Przejdź do zawartości

Ostatni film Evy Evard/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ostatni film Evy Evard
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV

Rozpróżniaczona załoga „Wagershölle“ przestała wysiadywać po knajpach i wałęsać się po mieście i okolicy, wszyscy od rana do obiadu siedzieli w laboratorjum, a potem od czwartej do ósmej wieczorem. Tak było od trzech dni na mocy zarządzeń szefa, który po powrocie z Kolonji zamknął się w swojej pracowni i nie pokazywał się nikomu, tam jadał, tam nawet nocował. Personel uczony, personel techniczny, woźni i posługacze, wszyscy trzymani byli „w ostrem pogotowiu“, jak się wyrażał profesor. Polegało ono wedle określenia doktora chemji Adlera na próżniactwie zorganizowanem pod przysięgą tajemnicy, gdy dawniejsze było jawne i zupełnie zanarchizowane. Pracownicy nie dostawali żadnych zadań ani zleceń, siedzieli bezczynnie w ciężkiej nudzie przez cały dzień boży i oczekiwali czegoś niesłychanego, na co już zgóry musieli złożyć na ręce szefa uroczyste zbiorowe zobowiązanie, że zachowają to w absolutnej tajemnicy.
Domyślano się, że stary wpadł na jakiś genjalny koncept i wykańcza go nagwałt, ale poco u licha trzyma i dręczy ludzi? Ażeby, gdy dokona swego odkrycia, bez straty jednej sekundy rozdać robotę dla bardziej drobiazgowego sprawdzenia swej tezy i niezwłocznego przystąpienia do jej technologicznego opracowania. Widywano profesora tylko przelotnie i nikt, nawet „spokrewniony z domem“ doktór Helm nie dostąpił ani jednego słowa wzmianki o tem, co wielki czarnoksiężnik przyrządza w swojej djabelskiej kuchni na pognębienie biednych ludów koalicji.
Stary Wager w ciągu tych dni przebywał w opętaniu natchnienia sam na sani z bóstwem wszechmogącem ale opornem i zdradliwem — z demonem chemji. Zawziął się. Zapamiętał się w pracy. Olbrzymia rola, którą mu wyznaczyła opatrzność, odrodziła jego ambicję i siły. Porał się mężnie i borykał ze swojem zadaniem, którego trudności znał dobrze. Spiętrzyły się one, sprzysięgły się przeciw niemu, jakby sam nieprzenikniony los przeważał się na stronę wrogów narodu niemieckiego. Zawiodły mądre i matematycznie logiczne hipotezy, świetne rzuty myśli, zrodzone w natchnieniu po bliższem i pracowitem zbadaniu rozpraszały się w pustce. Dawny zamiar został zarzucony, gdyż teraz stary uczony mierzył wyżej i wymagał od siebie nierównie więcej, chciał przewrotu, chciał niemal cudu, ale po szeregu ciężkich zawodów poddał się i wrócił do pierwotnego planu.
Jego założenie było niezłomne, jednak, jak to wykazały doświadczenia doktora Krauzego na zwierzętach, przeprowadzone w ciągu grudnia i stycznia, nowy gaz (ówczesny „X“-Stoff), którego przeznaczenie główne dotyczyło radykalnych, szybkich porażeń wzrokowych, dawał zaledwie 7.3% nieuleczalnej ślepoty, gdy dopiero od 10% można będzie oczekiwać od nieprzyjaciela na froncie objawów masowej paniki. Badania dalsze nad podniesieniem oprocentowania w tym względzie substancji „X“ powierzy się niezwłocznie doktorowi Helmowi w zakresie chemicznym oraz paru lekarzom okulistom pod kierownictwem wzmiankowanego doktora.
Ciało lotne, oznaczone pierwotnie marką „K“, zmienioną później na „W“ było największą nadzieją i najgorszem udręczeniem uczonego. W końcowej fazie pracy, przewidując słusznie przełomową wagę odkrycia, udał się był w początkach marca do Głównej Kwatery i powrócił z wiadomym wynikiem — z niczem. A był to środek potężny, nawet w ówczesnem swojem stadjum, które dawało dopiero pół rezultatu — zakażenie krwi z przebiegiem śmiertelnym przy zranieniu lub bodaj lekkiem powierzchownem zadraśnięciu czy skaleczeniu, w tem stadjum nieprzyjaciel nie miałby wcale rannych. Jednak pierwszy generał-kwatermistrz był wówczas tak pewny zwycięstwa, że zgóry odrzucił propozycję, nie wchodząc w meritum sprawy. Ciało lotne „W“, jego znak chemiczny i właściwości pozostają tajemnicą, teraz należy je wypróbować na żywym organizmie, dokonać paru uzupełnień i poprawek i puścić w świat. Przy ulepszonej organizacji pracy za miesiąc „W“ może pojawić się po raz pierwszy na froncie, tytułem generalnej próby w działaniu masowem. Ale byłby to zaledwie wstęp.
Dopiero prawdziwe „W“, to, którego jak dotąd żadne wysiłki nie zdołały dobyć na światło dzienne z pomroki jego tajemnicy, było bronią doskonałą. Działało piorunująco, przeżerało żywe, zdrowe tkanki ciała ludzkiego, przenikało w krew i zabijało. Posiadało olbrzymią prężność, duży zasiąg, szybko rozpraszało się i neutralizowało w powietrzu, minimalnie, niemal całkiem nie narażając własnych żołnierzy, którzy, wkraczając podczas ataku w teren nagazowany, znajdowaliby tylko zwały trupów nieprzyjacielskich lub ciała wijące się w agonji, a sami wychodziliby bez szwanku. Była to broń idealna dla potrzeb ataku i takiej właśnie domagał się przedewszystkiem pierwszy generał kwatermistrz na ostatniej konferencji w Kolonji.
Profesor Wager całą siłą swej intuicji, całą wiedzą swoją i olbrzymiem doświadczeniem w chemji trucizn lotnych wyczuwał skład, strukturę, genezę i działanie fizjologiczne nowej substancji. Ale nadaremnie zastawiał na nią najsubtelniejsze, najchytrzej obmyślane sidła, krążyła nad nim swawolna i straszliwa, łudziła, zwodziła, znikała bez śladu i pojawiała się znowu, szarpiąc nerwy, dręcząc utrudzoną głowę. Pozwalała sięgać po siebie, nie dawała się schwycić i utrwalić, była namacalną, widoczną, przeniknioną nawskroś i do głębi niedościgłą chimerą, była wszystkiem i niczem. Demon chemji bronił swej tajemnicy.
Nieraz w ciągu tych gorączkowych dni profesor, zdręczony i wyczerpany doreszty, zapadał w gorzkie, beznadziejne zwątpienie. W tych złych godzinach jego wymarzone „W“ stawało się złudą przepracowanego umysłu — naukowem przywidzeniem. Pożądliwa, wciąż podniecona wyobraźnia odtwarzała plastycznie obrazy śmierci, zniszczenia, paniki nieprzyjaciela, dawała ojczyźnie druzgocące zwycięstwo, a jednocześnie nieubłagana rzeczywistość urągała marzeniu... Czyżby zestarzał się i zniedołężniał w ciągu tych paru miesięcy? Czyżby zagubił klucz do własnego odkrycia?
I znów z furją zrywał się do pracy.
Wówczas demon chemji uląkł się zapamiętałości człowieka i chytrą, podłą sztuką zaczął mącić mu w głowie, rzucać przeszkody i zdradliwą pajęczyną oplątywać jego myśl, natężoną ku jedynemu celowi. Nasyłał nań momenty niedopuszczalnych refleksyj, żalów, wzdragań się, obaw — rozsnuwał zabójczą filozofję słabości, niegodną duszy niemieckiej. Wyobraźnia, znużona wciąż obecną przed oczami wizją pobojowiska zawalonego trupami i zawalonych trupami ulic dalekich, spokojnych miast, odwracała się w popłochu od upragnionego śmiertelnego dzieła. Stary Wager, mocny w duchu, zahartowany twórca Żółtego Krzyża, wnet otrząsał się z sentymentalnej niemocy, ale tracił godzinę, pół godziny, bodaj wreszcie jedną drogocenną minutę, którą złe, głupie myśli odkradały jego pracy.
Skąpo wydzielał sobie snu, ale i w tych niewielu godzinach spoczynku prześladowały go podstępne widziadła i truły spokój nocy. Przeszkadzał mu w pracy mały Kurt, który nigdy nie potrafił bawić się pocichu i teraz hasał po ogrodzie i raz po raz przelatywał z wrzaskiem pod oknami gabinetu.
— Kurt, chłopcze drogi, dosyć tego, dajże już spokój!...
Mały Kurt znikał posłusznie, ale zaledwie ojciec zdążył pochylić głowę nad papierami, Kurt w sekundę przeskoczył lat dwadzieścia i zasiadł na dobre, na długo po drugiej stronie biurka. Nie odzywał się ani jednem słowem, ale wciąż zaglądał w ojcowskie papiery. Było to niedozniesienia, wreszcie na zniecierpliwione spojrzenie ojca młody Kurt odpowiada bezczelnie drwiącemi oczami.
— Poco mi tu zaglądasz, kiedy nic z tego nic rozumiesz?
— A widziałeś ty kiedy, ojcze, jak ludzie zdychają od twoich gazów?
— Od jakich gazów?!
Kurt nie odpowiada, tylko znowu przeskakuje kilka lat i siedzi teraz w szarozielonej kurcie żołnierskiej i w hełmie szturmowym — ach, to już wojna! I stary ojciec bud/i się ze snu z twarzą zalaną łzami.
Ogarniała go rozpacz niemocy, jeszcze walczył, ale w nieomylnem widzeniu już nadchodziła godzina klęski... Miotał się, szarpał się jeszcze w ciągu jednego dnia i po nocy bezsennej, wczesnym rankiem wykradł się na miasto i cichaczem wślizgnął się do kościoła O. O. Jezuitów. Tam w bocznej ciemnej nawie ukląkł i usiłował się modlić. W filozoficznem znaczeniu słowa Wager był człowiekiem wierzącym. Nieraz staczał z Kurtem zażarte kłótnie w obronie wiary, ale nie miał czasu ani chęci do praktyk religijnych i w kościele nie był chyba ze dwadzieścia lat. Teraz stał w pokorze z pochyloną głową i słuchał z uwagą łacińskich słów mszy świętej, ale nic nie potrafił dodać od siebie, nie umiał przedstawić Bogu swojej prośby, poprostu zapomniał się modlić. Przymknął oczy i wzdychał, przewijały mu się po głowie obrywki różnych nabożnych wzniosłych zwrotów, ale wnet zawstydził się sztuczności tych frazesów i zaniechał dalszej modlitwy. Co robić? Jakże to ludzie się modlą? Ci, którzy tu klęczą po kątach? Ci wszyscy, co w niedzielę robią tłok po kościołach? Niepodobna bowiem, z drugiej strony, referować całej sprawy językiem rzeczowym i ścisłym panu Bogu, który jest wszechwiedzący..
Nie, dzisiaj nic z tego nie będzie, brak mu nastroju do modlitwy, brak mu skupienia. Gorąco chciał wierzyć, ale wiara nie przychodziła, ta prawdziwa, która przebija niebiosa, nie był jej godzien, zaniedbał Boga. Może dlatego nawiedziły go nieszczęścia — zginął Kurt, zginął Fell, zaćmił się umysł Rity... Za późno zgłasza się o pomoc...
Miłosierdzia!...
Już wiedział co czynić, by przebłagać Boga. Ot stojącego obok konfesjonału odchodził człek, stary jak on, z obliczem rozpromienionem, ze łzami w oczach, w ekstazie wiary. Natychmiast uklęknie w pokorze przed nieznajomym księdzem, pełnomocnikiem nieba, i uczyni spowiedź z życia, wyzna wszystko. W konfesjonale za brunatną zasłoną siedzi mądry ojciec Jezuita, z tych jezuitów, których tylko głupi Niemeyer i bezduszni formalistyczni protestanci oskarżają o wszystkie zbrodnie. Ten go zrozumie, uzna jego czyste intencje dla zbawienia ojczyzny, wybaczy mu grzechy żywota i po ojcowsku rozgrzeszy... Odejdzie pokrzepiony, nawiedzi go łaska najwyższego miłosierdzia... Przystąpi do stołu pańskiego.. Jakież to urocze... On, wielki Wager, będzie jako ten prostaczek przed obliczem Pana...
Ściszone, tęskne kwilenie organów koiło go, rozrzewniało do łez. Wraz z zapachem świec woskowych i zastarzałego kadzidlanego czadu, którym nasiąkła świątynia, spłynęły nań zatracone w niepamięci echa dalekiego dzieciństwa. Światło dnia przez ciężkie, posępne barwy witraży dochodziło tu oczyszczone od powszedniości zewnętrznego świata i usypiało znękaną głowę w zmierzchu mistycznym. Z trudem, wspierając się na lasce i na ławce kościelnej, stary Wager ukląkł. Zbliżał się, już nadchodził moment wiary. Odbiegał, unosił się nad nim wysoko aż pod samo sklepienie, gdzie malowany Chrystus stał na obłoku i wzniesioną prawicą błogosławił maluczkim. Tam u przebitych stóp Zbawiciela, poznaczonych czerwonemi stygmatami ran krzyżowych, gasła poczynająca się ekstaza, odbijało się od nich najgorętsze pragnienie wiary, cudu.
— Chryste... Chryste...
Chrystus był nieubłagany. Odtrącał jego wzloty ku niebu. Najwyższe, nadludzkie miłosierdzie odwracało się od starego grzesznika.
— Chryste... Zważ, o co proszę i błagam...
I nagle profesor Wager odgadł, że Chrystus nigdy nie wysłucha jego szczerej intencji, ani kornych, z głębi duszy płynących modłów. Nie godzi się wzywać Go o pomoc w pracy nad odkryciem substancji „W“, w świętej sprawie zbawienia ojczyzny...
Dlaczego?! Albowiem taka modlitwa to urągowisko żywej prawdzie Ewangelji, bluźnierstwo... Ojciec Jezuita czeka nań w konfesjonale ze swoją mądrością, z rozgrzeszeniem i błogosławieństwem, ale Chrystus...
Ogarnął go zamęt. Gdzież prawda? Zmuszony, stargany zabłąkał się po ratunek aż do kościoła. Kościół katolicki w imię niemieckiego Boga w Trójcy świętej Jedynego był z nim... Chrystus — przeciw... Papież zachowuje neutralność...
Zawikłany w sidła teologiczne, odepchnięty od źródła żywej wiary, obalony moralnie, na sekundę ujrzał absurd swego życia. Na sekundę ujrzał całą zbrodnię swych nieśmiertelnych zasług i niezgłębione bezeceństwo wojny. Otrząsnął się i powróciło wszystko dawne — powszednie, beznadziejne, niepotrzebne życie. Powstydził się swego poniżenia.
Oglądał się podejrzliwie, czy nie podpatruje go kto ze znajomych. Napastowała go myśl fanstastyczna, że Kurt drwi z niego w tej chwili. Gdzie? Skąd? Powinien być o tej porze w piekle jako bezbożnik i rewolucjonista... Ale zaliczono mu, że zginął za ojczyznę, raczej powinien być w niebie... Boże miłosierny, zlituj się nade mną — co za głupstwa przychodzą mi do głowy w takiej chwili... Uczuł pustkę w głowie i dojmujący ból w kolanach. Dźwignął się z trudem i wymknął się chyłkiem, ale w kruchcie wsunął do skarbonki dziesięć marek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.