Przejdź do zawartości

Opowiadanie prowincjonalne

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Opowiadanie prowincjonalne
Pochodzenie Człowiek w oknie
Wydawca „Wydawnictwo Współczesne“
Data wyd. 1933
Druk Zakł. Graf. "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OPOWIADANIE PROWINCJONALNE

Policjant radzyński niósł żarcie dla świń. Mianowicie szaflik owalnego kształtu trzymał za oba ucha i, z głową w aureoli wyziewów pomyj, zgarbiony, dążył okrakiem w stronę chlewu.
Zdawaćby się mogło, że słońce wycelowało swe palące oko jedynie w ów nieszczęsny Radzyń. Stężała martwota panowała już od rana, a teraz w południe ludzie jedząc postękiwali żałośnie, bowiem przykro jest trzymać w gębie gorący ziemniak skoro i tak cała głowa jest jakby w ogniu. Policjantowi nielepiej się wiodło. Miał on szykownie skrojony mundur z grubego, granatowego sukna, z sztywnym, wysokim kołnierzem. (Z letniego munduru zrobiono ubranko Józikowi, który teraz właśnie łowił piskorze w błocie poza miastem). Akurat wychodził na miasto, niby inspekcje jakąś przeprowadzić, kiedy żona krzyknęła: zanieśno świniakom, bo kwiczą. Podczas kiedy każde przegięcie groziło świeżą falą potu, gramolić się musiał przez niskie drzwiczki do wnętrza chlewu, i tam dopiero w nader gęściuchnem powietrzu wyczyniać przeróżne manipulacje, tak, aby dzieląc objatę dla swego żywego majątku, nie osunąć się razem ze wspaniałym mundurem w kupę gnoju. Chlew był więcej jak ciasny, policjant chłop rosły i dnia tego dość podrażniony.
Żona wyszła przed dom, i pyzatą twarz usianą kropelkami potu skierowała w stronę szarzejącego w mroku zadu swego męża.
— Wont! ryjusie cholerny! — krzyczał policjant — boś mi całe cholewy omazał czemciś! Bodajeś, draniu jeden, nic dobrego w życiu nie zaznał!
— Lolcia! wyjmij ten drut z gęby!
Lolcia siedziała na samotnej belce po przeciwległej stronie podwórka i żuła spory kawałek drutu kolczastego. Miała dwa lata i nie zwracała uwagi na słowa matki.
Żona zdjęła bluzkę. Niepokoił ją drut w ustach dziewczynki, ale też nie chciało jej się przejść kilkanaście metrów w skwarze. Rzuciła mężowi:
— Ignac, wyjmij Lolci drut z pyska!
— Paszła szczecińcu! Co jej wyjąć? — Ozwał się głos z otchłani jakby.
— Olaboga, ależ upalisko. Drut ssie, wyjmij jej!
— U Michalaków chłopak połknął drut kolczasty!
— I co?
— Żyje z drutem!
— Co robi!
— Mówię, że żyje. Nic mu się nie stało!
— Ty głupi byku, na mózg ci padło! Bodaj ci język kołem stanął za to kłamstwo!
Policjant tyłem wysunął się z chlewu i mętnie spojrzał na żonę. Podszedł do dziecka, odebrał drut, wiechciem słomy wytarł sobie buty i powiedział:
— Z taką wiedźmą jak ty, to i sam djabeł by nie wytrzymał.
I poszedł na rynek, zajrzeć do aresztantów.


∗                ∗

Nieco za miastem mieszkał kierownik tartaku, Kwaśniewski. Duży mężczyzna o byczym karku, z rzadkiemi, blond włosami i czerwonej twarzy. Boso, w spodniach i zawiniętemi rękawami u różowej koszuli, wyszedł przed dom i jął prażyć z dubeltówki w poczerniały płot.
Aliści po kilku minutach z za płotu wychynął nasz policjant. Stanął z rękoma w kieszeniach spodni i ponuro patrzał na Kwaśniewskiego.
— Prrach... prrach...
— Co pan robi? — zawołał policjant.
— Ca?! — szczeknął Kwaśniewski, nabijając dubeltówkę.
— Co pan robi, pytam się pana.
Prrach... prrach...
— Strzelam z dubeltówki.
— Tak w biały dzień, w mieście?
— W nocy mam strzelać, ca?
Prrach... prrach...
— Spokój mieszkańcom pan zakłócasz.
— A ca! w pole mam iść na taki żar?
— Choćby, a co huk, to huk.
Prrach... prrach...
— Nie wolno strzelać, bo hałas.
Kwaśniewski, nabijając dubeltówkę:
— A jak mi tu w nocy furmanki przejeżdżają koło domu, bo nie puszczacie ich głównym traktem, to nie hałas, ca?
— Jedna furmanka, to nie to, co strzały.
— A pięć furmanek jednocześnie, ca?
Prrach... prrach...
Policjant opuścił głowę i butem zataczał łuki na piasku.
— Tak, pięć to większy.
— A jak czasem księżyc świeci i widzę w do­datku te furmanki, a trzeszczą, przyjemność, ca? I to w nocy, a nie w dzień, kiedy ja się tu zabawiam czasu kanikuły.
Kłopotliwe milczenie i: prrach... prrach...
Policjant zbliżył się, kołysząc biodrami.
— Ile to taka kosztowała?
Ca?
— Fuzja ile kosztowała, pytam.
Szejset.
— Złotych?
— Złotych!
Prrach... prrach...
Policjant zbliżył się jeszcze, zsunął czapkę z czoła i wyjął ręce z kieszeni.
— Dałbyś pan raz spróbować.
Ca?
— Strzelić raz!
— Nie.
Policjant odwrócił się i odszedł wolno. Ale zaraz przyśpieszył kroku, bowiem ujrzał chłopców, strząsających kamieniami morwy z drzew. Dziatwa ze szkółki południowej miała przerwę w lekcjach, a drzewa rosły obok szkoły.
Prrach... prrach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.