Przejdź do zawartości

Osady polskie w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Osady polskie w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki
Pochodzenie Pisma zapomniane i niewydane
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OSADY POLSKIE W STANACH ZJEDNOCZONYCH PÓŁNOCNEJ AMERYKI.

Mam przed czytelnikami zdać sprawę z podróży mojej po Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki. Doprawdy, gdy myśl moja na skrzydłach wspomnień przebiegnie te niezmierne przestrzenie od brzegu Atlantyku aż do Wielkich Jezior, a stamtąd rozleglejszą jeszcze pustynię, której zachodnie stoki toną w lazurowych falach oceanu Spokojnego — doprawdy, powtarzam: cofam się przed zadaniem. Istotnie niełatwą jest rzeczą w krótkim szkicu przeprowadzić was przez te odległości, do przebycia których najszybsze pociągi kolei żelaznej potrzebują siedmiu dni i siedmiu nocy. Myśl, wyobraźnia i pamięć unoszą się jakby strudzone ptaki ponad obszarami i nie wiedzą, gdzie pofolgować zmęczonym skrzydłom, gdzie zatrzymać się dłużej. Wszystko tam nowe w tej dziewiczej części świata, wszystko od naszego odmienne; na wschodzie New York, władca oceanu, ze swemi tysiącami masztów, z kolejami żelaznemi, pozawieszanemi na wysokości domów — dalej grzmiące wody Niagary, gdzie Erie zlewa się z Ontario; a dalej Chicago, Missisipi, Missouri, stepy, zamieszkałe przez czerwonoskórych wojowników; jeszcze dalej dziki i straszny świat granitów — to Góry Skaliste, za niemi słone ziemie Utahu, siedlisko Mormonów, nakoniec słoneczna, kwiecista i złotodajna Kalifornja...
Zadanie moje wydaje się jeszcze trudniejsze, gdy spojrzę na różnostronność objawów życia ludzkiego na tych ziemiach. Przedewszystkiem, gdyby się mnie spytano, jaki naród zamieszkuje ten kraj, którego północne granice śpią pod wiecznemi śniegami, południowe zaś szumią lasami palm, odpowiedziałbym: tam niema jednego narodu, albo raczej tam są wszystkie narody, lub nawet: wszystkie rasy ludzkie. Aryjczyk, semita, prognatyczny murzyn, syn państwa niebieskiego o skośnych oczach i długim warkoczu, a nakoniec pierwotny właściciel tych ziem, dumny czerwonoskóry wojownik, żyją tam pod temiż samemi klimatami, pod temże samem niebem, często bezpośrednio obok siebie. Rasa kaukaska wysłała tam przedstawicieli wszystkich swoich szczepów i narodowości, począwszy od Greków, skończywszy na Szkotach i Irlandczykach.
Chcąc rozwiązać pytanie, jak te narodowości żyją obok siebie, jakie instytucje zdołały związać je w jeden węzeł państwowy, musiałbym chyba, idąc śladami Alexisa Tocquevilla, napisać wyczerpujące dzieło o urządzeniach społecznych amerykańskich, do czego zbrakłoby mi zdolności i czasu. Odpowiem więc tylko ogólnie: w Stanach Zjednoczonych nie próbowano asymilować, nie wiązano nikogo nigdy i to jest sekret owej zgody, w jakiej żyją odrębne żywioły. Trudna zagadka wyjaśnia się tym jednym wyrazem, który w Europie jest tylko ideą i postulatem, tam praktyką codziennego życia — wyrazem: wolność.
Ale właśnie owa wolność społeczna, polityczna i religijna, owa płynąca z niej decentralizacja, posunięta do ostatecznych granic, owa luźność związków państwowych i nieograniczone uwzględnienie jednostki, rodzi tę różnostronność objawów życia, o której już wspomniałem, a stąd i niepodobieństwo ogarnięcia jej w jednej ogólnej charakterystyce. Kraj i jego mieszkańcy, stosunek ich do siebie, ogólna konstytucja Unji, prawo pojedynczych stanów, hrabstw, gmin, rozmaitość stowarzyszeń świeckich, sprawa oświaty, stosunek wzajemny mężczyzn i kobiet, sekty religijne, a nakoniec luźne socjalno-religijne falanstery — wszystko to zbyt bogaty i zbyt obfity materjał, aby z niego nawet pobieżnie skorzystać można. Niepodobieństwem jest iść odrazu kilkunastoma drogami, żeby więc nie zgubić się w ich labiryncie, trzeba wybrać sobie jedną najciekawszą, najsympatyczniejszą i pójść nią prosto, mówiąc tyle tylko o widokach przyrodniczych, o ile nie leżą poza krańcami widnokręgu.
Taką drogę, która mi się wydała najbardziej zajmującą, wybrałem. Idąc tym szlakiem, nie wypełnię może swego programu — ale jakkolwiek poprowadzę czytelników moich za ocean, nie wprowadzę ich jednak w otoczenie zbyt obce.
Będę mówił o Polakach i o osadach polskich w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki.






IIIIIIIV





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.