Przejdź do zawartości

Oryginał z Piskorzewa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Oryginał z Piskorzewa
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom V
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ORYGINAŁ Z PISKORZEWA.



Stare żydowskie przysłowie powiada, że każde miasto ma swego waryata. Ponieważ przysłowia wogóle są mądrością narodów, ponieważ mądrość żydowska ma być podobno lepsza od innych, i ponieważ mądrość z prawdą niekiedy chodzi w parze, — więc trzeba przysłowiu dać wiarę.
W miasteczku Piskorzewie było waryatów aż dwóch. Jeden, jeżeli się tak wyrazić wolno, etatowy, istniejący zda się, dla stwierdzenia żydowskiego przysłowia — drugi zaś prywatny, wolno praktykujący, ot taki sobie waryat, który popełnia głupstwa dla przyjemności osobistej i na własny rachunek.
Pierwszy, ponieważ istniał dla stwierdzenia żydowskiego przysłowia, był oczywiście żydem. Miał idyotyczny wyraz twarzy, rudawe włosy i bródkę, jeden pejs takiegoż koloru, oczy baranie, wytrzeszczone, twarz upstrzoną piegami. Chodził bosy, obdarty, w łachmanach, sypiał zimową porą w przedsionku bóźnicy, latem na dworze, a żył tem, co mu miłosierni ludzie, dość skąpo zresztą, dawali.
Letnią porą włóczył się po lasach, zaglądał do ogrodów, gdzie zdarzało mu się niekiedy ukraść trochę rzepy, cebuli, lub owoców, — i to była najwyższa rozkosz tego biedaka.
Gdy się ukazał na ulicy, biegła za nim z krzykiem gromada bachorów, obrzucała go kamykami, lub błotem, a on to z filozoficznym spokojem przyjmował, jakby rozumiejąc, że stanowisko waryata miejskiego, oprócz skąpej jałmużny, daje także obelgi i szturchańce. Każde stanowisko ma swoje dobre i złe strony, — jedno daje dużo honoru, a mało pieniędzy, inne na odwrót, dużo pieniędzy, a mało honoru, a są i takie, co ani pieniędzy, ani zaszczytów nie przynoszą.
Ostatecznie waryatowi temu nie było tak najgorzej na świecie: dostawał on od nabożnych żydówek śledziowe główki, od obywateli bezzębnych skórki chleba, niekiedy ktoś hojniejszy dał mu kilka gotowanych kartofli, a Jojna Meir Grinszpan, członek kahału i mąż wielce miłosiernego serca, który nigdy ubogiego w potrzebie nie opuścił, częstował go przy każdem spotkaniu tabaką.
Byli nawet i ludzie, którzy zazdrościli szczęścia szaleńcowi i spoglądali na niego z zawiścią, a trzeba przyznać, że mieli do pewnego stopnia słuszność.
Dla nędzarza-szaleńca, lub nędzarza-kaleki, jest jałmużna, są szpitale; przed nędzarzem-przestępcą otwiera gościnne podwoje kryminał, urządzony po europejsku, z pewnym nawet komfortem i wygodą dla swych pensyonarzy — nędzarz zaś, nie kaleka i nie złodziej, pozostawiony jest własnemu losowi.
Wielkie to jeszcze szczęście, jeżeli ów biedak przyszedł na świat w chacie wiejskiej, i jeżeli pochodzi ze zwyczajnej chłopskiej rodziny; taki ma zdrowy grzbiet, zdrowe ręce, nie myśli o świetnych przodkach, ani o niebieskich migdałach i nie skompromituje się, wziąwszy do rąk siekierę, łopatę, widły, lub podobne ordynaryjne narzędzia. Taki pracuje, zarabia — i ostatecznie, ma co jeść, ma w czem chodzić i gdzie się przespać. Takiemu dobrze, — ale nędzarz, który ujrzał światło dzienne w pięknem mieście Piskorzewie, nędzarz, pyszniący się szeregiem uczonych przodków, którzy nigdy nie splamili swych rąk ordynaryjną robotą, nędzarz delikatny, ma zupełną racyę zazdrościć losu szaleńcowi żyjącemu z jałmużny.
Berek Przepadło, inaczej zwany Berek „hamszuge“, lub po prostu „waryat“, nie zdawał sobie zapewne sprawy z położenia, w jakiem się znajdował, nie narzekał na los swój i przepędzał czas bardzo wesoło, i o ile się zdaje — bez troski.
Opinię miał ustaloną, nikt nie nazywał go ani małym, ani wielkim waryatem, mówiono o nim tylko, że jest waryat zwyczajny, mający w sobie akurat tyle nieszkodliwej głupoty, ile potrzeba dla waryata tak małego miasta jak Piskorzew. Szewcy piskorzewscy nie wyrabiali balowych lakierków, krawcy nie szyli frakowych garniturów, dla czegoż by piskorzewski waryat miał popełniać nadzwyczajne jakieś wybryki!?

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Co do drugiego waryata opinia publiczna miasta Piskorzewa miała twardy orzech do zgryzienia i wahała się ona długo w jedną i drugą stronę, jak rozbujana huśtawka, zanim wydała wyrok, oparty na licznych, a różnorodnych motywach. Istotnie, co do Berka, od razu wiedziano czego się trzymać, dość było tylko zawołać głośno: „hej waryat!“ a on zaraz się oglądał i wyciągał rękę po datek; na tamtego zaś trzeba było mówić: „panie dobrodzieju“ i w oczy przynajmniej traktować go jako człowieka, posiadającego wszystkie pięć klepek w głowie...
Trzeba przyznać opinii publicznej miasta Piskorzewa, że wydała wyrok po długim namyśle i na podstawie szeregu faktów, z których każdy wzięty oddzielnie był co najmniej dwuznacznym, a wszystkie razem tworzyły istny bigos psychopatyczny, — i wprowadzały inteligencyę piskorzewską w coraz większe zdumienie.
I to bowiem wiedzieć należy, że grupa ludzi, która zawyrokowała o stanie umysłowym pana Dezyderego, składała się wyłącznie z osób inteligentnych. Ciemne pospólstwo miało o tym człowieku zupełnie inne przekonanie.
Kiedy pan Dezydery przybył do Piskorzewa i kupił ładny domek z ogrodem, położony na uboczu, przy samej prawie rogatce, zaczęły się zaraz różne gawędy.
Zdawało się, że w powietrzu unoszą się znaki zapytania i wykrzykniki.
Dla czego kupił? Dla czego w Piskorzewie, a nie gdzieindziej? Dla czego na uboczu, a nie w rynku, lub na pryncypalnej ulicy? Co w tem jest?
I w rzeczy samej cóż to? Ni ztąd ni zowąd zjawia się jegomość jakiś, przyzwoicie ubrany, nie biedny, nabywa dom, sprowadza się i mieszka. Na pozór niby nic, ale zastanowiwszy się głębiej, można przypuszczać Bóg wie co.
Przebudowywa dom z gruntu, ozdabia go, ze zwykłej chałupy robi coś w rodzaju willi, jak gdyby nie w Piskorzewie, lecz w Szwajcaryi. Robotnicy opowiadają cuda o ścianach, oknach, obiciach, posadzkach, piecach; mówią, że nawet w aptece nie jest tak bogato i pięknie jak w tej willi... Buduje w podwórzu obszerną piwnicę i lodownię, — to jest podoba mu się mówić, że to piwnica i lodownia, któż jednak zaręczy, czy w rzeczywistości nie będzie to potajemna gorzelnia, albo fabryka fałszywych pieniędzy!
Bywały już i takie wydarzenia.
Sprowadza ogrodnika, burzy cały ogród, sadzi drzewa rozmaite, brzoskwinie, wino, zakłada szparagarnię, inspekta, zaprowadza masę kwiatów w oszklonym budynku.
Kpi, czy o drogę pyta? Kogo chce łudzić? bo jeżeli inteligencyę piskorzewską, to się źle wybrał, — ona się w pole wyprowadzić nie da.
Urządził się już zupełnie — mieszka. Latem prawie ciągle pracuje w ogrodzie, zimą siedzi w swoim gabinecie i czyta. Ma mnóstwo książek, dwie szafy pełne tej bibuły, trzyma też kilka pism warszawskich i parę zagranicznych; nie bywa nigdzie, w karty nie gra, nie ma żony ani dzieci — i trzyma gospodynię, babę starą, opryskliwą i złą jak dyabeł. O tej gospodyni mówiono przez kilka tygodni w Piskorzewie.
Jedna dama, z grona inteligencyi, i to inteligencyi grubszej, albowiem mówiła po francuzku, wyczytała w jakimś starym romansie nadzwyczajną historyę... i tak była nią wzruszona, że przez całą noc oka zmrużyć nie mogła. Rano wstała bardzo wcześnie, ubrała się i pobiegła do najbliższej sąsiadki.
— Powiem pani coś nadzwyczajnego, — zawołała zaraz na wstępie, — ale sekret!...
— O, znasz mnie pani, żem do tego jedyna...
Tajemnica... dopóki się wszystko nie wyjaśni — słowo?
— Choćby dziesięć...
— A więc... posłuchaj mnie pani...
— Słucham, słucham...
— Czy tu nikt nie wejdzie?
— Nikt a nikt...
— Jednak dla pewności, zamknij pani drzwi na klucz... a teraz zaczynam. Wygląda to może na bajkę, ale uważaj pani: pewien wielki rozpustnik, choć już nie pierwszej młodości...
— Ach! domyślam się... Dezydery!
— Nie... hrabia de... de, jakże go tam, de la Sauce-Piquante.
— Hrabia! więc on jest hrabia... Czy wie pani, że mnie od razu to na myśl przyszło...
— Ależ on jest zbrodniarz!
— O i to zauważyłam od pierwszego wejrzenia... ale dalej, mów pani dalej, na Boga!
— Powoli — rzekła dama — dowiesz się pani pięknych rzeczy. Otóż pan hrabia de la Sauce-Piquante upatrzył sobie w sąsiednim zamku cudnej urody panienkę, z porządnej rodziny, baronównę de Tourtourelle — i wykradł ją z domu rodziców.
— Ach! łotr!
— Dziewczyna miała szesnaście lat...
— Szesnaście!...
— Nawet nie zupełnie skończone... Nie będę pani opowiadała szczegółów, dość że zbałamucił dziecko, wykradł, wywiózł, i oboje jak kamień w wodę... przepadli. Ojciec poruszył wszelkie sprężyny, zawiadomił policyę, sprowadził najzdolniejszych agentów z Paryża...
— I cóż moja pani, złapali?
— Nie... wykryło się dopiero w kilka lat później...
— Jakim cudem?
— Niech pani słucha uważnie... Do pewnego miasteczka w południowej Francyi przybył jakiś pan, bardzo poważny, zdaje się dość zamożny... niby rentier, niby ex-profesor... niby coś, nabył dom.
— Dezydery!
— Ja nie powiadam, że to on. Nabył dom, odnowił go, wyelegantował, urządził z wielkiem szykiem.
— Ależ to Dezydery!
— Powtarzam pani, że tego nie twierdzę... Wyelegantował dom i zamieszkał w nim ze starą, brzydką jak nieszczęście, gospodynią.
— Wojciechowa!
— Czekaj że pani... mieszkał przez kilka lat... aż jednego razu, przypadkiem, wykryła się prawda. Młody chłopiec, syn węglarza, skończony łotr, dostał się do ogrodu owego jegomościa, już późnym wieczorem, właściwie nawet w nocy, po prostu, aby kraść gruszki.
— No, no...
— Wystaw sobie pani, wdrapał się na drzewo, w tem w oknie na górze błysnęło światło. Naturalnie chłopiec przytulił się do gałęzi i czekał... Czeka tedy, patrzy i widzi doskonale co się dzieje. Do pokoju weszła z bogatym kandelabrem w ręku stara gospodyni i zasiadła przed lustrem.
— O stara sekutnica! co za bezczelność, co za bezczelność! Doprawdy, niedługo sługi będą już chyba przed ołtarzami siadały!!
— Więc zasiadła sobie przed lustrem i wyobraź pani sobie, zdejmuje z głowy czepiec i ogromną siwą perukę...
— Niepodobna!
— Aha... a z pod peruki sypie się kaskada pysznych blond włosów.
— Jezus Marya!
— Następnie zdejmuje z twarzy maskę i okazuje się buzia tak piękna, tak urocza...
— A stary łajdak! Moja pani, moja najdroższa pani, więc ta Wojciechowa, któżby się spodziewał?! — a wie pani, że ja od pierwszego wejrzenia poznałam, że w tej babie jest coś nienaturalnego... coś takiego... ruchy zanadto żywe, głos... I któż to odkrył? moja pani, kto?
— Jeszcze nikt nie odkrył, jest to tylko moje przypuszczenie... Sekret, sza, trzeba obserwować i zdemaskować...
— Obserwować i zdemaskować!...
— Ale jak?
— Nic łatwiejszego, pilnować bacznie, przecież się kiedyś zdradzi.
Gospodyni pana Dezyderego powróciwszy z targu, przystąpiła wprost do swego pana.
— Panie, — rzekła na wpół z płaczem, — czy mi rogi na łbie wyrosły, czy co takiego się stało ze mną dziwnego?
— No?
— A oto przejść mi spokojnie nie dają. Z dziesięć pań mnie zaczepiło na mieście, a przypatrywały mi się, a zagadywały, a zaglądały w oczy.., a jeden stateczny pan jakiś, podobno aptekarz, to mnie w brodę uszczypnął... powiedziałam też zbereźnikowi staremu, aż mu w pięty poszło... Oh! panie, ja ztąd ucieknę... w Warszawie, na Starem Mieście, mnie ludzie szanowali, a tu patrzą jak na raroga...
— Uspokój się kobiecino, — rzekł pan Dezydery, — ludzie są ludźmi, pogapią się i przestaną. Czy ci to ubliża, że kto patrzy na ciebie?...
— Juści że niemiło... Dam na mszę do Przemienienia Pańskiego, może się Pan Jezus zmiłuje nademną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Więc chyba nie zbrodniarz? Tak się zdaje przynajmniej...
Mieszka już w Piskorzewie cały rok, nie wyjeżdża nigdzie, osób podejrzanych nie przyjmuje, a niepodejrzanych nie zaprasza... W ogrodzie hoduje prawdziwe kwiaty i prawdziwe owoce, do lodowni zwożą mu w zimie autentyczny lód. Okienic prawie nigdy nie zamyka, można go widzieć z ulicy, zwłaszcza wieczorem, jak siedzi pochylony nad książką, lub gazetą, jak czyta albo pisze.
W ogóle nie ukrywa się, kto chce może podpatrywać go dowoli. Zdaje się więc, że wódki potajemnie nie pędzi, że fałszywej monety nie wyrabia. Zdradził by go przecież jakiś dym, odór, stuk, a ludzie nie napróżno mają nosy, uszy i oczy.
Wojciechowa, choć różnie o tem mówiono, jest jak się zdaje autentyczną starą babą, a przynajmniej niema dowodu, żeby była nieautentyczną. Jej małomówność, unikanie ludzi, mrukliwość, są wprawdzie mocno podejrzane; ale przygarbiona postać, ręce duże, zapracowane, wyschłe, oczy jakby zamglone, głos rozbity, dowodzą, że albo Wojciechowa jest starą babą na prawdę, albo też, że sztuka fałszowania doszła do ostatnich granic doskonałości i dalej już ani na krok nie postąpi.
Damy orzekły, że dziewczyna egzaltowana mogłaby się zdobyć na taki heroizm i przybrać na siebie maskę starej i brzydkiej kobiety. Jest to nieprawdopodobne, ale ostatecznie możliwe; — ale żeby wytrzymać w takiem przebraniu przez cały rok, żeby podejmować roboty, od których ręce naprawdę grubieją i zupełnie tracą delikatność, to już niepodobne do wiary. Można się wyrzec wdzięków na parę godzin, na dwa dni, wreszcie dla niezmiernie ukochanego człowieka na tydzień, ale na rok, na cały rok, nie, to już nad siły ludzkie!...
Bądź co bądź, niewiadomo kto jest Dezydery, a raczej wiadomo bardzo niewiele. Zaraz po przybyciu i kupnie domu, złożył swoją legitymacyę w magistracie, do własnych rąk pana burmistrza. Pokazało się z niej tyle tylko, że przybysz, przedmiotem ciekawości powszechnej będący, nazywa się Dezydery X, że ma lat 56, że jest chrześcijanin i wdowiec, że posiada stopień kandydata nauk przyrodzonych, że trudnił się nauczycielstwem, a obecnie utrzymuje się z własnych funduszów; że nakoniec ma wzrost średni, tuszę średnią, oczy siwe, włosy szpakowate, nos, usta i brodę umiarkowane, i że żadnemi znakami szczególnemi się nie odznacza, oto i wszystko.
Najlepsi komentatorowie i badacze uczynków bliźniego nie wiele z tak szczupłego materyału wycisną...
Dwa szczegóły legitymacyi przemawiały poniekąd na korzyść pana Dezyderego, mianowicie, że jest wdowiec i że utrzymuje się z własnych funduszów. Kto ma córki na wydaniu, nie lekceważy ani wdowców, ani tak zwanych „własnych funduszów“; wprawdzie bruździł tu nieco wiek, lat 56, — ale starsze panie powiedziały, że to głupstwo, gdyż mężczyznę w tym wieku najłatwiej zawojować... i w razie sporządzenia jakiego zapisu „po najdłuższem życiu“, oczekiwanie może nie być zbyt długie...
Osoby interesowane usiłowały zbadać życie pana Dezyderego pod względem rodzinnym. Jedynem źródłem informacyj mogła być tylko Wojciechowa, kobieta wyjątkowo mrukliwa i małomówna, — ale i z tego kamienia zdołano wodę wycisnąć. Baba wygadała się niechcący, że jej pan był najlepszym mężem dla swej żony i najczulszym ojcem dwojga małych dziatek, że gdy wszystko troje utracił i pochował, rozpaczał strasznie, przez parę miesięcy chorował bez nadziei życia, potem włóczył się po świecie, był za górami, za morzami, aż nareszcie powrócił, ale już w Warszawie mieszkać nie chciał, czy nie mógł, więc kupił domek w Piskorzewie i osiedlił się tu, niewiadomo po co...
Otóż to! niewiadomo po co! Zagadka nierozwiązana; niby się coś wykryło, a właściwie nic się nie wykryło.
W każdym razie to chyba nie jest zbrodniarz, nie! ale w takim razie któż?

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W ogóle postępowanie jest dziwne... i zagadkowe. Niby od ludzi nie stroni, ale też ich nie szuka; oddaje ukłony, zaczepiony na ulicy, lub na spacerze, rozmawia, jest dla każdego uprzejmy, ale ani zaproszeń nie przyjmuje, ani do siebie nie zaprasza nikogo... Zawsze smutny, poważny, nie uśmiecha się nigdy, chyba do dzieci, które bardzo lubi i często drobnemi upominkami obdarza.
Pewnego razu pani regentowa piskorzewska spytała pana Romana, pełnego inteligencyi sekretarza magistratu, żeby wytłómaczył jej, co to jest melancholia.
Na razie młodzieniec nic nie odrzekł, zrobił tylko minę tajemniczą i przyrzekł, że za pierwszą bytnością, w mieście gubernialnem dowie się jak najdokładniej.
— Tymczasem mogę panią dobrodziejkę zapewnić, — dodał, — że nie jest to nic nadzwyczajnego; bardzo niewinny rodzaj literatury w znaczeniu prostem, a w przenośnem jak kto chce; można tłómaczyć tak, a można i tak, zależnie od okoliczności.
Pani regentowa była dama z temperamentem i nie lubiła czekać... to też wyszedłszy w towarzystwie na spacer za miasto, i spotkawszy doktora, zaczepiła go zaraz.
— Na miłość Boską, doktorze, wytłomacz mi co to jest melancholia?!
Doktór, poczciwy starowina, zaskoczony znienacka, włożył na nos okulary, otarł czoło czerwoną chustką w kraty i rzekł:
— Chce pani wiedzieć co to jest melancholia? Czy dobrze słyszałem?
— Tak.
— To źle!... Czyżby szanowny regent?
— Ależ ja nie pytam doktora o safandulstwo, tylko o melancholię; pytam dla własnej ciekawości, chcę wiedzieć.
— To źle pani dobrodziejko, to źle!...
— Więc mi pan nie powie?
— Jeżeli pani chce koniecznie...
— Proszę, bardzo proszę.
— Melancholia pani dobrodziejko jest to choroba.
— Byłam tego prawie pewna...
— Jest to rodzaj psychozy.
— Mów pan po ludzku, psy, kozy... psy... kozy, nie rozumiem tego...
— Zaraz, pani dobrodziejko, powoli... Melancholia jest to choroba umysłowa, niedobra choroba; jest to, iż tak powiem, zboczenie w sferze czucia. Osobnik dotknięty tą chorobą stwarza sobie i wymyśla różne cierpienia urojone. Jeżeli jest melancholia bierna, cierpi z rezygnacyą i w milczeniu, stroni od ludzi, nie mówi do nikogo, — jeżeli czynna, to szaleje, rzuca się i w takim razie ubiera go się w kaftan... Widzi pani dobrodziejka — dodał, zażywając potężny niuch tabaki — gatunków bzika jest znacznie więcej, aniżeli nazw kapeluszy damskich... jest paranoia, są tysiące illuzyj, manij, monomanij, deliriów...
— Ależ doktorze, koniec końcem, melancholia jest rodzajem bzika?
— Bezwątpienia, pani dobrodziejko.
— Objawia się smutkiem i małomównością?
— Jeżeli bierna.
— No, to już wiem co mi potrzeba. Dziękuję panu serdecznie za tę informacyę.
— Pozwoli pani zbadać pulsik?...
— Dajże pan pokój, cóż znowu!? Czy wyglądam źle...
— Nie, ale ta kwestya melancholii...
— Cóż?
— Wogóle o takich rzeczach myśleć jest źle.
— Eh! nudziarz z pana!...
Od tego wieczoru inteligencya piskorzewska znowuż zaczęła spoglądać na pana Dezyderego podejrzliwie i nie bez pewnej obawy... Zupełnie uzasadnionych powodów nie było, ale bądź co bądź... pewne objawy dawały do myślenia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Inteligentne panny miasta Piskorzewa uznały jednozgodnie, że imię Dezydery samo przez się jest śmieszne i dziwaczne, niby „Hermenegilda“ żeńskiego rodzaju, a człowiek który je nosi... Właściwie cóż ma robić? Skoro mu takie nadano, więc je ma, chociaż mógłby na biletach wizytowych mienić się Arturem, Adolfem, lub Zenonem... Nie czyni tego wskutek melancholii, tem gorzej dla niego, bo trudno sobie wyobrazić, żeby się znalazła panienka, któraby zdecydowała się zostać panią De-zy-de-ro-wą! Żeby nie to, kto wie? Dezydery na starca nie wygląda; powabny wprawdzie nie jest, ale prezentuje się bardzo dobrze, jego dom i ogród jest nawet pełen wdzięku, a majątek, jak mówią, zachwycający. Niewiadomo zkąd rozeszła się pogłoska, że pan Dezydery ma kapitał w banku. Czemuż sam tylko korzysta z procentu, czemuż nie poszuka sobie dozgonnej towarzyszki życia, lecz siedzi w swych pięknych pokojach, lub w ogrodzie, posępny, samotny, milczący...
— Czemu?
Regentowa powiada, że to melancholia w najgorszym gatunku; zaś panie, mające córki na wydaniu twierdzą, że nie melancholia, ale impertynencya poprostu i egoizm, rozwinięty do najwyższego stopnia.
Pan sekretarz jest zdania, że można sądzić o tem tak albo tak, stosownie do okoliczności.
Bądź co bądź takie zamykanie się w sobie, zamiłowanie samotności objawem normalnym nie jest... Niechęć do gry w karty! Nietylko w Piskorzewie, ale na całym cywilizowanym świecie ludzie w karty grają. I to nie byle jacy ludzie, mężowie poważni, rozumni, zasłużeni... Któż bo nie lubi zasiąść wieczorem do zielonego stolika i zatrudnić umysł kombinacyami gry? Cały świat i cały inteligentny Piskorzew gra, — dla czego Dezydery nie chce?
Czy mu żal pieniędzy, które mógłby przegrać? Nie, skąpy on nie jest... czy ludźmi pogardza? I to nie, dla każdego jest uprzedzająco grzeczny. Czy może czasu mu brak? Także nie — bo kto może przesiadywać po całych dniach nad książkami, mógłby poświęcić parę godzin na grę... Przyczyny trzeba szukać jedynie w chorobliwym stanie umysłu.
Bezwątpienia... To człowiek apatyczny, którego nie obchodzi nic... Nie pyta nigdy co słychać, o kim mowią dobrze lub źle, sam nie wyraża o nikim swego zdania i wogóle nie zajmuje się tem, co złośliwi zowią plotkami, a w gruncie rzeczy jest, tak pożądaną w interesach moralności, kontrolą ogółu nad postępowaniem jednostek.
Regentowa ma słuszność... panu Dezyderemu czegoś brakuje...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ludzie, którzy są w przekonaniu, że mają władze umysłowe w zupełnym porządku, a zdaje się, że to przekonanie mają bez wyjątku wszyscy, — przy spotkaniu się z człowiekiem podejrzewanym o brak piątej klepki... doznają pewnego zaniepokojenia i obawy. Któż może przewidzieć co powie, albo co uczyni waryat, w jakim kierunku popchnie go chory umysł?... Chociaż jest niby spokojny, choć ludzi nie zaczepia, ale zawsze... Beczka prochu jest także bardzo spokojna, dopóki jej nie zaczepi drobna, malutka iskierka... to też pan burmistrz, powracający samotnie z przechadzki zamiejskiej, wcale się nie ucieszył, ujrzawszy za miastem pana Dezyderego. Cóż jednak miał robić; ukłonił się i przyśpieszył kroku, jak gdyby powoływała go jakaś nadzwyczajna, ważna czynność. Dezydery jednak, wbrew zwyczajowi, zaczepił gospodarza miasta.
— Panie prezydencie — rzekł — co myślicie zrobić z tym chłopakiem, którego ujęto dziś na kradzieży u Mośka?
— Tymczasem siedzi w kozie.
— A dalej?
— Odeślę go do sędziego, a sędzia wpakuje go gdzie należy. Prosta rzecz jak drut: zegarek powinien siedzieć w kieszeni od kamizelki, a złodziej w kryminale.
— Taki młody chłopak, prawie dzieciak!...
— Któż mu kazał kraść?!
— W towarzystwie kryminalistów zepsuje się do reszty i zostanie skończonym łotrem... Szkoda go, nieprawdaż panie?...
— Może i szkoda, ale czemu kradł?...
— Niestety, wszyscy ci mali złodzieje mają jedną matkę, a tą jest ciemnota...
Burmistrz nic nie odpowiedział, spojrzał tylko na pana Dezyderego z pod oka i pomyślał sobie:
— Bredzisz dobrodzieju... jedną matkę! Gdzieżby jedna matka mogła mieć tylu synów, ilu jest złodziei na świecie!? Złodziej, któregom dziś zamknął, wcale nie ma matki, tylko ojca nicponia i pijaka, jakiego świat nie widział...
Po chwili pan Dezydery odezwał się znowu.
— Jednak to są objawy smutne... trzebaby coś radzić, jakie jest pańskie zdanie?...
— Jakież może być zdanie?! Protokół i do sądu. Co ja więcej mogę.
— Wie pan co, panie prezydencie, ponieważ tu osiedliłem się, tu mieszkam i tu zapewne życie skończę, przeto chciałbym miastu zostawić pamiątkę...
Burmistrz zbladł.
— Pamiątkę — rzekł — cóż znowu? jakąż pamiątkę?
— Niedługo się pan dowiesz, — rzekł Dezydery z tajemniczym uśmiechem i pożegnawszy burmistrza, poszedł w swoją stronę.
Wyraźnie pogróżka... Jaką pamiątkę może dać miastu człowiek, któremu braknie piątej klepki? Chyba podpali na cztery rogi Piskorzew i puści go z dymem.
Nieszczęście go tu przyniosło; nie mógł sobie wynaleźć domu gdzieindziej, tylko w Piskorzewie! koniecznie w Piskorzewie!
Zanim się udał na spoczynek, prezydent zawołał swoich pachołków, kazał im nasmarować koła u sikawek i beczek, oraz zapowiedział, że w nocy osobiście kontrolować będzie, czy stróże nocni są na stanowiskach... Dziwną im się wydała ta energia niezwykła, ale spełnili co im rozkazano. W nocy rozlegał się trzask grzechotek, świadczący, że straż czuwa, a prezydent usnął dopiero nad ranem i miał sen niespokojny, gdyż sądził, że lada chwila dzwon alarmowy go zbudzi.
Rano, zaspane listopadowe słońce zajaśniało nad Piskorzewem, który był taki sam jak wczoraj, cały, nienaruszony, brudny, pełen śmieci i błota, jak zwykle...
Waryat nie spełnił pogróżki, ale któż wie, co jutro przyniesie?

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie przyniosło nic ani jutro, ani dni następne. Życie płynęło zwykłym trybem, tylko pan Dezydery zaczął się ruszać...
Konferował o czemś z faktorem, wyjeżdżał kilka razy i był niezwykle ożywiony. Widocznie jakaś myśl bardzo go zajmowała.
Co rano przychodził do burmistrza żydek jeden, Mordka Kiełbik, o nieokreślonem ściśle stanowisku, ale bardzo czynny, ruchliwy i wiedzący o wszystkiem, co się w mieście dzieje. Ponieważ Piskorzew nie posiadał własnej gazety, Mordka pełnił funkcyę dziennika i informował chętnie o wszystkiem, począwszy od polityki, aż do cen zboża...
Pewnego dnia Mordka przyszedł do burmistrza wcześniej niż zwykle; właśnie gospodarz miasta Piskorzewa, w charakterze zupełnie prywatnym, w pantoflach i watowanym szlafroku, zasiadał do herbaty, gdy mu oznajmiono przybycie wszystkowiedza. Mordka z tajemniczą miną wsunął się do pokoju.
— Cóż tak wcześnie dziś, — spytał burmistrz, — czy stało się co ważnego?
Proszę pana prezydenta, trochę się już stało, trochę się staje, a co się ma stać, to wcale nie jest trochę, tylko bardzo dużo!
— No, no — gadaj-że, zabili kogo, czy okradli?
— Zabić, Bogu dziękować, nie zabili, ale to co zrobili nieładnie jest... Ktoby się spodziewał na takiego cichego, spokojnego, porządnego pana... pfe!
— O kim mówisz, u licha!
— No, o tym panu co ma dom po sędzinie.
— O Dezyderym?! cóż on zrobił?
— Niech się pan prezydent spyta czego on nie zrobił? Wiadomo panu, że Michał Baranek, chciał sprzedać plac na Wjazdowej ulicy.
— No, wiem.
— To śliczny plac, on jest stworzony na to, żeby na nim postawić szynk i zajazd, to też Symcha Grünbaum targował ten plac i nie chciał go z ręki wypuścić.
— I kupił?
— Niechno pan czeka. On chciał kupić, on był pewny że kupi, on wiedział, że z naszych nikt mu przeszkody nie zrobi, a katolikowi taki plac na nic. Byłby już może i kupił, ale Baranek niedawno sprzedał krowę i przez to zrobił się okropnie hardy. Więc Symcha miał czekać, aż on tę krowę wypije i aż mu się znowu zachce pić, to wtedy spuści z ceny i za byle co sprzeda. Symcha czekał, pewny swojego. Tymczasem, niechno pan prezydent słucha, wczoraj ten pan, jak się nazywa?
— Dezydery?
— No, ten pan Dezery, posłał po Baranka, dał mu więcej niż Symcha chciał dać i plac kupił. Zaraz zrobili kontrakt u regenta. To jest wielka krzywda, panie prezydencie. Symcha płakał, włosy sobie z brody wyrywał, chciał dać sto rubli odstępnego, ale tamten nie przystał... powiedział, że o tym placu już dawno myśli i że się bez niego nie obejdzie?
— Na co jemu ten plac?
— Powiada, że mu potrzebny, że będzie dom budował i wie pan co się pokazało?
— No?
— Pokazało się, że już drzewo kupione, cegła kupiona, wszystko co potrzeba. Zaraz z wiosny zaczną budować. Słyszałem, że ma być jakiś dom osobliwy, całkiem zagraniczną modą...
— Co jemu po tem?
— Albo ja wiem, — a panie prezydencie co jego obchodzi nasz waryat? nasz żydowski waryat — i do niego także musiał się wtrącić!
— Wasz waryat?
— No tak, głupi Berek. To jest cała historya!... Wczoraj ten pan Dezery szedł przez miasto i spotkał Berka na ulicy. Co prawda teraz jest trochę chłodno — i to też prawda, że Berek nie ma bardzo pięknej garderoby. Więcej w niej dziur aniżeli sukna. Ten pan, zamiast pójść spokojnie swoją drogą, to udał się prosto do rabina. Tam byli najbogatsi obywatele i najporządniejsi szynkarze, kahalni, cała starszyzna! Oni się bardzo zdziwili, oni pytali — czego pan chce? On też powiedział! Nie chcę powtarzać co on powiedział, ale to wcale nie było piękne słowo...
— Czegóż chciał od rabina i od żydów?
— Aj panie prezydencie, on mówił, że Berek, ten głupi obdarty Berek, ten waryat, to jest wstyd dla rabina, dla kahału, dla całego miasta, że on nie powinien być ani obdarty, ani zmarznięty, ani głodny, bo to jest dla nas, niby dla wszystkich żydów, fe! Kahalni powiedzieli, że nie ma na to pieniędzy — a on wyjął z kieszeni pięćdziesiąt rubli, oddał rabinowi i powiedział, że to na ubranie dla Berka... a potem wcale nic nie mówił, tylko sobie poszedł...
— Waryat, czysty waryat....
— I mnie się tak zdaje, ale on miłosierny jest. Rabin długo siedział i nic nie mówił, myślał tylko i wzdychał; potem kazał zawołać szewca, krawca i taką kobietę co bieliznę szyje, — no i za parę dni, obaczy pan prezydent, nasz waryat będzie wyglądał jak najporządniejszy kupiec....
— Poznał swój swego...
— Może być... ale to jeszcze nie koniec; ja się dowiedziałem o nowej sprawce pana Dezerego...
— No, no...
— Że on naszego waryata ubrał, to nie jest wielki grzech, bo kto na tem straci, kto do tego dołoży, że głupiemu Berkowi będzie ciepło; ale on chce ubrać pana prezydenta.
— Mnie!
— Chce ubrać całe miasto, nas wszystkich!
— Nie gadaj!
— Aj, aj, żebym ja też miał takie długie życie i szczęście, jak to prawda... On chce zrobić źle dla żydów, dla mieszczan — i na co jemu to? Niech ja wiem, co jemu z tego przyjdzie?!
— Ale cóż zamierza!
— On niedobrze zamierza... On chce zrobić komisye...
— Co?
— No, czy ja nieprawdę powiadam, ledwie wymówiłem to słowo, sam pan prezydent się przestraszył — a co dopiero obywatele!.. My przecież jesteśmy tutaj urodzeni i nie znaliśmy żadnych komisyj, nasi dziadkowie, nasi ojcowie nie znali, a on chce...
— Ale cóż właściwie chce, do milion!... — zawołał burmistrz, który już zaczął tracić cierpliwość, — gadaj-że co chce, zkąd się dowiedziałeś? Może to tylko głupia plotka...
— Żebym ja miał tyle pieniędzy, ile prawdy w tej plotce... na moje sumienie!... a zkąd ja się dowiedziałem, co panu do tego, dość że wiem, a jeżeli pokaże się, że to nie jest prawda, to niech pan prezydent nazwie Mordkę cyganem. Pan Dezery już cały tydzień buntuje naszego doktora...
— Koniec świata! na cóż mu doktór?!
— Na co? on chce, żeby u nas była komisya.
— Zwaryował...
— On chce, żeby obywatele zamiatali ulice, żeby wywozili śmiecie, żeby płacili składki na studnie, żeby bielili swoje chałupy... aj, czego on nie chce!... On chce, żeby rzeźniki byli zgubione, żeby nie rżnęli chorego bydła, nie sprzedawali takiego mięsa, co trochę zepsute jest... żeby musieli utrzymywać jatki porządniej, niż własne izby na wielkanoc. On chce ażeby szynkarze byli zgubione, żeby sprzedawali trunki bez dodatków, a czy to można na dzisiejsze czasy?... Teraz chłopi tak zdelikatnieli, że chcą mieć wódkę jak ogień... On chce, żeby piekarze byli zgubione, chce im zrobić kontrolę!... On chce całe miasto zgubić, chce żeby pan prezydent miał pisanie, a my wszyscy zniszczenie! Ja sam mam pół domu nad wodą, ten dom nie daje mi nic, tyle że mieszkam i podatek zapłacę — jak komisya każe koło niego zamiatać i śmiecie wywozić, to zkąd ja wezmę na miotły? czem zapłacę taką babę co zamiata i takiego chłopa co wywozi? To będzie zguba miasta, zniszczenie, upadek... wszyscy obywatele z torbami pójdą... a przez kogo? przez jednego człowieka, który sam nie wie czego chce.
— I cóż na to doktór?
— Co doktór może?! Wiadomo panu, że nasz doktór też jest obywatel, tyle lat żyje między nami bez komisyi sanitarnej, to zapewne musi sobie miarkować, że dożyłby i do śmierci bez takiego interesu, ale jemu, jako doktorowi, nie wypada powiedzieć, że taka komisya jest niepotrzebna.
— Ma się rozumieć... to prawda...
— Ja zawsze tylko prawdę mówię. Doktór zrobi to, co pan Dezery zechce, cała nadzieja w obywatelach. Oni nie przystaną na żadne nowości. Ja już puściłem w kurs tę wiadomość i nasze żydki śmieją się i kiwają głowami, a mieszczanie już wypili kilka garncy wódki ze zmartwienia i odgrażają się... Matka dziecka nie będzie tak broniła, jak oni swoich śmieci i starych porządków...
— Co to pomoże... jak doktór będzie chciał, to ja muszę przedstawienie zrobić, a wasza opozycya tyle znaczyć będzie, co zeszłoroczny mróz.
— Nu, panie prezydencie, kto wie, może nasze żydki co wymyślą... Dla czego niemają wymyśleć? mądrych głów w Piskorzewie, Bogu dzięki, nie braknie...
Kupno placu, datek dla Berka waryata, wreszcie pomysł komisyi sanitarnej, przechyliły ostatecznie szalę.
Opinia publiczna miasta Piskorzewa uznała pana Dezyderego za waryata. Trzeba oddać jej sprawiedliwość, że wahała się długo, na tę i na tę stronę, jak rozbujana huśtawka i że wydała wyrok na podstawie faktów sprawdzonych, dowiedzionych, które razem wzięte tworzyły istny bigos psychopatyczny.
Dwie tylko osoby z inteligencyi Piskorzewa nie oświadczyły się stanowczo za wyrokiem: pan sekretarz i regentowa. Pierwszy po namyśle orzekł, że można sądzić i tak i tak, stosownie do okoliczności; druga zaś, jako oponentka z zasady, lubiła płynąć pod prąd. Kiedy Dezyderego miano za rozumnego człowieka, dowodziła, że jest skończony waryat; a gdy go okrzyczano waryatem, powiedziała z całą stanowczością:
— Przepraszam, ale to jeszcze nie dowiedzione.
Doktór nie wyjawiał swego zdania i milczał, choć go nieraz pytano, aptekarz zaś nie krępował się wcale... i głosił publicznie, że Dezydery jest, „mente captus.“ Dopiero, gdy skutkiem pożaru apteki, zacny farmaceuta znalazł się w położeniu bez wyjścia, a pan Dezydery sam się zgłosił i przyszedł mu z pomocą, wtenczas złagodził znacznie swój sąd i przy każdej sposobności mówił do znajomych:
Mente captus jest, bo jest — ale miewa niekiedy lucida intervalla...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z wiosną, na plac, który tak gorąco pragnął nabyć szanowny Symcha Grünbaum, zaczęto zwozić materyały budowlane. Przyjechał budowniczy, majstrowie i rozpoczęła się robota.
Pan Dezydery pieniędzy nie żałował, to też budynek wzrastał niemal w oczach, a mieszkańcy Piskorzewa zastanawiali się nad jego osobliwym kształtem i nie mogli dociec, na jaki użytek taki gmach mógł być przeznaczony? Ani to bóźnica, ani koszary — cóż więc?
Istotnie, jeszcze w Piskorzewie nikt tak okazałego domu nie widział, chociaż w rynku były cztery kamienice, murowane, piętrowe i kilkadziesiąt domów drewnianych z facyatkami, a na bocznych ulicach około dwustu domków, nie różniących się niczem od chłopskich chałup po wsiach.
Nawet willa pana Dezyderego straciła na uroku wobec nowego budynku.
Stał on na podmurowaniu, był bardzo wysoki, o pokojach ogromnych, zaopatrzonych w wielkie weneckie okna. Widniej w nim było, niż na rynku, przestroniej niż w bóźnicy, a ładniej... no nie ma takiego miejsca w Piskorzewie, w którem byłoby ładniej.
I na co jemu taki gmach, postawiony kosztownie, z wyborowych materyałów, z białemi ścianami, sufitami i posadzką, kryty blachą, malowany na zewnątrz olejno; pochłonąć musiał niemało pieniędzy, a jaki dochód może przynieść? Nic.
Rzeczywiście, tylko człowiek nie mający władz umysłowych w porządku, może takie zbytki wyrabiać...
Ale na domu nie koniec: cała posesya ogrodzona została z frontu wysokiemi sztachetami, z tyłu zaś solidnym, mocnym parkanem; w podwórku wybrukowanem, zaopatrzonem w ścieki, stanęły zabudowania gospodarskie, poza niemi zaś, pozostałą przestrzeń placu skopano, uregulowano i urządzono na niej ogród.
Pan Dezydery pieniędzy nie żałował, to też wszystko szło niesłychanie prędko...
Czemuż ten pośpiech?
Gubili się ludzie w domysłach, jakie przeznaczenie ma otrzymać nowy budynek?... Żydzi przypuszczali, że będzie to chyba zakład publiczny, z bilardami, rodzaj austeryi, czy zajazdu; mieszczanie znów twierdzili, że albo magistrat znajdzie w tym domu pomieszczenie, albo koszary wojskowe; inteligencya zaś mniemała, że budynek wzniesiony jest specyalnie na teatr amatorski, że w nim odbywać się będą zabawy publiczne, koncerta, lub przedstawienia sztuk magicznych.
Pan Dezydery na pytania odpowiadał wymijająco.
— Przedewszystkiem — mówił — chcę postawić porządny dom, a co z nim zrobię — zobaczycie, cierpliwości tylko...
Cierpliwości! dobre to dla cierpliwych, ale nie dla ciekawych.
Doktór twierdził, że ten dom przydałby się na szpital, pan sekretarz, że na urząd rekrucki.
Regentowa nie mówiła nic, ale uśmiechała się, w sposób mogący dać dużo do myślenia.
Ta musiała coś wiedzieć, ale co?
Jednocześnie prawie zdarzyły się dwa fakta, które zwróciły na siebie uwagę powszechną. Do regentostwa przyjechała w odwiedziny na czas dłuższy siostra pani regentowej, osoba jeszcze młoda, wdówka, bardzo przystojna, bardzo dystyngowana i elegantka pierwszej wody, a pan Dezydery ciężko zachorował. Te fakta na pozór nic wspólnego z sobą niemające, łączyły się jednak ze sobą, a i jeden i drugi stał się przedmiotem uwagi powszechnej i materyałem do rozmaitych komentarzy.
Przyjazd pani Stefanii, siostry regentowej, wywołał istną rewolucyę w świecie damskim; szwaczki i krawcy nie mogli sobie dać rady, gdyż naraz wszystkie panie zapragnęły gwałtownej reformy swych toalet, a każdej było tak pilno, jak gdyby suknie potrzebne były nie na wizyty i spacery — ale na pożar.
Pani Stefania przybyła bezpośrednio z Warszawy, a że do Piskorzewa ostatni wyraz mody nie dochodzi tak szybko, jakby sobie życzyć należało, więc suknie pani Stefanii świeżutkie, zapewne z pierwszorzędnego magazynu pochodzące, stały się wzorem, który każda z pań jak najskwapliwiej i najprędzej naśladować pragnęła.
Było to coś w rodzaju rewolucyi toaletowej, w której brała udział cała piękniejsza połowa inteligencyi bez wyjątku — i dopóki się rewolucya nie uspokoiła, brzydsza połowa inteligencyi nie jadała obiadów, lub też jadała niesmaczne, przesolone, przydymione szkaradnie. W obec mody warszawskiej, wszystkie, choćby najważniejsze i najpilniejsze sprawy tak zwanych ognisk domowych, musiały ustąpić na plan drugi, dziesiąty i ostatni.
Któżby, mając wspaniałe słońce przed oczami, troszczył się o to, że lampka kopci!?
Drugi fakt interesował bardziej panów. Co będzie, jeżeli Dezydery umrze? a według opinii lekarza, ewentualność taka nie jest nieprawdopodobna. Człowiek niemłody, ma zapalenie płuc, więc... można się katastrofy spodziewać. Jeżeli umrze, cóż się stanie z willą i z nowo wybudowanym domem? Kto je odziedziczy? Czy są krewni, bliżsi, lub dalsi? Komu się dostaną kapitały? Ostatecznie są to pytania ciekawe i interesujące.
Doktór chodzi tam dwa razy na dzień, ale starowina jest dyskretny, małomówny i chorego pytaniami nie męczy. Robi co do niego należy, bada, zapisze lekarstwo, poinformuje Wojciechową, jak ma pielęgnować pacyenta i ucieka, a na pytania osób postronnych odpowiada stale:
— Nie wiem. Co do zdrowia, hm... jeżeli nie wyzdrowieje, to niezawodnie umrze, a jeżeli umrze, to już nie wyzdrowieje. Co się tycze jakichś testamentów, rozporządzeń majątkowych, zapisów, o tem i nie wiem i wiedzieć nie chcę. Co mnie to obchodzi, regenta rzecz, ale nie moja.
Pani regentowa, nie mogąc się doczekać, aby męża jej wezwano, postanowiła wybrać się do chorego sama.
— Biedny Dezydery — mówiła — dla tego, że trochę dziwak, nikt o niego nie dba; rzucony na pastwę losu, jak sierota, bez żadnej opieki... Doprawdy, łyżki wody nie ma mu kto podać. Ja sama będę dla niego siostrą miłosierdzia.
— Ale duszko — ośmielił się zaprotestować regent — doprawdy, nie wiem...
— O! ty nigdy nic nie wiesz, to znana rzecz.
— Przepraszam cię aniołku, ale w tym razie ja dobrze wiem, czego niewiem.
— Ha, ha! to mi się podoba! więc ostatecznie czegóż nie wiesz, pedancie?
— Nie wiem, czy wogóle kobiecie... względnie młodej...
— Proszę! co za łaska! więc ja jestem tylko względnie młoda?
— To jest... że się tak wyrażę... zapewne... jeżeli chodzi o ścisłą definicyę...
— Eh! mój mężu, jesteś bezwzględnie stary nudziarz i mantyka... Chorego odwiedzić i zaopiekować się nim, jest obowiązkiem chrześciańskim. Nie prawdaż Stefciu? — dodała — zwracając się do siostry.
Pani Stefania wyraziła zdanie, że współczucie dla cierpiących jest najpiękniejszą stroną duszy kobiecej.
— Ha — rzekł z rezygnacyą regent — jesteście obie pełnoletnie i do działań urzędowych zdolne, róbcie więc co wam się podoba, ale ja od wszystkiego ręce umywam; pamiętajcie sobie, żem ostrzegał. Ostrzegałem, uważasz duszko.
— A cóż nam zagraża?
— Plotki, moja pani; nasz Piskorzew jest piękne miasteczko, ale partykularz; języki tu dłuższe, aniżeli gdzieindziej, zwłaszcza...
Zatrzymał się nagle.
— Co zwłaszcza? — nalegała regentowa — dokończże skoro zacząłeś...
— Ja... to jest... właściwie tak... ale obawiam się obrazić...
— Mów, mów...
— Języki tu dłuższe, powiadam, niż gdzieindziej, zwłaszcza kobiece...
— I tobie się zdawało, że mnie tem obrazisz?
— Myślałem... Tem lepiej, że byłem w błędzie.
— Nie mam się o co obrażać... przedewszystkiem ja bynajmniej nie jestem kobietą.
Regent zrobił wielkie oczy.
— A, moja duszko — rzekł — przecież tyle lat...
— I przez ten czas nie nauczyłeś się jeszcze rozróżniać, że co innego jest kobieta, a co innego dama. Nie zaprzeczysz chyba, że twoja żona jest dama.
— A no, być może, bardzo być może... gotów jestem nawet...
— Chodźmy Stefciu, zostawmy mego małżonka w spokoju, niech sobie drzemie nad kodeksem, a my spełnijmy uczynek chrześciański.
— I ja?
— Przecież mnie samej nie wypada.
— Ależ ja go nie znam!..
— To go poznasz, kto wie co z tego wyniknie? tyś piękna wdówka, a on... on wprawdzie nie piękny, ale bardzo bogaty wdowiec.
— Umierający...
— Jeżeli umrze, nie ma o czem mówić, lecz w razie wyzdrowienia...
— Mówią o nim, że waryat...
— O, moja droga, tak mówią, a ja utrzymuję, że to jeszcze nie dowiedzione.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wojciechowa nie chciała wpuścić pań do chorego, stanęła przede drzwiami jak szyldwach, w postawie bynajmniej nie zapraszającej.
— Pan chory — rzekła — pan bardzo chory, a choć nawet w zdrowiu będąc, gości nie pragnął.
— Właśnie, dla tegośmy przyszły, że chory.
— Doktór bywa...
— On swoją drogą, a my swoją. Trudno żeby był bez opieki; kobiety jesteśmy, mamy serce.
— I to prawda, ale on bez opieki nie jest...
— Któż go dogląda?
— A ja to niby pies?! — odburknęła baba — tyle lat mu służę i nie narzeka...
— Wiemy, że mu służycie i dobrze, poczciwie służycie... teraz już nie ma takich sług.
— O, teraz naród! niech go marności! lada dziewka od cebra stroić się jeno chce i latać.
— O! tak — wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi... Wasz pan lepszej kobiety ze świecą by nie znalazł, ale czy sama jedna możecie sobie dać radę; tyle na waszej głowie.
— A juści, cała ta chałupa — odrzekła baba.
— I do miasta wyjść i porządek zrobić i ugotować... chyba musielibyście mieć ze trzy pary rąk, żeby temu podołać.
W życiu swojem nie słyszała Wojciechowa tylu komplementów. Łechtały one jej próżność, to też baba była w siódmem niebie, szczęśliwa, że się nareszcie na jej cnotach poznano.
Wejście do chorego nie przedstawiało już trudności; panie wtargnęły więc do wnętrza willi i zaczęły w niej gospodarować. Pana Dezyderego nie widziały, gdyż spał, ale potrafiły wytłómaczyć, że choremu będzie daleko lepiej leżeć w salonie dużym i widnym, aniżeli w sypialni ciasnej cokolwiek. Stało się według ich woli, i na drugi dzień od rana przeniesiono go z łóżkiem.
Pan Dezydery, którego choroba przesilała się i pomyślniejsze pozwalała rokować nadzieje, nie mógł się wydziwić, zkąd się wzięły bukiety na oknach i stole, oraz zkąd pochodzą soki owocowe, konfitury i rozmaite przysmaki, które mu Wojciechowa podawała.
— Jednak to zacne kobiety — pomyślał, gdy mu powiedziano kto czuwa nad nim zdaleka i otacza go niewidzialną, a delikatną troskliwością.
Doktór uśmiechał się.
— Hm... — mówił do swego pacyenta — kwiatki, konfiturki — to źle... to niedobrze!
— Czy mi zaszkodzą? — spytał chory.
— Tego nie mówię, ale twierdzę, że... to niedobrze.
— Dla czego?
— Bo, z po za tych soków, konfiturek, bukiecików, wychyla się kobieta.
— Tak sądzisz, doktorze.
— Ma się rozumieć. Jest kobieta, są czułości, jest romans — to źle, bardzo źle...
— Posądzasz mnie pan?
— Nie — tylko mówię, że jest źle...
— No, chyba nie zakocham się w regentowej...
— Zapewne, gdyż ta ma jeszcze męża, ale pani Stefania, jej siostra, już go niema — a to źle.
— Dla niej...
— Nie, dla pana... od romansu do małżeństwa jeden krok.
— Doktorze! zapewniam cię uroczyście, że o kobietach nie myślę...
— To źle.
— Więc cóż u licha jest dobrze według pana?
— Hm... nie wiele mogę wyliczyć... Swoboda dobra, spokój dobry, niezależność dobra, ale małżeństwo...
— Sam jesteś żonaty...
— Jestem i to źle, to bardzo źle... Można o kobietach myśleć, można je nawet lubić, ale żenić się, zwłaszcza w pewnym wieku, jest stanowczo źle... Bywajże zdrów panie Dezydery, nie wstawaj jeszcze, poleż, wypocznij, ja cię jutro odwiedzę.
Tegoż dnia dwa anioły opiekuńcze zjawiły się osobiście w pokoju chorego. Pan Dezydery przyjął je jak najgrzeczniej, za opiekę dziękował, rozmawiał, ożywił się.
Gdy już wyszły na ulicę, pani regentowa rzekła do siostry:
— I cóż Stefciu, dziad jeszcze ujdzie, a zakochany w tobie — po uszy!
— Moja Maniu — rzekła pani Stefania — powiedz mi, czy jutro na spacer włożyć suknię czarną, czy popielatą?
— W czarnej ci jest cudownie.
Pani Stefania podziękowała za radę i nazajutrz na spacerze pozwalała się podziwiać w barwach... blado niebieskich.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Trzebaby być dzikim człowiekiem, żeby nie podziękować za tyle dowodów dobroci i uprzejmości, to też skoro pan Dezydery przyszedł o tyle do zdrowia, że mógł już z domu wychodzić, przywdział odświętny garnitur i udał się do mieszkania regenta. Przedtem zaś rano posłał dla pań kilkanaście prześlicznych roślin ze swej oranżeryi i koszyk pysznych brzoskwiń, prosto z drzewa.
Regent ujrzawszy przesyłkę, uśmiechnął się do żony.
— Meternich z ciebie, moja pani — mówił — Meternich! anim się spodziewał dokąd cię chrześciańskie uczucia zaprowadzą.
Pani regentowa z kwaśną miną przyjęła komplement.
— Chciej mi pan wierzyć, panie mężu — rzekła — że moje uczucia nigdy nie zaprowadzą mnie tam, gdzie nienależy.
— Ależ przepraszam! przepraszam stokrotnie... A do licha! myśli podobnej nie miałem, — wiem, że o Stefcię idzie.
— Skoro wiesz, to wyrażaj się ściślej, ja bowiem dwuznaczników, ani domyślników nie lubię...
— Ależ brzoskwinie! jak żyję nie widziałem podobnych! ależ kwiaty! słowo daję, że nie wiem jak się nazywają.
— Ty jeszcze wielu rzeczy nie wiesz... mój mężu, chociaż wyobrażasz sobie, że jesteś bardzo mądry.
Pana Dezyderego przyjęto ze wszystkiemi honorami. Regent powiedział, że od czasu objęcia kancelaryi w Piskorzewie, jeszcze go taki zaszczyt nie spotkał, a panie wysilały się na to, aby oczarować gościa miłem obejściem... Odludek ożywił się, rozruszał, zrobił się wymownym i dowcipnym. Wieczorem towarzyszył paniom na spacer, ze spaceru odprowadził je do domu, został na herbacie... dopiero koło północy do siebie powrócił.
Wojciechowa przywitała go ciężkiem westchnieniem.
— Oj panie, panie — rzekła — do czego to podobne?..
— Co?
— A tak późno do domu wracać... Czy to pan młodzik? Czy nie chorował pan niedawno tak ciężko?
— Nie marudź, Wojciechowa, nie marudź.
Baba odeszła mrucząc i sądziła, że się już więcej taka ekstrawagancya nie powtórzy. Ale gdzieżtam, powtórzyła się za tydzień, później za trzy dni, i znów za trzy i za dwa dni.
— Paskudne te mężczyzny — mruczała Wojciechowa — a tak za nieboszczką i za dziatkami płakał, tak się z żalu rozpadał; za morze jeździł, żeby zapomnienia szukać, w tym kącie się zakopał, żeby ludzi nie widzieć, a teraz masz!... Obaczył ładne oczy i leci jak ćma na latarnię, leci, choć już nie młody... O paskudny naród!
W tym czasie mniej więcej, Mordka Kiełbik przyszedłszy jak zwykle na audyencyę prywatną do burmistrza, mówił z uśmiechem.
— Jakoś, panie prezydencie, o tej komisyi cicho. Nasze żydki bardzo się z tego cieszą, a mieszczany, co pierwej pili ze zmartwienia, teraz piją z radości... Pan Dezery sam się przekonał, że chce głupstwo zrobić — i dał pokój.
— Nie tak jak ci się zdaje... on jest uparty, znowuż doktora zaczepiał.
— Dawno?
— Niedawno; dwa tygodnie temu, może trzy...
— Aj, panie prezydencie, wtedy było co innego, a dziś znów co innego.
— No?!
— Wtenczas on chciał komisyi dla miasta, dziś jemu samemu inna komisya w głowę zajechała.
— Co znowu?
— Niby to pan prezydent nie wie; on chodzi do regenta prawie codzień, a po co on tam chodzi? pewnie nie po to, żeby chciał regenta tak często widzieć... On się ożeni...
— Z kimże u licha?!
— Z siostrą regentowej... To bardzo fajn wdowa, warszawska elegantka, wygląda jak hrabina...
— Ależ to młoda kobieta!
— Właśnie dla tego... przecież, z przeproszeniem pana prezydenta, stare baby za mąż nie wychodzą.
— No tak, lecz on sam jest stary.
— Nie bardzo...
— Dziad!
— Co to znaczy?! U nas przed rokiem ożenił się jeden wdowiec, co ma więcej niż ośmdziesiąt lat... pan prezydent go zna... Mojsie Pikes.
— A, ten, co ma sklep z żelazem?
— Ten sam; on nabożny jest i przez to nie chciał być bez żony... Ożenił się... oj, oj, jakiego on delikatnego synka ma! Pan Dezery wcale stary nie jest... on tak ostro chodzi na spacer, z takim rozmachem, jak wielmożny pan prezydent, a może jeszcze lepiej.
— W każdym razie... żeby się w tych latach żenić!! waryat!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Całe miasto o tem mówiło. Na wzmiankę o Dezyderym pani Stefania skromnie spuszczała oczy, regentowa przybierała minę tajemniczą, a małżonek jej odpowiadał wymijająco.
— Nie wiem, panie dobrodzieju, nic nie wiem... aczkolwiek ewentualność taka, z mojego punktu widzenia, nie byłaby niemożliwą.
Panny piskorzewskie spoglądały na panią Stefanię niechętnie, gdyż bądź co bądź polowała ona w cudzej kniei.
Spadła na ciche miasteczko jak bomba, olśniła wszystkich szykiem i elegancyą, wywołała istną rewolucyę w sferze toalet i kostyumów i nie dość na tem, zabiera jeszcze Dezyderego, najlepszą partyę w całem mieście!
Dezydery, teraz kiedy miał być już dla panien stracony na zawsze, zyskał ogromnie w ich oczach. Uznały jednozgodnie, że jest on wcale nie stary, wcale nie brzydki, nawet przystojny, że ma bardzo szlachetny charakter, że nawet bez majątku mógłby uszczęśliwić młodą osobę, a cóż dopiero z taką piękną willą i z funduszami.
Przyjazd pani Stefanii i jej kokieterya, stały się przedmiotem powszechnego oburzenia, a pan Wincenty, były podsędek, emeryt, mający trzy córki na wydaniu, powiedział, że postępowanie pani Stefanii i zabranie pana Dezyderego, powinno być karane jak rozbój w celu grabieży, a przynajmniej, przy szczególnem uwzględnieniu okoliczności łagodzących, jako kradzież z włamaniem.
— Tak, czy owak — mówił ex-sądownik do żony — jest to czyn, który aczkolwiek nie przewidziany przez kodeks kar głównych i poprawczych, czuć jednak zdaleka kryminałem.
Matka i córki były tego samego zdania i każda z nich w myśli nazywała panią Stefanię zbrodniarką.
Całe miasto zajęte było losem przyszłej pary, a pan Dezydery ciągle zapraszany, ciągle przyjmowany serdecznie, prawie codzień wieczorem do regentowstwa przychodził.
Te kobiety zaczynały godzić go ze światem; rozmawiając z niemi, słuchając gry i śpiewu pani Stefanii, zapominał o swoich troskach, i był szczerze wdzięczny paniom, za kilka pogodniejszych chwil w życiu samotnem, za rozweselenie w żalu.
Trzeba przyznać, że nieraz zastanawiał się nad pytaniem, w jaki sposób mógłby im odpłacić ich poświęcenie i dobroć. Myślał o uczynieniu zapisu w testamencie na rzecz regentowej i pani Stefanii, ale chciał to zrobić tak, żeby nie zaraz dowiedziały się o tem, żeby mu nawet podziękować nie mogły.
Raz taką właśnie myślą zajęty, wracał już dosyć późno od regentowstwa do domu i spostrzegł, że w pierwszym pokoju pali się światło... Czyżby Wojciechowa do tej pory pracowała?
Wszedłszy zastał babę drzemiącą na krześle.
— A dyć czekam na pana — rzekła przebudzona — i doczekać się nie mogę.
— Cóż się stało?
— Ha, nic panie. Służyłam za nieboszczki pani bez siedm lat, pilnowałam pańskiego dobra jak pan był za morzami, bez drugie siedm, potem znów z panem bez trzecie siedm, to razem dwadzieścia jeden. Zasług wybrałam po trochu za pięć lat, więc mi się należy za szesnaście... Właśnie chciałam prosić, żeby mi pan wypłacił z łaski swojej.
— Teraz? w nocy?!
— A juści — jutro raniuteńko żydy do kolei jadą, więc się z nimi zabieram.
— Dokąd? po co?
— Do Warszawy, panie — już ja tu nie mam co robić...
— Kobieto! co ty mówisz!?
— Byłam dobrą i wierną sługą dla nieboszczki pani, byłam taką i dla pana, pozostałabym do śmierci, ale nowej pani nie dogodzę.
— Jakiej nowej pani? Wojciechowa, — dodał surowo — jeżeliś się upiła, idź spać.
— Ja się upiłam! — zawołała baba — ja! chyba onym żalem, co go mam w sercu; chyba onemi łzami, com je pokryjomu wylała.. Toż całe miasto mówi, że się pan żeni, całe miasto aż się trzęsie... Gdzie się obrócić: żydówki po sklepach, służące na ulicy, przekupki na targu przejść nie dadzą, tylko pytają: — a kiedyż wesele? kiedy wesele? Wyprzysięgam się jako żywo, że o niczem nie wiem, a oni mi fałsz w żywe oczy zadają... śmieją się ze mnie! Z początku myślałam, że to plotka, ale teraz widzę, że prawda... Co mi tam do tego; chce się pan żenić, wola pańska, daj Boże szczęśliwie... ale ja na tych godach nie będę. Mam córkę chrzestną w Warszawie, dobra kobiecina, na Krzywem Kole sklepik trzyma; do niej pojadę i tam przebieduję do czasu, dopóki Pan Jezus nie zawoła...
Pan Dezydery był jak oszołomiony.
— Co ty pleciesz kobieto? — rzekł.
— To co i całe miasto...
— I wierzysz temu?
— Wróble o tem śpiewają, czemużbym wierzyć nie miała?
— Więc jak ci się podoba... Chcesz wierzyć — wierz, nie chcesz — nie wierz — chcesz mnie opuścić, zatrzymywać cię niemam prawa — jedź z Bogiem; wolisz pozostać — zostań — to ci tylko powiadam, że w plotkach, które powtarzasz, niema za grosz prawdy — ja to mówię, ja! a znasz mnie, że kłamać nie umiem.
— A panie! przebacz babie, jeżeli powiedziała za dużo... ale ja tak naszą nieboszczkę panią kochałam!...
— Idź spać... a zapal mi wpierw lampę w moim pokoju.
— Ja się żenię, ja się żenię! — mówił do siebie półgłosem Dezydery — co za ironia! Choćbym nawet całą przeszłość wyrzucił z pamięci, choćbym zapomniał zupełnie... zupełnie... to z czemżebym nowe życie rozpoczął? co bym dał żonie? ja stary, rozgoryczony, zbolały!... Sądziłem, że zbliżywszy się do tego domu, do tych ludzi, znajdę przyjaźń, życzliwość... oni to zrozumieli inaczej...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz raniutko pukał do drzwi doktora... Starowina w szlafroku, w czapeczce wyszywanej paciorkami, dreptał już po ogródku i suche gałązki na drzewach przycinał. Usłyszawszy, że ktoś do furtki kołacze, sam pośpieszył otworzyć.
— Przepraszam, kochany doktorze, że pana niepokoję tak rano, — rzekł.
— To źle, a cóż panu jest?
— I nic — i bardzo dużo zarazem...
— Hm... a no, to chodźże pan do gabinetu, niech cię opukam, zobaczymy... pokaż no jegomość język.
— Powtarzam że mi nic nie dolega; możemy i tu pomówić, albo w ogródku...
— To źle, to źle, to coś bardzo niedobrego; nigdy jeszcze nie przyjmowałem pacyentów w ogrodzie, ale kiedy koniecznie sobie pan życzysz, to proszę. Siadajże jegomość na ławce, ot tutaj pod kasztanem i mów co ci?... Mów szczerze; doktór, jak ksiądz, tajemnicy nie wyda... Może cygaro? pobiegnę i przyniosę...
— Dziękuję, nie będę palił...
— To źle — no słucham...
Pan Dezydery opowiedział historyę znajomości i stosunku z domem regenta; doktór uśmiechał się tylko.
— A widzisz — rzekł wysłuchawszy relacyi — widzisz... jak tylko spostrzegłem owe bukieciki, konfiturki, soczki — zaraz powiedziałem: źle!... bardzo niedobrze... gotowi mi wpędzić pacyenta w... małżeństwo, ale widzę, natura silna, opiera się... Masz jegomość racyę, co ci potem? w twoim wieku się żenić, zwłaszcza z młodą kobietą, z elegantką, lubiącą świat, zabawy... to źle... Znam ja cię, kochany panie Dezydery, chociaż mi się nie zwierzałeś, wiem żeś tu przyjechał szukać spokoju i odetchnienia, żeś chciał dobrze czynić dla drugich... oto: masz spokój!.. Tak, tak... słusznie mówisz, trzeba wyjechać...
— Jak najprędzej.
— Dobrze; to się jakoś upozoruje... Spędzimy na wątrobę, na nerwy, albo na serce... Przyznaj jednak jakie są różnorodne z organów naszych pożytki... Spędzimy, bądź spokojny... na cóżby? nie wiem jeszcze... może na płuca, zalecimy wyjazd i kuracyę, długą, bardzo długą...
— Powiedz im pan, ostrzeż ich, że jestem ciężko chory, że mogę lada dzień umrzeć...
— A nie! to właśnie byłoby źle... byłoby bardzo niedobrze.
— Dlaczego?
— Gdybym im powiedział, że niezawodnie umrzesz w sobotę, dołożyliby wszelkich starań, aby cię ożenić we czwartek; wszakże nie o osobę im chodzi, lecz o majątek. — Nie panie Dezydery, w naszym repertuarze lekarskim są choróbki o wiele gorsze od śmierci... wynajdziemy też coś w dobrym gatunku. Jak ci się naprzykład podoba paraliż postępowy, hm? Śliczna choróbka!... przez długie lata można z nią żyć, być bezwładnym jak drewno, nie mówić, nie ruszać się wcale, i potrzebować takiej pieczołowitości jak niemowlę. — Powiem, że to panu zagraża, a jeżeli pani Stefania w takim razie zechce się wydać za pana, to przyznam, że z szaloną namiętnością pokochała... twoje pieniądze. Cóż zgoda na paraliż?!...
— Zgoda na wszystko, kochany doktorze.
— Ja tam dziś będę, bo regent na wątrobę narzeka — będę i mimochodem, niby od niechcenia, wspomnę, że ci taka bieda zagraża — a jegomość idź jutro, powiedz, żem ci wyjazd zalecił i pożegnaj ich zaraz, przejażdżka ci nie zaszkodzi, rozerwiesz się trochę, zobaczysz co nowego. Jedź do Wiednia, do Paryża, lub korzystaj z sezonu i morskich kąpieli użyj — ale wyjeżdżaj jak najprędzej. Gdy za pół roku, albo za rok powrócisz, nie zastaniesz już pani Stefanii... Niecierpliwa to istota, babina z temperamentem. Ręczę za nią, że czasu tracić nie będzie. Frunie w świat szukać drugiego Dezyderego, i znajdzie go... ręczę za to.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Regent siedział samotnie w kancelaryi i zastanawiał się nad pewnym dość zawiłym kontraktem, który miał przygotować na jutro, gdy wbiegła pani regentowa.
Była do najwyższego stopnia wzburzona, pierś jej podnosiła się i opadała niby fala wezbranej rzeki, oczy miotały błyskawice.
— Mężu, — mówiła urywanym głosem — proszę cię... poślij natychmiast twoich świadków do Dezyderego!
— Dobrze duszko, — odrzekł, nie patrząc nawet na żonę, — ale dopiero za pół godzinki, gdyż Kukasiński teraz drzewo rąbie, a Rzodkiewkę posłałem właśnie po piwo. Nie uwierzysz duszko, jak mnie dziś szczególnie pragnienie męczy.
— Alboż to świadkowie!? — zawołała z oburzeniem.
— Czyż nie wiesz? Piotr Kukasiński i Walenty Rzodkiewka podpisują wszystkie akty w mojej kancelaryi. Rujnuję się na tych zbrodniarzy! po piętnaście kopiejek im płacę za jeden podpis... Jak cię kocham!
Pani Marya padła na sofę i wybuchnęła spazmatycznym płaczem, regent przerażony zerwał się z krzesła.
— Duszko! aniołku, co ci jest... co się stało?...
— Ah... czy ty zrozumiesz?... podłość, nieszczęście, hańba!...
— Na Boga kobieto! co? jaka hańba?...
— Ten niegodziwiec!
— Kto?
— A ten łotr, ten szaleniec, ten stary Donżuan!
— Donżuan? stary? tu w Piskorzewie?... Ja chybam się przesłyszał Maryniu.
— Ha... ty nie wiesz... ty nic nie wiesz...
— Właśnie, chcę wiedzieć, powinienem wiedzieć, jako głowa domu, jako mąż... Uspokój się Maniu, obetrzyj oczy... odpowiedz. Może wody szklankę ci podać?
— Niepotrzeba... już nic niepotrzeba, jestem już uspokojona... o tyle przynajmniej, że mogę mówić o tem nieszczęściu; proszę cię, zamknij drzwi na klucz i niech nam nikt nie przeszkadza. Czy nikt nie może podsłuchać naszej rozmowy?..
— Jest w pierwszym pokoju dependent.
— Wypraw go, proszę, pod jakimkolwiek pozorem, niech idzie na miasto... zrób mu rekreacyę.
— Jak chcesz duszko, chociaż to ostrożność zbyteczna... on udaje że siedzi nad wypisem, ale przysiągłbym że śpi... bo jest co najmniej po czterech kuflach. Będzie mnie przeklinał, jeżeli mu przerwę miły spoczynek... Zresztą, czyż nie możemy mówić cicho?... Nie usłyszy, drzwi grube... Mów, mów, kochanie, bo stoję jak na rozżarzonych węglach...
— Ach! otóż widzisz, ten szaleniec, ten łajdak, ten stary lowelas...
Ależ kto?
— Dezydery... ten wasz poczciwy Dezydery!
— Cóż uczynił?
— I ty się pytasz? Bywał prawie codzień, przyłaził ciągle, zanęcił się do naszego domu jak kot i rozkochał w sobie biedną Stefcię...
— Dezydery?! ależ to żarty Maryniu.
— Żarty! Co chcesz, każda kobieta ma serce... przysyłał kwiaty, wzdychał, przewracał oczami... no i biedna kobieta... uczuła dla niego pewien rodzaj sympatyi... przywiązała się do nikczemnika, tymczasem...
— Przepraszam cię Maryniu... to jest, że tak powiem coś nadzwyczajnego... Taki Dezydery... dziad!... to nie sposób, żeby młoda kobieta mogła się w nim rozkochać...
— A! nie znasz się na tem; są tajemnice serca. Nieraz wyrzucałam sobie, że ich nie zostawiam ani na chwilę sam na sam, że to mogło być Stefci przykre... ale dziś... wdzięczna sobie jestem za tę ostrożność... Mogłyby być następstwa okropne.
Regent z krzesła się zerwał.
— Maniu! — zawołał — co to za mistyfikacya!... ty mnie bierzesz na fundusz!
— Mówię zupełnie seryo... Czy wiele trzeba do nieszczęścia?... ach, mój drogi... tak zwany moment psychologiczny spada niespodzianie, jak piorun, jak aerolit z nieba... Każda z nas ma serce, ale, na szczęście, czuwałam jak matka... Boże! gdy pomyślę...
— Ale się przecież nic nie stało...
— Owszem, stało się, niestety.
— Maniu, dalibóg nie wierzę.
— Posłuchaj... przyłaził, bo nie powiem, że przychodził.
— No, w tem przyznaję ci słuszność...
— Przyłaził, wzdychał jak miech kowalski, przewracał oczami jak puszczyk... przysyłał kwiaty...
— Nawiasem powiedziawszy, bardzo ładne.
— Tem gorzej, mój mężu, tem gorzej; mówił o smutku, o tęsknocie, o różnych rzeczach. Czy to wielka rzecz zawrócić głowę młodej kobiecie, która potrzebuje kochać, dla której miłość jest nieodzownym warunkiem istnienia, jedynym celem w życiu — więc też biedna Stefcia przywiązała się do niego szalenie.
— No, no; a ja miałem ją dotychczas za kobietę niegłupią...
— Nazwij to jak ci się podoba, szaleństwem, głupotą, czem chcesz, ale fakt jest faktem: potrzeba kochania... właściwość miękkiej, delikatnej natury kobiecej...
— Głupstwo!
— A ludzie widzą, ludzie patrzą, ludzie mają oczy; o przyszłem małżeństwie zaczęto mówić w całem mieście... Ja sama zapytywana w tej materyi, nie potwierdzałam, lecz i nie zaprzeczałam... Dziś, wyobraź sobie, szkaradny dziad przychodzi z pożegnaniem... Zmyśla bajeczkę, że stan zdrowia zmusza go do natychmiastowego wyjazdu... że powróci może za rok, może za dwa, a może wcale nie powróci; żegna się z nami, dziękuje za opiekę w chorobie, za grzeczność, za miłe chwile, jakie spędził w naszem towarzystwie i...
— I co?
— I nic... Powiada, że może się już nie spotkamy nigdy, że dni jego są policzone, życzy szczęścia... Osioł!!
— A czegóż miał życzyć?!
— Niczego... powinien się był oświadczyć Stefci...
— No, oświadczyny moje dziecko, jest to, bądź co bądź akt dobrej woli...
— Dobrej woli? no proszę... więc można w uczciwym domu prawie codzień bywać?... można uczciwą kobietę kompromitować? narazić na obmowę, na plotki... A mój mężu, nigdy się tego po tobie nie spodziewałam. Zawsze byłeś nieprzychylny dla mojej rodziny, ale żeby aż do tego stopnia — nie przypuszczałam nigdy... nigdy! nigdy!!
I znów zalała się łzami.
— Więc przez Boga żywego, kobieto! cóż mam robić?!
— Poślij mu świadków natychmiast, w tej chwili, nie zwłócząc ani sekundy.
— Mówiłem ci już, że Kukasiński drzewo rąbie, a Rzodkiewka po piwo poszedł.
— O, mój panie, nie udawaj naiwnego!... wiesz dobrze o jakich świadków chodzi. To sprawa honorowa...
— Pojedynek!
— Tak, pojedynek, ja tego żądam, ja — kobieta!!
Regent do pierwszego pokoju zajrzał i na cały głos zawołał:
— Panie Szrajberski! biegaj-no pan co żywo, do sekretarza hypotecznego; niech ci na poczekaniu zrobi wypis nieruchomości Nr. 142 bb, przy ulicy Zawrotnej, sukcesorów Berka Noecha Ziegelhorna, tylko pędź natychmiast, bo rzecz wyjątkowo pilna...
Dependent pochwycił czapkę i przecierając oczy wybiegł, a regent powróciwszy do żony, rzekł z gorzkim wyrzutem:
— A Maryniu... doprawdy, żądasz za wiele odemnie!...
— Zawiele?!
— Pojedynek; bagatela!... a wiesz ty kto ja jestem? a znasz ty odnośny artykuł kodeksu kar głównych i poprawczych? wiesz o czem on śpiewa?
— Wiem, że ty jesteś obrońcą honoru mego i mojej siostry...
— Honoru! ale jakąż rolę gra honor w tym wypadku? Wam się zdawało, że Dezydery chce się żenić, jemu zaś wcale się nie zdawało, interes jest w porządku. Do takiego aktu, moja kochana, trzeba dobrej woli obydwóch stron; jeżeli jedna tę dobrą wolę ma, a druga nie ma, akt nie przychodzi do skutku... Małe dziecko nawet to rozumie i dziwię się, że kobieta tak rozsądna jak ty...
— Przepraszam pana — rzekła z oburzeniem regentowa — żądam obrony honoru mej siostry; jeżeli pan dać mi tego nie możesz, odjeżdżam natychmiast i nie zobaczymy się więcej. Żądać będę separacyi, a nawet rozwodu, i możesz być pan pewny, że ostatecznie znajdę jeszcze człowieka, który obowiązki obrońcy czci niewieściej inaczej pojmować będzie niż pan...
Regent, który kochał kapryśną swoją Marynię, przeraził się stanowczością jej głosu...
— Ależ — rzekł — moja duszko, daj jasną informacyę, powiedz wyraźnie czego chcesz?
— Obrony honoru siostry, zemsty, zadosyćuczynienia... poślij mu świadków i wyzwij go!...
— O nie! do wszystkich aktów świadków używam, ale do takiego nie głupim — wolę już sam pójść do niego.
— I wyzwiesz go?!
— Ba, a jeżeli przyjmie...
— To będziesz się z nim strzelał.
— Mogę zostać ranionym...
— Gdyby nawet... jest doktór, wyleczy cię...
— Hm, hm... nie spodziewałem się, że moje zdrowie, może nawet życie, jest ci do tego stopnia obojętne.
— A czy widziałeś biedną moją Stefcię?
— Nie, cóż ona robi?
— Płacze...
— Po Dezyderym!?..
— Ty nie znasz serca kobiety, ty nie pojmujesz jakie tam skarby uczuć...
— Pojmuję, pojmuję, wszakże mnie na pewną śmierć wysyłasz, a przecie jakkolwiekbądź, ale jestem twój mąż, przeżyłem z tobą zgodnie lat...
— O honor chodzi, o honor Stefci, o mój, o twój, o to, że roztrąbili po mieście, że ja nawet, nie wprost, ale pośrednio — prosiłam parę osób na wesele, że... ostatecznie tak być nie może — on się ożenić musi! Ja nie żądam, żebyś go koniecznie zastrzelił, nie domagam się żebyś go postrzelił, możesz nawet wcale nie strzelać, ale pójdź do niego, rozmów się z nim po męzku, energicznie, stanowczo... Ja cię za to sto, tysiąc razy serdeczniej kochać będę niż dotąd... tylko proszę cię zrób to dla mnie... koniecznie. No cóż? pójdziesz...
— Pójdę.
— Dziś?
— Dziś...
— I będziesz stanowczy...
— Jak kamień! Licha zje, jeżeli mnie ukruszy.
— Pamiętaj mężu, że tu nietylko o Stefcię, ale o nas oboje chodzi...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wojciechowa układała rzeczy w podróżnej walizie, pan Dezydery porządkował notatki, gdy regent do pokoju wszedł.
— Moje uszanowanie panu dobrodziejowi — rzekł.
— Dobry wieczór, miło mi, że pana regenta widzę. Byłem dziś u państwa, ale nie zastałem pana.
— Czynność miałem na mieście... Kulikiewicz, uważa pan dobrodziej, młynarz, co ma dwa wiatraki na górce, bardzo chory, wzywał mnie do testamentu... Mocno żałuję, że mnie pan dobrodziej w domu nie zastał... Pan dobrodziej, jak słyszę, wyjeżdża...
— Nie czynię tego z własnej woli...
— No? a cóż za przyczyna?
— Doktór mię wypędza; wodami się leczyć każe, klimatem, więc cóż mam robić?...
— Naturalnie, ci panowie wyrokują bez apelacyi; radzi nie radzi poddawać się ich rozkazom musimy. Przynajmniej pogodę piękną będzie pan miał na drogę; barometr stale idzie w górę.
— Może kieliszek wina, regencie?
— Chyba czerwonego i to z wodą sodową, ogromne pragnienie mam... Szczególna rzecz, ile razy się zirytuję, zawsze mi się pić chce...
Pan Dezydery spojrzał na regenta uważnie i pytał:
— Cóż szanownego pana tak podrażniło? jeżeli wolno zapytać.
— O! ten testament właśnie. Wyobraź sobie pan dobrodziej, co to są ludzie! Na łożu śmiertelnem leży, przed sądem Boskim lada moment stanie, a o nędzne honoraryum targuje się jak żyd... Im który bogatszy, tem skąpszy, a co to pomoże, taksa jest stała. Obrzydliwe sknerstwo!...
Wojciechowa przyniosła wino i wodę... pan regent gasił pragnienie.
— I w którąż stronę świata pan dobrodziej się udaje?
— Do południowej Francyi, do Włoch, może dalej, zależeć to będzie od stanu zdrowia...
— Pozazdrościć takiej wycieczki... Ja bo jestem wielkim amatorem podróży i doprawdy, gdyby nie kancelarya, włóczyłbym się po świecie całemi latami... ale niemożna. Wie pan dobrodziej, moja wątroba aż piszczy do Karlsbadu, a tu ani rusz...
— Dla czego?
— Trzeba urządzić zastępstwo, a komuż je powierzyć? Mój Szrajberski w gruncie nie zły człowieczyna, tylko lubi się czasem upijać, o notaryacie ma takie pojęcie, jak kura o pieprzu, no i pieniędzy nie bardzo mu można powierzyć. Gdyby nie te trzy małe felerki, byłby bardzo dobrym zastępcą i ja, naturalnie, mógłbym co rok Karlsbad odwiedzać... ale tak...
— W istocie, to przykre położenie...
— Ha, cóż robić... Pozwoli pan dobrodziej, że mu zadam jedno pytanie, może niedyskretne, ale istotnie ciekaw jestem.
— Proszę bardzo.
— Co też się stanie z tym ślicznym domem, który pan wybudował?
— To już nie mój dom, panie regencie!
— Sprzedał pan?
— Nie — ofiarowałem go miastu na szkołę.
— Zkąd taka myśl?
— Dawno już ją miałem i jak pan zapewne uważał, budowałem dom na ten cel, podług najnowszych wymagań hygieny szkolnej. Nie chwaląc się, ale takiego budynku szkolnego jak ten, nie znajdzie pan w żadnem z naszych miasteczek. Właśnie przed godziną powróciłem od burmistrza, u któregom złożył deklaracye co do darowizny.
— Piękna ofiara, wspaniała ofiara — rzekł regent — ale kosztowna!
— Nie mam dla kogo zbierać pieniędzy, a do grobu ich z sobą nie wezmę. Niejedno byłbym zrobił dla miasta, ale wyjazd mi przeszkadza.
— Więc to nieodwołalne...
— Jutro raniutko już mnie tu nie będzie, konie zamówione na poczcie...
— W takim razie nic mi nie pozostaje, jak życzyć panu dobrodziejowi szczęśliwej podróży i pożegnać go... Rozumiem dobrze, że przed wyjazdem niebardzo pan ma czas... Zapewne to i owo i dziesiąte jest jeszcze do zrobienia, a więc szczęśliwej drogi i rychłego powrotu... Zapisałeś się pan pięknie w pamięci miasta, taki hojny dar! taki dar!...
— Mała rzecz...
— A nie panie dobrodzieju, nie, to duża rzecz, o tem w gazetach pisać będą...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— No, Maniu — mówił regent w pół godziny później do żony — możesz sobie powinszować, że masz męża pełnego energii... Żałuj, że nie widziałaś i nie słyszałaś jak ja go przypierałem do muru — było co widzieć!!
— Groziłeś?
— A naturalnie, wspomniałem o pistoletach, o pałaszach, o krwi... ale chwała Bogu, dzięki mej stanowczości, wszystko się jak najpomyślniej skończyło...
— Więc się ożeni?
— Tylkoby jeszcze tego brakowało!
— A zatem?
— Duszko, podziękujmy Bogu, żeśmy się zawczasu spostrzegli i zerwali...
— My?
— Naturalnie; skorom zerwał, to w imieniu twojem, Stefci i mojem własnem... Możesz to powtórzyć przed całem miastem, że byłoby nieuczciwością z naszej strony powierzyć losy siostry w ręce waryata...
— Ah!
— Posłuchaj tylko Maryniu, posłuchaj uważnie. Gdym na niego nasiadł, po mojemu, jak to ja umiem, stanowczo, zmieszał się ogromnie i zaczął pleść trzy po trzy, zupełnie bez sensu... Potem przyznał mi się, że ten piękny dom, który wybudował, już nie należy do niego...
— Tak?
— Wyobraź sobie, darował go miastu na szkołę.
— Nie może być!...
— Niech burmistrz powie. W podobny sposób już zmarnował, lub zmarnować zamierza całe swoje mienie... W tego rodzaju sprawach mam niejaką biegłość i dość było jednego rzutu oka, abym ocenił sytuacyę. Manieczko, nie potrzeba tego rozgłaszać, ale ten człowiek, jeżeli teraz nie jest jeszcze zrujnowany, to zrujnuje się w bardzo szybkim czasie... Pozostanie ta głupia willa, głupia powiadam, bo chociaż ładna i elegancka, jednak nie ma żadnej realnej wartości.
— W takim razie, mężu, dobrze się stało, żeśmy pierwsi zerwali, dziękuję ci z całego serca, żeś tak dobrze moją myśl zrozumiał.
To mówiąc, podała mu rękę, którą czuły małżonek skwapliwie do ust przycisnął, uśmiechając się z miną tryumfującego dyplomaty.
— Zawsze mówiłam, że to jeszcze niedowiedzione — rzekła pani Marya — i przyznaję, że byłam w błędzie. Opinia publiczna rzadko się myli, Dezydery jest skończony waryat!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pan Dezydery odjechał raniutko; stary doktór towarzyszył mu do najbliższego lasku, zkąd miał pieszo powrócić. Przez drogę rozmawiali bezustanku. O uszy pocztyliona ciągle ubijały się wyrazy: komisya sanitarna, szpital, ogród miejski, skwer. Słyszał też pocztylion, że doktór obiecywał pisać często i obszernie.
W lasku pożegnali się; doktór pieszo powracał do miasta, a pan Dezydery dążył do stacyi, zkąd po gładkich szynach wolna droga, choćby na kraj świata.
Nad brudnym, odrapanym Piskorzewem świeciło jasne słońce, ku wielkiej uciesze dam i panien, które tego dnia zmobilizowały się i stanęły na stopie wojennej.
Ruch był ogromny, bieganina wielka. Tyle do zakomunikowania sobie wzajemnego, tyle nowości! Zerwanie małżeństwa, wyjazd Dezyderego, ofiarowanie tak pięknego budynku na rzecz miasta... tyle materyału do rozmowy, do krytyki, taka obfitość sensacyjnych wieści!!
Pani regentowa przez cały dzień przyjmowała wizyty; drzwi się nie zamykały, przychodziły i wychodziły w nieustającej procesyi dama za damą, panna za panną, dopytywały o szczegóły, słuchały objaśnień. Regent uciekł, zamknął się w kancelaryi i dyktował akty Szrajberskiemu, który coraz z niecierpliwością spoglądał na zegar.
— Kręcisz się pan — mówił regent — piwko cię nęci, co?
— Broń Boże, panie regencie, tylko wychodząc z domu, zostawiłem ciotkę mocno chorą i chciałbym się o jej zdrowie dowiedzieć.
Poczciwy skryba! co dwie godziny ciotkę odwiedzał, a że bawarya była po drodze — więc cóż miał robić — wstępował. W walce zwycięża silniejszy, a pokusa była właśnie silniejsza niż Szrajberski.
W trzy dni później, pani regentowa odwiozła siostrę do Warszawy, a po upływie pół roku, oboje regentowstwo pojechali tam na wesele.
Ładna wdówka znalazła sobie męża. Nie był to wprawdzie Dezydery, tylko Paweł, ale prawie taki jak Dezydery, może trochę starszy, trochę bogatszy i łatwiejszy do złowienia w sidła kokieteryi. Jest uniżonym sługą i podnóżkiem swej żony, bo jak twierdzi pewna niewiasta pisząca, nie ma tak twardej skóry męzkiej, która by się nie dała przerobić na bardzo miękki i wygodny pantofel.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pani Stefania pozwoliła się powtórnie w więzy małżeńskie skrępować, Dezydery powrócił do Piskorzewa i rozwinął, ku wielkiemu zgorszeniu mieszczan i żydów, energiczną działalność, w czem bardzo mu dopomagał stary doktór.
Dziwak nie szczędził pieniędzy i ciągle miastu robił różne prezenta, a wobec jego ofiarności i uporu, opozycya musiała ustąpić. Piskorzew trochę porządniej wygląda; zamiast brudnej kałuży na środku rynku jest skwer, ulice drzewami powysadzane, podczas nocy w pryncypalnych punktach miasta, pali się dwanaście latarni. Szkoła funkcyonuje, a mularze zakładają fundamenta pod szpital... kosztem pana Dezyderego... Stary doktór pilnuje budowy i... fundatora.
To drugie trudniejsze było. Dezydery nie doczekał końca budowy szpitala — umarł.
Na pogrzebie było mnóstwo osób, całe miasto, i inteligencya i mieszczanie i żydzi. Gdy powracano z cmentarza, każdy do powiedzenia coś miał.
Biedacy wzdychali, Wojciechowa, chociaż obdarzona sporym, za wierną służbę zapisem, rozpadała się z żalu za dobrym panem, inteligencya krytykowała, zebrawszy się w gromadkę, do której przyłączył się także poważny obywatel i kupiec okowity, wielce szanowny pan Symcha Grünbaum.
— Mówcie państwo co chcecie — rzekł burmistrz — ale nieboszczyk był obywatel... moje uszanowanie!
— Waryat, ale w gruncie niezgorszy — dodała regentowa.
— Miewał jednak lucida intervalla — dorzucił aptekarz, który nie zapomniał, że w krytycznej chwili Dezydery mu przyszedł z pomocą.
— A jakież pańskie zdanie, doktorze? — spytał regent.
— Pod jakim względem?...
— No, niby co do poczytalności nieboszczyka; ostatecznie teraz, gdy umarł, można mówić szczerze. Czy miał bzika, czy nie? Pan powinieneś się znać na tem.
— Ależ — odezwał się ex-podsędek — że mu brakowało piątej klepki, to fakt...
— Dziwak był!
— Nie — rzekł doktór — mogę państwa zapewnić, że miał władze w zupełnym porządku, tylko widział dalej niż my — i dla tego nazwałbym go oryginałem...
— Ładne słowo — odezwał się Symcha Grünbaum — bardzo ładne słowo! U nas powiadają, że każde miasto ma swego waryata, ale szkoda, że nie wszystkie waryaty bywają takie wspaniałe.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.