekli:
— Ten człowiek stracił rozum!
Po tych dwóch odezwaniach się, gwar cichł i roztapiał się, niby uszanowaniem, niby litością nawskróś przejęty. Uszanowanie ściągało się do mojéj matki, która z poważną swą i pełną szlachetnego wdzięku postawą, stała tam między wszystkimi i przemawiała za tym, co ją pozbawił rodzinnego dachu. Litość budziła się dla człowieka, na którego wyrok wypadł już z ust lekarzy, najstraszniejszy wyrok, jaki ludzką istotę dotknąć może.
Ale i uszanowanie, i litość miały tam w sobie fałszywą jakąś strunę, która przykro dźwięczała. W piérwszém było coś, co odbijało w sobie czołobitność, oddawaną odzyskanemu bogactwu, w drugiéj więcéj było wstrętu i obrzydzenia, niż chrześcijańskiéj miłości. Aż nad upadłym grzesznikiem, w kurczu się wijącym, obłąkanemi oczyma toczącym dokoła i z ust wyrzucającym bezładne wyrazy zgryzoty, trwogi i wściekłości, stanął prawdziwy anioł litości i przebaczenia...
Anioł ten miał blade, zwiędłe nieco, błękitnookie i kryształowe, łzami zalane oblicze Emilii...
Zbliżyła się ona do brata, uklękła przy nim, objęła go ramionami i, głowę jego złożywszy na swéj piersi, mówiła z cicha:
— Henryku! jam siostra twoja! piérwsza przebaczyć ci powinnam i przebaczam, i kocham cię... teraz, gdyś taki nieszczęśliwy!
W odmęcie rozpaczy i nieprzytomności, w jakim był pogrążony, zrozumiał ją i podniósł na nią oczy, które nagle nabiegły wyrazem, podobnym do tego, jaki napełnia wzrok zdziwionego dziecka.
— Siostra! — wymówił, wpatrując się w słodką twarz, która zwieszała się nad jego twarzą. — Któż mi teraz będzie siostrą, któż mi będzie bratem? Jam zbrodniarz, zbrodniarz! wolę ojca mego spaliłem i popioły jéj rozwiałem na cztery wiatry świata! Kajdany! kajdany! o, przestrachu dni moich! o, zmoro moich nocy! Wzięłaś mię więc w okropne kleszcze swoje!
Emilka pokropiła skronie brata orzeźwiającą wodą, którą jéj podałam, i z siłą, co niewiedziéć zkąd wzięła się w téj szczupłéj i delikatnéj istocie, podniosła go z ziemi. Chwiał się, jak człowiek upojony; oczy jego to mgliły się i rozjaśniały nieprzytomnym uśmiechem, to z zadziwiającą szybkością obiegały wokoło wszystkie przedmioty, jakby szukając czegoś, z trwogą i pożądliwością zarazem.
Położyła rękę jego na swém ramieniu i patrzyła mu w twarz oczyma, w których, za srebrną osłoną łez, tkwiła bezdnia boleści, a zarazem miłości.
Dawał się jéj powodować, jak dziecko.
— Henryku! — mówiła mu — obudź się, przyjdź do siebie! poznaj mię! Jam siostra twoja, stoję przy tobie i nie opuszczę cię! Jedna matka była twoją i moją matką, wzrośliśmy razem. Henryku! spójrz na mnie! ja się na ciebie za nic, za nic nie gniewam, ja tobą nie pogardzam! ja cię kocham... tyś taki nieszczęśliwy...
I nic więcéj nad te proste chrześcijańskie słowa wymówić nie mogła. Ale on usłyszał ją z głębi téj otchłani, w jaką zapadł rozum jego; spojrzał na nią, wymówił jéj imię i, chwytając jéj rękę, tak jak tonący chwyta deskę, pływającą przed nim wśród morskich bałwanów, okropnym głosem zawołał:
— Uciekajmy!
Wszyscy obecni rozstąpili się śród ciszy ogólnéj, i w środku salonu utworzyło się wyjście szerokie, którém postępowała ta dziwna para. On całym ciężarem swego ciała wspierał się na jéj ramieniu, powłóczył nogami, jak starzec, bełkotał słowa niewyraźne, nieprzytomnym przerywane śmiechem, i rzucał na wszystkie strony oczyma obłąkanemi. Ona prowadziła go ze spokojem i powagą na czole, z dwoma niewyschłemi jeszcze strumieniami łez na policzkach, ze wzrokiem wpatrzonym gdzieś daleko, daleko, niby w wiekuistą nieskończoność... Przechodząc koło mnie, uścisnęła mi rękę i, nachyliwszy się ku mnie, szepnęła:
— Widzisz, Wacławo, jak szczęśliwie los zrządził, że on mnie nie pokochał... kto wié, czy mogła-bym teraz poświęcić życie moje nieszczęśliwemu bratu...
Nie będę się rozwodziła nad postępkiem Emilii. Potępią go zapewne ludzie, tak zwani srogich zasad, bo ujrzą w nim pobłażanie dla występku; ale znajdzie on oddźwięk w sercach wszystkich, którzy imię chrześcijan noszą nietylko jako szyld wygodny, a ze wszystkich ludzi kochają najwięcéj najnieszczęśliwszych.

XXVII.

Goście rozjeżdżali się, a każdy z nich, opuszczając salon, żegnał moję matkę głębokim ukłonem i pełném uprzejmości słowem. Zdawało-by się, że po długiém zapomnieniu, wszyscy ci ludzie nagle przypomnieli sobie o niéj, i że widok jéj najżywszą im sprawiał radość.
To samo zupełnie i mnie spotkało. Mężczyźni, mianowicie młodzi i nieżonaci, przesadzali się w okazywaniu mi grzeczności, tak, że nagle stałyśmy się bohaterkami zebrania i przedmiotem czci ogólnéj.
Mimowoli uśmiechałam się na widok téj nagłéj zmiany, jaką sprowadziło dla nas odkrycie, przez Rudolfa uczynione, i powrót nasz do dawnego majątkowego stanowiska. Nie powiem jednak, abym się uśmiechała wesoło, bo czułam rodzaj litości dla tych ludzi, którzy, jak dzieci, biegli ku temu, co błyszczało lub błyszczéć mogło. Moja matka nagłą tę zmianę losu i położenia przyjęła obojętnie, z roztargnieniem prawie, malującém się w oczach jéj, które mijały schylające się przed nią głowy, jakby one nie warte były ich spojrzenia, a zdawały się patrzéć na oddalony jakiś przedmiot, który tkwił zapewne w jéj myślach.
Tuż obok nas zadźwięczał słodki i niemal uniżony głosik:
— Kochane kuzynki! spodziewam się, że zechcecie przepędzić parę dni w moim domu i spocząć trochę po tych wszystkich wstrząsających wypadkach. O! kochane kuzynki! Spodziewam się, że nie gniewacie się na mnie i nie macie do mnie żalu! Bogiem się świadczę, że oczerniono mnie przed wami; ja zawsze tak was kochałam, zawsze modliłam się za was, i z całéj siły starałam się, aby najukochańsza ciotka moja pojednała się z wami. Ale harda to była i nieugięta kobieta, wiécie o tém, i Bóg tylko jeden widział, com ucierpiała z powodu twardości i nieugiętości jéj charakteru. Nie godzi się źle mówić o umarłych, ale... Niech Bóg świéci nad jéj duszą! nieboszczka miała charakter bardzo twardy i nieugięty, i tylko poczucie obowiązku mogło mnie skłonić do przebywania w jéj domu. Wierzcie mi, że poczucie obowiązku... nic więcéj... robiłam z siebie najcięższą, ach! Bóg tylko wié, jak ciężką ofiarę... Ale najwięcéj boleję nad tém, że utraciłam wasze serca, kochane kuzynki. Spodziewam się jednak, że nie będziecie zawzięte... Jesteście chrześcijankami i nie powinnyście być zawzięte... Pozostańcie parę dni w moim domu, kochane kuzynki... Pamiętajcie o węzłach blizkiego pokrewieństwa, jakie nas łączą... uważajcie mnie za najżarliwszą waszę przyjaciółkę, gotową zawsze do usług waszych...
Pani Rudolfowa ściskała obie ręce mojéj matki, patrzyła w jéj twarz swemi okrągłemi oczyma, i w dowód najżywszéj czułości, ukazywała nam obudwom wszystkie swoje białe zęby.
Nie pamiętam dobrze, co odpowiedziała jéj matka, ale wiem, że odpowiedź była krótka i sucha, i że przez okno widać było zajeżdżający dla nas powóz pocztowy.
Obejrzałam się wkoło, szukając oczyma dwóch osób, z któremi pożegnać się chciałam, ale salon był prawie pusty, a na przeciwległym jego końcu stał Witold i zdawał się oczekiwać, abym zwróciła na niego spojrzenie. Żywo postąpiliśmy ku sobie. — Gdzie on jest? — spytałam.
Zrozumiał o kim mówiłam i smutek zasępił na chwilę jego przezroczyste oczy.
— Biedny! — rzekł — wymknął się niepostrzeżony i odjechał do swego domu...
— Dlaczegoż biedny? — przerwałam — jeśli kiedy, to teraz przecie przyszła dla niego pora odpoczynku i zupełnego uspokojenia...
Mówiłam to niepewnym głosem, bo przed oczyma stała mi wciąż zmęczona twarz, poorane czoło, przygasłe oczy i pognębiona postać Rudolfa.
Witold stał ze wzrokiem utkwionym w ziemię, pogrążony w myślach. Po chwili powtórzył raz jeszcze: — Biedny! — Kilka minut rozmawialiśmy z cicha o wspólnym przyjacielu naszym. Widoczném było, że ostatnia próba wyczerpała do reszty jego siły. Oderwanie się od rodziny, którą tém więcéj kochał, im więcéj czuł się przeciwko niéj winnym, trudy długiéj podróży, niepokoje poszukiwania, widok kobiety, która tak ważną i tragiczną rolę odegrała w jego życiu, wszystko to razem, a ostatnie zapewne najwięcéj, złamało go ostatecznie i do dna przepaliło jego serce, tylu już wstrząsane burzami.
Człowiek ten nosił w sobie najpiękniejsze zasady szlachetności rozumu i gorących uczuć, a jednak spalił całe swe życie w ogniu niegodnéj jego namiętności... Miałaż-by dusza jego, pomimo całéj piękności swojéj, być niekompletną i z któréjś strony tak okaleczoną, że nic już zdrowia jéj powrócić nie mogło? Czy nić smutnego jego życia wyprzędła się z chłodnego serca i nikczemnego charakteru kobiety, z jaką był połączony? Czy na szali losów jego przeważył traf nieszczęśliwy, stawiając przed nim w chwili, w któréj serce jego wybuchnąć namiętnością miało, zamiast kobiety wielkiéj sercem i umysłem, istotę z płomienistą i zachwycającą pięknością ciała, a z duszą nizką i przedajną? Można-ż zrachować wszystkie stopnie, po których zstępował w otchłań nieszczęścia. Można-ż zważyć na szali winy jego i cierpienia i przekonać się, które zaważą więcéj. Można-ż dotknąć palcem wszystkich ran jego serca i poczuć, jak bolały, albo poruszyć wszystkie struny jego piersi i posłyszéć, jak one dźwięczały, zkąd wzięły się początek i krzykliwa fałszywość ich dźwięku. Bądź co bądź, struny te odśpiewały już finał swéj pieśni, ostatnie jéj tony złamać się musiały o zimną pierś kobiety, tak kochanéj i znowu ujrzanéj.
Otarłam łzę z oka i udałam się w głąb’ domu dla wyszukania Rozalii, z którą pożegnać się chciałam.
Przeszłam kilka cichych i mrocznych pokojów, nie spotkawszy nikogo, aż w ramie drzwi otwartych na oścież ukazała mi się postać siedzącéj na kanapie Rozalii. Siedziała z rękoma splecionemi i położonemi na kolanach, z głową wyciągniętą na przód, jakby w przedmiot jakiś chciwie się wpatrywała oczyma, które gorzały i wilgotniały naprzemian. Na bladych przedtém jéj policzkach, leżały teraz dwa głębokie rumieńce. Milczała i tylko wargi jéj drgały chwilami, jak u osoby, która tłumi w sobie płacz, lub śmiech gwałtowny.
Postąpiłam żywo, lecz, stanąwszy we drzwiach, zostałam znowu zdziwioną. Sądziłam, że Rozalia sama jedna znajduje się w pokoju, gdy tymczasem wzrok mój zaraz u progu upadł na mężczyznę, który o kilkanaście kroków od Rozalii, stał zwrócony do mnie plecami, a bokiem do drzwi ogrodowych, wpół otwartych i wiejących przejmującym jesiennym wiatrem. Mężczyzna w podróżném był i dość wytworném ubraniu, przez ramię miał przewieszoną skórzaną torebkę, a w ręku trzymał podróżny, okrągły kapelusz. Lubo nie mogłam widziéć jego twarzy, postać jego wydała mi się dobrze znaną. Ciemne włosy, tu i owdzie przypruszone lekką siwizną, okrywały mu głowę, która opadała na piersi, jak u winowajcy, lub człowieka bardzo wzruszonego, czy zmieszanego. Rozalia patrzyła na mężczyznę tego, jak w tęczę, oddech jéj był szybkim, palce splecionych rąk coraz mocniéj się zaciskały, ale — milczała.
Nie wiedziałam, co mam czynić. Pomyślałam jednak, że należało mi koniecznie pożegnać Rozalią, i postąpiłam na przód. Na szelest moich kroków mężczyzna drgnął i głowę odwrócił. Stanęłam na miejscu, jak wryta, poznałam bowiem Agenora.
Zrozumiałam, że obecność moja mogła tu być zbyteczną, natrętną nawet, i chciałam się cofnąć, ale Rozalia spostrzegła mnie także, w mgnieniu oka porwała się z kanapy, pochwyciła moje ręce i pociągnęła na środek pokoju.
— Niepotrzebnie, o! wcale niepotrzebnie chciałaś się oddalić, kuzynko — wymówiła przytłumionym głosem — i owszem, proszę cię, abyś została i była obecną rozmowie, jaką będę miała z tym panem...
Wymawiając ostatni wyraz, rzuciła rękę w stronę Agenora i upadła znowu na kanapę, cała zrumieniona, z dziwną jakąś zaciętością w wyrazie oczu.
Agenor ukłonił mi się głęboko, ale z daleka. Był bardzo zmieniony. Schudł i pobladł, na czole miał głęboką zmarszczkę, ciemno-siwe jego oczy straciły połysk i śmiałość spojrzenia, niemniéj jednak mógł się jeszcze nazwać bardzo pięknym mężczyzną. Twarz jego, obok wzruszenia i zmieszania, odbijała w téj chwili głęboki smutek. Powieki często w dół się kłoniły, koło ust krążył wyraz cierpienia. Pomimo pozornéj wytworności ubrania, jakie miał na sobie, wprawne oko z łatwością spostrzedz-by w niém mogło coś, co zakrawało na niedostatek, lub zaniedbanie. Podróżny paletot, za szeroki nieco dla jego wychudzonéj postaci, nadawał jéj pozór opuszczenia i wyniszczenia zarazem.
Upłynęło kilka sekund, w czasie których dwoje tych ludzi znowu patrzyło na siebie z wytężeniem, wcale nie pamiętając o obecności kogoś trzeciego. W końcu Agenor postąpił parę kroków w stronę Rozalii, ale ona szybko wyciągnęła rękę z giestem nakazującym i odpychającym zarazem. Pierś mężczyzny podniosła się westchnieniem.
— Rozalio — wymówił bezdźwięcznym głosem — także mnie witasz po dwóch latach niewidzenia?
Rozalia zaśmiała się właściwym sobie, a tak dobrze mi znanym, cichym, przeszywającym chichotem.
Przestała śmiać się i rzekła:
— Pan życzy sobie, abym go witała inaczéj? Pan czuje, i uznaje w sumieniu swojém, że zasłużył na inne z méj strony powitanie? Czy pan tak czuje i uznaje w sumieniu swojém? Dziwi mnie to wielce, bo ja czuję i uznaję, że byłam dotąd szaloną, bezrozumną, odartą ze wszelkiéj dumy kobietą, witając go inaczéj!
— Spodziewam się — odezwał się Agenor cichym i smutnym tonem — spodziewam się, że zechcesz przynajmniéj mnie wysłuchać!
Rozalia wybuchnęła znowu:
— O! alboż raz słuchałam już pana? Alboż nie zanadto na nieszczęście moje słuchałam pana? Cóż mi pan nowego masz do powiedzenia? Zapewne to, że dowiedziawszy się o chorobie i blizkiéj śmierci mojéj babki, pośpieszyłeś coprędzéj, aby pojąć za żonę Rozalią bogatą, wtedy, gdy dla Rozalii ubogiéj zaszczyt ten był niepodobnym? Nie prawdaż, że dowiedziałeś się pan o chorobie i blizkiéj śmierci mojéj babki i że pośpieszyłeś dlatego, aby mnie zaślubić teraz, gdy jestem bogatą? O! jakże to pięknie ze strony pana! jak bezinteresownie! jak rycersko! Dziękuję panu z całego serca, ale teraz, gdy wiem już o pańskiém postanowieniu, proszę pana, abyś wyszedł temi samemi drzwiami, któremi wszedłeś, i więcéj nigdy nie stawał mi przed oczyma!
Cały ten potok wyrazów wymówiła prędko i z nadzwyczajném uniesieniem. Przy ostatnich słowach śmiała się głośno i przenikliwie, ale jednocześnie łzy jak groch sypały się po jéj rozpalonéj twarzy, z czarnych oczu, napełnionych wyrazem cierpienia.
Agenor milczał, głowę pochylił jeszcze niżéj i nieruchomy wzrok utkwił w ziemię.
Rozalia odetchnęła głęboko, z giestem niecierpliwości otarła łzy z twarzy i oczu i mówiła daléj:
— Czy pan sądziłeś, że wszelkie pojęcie o szlachetnéj dumie i uczciwości do szczętu wygasło we mnie? Czy pan tak sądziłeś, pośpieszając do mnie na wieść, że jestem, lub wkrótce zostanę bogatą? Czy pan myślałeś, że nie lepiéj było-by, nie szlachetniéj i nie dumniéj czekać, aż ja się do pana odezwę i zawołam: przybywaj! moje serce i bogactwo do ciebie należą! Nie! pan nie miałeś dość cierpliwości, aby czekać na moje wezwanie! Pan, jak jastrząb zgłodniały, przybyłeś tu po bogactwo moje, a w dodatku i po mnie! O, to ostatni cios, jaki mogłeś mi zadać! O! przebrałeś pan miarę upokorzeń, jakiemi mnie przez całe życie poiłeś. Gdybym zobaczyła upiora, powstającego z łona mogiły, nie była-bym tak przerażoną, jak, gdym zobaczyła pana przez te drzwi wchodzącego. O, wolała-bym zapaść się w głąb’ ziemi, jak pana w téj chwili zobaczyć!
Zakryła twarz dłońmi i łkała głośno przez chwilę. Nagle uspokoiła się, opuściła ręce, wyprostowała kibić i, wlepiając od łez błyszczące oczy w stojącego przed nią mężczyznę, wymówiła z uśmiechem tryumfu i ironii:
— Tak, jestem teraz bogatą. Za pieniądze, pozostawione mi przez babkę moję, nabędę wielkie dobra i dam w nich panu miejsce ekonoma. Jeżeli na tym urzędzie będziesz się dobrze sprawował, na starość otrzymasz ode mnie chleb łaskawy!
Agenor podniósł nagle głowę, przygasłe oczy jego błysnęły, głęboki rumieniec bladą twarz oblał.
— Rozalio! — zawołał — teraz ty przebrałaś miarę upokorzeń, jakiemi mnie poisz!
— Co? — zawołała Rozalia, porywając się z siedzenia i stając przed nim z podniesioną głową. — Czy dobrze usłyszałam? Pan mi czynisz wyrzuty? Pan? mnie?
Zaśmiała się znowu, ale nagle zmilkła, pochyliła głowę i kilka sekund stała pogrążona w zamyśleniu.
— I któż tu komu czynić ma prawo wyrzuty? — ciągnęła zniżonym i drżącym nieco głosem — kto z nas czyje złamał życie? Kto kogo z równéj i widnéj sprowadził drogi? Przypomnij sobie ów poranek letni, taki promienny, taki spokojny, cichy i wonny, w którym wieniec niezabudek wkładając na warkocze moje, po raz piérwszy powiedziałeś do mnie: kocham cię! O! przypomnij sobie, jaką niewinną i słodką dzieciną byłam w poranku owym, i spojrz teraz na mnie, i spojrz we mnie i powiedz: jaka moc zdołała mnie tak odmienić, i przyznaj, że mocą tą złowrogą dla mnie — ty byłeś.
Nie odrywała oczu od ziemi, a mowa jéj stawała się coraz więcéj przeciągłą i nabierała coraz więcéj tonów głębokiéj żałości, jaka i twarz jéj zasłaniać poczęła.
— Dlaczego — mówiła daléj — dlaczegoż głos twój tak dźwięczny był i czarowny, gdy piérwszy raz wymawiałeś do mnie słowo: kocham! Dlaczego wtedy ukochałam cię tak głęboko, tak nieskończenie, tak na zawsze? Przestać cię kochać nie było w mojéj mocy. Nie potrzebowałam ślubować ci stałości i wierności, bo każda myśl moja, każde uderzenie serca, każda krwi mojéj kropelka, nawskróś przesiąknięte były stałością i wiernością. Byłam ci wierną i stałą do bezrozumu, do szaleństwa, do zupełnego zaparcia się siebie saméj, do zupełnego rozbratu z dumą niewieścią. A jednak, Bóg mi świadkiem, że nie byłam odarta z poczucia dumy téj i głęboko czułam upokorzenie moje. Z gorącemi łzami modliłam się do Boga, prosząc, aby mi serce odmienił, gotowa byłam biczować siebie za miłość moję, tak, jak za cień myśli występnéj biczują się zakonnicy. Ale przestać kochać, nie leżało ani w naturze mojéj, ani w mojém przeznaczeniu. O! smutne, smutne było to przeznaczenie! Lata płynęły, serce moje wzbierało goryczą, dusza psuła się, ciało uginało. Okiem zazdrości pełném patrzyłam na niewinne i spokojne dziewice, na szczęśliwe narzeczone, na zacne żony i ubłogosławione matki. Czułam się powołaną do spełniania powinności rodzinnych, czułam się spragnioną spokojnego i zacnego szczęścia, a byłam sama, wciąż sama ze zgryzotą moją i z tą miłością dla ciebie nieszczęsną, któréj wykroić i wyrzucić z siebie nie mogłam, a która zapierała mi wejście na drogi upragnione! O! gorzkie, straszne wspomnienia! kędy było ich źródło? — w tobie! A jednak nie przestawałam cię kochać i nie było ofiary, któréjbym dla ciebie nie spełniła, i nie było cierpienia, którego-bym dla ciebie nie przeniosła. A ty, czyś choć jednę uczynił dla mnie ofiarę? Czy choć na chwilę, przez miłość dla mnie, zrzekłeś się swych pieszczotliwych nałogów? Czy choć raz sprobowałeś przełamać twe nędzne tchórzostwo, które kazało ci drżéć przed ubóztwem, twoją własną winą ściągniętém? Coś dla mnie poświęcił? Coś dla mnie uczynił?
Głos jéj wzmagał się i rósł, z żałosnych tonów przechodził w groźne, z cichych w potężne, aż z nowym wybuchem, łamiąc ręce i wyciągając je ku niemu, zawołała:
— Coś ze mnie uczynił?...
I nie mogła dłużéj mówić, zakryła oczy splecionemi rękoma, upadła na kanapę, głowę na poduszkę schyliła i płakała z razu głośno, potém coraz ciszéj, aż zupełnie głosu słychać nie było, tylko łzy, jak grad, spadały po obu stronach jéj splecionych palców, zlewając ponsowy atłas poduszki i czarne fałdy jéj sukni.
On, zda się, skamieniał. Patrzył na nią i patrzył, i ani wzroku od jéj złamanéj postaci oderwać nie mógł, ani żadnego uczynić poruszenia. Po chwili przesunął ręką po czole, to do szkarłatu zrumienioném, to blednącém nagle i zaczął mówić tak, że aż zadrżałam na dźwięk jego głosu. Był to zawsze ten sam głos, który mnie tak zachwycał i podbijał niegdyś, głos dźwięczny, czysty, harmonijny, pełen modulacyi kunsztownych i naturalnych odcieni, tylko teraz był on jeszcze piękniejszy, jeszcze pełniejszy i bardziéj przejmujący: bo przybył mu odgłos boleści głębokiéj i niby odzywające się echa mnóztwa przebytych cierpień.
— Rozalio! — mówił — nie spodziewałem się od ciebie takiego powitania, takich słów i takich wyrzutów. A jednak w sumieniu mojém czuję i uznaję, że zasłużyłem na nie. Tylko, widzisz, dotąd przyzwyczaiłaś mnie do bezgranicznéj miłości, do bezwarunkowego twego przebaczenia. Myślałem, że i teraz je znajdę.... dlatego przybyłem tu do ciebie, po ciebie. Jestem winnym, bardzo winnym: zmarnowałem życie i moje, i twoje, ale nie doszedłem jeszcze do tych granic nikczemności, które przeszedłszy, człowiek zaczyna kłamać... Nie kłamałem nigdy przed tobą i dziś nie skłamię.... Tak, przybyłem tu dlatego, że wiedziałem, iż jesteś już, lub wkrótce zostaniesz bogatą.., Myślałem sobie, że jak dla mnie na ziemi całéj niéma kobiety, jak tylko ty jedna, tak dla ciebie niéma mężczyzny, jak tylko ja jeden. Myślałem, że jak dla mnie bogactwo bez ciebie znaczyło-by tylko kawałek powszedniego chleba, bez najmniejszego promyka szczęścia i zadowolenia, tak dla ciebie beze mnie bogactwo to było-by udręczeniem. Tak myślałem i przybyłem tu, aby ci powiedziéć: połączmy się i razem dokończmy steranego przeze mnie życia naszego. Nie chcesz tego, odwracasz się ode mnie, powiadasz, że przebrałem miarę złego, jakie ci wyrządziłem; dobrze więc, odejdę i nie wrócę, bo jakkolwiek nizko upadłem, nie doszedłem jeszcze do takiego stopnia znikczemnienia, abym miał błagać kobietę, która mnie odtrąca w imię bogactwa swego...
Odetchnął głęboko i umilkł na chwilę. Gdy zaczął znowu mówić, Rozalia podniosła się, ale nie odjęła dłoni od twarzy i pozostała nieruchoma.
— Ale nim odejdę — zaczął mówić znowu — nim odejdę, pozwól mi powiedziéć, że miłość moja dla ciebie ani na jeden moment nie była udaniem... Jesteś jedyną kobietą, jaką kochałem... a byłem także stały, przyznać musisz, bo od owego letniego poranku, o którym wspomniałaś, upłynęło już wiele wiosen i jesieni, a dziś kocham cię jeszcze tak samo, jak wtedy... Tylko byłem tchórzem i nie potrafiłem, dla twojéj nawet miłości, oko w oko spojrzéć ubóztwu...
Gdym utracił majątek, uciekałem od téj mary, tak strasznéj dla mnie, po lądach i morzach... Brałem się do wszystkiego, pochwytywałem wszystko i nic utrzymać nie umiałem, i zawodziłem się na wszystkiém. Probowałem zarabiać sobie byt codzienny pracą rąk lub głowy, ale przyzwyczajenia całego życia brały zawsze górę. W niczém nie wytrwałem, bo, posiadając wszystkie do pracy zdolności, nie posiadałem woli, któréj brak unicestwiał we mnie dobre porywy i łamał postanowienia... Wola moja utonęła tam, gdzie zginęło mienie moje... w latach próżniactwa, miękkości i zbytków... Czyliż będę tu opowiadał nędzny żywot, jaki pędziłem od czasu, gdy ze stron tych wydalony zostałem utratą mego mienia? Czyliż będę opowiadał to życie, pełne wstydu i gorzkich łez, połykanych ze śmiechem na ustach? Przez te lat kilka byłem wszystkiém i niczém nie byłem... Zaczynałem pracować w handlu i rzemiośle, i rzucałem pracę, aby rezydować u bogatych krewnych, lub służyć za igraszkę dawnym przyjaciołom w chwilach ich znudzenia... Tu i owdzie wygrywałem garść pieniędzy w karty, lub inną grę jaką... ten i ów, widząc położenie moje, zwrócił mi jakiś dług, zaciągnięty u mnie dawniéj, i tak żyłem z dnia na dzień. Byli tacy, co się śmieli ze mnie, i tacy, co się nade mną litowali. Śmiech stanowił jedno, a litość drugie ramię tych kleszczy, które ściskały mi gardło, a śmiały się hańbą. Byłem wszędzie i nigdzie nie byłem, bo wałęsałem się po wszystkich kątach świata, a nikt mnie nie spostrzegał, bom znaczył w świecie mniéj, niż ziarnko piasku, tyle, ile w świecie znaczy próżniak i zjadacz cudzego chleba. O! okropne życie! Po cóż ci je rozpowiadam, Rozalio? Albożeś go nie znała? Albo-żem ci o niém nie mówił? Alboż w życiu tém nie świeciłaś przede mną, jak jedyna gwiazda przebaczenia, jak słońce drogich wspomnień, jak jedyna na świecie istota, o któréj powiedziéć mogłem: kocha mnie? Od czasu do czasu biegłem do ciebie, aby z ust twoich posłyszéć ten wyraz, na którego skrzydle unosiłem się w te chwile dawne, dawne, gdy nade mną, uśpioną dzieciną, pochylona, wymawiała go matka moja! Biegłem do ciebie, aby spojrzéć w twoje ukochane oczy, i rękę twoję do ust przycisnąć, i wracałem do nędzy mojéj od ciebie, bo mogłem-że wplatać cię wraz ze sobą w ohydne koło moich losów, losów, przeze mnie samego zgotowanych?
Urwał mowę, zakrył twarz dłońmi i płakał. Rozalia patrzyła znowu na niego, ale we wzroku jéj zniknął gorączkowy ogień, co go przed chwilą rozpalał, z ust ześlizgnęło się szyderstwo, i cała twarz przybrała wyraz wielkiéj powagi, z głębokim połączonéj smutkiem. Agenor podniósł po chwili głowę i mówił znowu:
— Jeżeli wielkie były moje winy, to i wielką za nie poniosłem pokutę, pędząc życie wbrew sercu memu, które się wciąż wielkim głosem upominało o ciebie, wbrew sumieniu, które podnosiło się i groziło mi zawsze, bo nigdy całkiem nie zamarło we mnie. Ale sroższą, o! stokroć sroższą karą i pokutą jest dla mnie ta chwila, w któréj ty, Rozalio, odtrącasz mnie od siebie, ty, co jedna na całym świecie przebaczałaś mi, i zamiast wzgardy lub pośmiewiska, podawałaś mi dłoń wierną i kochającą. Bądź za to błogosławioną! W otchłań nędzy i osamotnienia, jaka mię czeka, poniosę obraz twój, jak drogocenne pamiątki, które — kto wié? — uchronią mnie może od ostatecznego zepsucia, o które na drodze, jaką idę, tak łatwo. Przebacz mi, jeżeli możesz, i zapomnij o mnie. Bądź szczęśliwą!
Łzy głos mu tłumiły, ale uczynił wysilenie i mówił jeszcze:
— Wyrzucasz mi, żem ośmielił się stanąć dziś przed tobą i dopominać się o to, co sam występną nieoględnością lat młodych, a potém nędzném tchórzostwem duszy osłabłéj i niezahartowanéj utraciłem! I masz słuszność, że mi to wyrzucasz. Nie klękam przed tobą, jak-by to może kto inny uczynił, i nie błagam cię, abyś odwołała swój wyrok.
Wiem, o, wiem, że jestem rozbitkiem tego świata, który dał mi życie, a potém je zepsuł; że jestem występném i marnotrawném dzieckiem téj ziemi, które zmarnowało wszystkie, dane mu przez los i naturę, bogactwa; że jestem nakoniec... żebrakiem!
Przy ostatnim wyrazie głuchy jęk wydobył się mu z piersi, a zawtórował mu powiew jesiennego wiatru, który, wnikając przez drzwi półotwarte, przyniósł odgłos pocztowego dzwonka, dźwięczącego od czasu do czasu w oddali, gdzieś aż po-za ogrodem, na szerokiéj drodze, przerzynającéj dolinę.
Na odgłos tego dzwonka, przyniesionego do pokoju powiewem wiatru, Agenor drgnął i ręce opuścił, jak człowiek w rozpaczy. Ale prędko wyprostował się, oczy jego oschły, blada i wyniszczona twarz przybrała wyraz stanowczości i spokoju. Wyciągnął rękę w stronę, w któréj brzmiał dzwonek, i wymówił:
— Odjadę. Na progu tym zostawię ostatnią iskrę nadziei. Błogosławię ci raz jeszcze, Rozalio, i żegnam cię. Przebacz mi, jeżeli możesz, i źle o mnie nie wspominaj. Nie zobaczysz już mnie nigdy. Bądź zdrowa i szczęśliwa!
Popatrzył na nią jeszcze parę sekund, potém zwrócił się zwolna i ciężkim krokiem ku drzwiom zmierzał.
Rozalia porwała się z siedzenia, jakby gwałtowną jakąś siłą podniesiona, i wytężyła na niego wzrok, który znowu srebrnemi łzami zachodził. Gdy był już na progu, załamała ręce, wyciągnęła je ku niemu i krzyknęła:
— Agenor!
W krzyku jéj tysiące splątanych ozwało się uczuć: boleści, szczęścia, prośby, słodyczy, przebaczenia, namiętnych wspomnień i żalów.
Odwrócił się i stanął jak wryty. Patrzyli na siebie kilka sekund, łzy ćmiły ich oczy i rumieńce poczęły występować na twarze. W końcu z piersi Rozalii wyrwały się słowa:
— A ja kimże jestem, jeśli nie rozbitkiem także tego świata, który mi dał życie? kimże jestem, jeśli nie marnotrawném dzieckiem, które zmarnowało nędznie dni swoje młode? Jesteś żebrakiem... a więc dobrze: przyjmuję cię, jako takiego... kocham cię, jako takiego! Dobrześ powiedział: niéma dla mnie na świecie mężczyzny, tylko ty jeden! Jam twoja!
Poskoczyła, zarzuciła ręce na jego szyję, i głowę położyła na jego piersi. Na twarzy jéj, po któréj strumienie cichych łez płynęły, rozlał się wyraz nieskończonéj słodyczy i szczęścia.

XXVIII.

Odeszłam. Przykre ogarniało mnie uczucie. Obraz tych dwojga ludzi, tych rozbitków, jak sami nazywali siebie, ich wyrzutów, ich pojednania i ich miłości, raził mi oczy, jak jaskrawe światło czerwonéj błyskawicy, niknącéj na tle nagromadzonych chmur czarnych. Jakże inném i niepodobném do tego obrazu było to uczucie, które w méj własnéj niosłam piersi! Jaśniało ono przede mną, jak czyste, łagodne, nie oślepiające wzrok, ale zachwycające światło wschodzącego słońca. Nie było na niém ani jednéj chmurki złych wspomnień, ani jednéj plamki, któraby jego nieskazitelną jasność zaćmiewała, ale przerzynał je pas różany powstającéj jutrzenki szczęścia. Światem naszym było wszystko, co prawdziwe, dobre, wielkie i piękne; w tym świecie on i ja nie czuliśmy się rozbitkami, lecz owszem, ptakami o szeroko rozwiniętych skrzydłach, wędrowcami, śmiało stawiającymi stopy na ukochanym i gościnnym gruncie.
Jakże biedni byli ci ludzie, którzy tam w mrocznym pokoju, podmuchem przenikającego wichru owiani, łączyli usta swe, na których nie ostygły jeszcze wyrazy skarg i złorzeczeń! W téj chwili uroczystéj, w któréj jego i moje usta połączą się pocałunkiem piérwszym, obie dusze nasze razem i wspólnie podniosą się szerokiém tchnieniem wiekuistego błogosławieństwa!
Szłam z wolna, w myślach pogrążona, a im daléj za sobą pozostawiałam tę jaskrawą błyskawicę nieszczęśliwéj miłości dwojga nieszczęśliwych ludzi, tém łagodniéjszém i czystszém światłem jaśniało przede mną własne niebo moje.
Jeszcze kilka postąpiłam kroków, i wzrok mój upadł na twarz ukochaną. Stał we framudze okna i czekał na mnie. Gdy zobaczył mnie, oczy mu zajaśniały, uśmiech okolił usta, w milczeniu dłoń otwartą wyciągnął ku mnie. Zbliżyłam się, i rękę moję złożyłam w téj dłoni bez chwili wahania się, z ufnością bez granic, z miłością nieopisaną. Przyciągnął mnie do siebie i głęboko spojrzał w moje oczy.
Nie wiem, nie pamiętam, jak długo staliśmy tak przy sobie, patrząc na siebie.
— Najdroższa moja! — wymówił.
O! jakże wielkie znaczenie wyraz ten posiadał w ustach tego człowieka, dla którego drogiém było wszystko, co piękne i wielkie!
— O! jakże cię kocham! — wyrzekł raz jeszcze.
Gdy to wymawiał, zdawało mi się, że z ust jego wypłynął płomień gorący i światły, oblał mnie całą, i przeniknął nawskróś tak, że myśléć mogłam, iż w owéj chwili dusza jego spłynęła we mnie.
— O! jakże cię kocham! — powtórzyłam za nim, a wymawiając to, nie spuściłam oczu, i głos mój nie zadrżał.
I nie trzeba nam było przysiąg i przyrzeczeń, bo w wyrazie tym zjednoczyliśmy się już na zawsze.
Położył rękę moję na swojém ramieniu, i tak szliśmy razem, patrząc ciągle na siebie i stąpając po smudze słonecznych promieni, które wniknęły przez szyby i słały się nam pod stopy, niby ślubny kobierzec...
Matka moja sama jedna siedziała w wielkim salonie, niecierpliwie znać mnie wyglądając, bo z natężeniem na drzwi patrzyła.
Nie wiem, czy odgadła wszystko z wyrazu twarzy naszych, czy wprzódy już przewidywała to, co się stać miało, ale ujrzawszy nas wchodzących, podniosła się, krzyknęła lekko i wyciągnęła ku nam ramiona.
Nie rozłączając się, stanęliśmy przed nią.
— Matko moja! — rzekłam — oto mój narzeczony!
W kilka minut potém opuściliśmy Rodów, a wieczorem dnia tego, pisałam do ojca mego następne słowa:
„Przybywaj coprędzéj, kochany ojcze! Matka moja wzywa cię i niecierpliwie oczekuje chwili, w któréj połączycie się na nowo, i wzajemnie przebaczycie sobie przeszłość. Oprócz tego, czeka cię tu jeszcze, ojcze najlepszy, niespodzianka. Aby zaś była ona dla ciebie zupełną niespodzianką, nic ci więcéj nie napiszę, jak tylko, że jestem najszczęśliwszą ze wszystkich na świecie istot i narzeczonych”.

KONIEC.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak wydzielonego rozdziału XX w tym wydaniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.