Przejdź do zawartości

Opowiadania starej Margośki/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Birkenmajer
Tytuł Opowiadania starej Margośki
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JÓZEF BIRKENMAJER



OPOWIADANIA
STAREJ MARGOŚKI




NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
POZNAŃ — WARSZAWA — WILNO — LUBLIN

TŁOCZONO W DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA W POZNANIU
NA PAPIERZE Z WŁASNEJ FABRYKI PAPIERU „MALTA“



I.

Dziś już mało kto w Czernichowie wspomina starą Margośkę — i nic dziwnego: będzie z dziesięć roków, albo i więcej, jak pomarła. Ale wtedy, gdy żyła, znano ją powszechnie, i to nietylko w Czernichowie i w Boru, ale i w Ratanicach i Kłokoczynie, ba, i w Przeginiach obu i Wołowicach, a nawet i w Luberni cudownej, kędy nie raz i nie dwa na odpust chadzała, wszystkie chłopaki po imieniu ją wołały, za co im nieraz kosturem pogroziła, albo i wcale kości obmacała. Dziś ludziska podstarzeli i nawet one chłopaki na gospodarzy wyrosły — wiela mieli w życiu spraw różnych, to i o starej Margośce zapomnieli, i ani na śpiączku żadnemu z nich się nie pokaże jej dusza, by się za nią pomodlono.
Ja jednak nie zapomniałem i widzę, jak dziś, wyraźnie jej postać chudą i zgarbioną, przyodzianą w łatane suknie z przenoszenia i długą popielatą chustę, z pod której wyzierała twarz pożółkła i pomarszczona i wymykały się rzadkie kosmyki siwych włosów. Już była bowiem Margośka w leciech sędziwych i jeno stara Petulska, która mieszkała na Czernichówku pod Opatową Kapliczką, była od niej starsza, a może i Zabagłowa — ale kto wie? Już od lat dawnych chodziła po ludziach na proszaki — przódziej ani chybi musiała lepszej zażywać doli, bo i z gospodarskiej rodziny Jastrząbków pochodziła... ale ją kiedyś wygnał z domu brat jej młodszy, Antoni, co się po szlachecku przezwał Jastrzębski, i pedział:
— Idź sobie, kady chcesz, ja cię na darmochę trzymać nie będę, kiedyś se dotąd młodego nie wyszukała.
I poszła z domu Margośka, jako że ustępliwa była i usłużna, chociaż dobrze wiedziała, za co ją brat wyżenął: pierwej, jak jeszcze silna była i niezgrzybiała, tedy ją brat ganiał do roboty kole swego obejścia, niczem dziewkę jaką, teraz zaś, kiedy już na nic mu była niezdatna, chciał się jej pozbyć, zwłaszcza, że pod on czas z ekonomówną się ożenił i nazwisko ślacheckie przybrał, a kłuło go w oczy, że ma siostrę chłopiankę...
Tak ci to ludzi chleb rozpiera!
Ma się wiedzieć, bratu tego nie powiedziała, boby ją jeszcze kijaszkiem na drogę pobłogosławił, ale przed ludźmi to się skarżyła nieraz i długo, tak iż już im się to sprzykrzyło i niejeden ją ofuknął lub dziadówką nazwał. Powoli zaczęto się z niej prześmiewać, że jako starsza od brata i w rodzeństwie pierwsza dała się wygnać na żebry. Nie odcinała się i nie mściła, bo miała serce poczciwe a wyrozumiałe, i jeno, jako się rzekło, chłopaków młodych czasami nieco gromiła, by pamiętali na jej wiek podeszły — ale ją to bolało, bolało dotkliwie... Później przestała wyrzekać przed ludźmi i wogóle mało mówiła; gdy podeszła do chałupy jakiej, nie wyciągała ręki, jak zwykłe dziady, ale siadała na ławie czy przyźbie i czekała, aż jej każą w czemś pomóc, za co ochłap jaki zawsze dostała z wieczerzy, albo chleba pajdę. Wtedy zbierała się do jedzenia, przeżegnawszy się zawczasu, a gdy z drżących rąk wypadła jej jaka kruszyna, to podnosiła ją z ziemi i całowała z nabożeństwem, że to nie godzi się pomiatać darem Bożym. Po wieczerzy, podziękowawszy gospodarzom za strawę, szła dalej, wlokąc powoli swe stare nożyska, obute w jakieś ogromne tatusiowe chodaki.
Nierzadko przybywała w gościnę i do naszego domku, zwanego „leśniczówką“, choć do lasu było dość daleko. Matka moja nigdy biedaczce nie poskąpiła jadła, zazwyczaj i kilku groszy ponadto, a bywało i suknię jaką starą podarowała. Staruszka dziękowała ze łzami w oczach.
— A niechże pani Bóg stokrotnie to nagrodzi, żeby z dziatek była pociecha, żeby były piękne i dobre, jak pani!
A mama uśmiechała się, patrząc na nas urwiszów — na mnie i brata młodszego, jedynych, którzyśmy w domu pozostali w tym czasie, ponieważ starsze rodzeństwo było w szkołach. Bardzo nam się z powodu tej samotności w domu nudziło, przeto, korzystając ze sposobności, przez uchylone drzwi i pod ramiona matki wciskaliśmy się do kuchni i przysłuchiwaliśmy się rozmowie.
Mama tymczasem wyniósłszy dla Margośki coś do jedzenia, przed odejściem z kuchni zwracała się do nas:
— A idźcie raz, chłopaki z kuchni, bo tu co stłuczecie i szkody mi narobicie, albo gdzie zapalicie ogień i cyganie się wam w nocy śnić będą.
Ustępowaliśmy więc do jadalnego pokoju, albo na ganek, aleśmy już w konie bawić się nie chcieli, bośmy się przedtem zmęczyli zabawą, a zresztą hałasy nasze przeszkadzały ojcu w pisaniu dzieła naukowego, to też stawał w drzwiach i groził nam zdaleka instrumentem ze skóry, zwanym „kaciałą“. „Kaciała“ wywierała na nas wpływ cudowny, niby różdżka czarodziejska, przeto, przycupnąwszy w kącie pod piecem, siedzieliśmy cicho, jak trusie.
— Józek, opowiedz mi bajkę! — prosił mnie brat.
— Daj mi spokój, nie chce mi się! — mruczałem gniewny, że mi zabawę przerwano, ale po chwili odzyskiwałem weselsze usposobienie.
— Wiesz co, pójdziemy do Margośki, ona umie opowiadać ładne rzeczy.
— Kiedy ja się Margośki boję, ona taka stara i brzydka, jak ta czarownica, o której opowiadała nam Kundusia.
— Nie chcesz, to pójdę sam! — odpowiadałem z pogardą dla takiego tchórza. I odchodziłem, ale po drodze wstępowałem do śpiżarni i ukradkiem porywałem z półki kawałek tortu, którego jedną część odgryzałem sam, a drugą niosłem do kuchni... dla Margośki.
Margośka siedziała wtedy zazwyczaj na ławce między balją do prania a drzwiami i czyściła noże, zastępując służącą, która, korzystając ze sposobności, wybierała się na ulicę, by plotek posłuchać, lub jakiego parobka przynęcić swym wdziękiem.
Bardzo mi to było na rękę, bo mi kucharka nie pozwalała nigdy długo baraszkować w zaczarowanym kraju sprzętów kuchennych i wyganiała mnie miotłą lub ścierką, ale pod jej nieobecność mogłem się tu rządzić, jak szara gęś w stodole, a nawet wyjadać rodzynki, przeznaczone do obiadu. Kuchnia była w mej wyobraźni tym domem, który odkrył niegdyś Jaś z Małgosią: — dla dopełnienia obrazu potrzebna była czarownica, tę zaś rolę spełniać miała Margośka. Ponieważ uważałem ją, stosownie do kanonu baśni, za coś niezbędnego, przeto się jej nie bałem, choć naogół odwagą zbytnio nie grzeszyłem; bałem się np. wstępować sam do ciemnego pokoju, myśląc, że mnie tam złapie za nogę jakieś „boburo“. To jednak, o czem mówię, działo się w dzień i miałem słuszne podstawy do przypuszczenia, że mi się nic złego z tej strony nie przydarzy, łagodne zaś spojrzenie Margośki rozpraszało wszelkie wątpliwości w tym względzie. Uśmiechała się do mnie i rozpoczynała rozmowę, najczęściej w ten sposób:
— Mój złoty paniczu! żeby ci się zawsze w życiu dobrze powodziło i żebyś nie wiedział nigdy, co to dola sieroca! Nie daj Boże, byś miał kiedy żyć bez matki, jak ja. Pani „profesurka“, to anioł w ludzkiem ciele! Jeszcze pamiętam, jak ją tu pan, ojciec panicza, z miasta przywiózł — tak młodziutka wtedy była, takie śliczne miała oczy, aże się wszyscy we wsi zachwycali. I do tej chwili, choć to sporo lat minęło, nikt nie śmiał złego słowa powiedzieć na dobrodziejkę, a wszyscy jeno ją kochają i mówią, że dobra pani...
Już te słowa Margośki brzmiały mi, jak bajka, bo porywały mnie jakąś tajemniczością. Z tem, że mamę kochać należy, zgadzałem się, bo to samo mówiła mi mama i ojciec; przyznawałem i to, że jest dobra, bo złego nic od niej nie doznałem, oprócz kilku klapsów za niesforne zachowanie; że jest ładna, też wiedziałem, bo tatuś, całując mamę na dobranoc, powtarzał zawsze: moje ty śliczności! Trudniej jednak przychodziło mi uwierzyć, że mama była kiedyś młodziutka, tak młodziutka, jak Cesia... To tylko w bajce tak bywa... Ale zupełnie nieprawdopodobnem mi się zdawało, że ja mógłbym kiedyś nie mieć mamy, albo, że ktoś inny mógł jej nie mieć. Przecież odkąd tylko zasiągnąć pamięcią, zawsze miałem mamusię... A co to ta „Sieroca Dola?“... To pewno imię mamy Margośki — tylko oczywiście nie jest ona tak dobra, tak młoda i tak piękna, jak moja mama. Wszak sama Margośka jest stara, a więc i ta tajemnicza „Sieroca Dola“ musi być stara (mama jest zawsze starsza od dzieci), a że nie jest dobra, widać to chociażby stąd, że nie daje jej tak ładnego i nowego ubrania, jak moje... Raz, by się utwierdzić w domysłach, zapytałem wręcz:
— Prawda, Margosiu, że ta sieroca dola musi być bardzo niedobra?
— A juści, paniczu mój złoty, że niedobra i Pan Jezus za grzechy moje ją na mnie zesłał. Ty, paniczu, nie wiesz, co to jest chodzić po obcych i prosić. A miałam-ci dom, bo mój był, żem była najstarsza w rodzinie... Ale mnie Jastrzębski z niego wygnał... brat mój rodzony... i do tego młodszy... i psami jeszcze poszczuł... I nie pozwolił mi zabrać nic z domu, nawet tyla, co się na podołek zmieści — w jednej koszulinie i w jednej spódnicy mnie puścił i buty po nieboszczyku dziurawe za mną cisnął... A wołał-ci za mną: A ty darmozjadzie, leniuchu, legoniu! chocia ja, Bóg mi świadkiem, za dziesięciu harowała, kiedy wydoliły jeszcze te palice moje. Zaś bratowa to na to wszystko zęby szczerzyła i rechotała, niczem źróbek... Takem i poszła, przed ołtarzem wypłakała się w kościele...
Słuchałem tej nowej opowieści z dziwnem uczuciem. Kiedy Margośka wspomniała, jak ją Jastrzębski z domu wypędził, zacisnąłem pięści i pomyślałem sobie: Gdyby mnie tak Wicek chciał z domu wypędzić, miałby ciężką sprawę ze mną! — Co do butów dziurawych, myślałem sobie, jest na to szewc Maczek, by je naprawił, lub uszył drugie, tylko trzeba wziąć miarę, ryzykując łaskotki w piętach podczas tej czynności. Chciałem jej to powiedzieć, ale bałem się przerwać jej słowa; zdumiałem się natomiast ogromnie, widząc, że po ostatnich słowach opowieści, wypowiedzianych drżącym głosem, zatrzęsły się wyschłe policzki staruszki i z oczu jej spłynęły dwie duże łzy. Przeraziło mnie to, gdyż myślałem dotychczas, że tylko dzieci płaczą, zwłaszcza małe, bo starsze tylko wtedy, gdy się skaleczą lub dostaną w skórę. Zacząłem rozumieć, że starą Margośkę musi coś bardzo boleć, że owa tajemnicza „sieroca dola“ musiała ją zranić głęboko. Zrobiło mi się jej żal, okropnie żal, więc przysunąłem się bliżej i zacząłem ją pocieszać:
— Niech Margośka nie płacze, bo i ja zacznę płakać. Ja opowiem wszystko tatusiowi, a tatuś doniesie do sądu o tej „sierocej doli“... Niech Margosia weźmie to ode mnie i niech nie płacze.
I wręczyłem jej wyciągnięty z kieszeni, dość już zmiętoszony smakołyk. Margośka uśmiechnęła się przez łzy i poczęła mnie gładzić po czuprynie:
— Bóg zapłać paniczowi za dobre serce. Wie panicz, kiedy się żalę przed innymi na mą dolę, śmieją się ze mnie i dziadówką przezywają; a panicz, choć to pańskie dziecko, użalił się mnie niebogi... O mój paniczu... Jak paniczowi na imię? Oleś?...
— Nie! Olek już do gimnazjum chodzi, łaciny się uczy, jak ksiądz proboszcz...
— A ino! A panicz jak ma na imię?
— Józek!
— Józek?... Tak-ci i jego wołali... — zadumała się.
— Kogo? — zapytywałem zaciekawiony.
— Et, naco paniczowi wiedzieć. Panicz go nie znał, bo już dawne lata, kiedy on stąd odszedł... i nie wrócił... Mówili, że był w Hameryce — raz do mnie pisał... potem przestał...
— Przestał? A dlaczego?
— Nie wiem, mój paniczu drogi... Różnie się ludzie zmieniają.
— A też mu było Józek na imię? — pytałem, bo mnie to dziwiło, że ktoś nazywa się tak, jak ja.
— Alboż to jeden Józek na świecie? I u Grzywiny jest Józek i u Figuły kowala jest... A i Michno cieśla, co poniżej organisty mieszka pod górką kościelną, też Józef... a i z patronem swym, świętym Józefem miał on raz sprawę, dlatego, co się oba jednakowo nazywali.
— Niech mi Margosia opowie, jak to było; ja tak lubię bajki!
— Nie bajka to, paniczu, ale święta prawda, jak Pan Jezus na niebie i święty Józef, jego opiekun... Są tu stare ludzie, co poświadczą.
Jeżeli starzy wierzą, dlaczegóżbym ja nie miał wierzyć w tym wieku, gdy wokoło nas dzieją się same cuda... Nadstawiłem więc uszu, zgóry przygotowując się na coś niezwykłego, zwłaszcza, że Margośka przybrała nader uroczysty wyraz twarzy. Chrząknęła po kilkakroć, odłożyła robotę i rozpoczęła opowiadanie.


Jak to święty Józef orał.

— Trzeba wiedzieć, że Józef Michno niezawdy mieszkał pod górką kościelną podle organisty. Przódzi siedział pospołu z innymi Michniakami za Górkami od strony Ratanic, gdzie dotychczas jeszcze mieszka Feliks, z przezwiskiem Mysik, szewc i Antek zagrodnik, za wapiennikiem siedzący. Gronta zaś miał od Boru, gdzie i my Jastrzębiaki, tak, że naweteśmy miedzą się stykali — ino, że on był bogacz, niby dziedzic jaki, i zagony jego przechodziły aże do Przegini. Wiodło mu się też niezgorsza: pszenica miała kłosy na stopę, a owies, jak trząsł się z wiatrem, to dzwonił kieby one brzękadła u chomątów, kiedy jedzie wesele. O koniczu to niema co i dużo opowiadać, bo nie tak dziewanny w lesie strzelają bujnie, jak on, a kanianki to nikiedy nikt na nim nie uźrał. Chałupę miał jak się patrzy, niczem wójt, a kole niej obejście przyzwoite z kwiatami u płotka i bramką wystawną. Wszyscy mu zazdrościli podówczas, a dzieuchy to ino na niego zerkały — o! bo nie był on zawsze taki stary i zgrzybiały, jak dziś, i krew młoda do lic mu tryskała. Był-ci on śwarny, jak mało który parobek, a kie szło do krakowiaka, to nikt składniejszych śpiewanek nie umiał i nikt się tak nie wyśmyrgał zręcznie, aż dziwo. A kiedy go ojcowie odumarli i sam był na swym majątku gospodarzem, wtedy się paliły do niego dziewki, bo każda chciała być gospodynią na tych łanach. Ale on sobie wszystkie miał za bajbardzo i zwłaszcza kiedy która była biedniejsza, to choćby była jak anioł piękna, to na nią nie poźrał. Juści, że dla gospodarza, i to pierwszego na okolicę, nie pierwsza z brzegu się należy!
Opodal były gronta Jaśka Ciupka, który po matce trzymał swój działek, a był człek biedny, bo nie miał własnej chałupy i tylko na komornem pożywał u Fajty. Nie mógł-ci on nawet się zagospodarować, jako, że nie był miejscowy i nikomu nie krewniak, a jeżeli i był kto z matki rodzeństwa, to się do niego nie przyznawał — bo i cóż się przechwalać dziadziakiem! Wołano go Jasiek Przybłęda albo Przebinda. On se nic z tego nie robił, bo takie miał serce poczciwe, że się gniewać nie umiał, a był tak nieśmiały i potulny, że gdy o coś miał prosić, to czerwienił się na twarzy i zająkiwał, jak przed księdzem na spowiedzi.
Był to już spozimek, gdy Jasiek po matce objął puściznę, a na przedwiośniu do orki wziąć się było potrza, by choć z onej odrobiny na chleb sobie zarobić i komorne z czego zapłacić. Ale skąd tu wziąć pługa do orki? Jego chudobę dawno Żydy rozniesły, bo ojciec Jaśków, nieboszczyk, pijał za życia i wszystko, co miał, przepił; ino żoninego coś niecoś ostało. A o koniu ani wołu to ani mowy nie było, by miał to Jasiek posiadać.
Gryzł się tedy, co pocznie, bo i Fajto, u którego mieszkał, był człek niebogaty i, sam ciężko pracując, nie miał czasu pożyczyć pługa. Zebrał się tedy na odwagę Jasiek i idzie do Józka Michny.
— Gospodarzu! — peda, pieknie w pas sie pokłoniwszy — pożyczcie mi też-ta waszego pługa do orki. Ja się wam później wypłacę, albo i zgodzę się do was na trzy dni w tygodniu do roboty!...
— Widzicie go! Jaki mądrala!... Swoje przepił z ojcem, teraz i moje chce zmarnotrawić. A pomocy z ciebie i tak nie będzie, boś łajdus i czas mi chcesz zbywać.
— Gospodarzu! Józwie! dy ja wam na Panjezusa i świętych pedam sprawiedliwie.
— Kużdy święty ma swoje wykręty, a tyś jest nicpoń i leniuch. I sam nic nie obrobisz i drugiemu czas zabierasz. Nie dam ci pługa i koniec.
— Gospodarzu! toż ja wam i zaraz zapłacę dwa reńskie... na zadatek...
— Za tanie pieniądze psy mięso jedzą. Powiedziałem i tyla!
Cóż miał robić Jasiek? Stropił się i wrócił do chałupy, a bał się do drugiego gospodarza chodzić, by mu tego samego nie powiedziano, co u Józwy Michny. Siadł tedy na przypiecku w izbie i zaczął przemyśliwać, przegryzając suchą kromkę chleba.
— Może do żyda pójść? Z parchem to zawsze łatwa sprawa! — myślał, ale się zaraz pomiarkował, że go psiekrwie gotowe tak samo oszwabić, jak ojca. Gdy tak myślał, usłyszał klekotanie nad strzechą.
— Aha! bociek już wrócił... zdaje się, i święty Józef niedaleko. Wnet się i trawa puści, a ja jeszczem zagonu nie obsiał.
A bociek klekotał nad strzechą: „źle! źle! źle!“ — aż się Jaśkowi markotno zrobiło i płakać zaczął... Jakoś tak długo siedział, aż go zmroczyło i zaczął chrapać, zapomniawszy o zmartwieniu.
Widział zaś tę całą zgryzotę Jaśkową Pan Jezus, co był w obrazie nad jego łóżkiem. Ulitował się nad biedakiem, więc idzie do nieba i powiada świętemu Józefowi:
— Słuchajcie święty Józwie, Jaśkowi Ciupkowi źle się powodzi, aż nad nim ten bociek, ptak wasz, labiedzi. Nieborak nie ma skąd pługa wziąć, a tu orać trzeba. Zróbcie mu ta na mój rachunek pług nowy, by nie narzekał. Z was był przecie majster nielada jeszcze na ziemi...
I święty Józef zrobił pług i postawił go w sieniach. Nazajutrz rano Fajto się obudził i uźrał pług. Przestraszył się, bo se zara pomyślał, że pług ukradziony, więc zaniósł do wójta i opowiedział wszyćko. Wójt się zdumiał, bo pług-ci był nowiuteńki i ładny, jakiego nawet Figuła okuć nie umiał. Tak sobie zaraz wyrozumował, że nic innego, ino ten pług jest ze dworu i ukradł go Jasiek, bo wiadomo, że stary Ciupek dawniej często odsiadywał za kradzież, więc i młody pewnie nie lepszy. Niedaleko, mówią, pada jabłko od jabłoni... Postanowili zatem nic nie mówić, ale Jaśka mieć na oku i to samo polecili wachmistrzowi od ziondrów, Czternastkowi.
Widział święty Józef, że się nie udało, więc poszedł po rozum do głowy. W nocy, kiedy już wszyscy posnęli, zeszedł na ziemię po mlecznej drodze i stanął na gościńcu ratanickiem. Zajrzał do Michny, a widząc, że śpi, otworzył stajnię, wydobył pług i zaprzągł konia, trzasnął batem i zajechał na pole Jaśkowe. Tu uchwycił pług za cepigi, zarznął lemiesz w ziemię i poganiając konia, odkładał skibę za skibą, gładko i równo, jak za sznurkiem.
Wyszedł rano Jasiek w pole i uźrał zagon przeorany. Domyślił się, że to pomoc Boska, więc przeżegnał się i począł się modlić. A bociek, który też obaczył, że pole ktoś przeorał, zdziwiony klekotał: Ciewy, cie, cie!... Tak klekotał, aż się Jaśkowi serce radowało — i miał z czego się radować: dyć boćki zawdy szczęście przynoszą... Wzion ze sobą ziarno, nagarnął go w uziemek parcianki i począł siać. Do południa obsiał wszystko, co był święty Józef nocą przeorał, i skończył wtedy, gdy dzwony w Czernichowie zaczęły grać na Anioł Pański. Wtedy ukląkł i odmówił wszystkie trzy zdrowaśki, dziękując Panjezusowi żarliwie za otrzymaną łaskę. Potem poszedł do chałupy i poobiadował, a zaś legnął na przyźbie i zamyślił się nad tem, kto mu tak po nocach pomaga.
Tak było i na drugi dzień; święty Józef znów przyszedł i orał, ale już stary był i niesilny, nie wydolił jeszcze oborać całego grontu Jaśkowego. Zmiarkował to sąsiad Jaśków, Józef Michno, a że mu to coś właśnie podówczas Fajto o tem szepnął, jak znalazł pług w sieni, — począł zachodzić w głowę, skąd Jasiek przyszedł do pługa i kiedy orał, że go nigdy nie było widać przy robocie i drugi już dzień od obiadu na przyźbie się wylegiwał.
— Ani chybi, on albo złodziej, albo to z djabłem sprawa! — pomyślał sobie. — Muszę to ja zobaczyć, co on w nocy robi.
Właśnie, gdy tak sobie w głowie układał, zobaczył, że pod płotem leży jeden rzemyk od uprzęży, a przypomniał sobie, że uprząż wczora oglądał i była cała; dalej mu się zdawało, że drzwi stajni nie tak zawarte, jak je wczoraj zawierał, ale jakosi niedomknięte. Potem mu się zwidziało, że w nocy przez sen słyszał, jak ktoś otwierał wrota u niego i jakby się odzywał skrzybot orczyków i tupotanie kopyt.
— Nieinaczej! Ciupek u mnie prosił pługa, a widząc, że mu nie dam, to mi go nockiem wykrada i konia mi morduje psiajucha. Ale ja mu pokażę! Nie ujdzie mu to tak na sucho, jak przódzi z tym dworskim pługiem!
Tak-ci rozprawiał ze sobą Józek Michna i umyślił sobie, że stanie w nocy koło swojego płotu, skąd jak na dłoni widać było zagrodę Fajtową i wchód do niej, bo to nocka była jasna i miesiączek przyświecał. Po wieczerzy zara czatował, ale się długi czas doczekać nie mógł nikogo i wkoło było cicho, jak w kościele, ino w Rudnie woda szuściała. Przeczekał tak dobrych kilka pacierzy, aż wreszcie zobaczył, że od strony domu Fajtowego ktoś idzie powoli w jakimś dziwnym stroju, takiejci długiej kapocie, jak organista, i trepkach na nogach, jak kloryki bernardyńskie z Lubernije. Broda mu się ciągnęła długa do pasa, jak u Moszka Wasserteila, ino że nie miał tej przebiegłości w oczach, ale patrzył przed siebie spokojnie i łagodnie, często mrużąc powieki. Trzeba bowiem wiedzieć, że święty Józef (on-ci to był we własnej osobie) był już nieco niewidzący ode starości, podobnie jak nasz Cichoń organista, co czyta w nutach przez sekulary.
Dlatego też, że był taki ślepawy, nie doźrał święty Józef przyczajonego Michny, ale szedł prosto do jego zagrody. Nie doszedł, wziął się otwierać wrota, ażci na niego wypada Michno z pyskiem:
— Kady idziesz, łapserdaku jeden! Ja cię zara oddam do ziondrów!
Święty Józef popatrzył na niego i nie wiedział zrazu, co powiedzieć.
— Przyszedłem do was, gospodarzu, pługa pożyczyć, by Jaśkowi Ciupkowi gront doorać.
— A tuś mi, ptaszku! Zara ci portasy zdymę a wyłoję! To tyś ten złodziej, co mi szkapę po nocach zamęcza i pług bez pozwolenia bierze! — krzyknął ze złości, bo nie poznał świętego Józwa i myślał, że to może jaki kómornik albo prędzej Żyd, bo brodaty. W tej złości tak się zawzion, że już wyrwał kół z płota i chciał nim sprać (Boże, bądź miłościw grzesznej duszy mojej!) świętego Józwa, ale się opamiętał, że mu ręka uschnie, gdy starszego uderzy. Więc się naprzód zapytał:
— A skądeś ty, że cię tu pierwszy raz widzę? Możeś z Liszek uciekł z haresztu?... Jak ci na imię?
Na to święty Józef:
— A Józef, jak i tobie.
— A który Józef?
— Ano ten z nieba, co to mój obraz jest w ontarzu w Czernichowie.
Na to już ozeźlił się Józek Michno.
— A łajdusie! będziesz se ze mnie kpił i świętych przedrzeźniał! — i już podniósł drąg do bicia, kie nagle święty Józef stanął całki w blasku, jako w niebie, a blask był taki, że Michno oślepnął. A na to zeszedł sam Pan Jezus z nieba i peda:
— Józefie Michniaku! Żeś zgrzeszył przeciw opiekunowi memu, świętemu Józwowi, będziesz teraz mieszkał pod kościołem i ciężką ciesielką się zajmował, a będziesz biedny, żeś biednego nie chciał wspomóc.
Tak też się stało. Przyszła bieda na Józka, aż musiał chałupę i gront sprzedać, a do ciesielki się zabrać. A co przódzi w dziewkach przebierał, to go później żadna nie chciała i wydrzeźniano mu się:
— Józek, napraw wózek, nakładź kojca, pojedziemy do ojca.
Jaż se nareszcie znalazł ubogą Salkę Sroczankę i z nią się ożenił. Przy ciężkiej pracy zagospodarował się jako tako, ale już nie było to co dawniej, zwłaszcza, że mu w robocie przeszkadzały oczy, na które źle widział.
A Jaśkowi Ciupkowi dobrze się powodziło. Uciułał sobie grosiwa tyle, że kupił wkońcu gront i chałupę po Michniaku, ka się sprowadził i bociek, co mu szczęście przepowiadał. Ożenił się Jasiek śwarno i podziękował Panjezusowi i świętemu Józefowi postawił figurę, co do dzisiaj stoi wedle drogi od Boru do Przegini. A w Przegini to śpiewają kolendę:

„Janie gospodarzu, wy o tem nie wiecie,
Że na waszej roli sam Pan Jezus stoi,
Święty Józef orze po czarnym zagonie...“





II.

Taką to powieść słyszałem razu pewnego z ust Margośki i bardzo mi ona przypadła do serca. Pamiętam, że dnia tego dużo myślałem o świętym Józefie, względem którego czułem odtąd coraz większą wdzięczność. Dotychczas bowiem wiedziałem o swoim patronie tylko tyle, że przynosi mi dużo książek z obrazkami i zabawek, a nadto wszystkim ludziom przynosi ciepłą wiosnę i możność wycieczek poza obręb ganku. Myśląc o tem przy obiedzie, zapomniałem o jedzeniu, co rzadko mi się zdarzało. Matka zwróciła na to uwagę, przypuszczając, że grymaszę:
— Wstydź się! Marnujesz dary Boże, zostawiając jadło na talerzu! Czy chcesz, by to wszystko dziadom wynieść?
Matka, choć nam niczego nie skąpiła, nie lubiła jednak niczego wyrzucać bez potrzeby i pod tym względem dochodziła nieraz do drobiazgowości. Ale w dziecku zawsze tkwi coś z filozofa.
— A niech i tak będzie! Zostawię to dla Margośki, bo ona często głodna chodzi, a sama mamusia mówiła, że głodnego należy nakarmić.
Ten uśmiech mej matki i ten pocałunek w czoło, który był odpowiedzią na moje słowa, noszę do dziś dnia w pamięci, jak jeden ze skarbów najdroższych.
Jestże coś droższego dla dziecka nad miłość matki?...
Od tej chwili wyglądałem zawsze przybycia Margośki i starałem się jej zgotować jakiś gościniec.
Razu pewnego (było to na Gromniczną), kiedy kucharka poszła do kościoła na nieszpory, udało mi się dostać do kuchni, gdzie poprzewracałem wszystkie garnki i przetrząsnąłem wszystkie szufladki z kaparkami i włoszczyzną, nakoniec zaś wdałem się w gonitwę z kotem, grzejącym się koło pieca. Naraz zastukano do drzwi i usłyszałem suchy głos:
— Pochwalony!
Skoczyłem otworzyć Margośce, bo poznałem, że to ona.
Weszła, postękując i zajęła ławkę koło drzwi.
— Oj, ciężko, paniczu, nogi już posłuszeństwa odmawiają i kościska stare bolą, a zimno do żywego doskwiera. Starość nie radość!
Zakaszlała się.
— Oj przyjdzie mi wnet pójść tam pod Górki, na mogiłki. Już tam na mnie ziemia czeka. Nie obaczysz mnie wnetki paniczu! Czas na mnie, czas!
Nie rozumiałem jej słów.
— Dlaczegobym nie miał zobaczyć? Czy Margosia do nas nie będzie przychodziła?
— Oj, paniczu, stamtąd nie każdy wraca, skąd ja pójdę.
— Dlaczego? Ja tam nieraz na mogiłki chodziłem z Kundusią i zawsze wracałem, bo mnie niania Kundusia odprowadzała. Może Margosi nie ma kto odprowadzić?
— Odprowadzą-ci mnie, odprowadzą, paniczu mój złoty, niezadługo mnie odprowadzą... Pójdzie ksiądz za mną i kościelny i ludzi trochę litościwych. Pójdziemy hań tą drogą, co ją nazywają cmentarną czy trupią — koniskami mnie powiozą i kwiaty na mnie położą — będę miała spokój po smutkach moich i zgryzotach... Nie będą mnie ludzie popychać i palcem wytykać...
I zaczęła śpiewać ochrypłym, przerywanym głosem:

— „Turbują się ludzie o mnie,
Że nie mają miejsca dla mnie.
Nie turbujcie się, ludkowie:
Jest tam miejsce na kirkowie;
Na zielonym kirkoweczku
Będę spała, jak w łóżeczku.
Choćby wszystkie bębny grały,
Moje oczka będą spały...“

Przestała śpiewać i łzy zabłysły jej w oczach, ale je obtarła pospiesznie spódnicą...
— To tam na mogiłkach spać będziesz, Margosiu? Tam zimno teraz być musi. Latem tam ładnie — słowiki śpiewają i kwiaty pachną — ale teraz...
— Nie będę tego czuła, paniczu mój złoty. Już się Pan Jezus postara dla mnie o dobre spanie. Ino złe dusze po śmierci spokoju nie mają i chodzą po nocach, ludzi strasząc, jako na tej Świńskiej Krzywdzie pod Wołowicami. Pewnik panicz o tem słychał.
— Niechno Margosia mi o tem opowie — prosiłem.
Nie dała się długo prosić; przez chwilę podumawszy, zaczęła opowiadać:

Jak to staw pod Wołowicami „Świńską Krzywdą“ ochrzcili.

— Jużci, że paniczowi dziwne się to musiało widzieć, laczego tak brzydźko ten staw nazwali, a jeszcze musi dziwniejsze się widziało, jeżeli panicz był tam kiej i odmówił jedną zdrowaśkę, jako że tam wtedy zara słychać jakiesi takie dzwonienie ogromne, jakby na sumę w Boże Ciało. Nie tak łacwo to opowiedzieć i — wszelki duch Pana Boga chwali! — niebardzo się to godzi powtarzać... bo to sprawa nieczysta. Ale może grzyszne duszeczki będą miały tę ulgę, że ktosik na ziemi i teraz je pamięta i niechaj im to osłodzi ich męki czyścowe... na wieki wieków, ament!
Było to nie łoniej i nie dwa i nie trzy roki temu, ale wiele, tak dawno, że i ja, choć stara, nie pamiętam — ino mi dziaduś opowiedali. Jeszcze była pańszczyzna i dziedzic był w Czernichowie. Zaś w Czernichówku dziedzica nie było, ino były gronta łopatowe, bo je miał łopat (opat) z Tyńca. Był on taki ksiądz, jak i nasz jegomość, ale miał klasztór pod sobą, jako ten na Kalwaryji, kady kompanije na Zielną chodzą, i kloryki tam byli i święci nawet między nimi. Łopat był człowiek pobożny i wystawił tę kapliczkę, co jeszcze dzisiok na Łopaciej górce stoi, a wystawił ją dlatego, bo tam przódziej ludzi straszyło i podobno djabół miał tam skarby zakopane. Do skarbów tych się dokopał łopat i kazał z nich zbudować ołtarz i ulać sygnaturkę, co miała burze rozpędzać, jak ten dzwonek w Pobiedrze. Ale też djabłu nie w smak było, że to miał swego złota i śrybła się wyrzec, bo przeciw poświęcanej sygnaturce nic zrobić nie mógł i uciekał od niej, jak żyd od wody święconej. Więc też sięgnął po rozum do głowy i myślał, myślał — aż wymyślił... i tak się tem ucieszył, że począł machać ogonem i ziemię nim ozwalił, którędy zaraz poczęła też płynąć Wisła, porzuciwszy stare koryto. Taka jest woda w tem miejscu głęboka i taki ma wir, że nawet Rubiś, gdy statkiem jedzie, omija go zdaleka. Ludzie i dziś powiadają, że to „djabelny brzeg“, a natopiło się tam chłopów co niemiara. Dno tam ponoj do piekła sięga.
Plunął djabół do tej wody i poszedł drogą hań do Niwek, a w płaszcz się owijał, choć lato było, bo się bał, żeby go kto nie poznał. A był haw zamek wielgi, co go już dzisia niema i tylo się miejsce po nim Grodziskiem nazywa. Mieszkał tam pan, ślachcic bogaty, co miał wieś pobok. U tego szlachcica zawdy było wesele, bo się do niego z Krakowa goście zjeżdżali i dniem i nocą była pijatyka, że wino płynęło, jak woda. Co się przytem obrazy Boskiej zdarzyło — aż strach wspominać, a zgorszenie też było, bo chłopi poszli za przykładem pana i pili naumór, a od żyda na borg brali. Wkońcu wszystkim pieniędzy już nie stało i jaki taki nawet przyodziewek oddawał za gorzałkę.
Pan, co najwięcej hulał, po jakimś czasie począł też ostatkami gonić, a kiedy już nawet i z chłopów nic zedrzeć nie mógł, był w kłopocie, skąd wziąć pieniędzy.
Tak też sobie pedział, że choć od djabła, ale pieniędzy dostać musi.
Do niego to przyszedł dziebół i prawi:
— Mam-ci ja skarby pod Łopacką górką zakopane, ale ich nijak dostać nie mogę, bez to, że sygnaturka jest poświęcona na kapliczce. Zdejm ją stamtąd, a dam ci złota, ile zechcesz.
Zgodził się szlachcic, ale się bał sam kraść rzecz poświęcaną, więc ugodził sobie chłopa jednego, co lubił rezykować. Czekajem go nazywali, bo gdy był podpity i kto mu drogę zastawił, miał zwyczaj powiadać: „Czekaj, ja ci tu pokażę!“ Bali się też go ludzie i omijali zdaleka, a nawet i djabół go się lękał, bo i onego Czekaj raz za rogi wytarmosił. Dla dziedzica tylko jednego miał respekt, chociaż niewiadomo za co, chyba za to, że mu dawał pić przez pieniędzy, za darmochę. Czekaj zaś był człek pijący i za kieliszek dał się na wszystko wyciągnąć. Nie uszanował wtedy i najświętszej świętości, bo i tak w przekleństwach nieraz Boskie imię znieważał. Ksiądz go za to nieraz strofował, ale nie pomagało, jak groch o ścianę, więc z jambony ogłosił, aby się z Czekajem ludziska nie wdawali. Od tej chwili, jak przedtem każdy od niego stronił, tak teraz wszyscy uciekali, jak od zapowietrzonego. Była wszelako jedna dziewucha, która za nim wżdy chodziła, jak wróbel za rarogiem i nie baczyła nic a nic na ludzkie gadanie. Już to kochanie to siła wielka, poznasz kiedyś to i ty, paniczu, jak dorośniesz. Oprzeć się jej nikt nie potrafi, nikt... A do tego miał Czekaj oczy takie błyszczące, co urok rzucać umiały, więc pewno i Hankę niemi urzekł. Jak tam było, tak było, dość na tem, że jej głowę zawrócił doszczętu. Zawdy jednak nie była jeszcze tak otumaniona, by nie wiedziała, co się godzi, a co nie godzi, więc jak zmiarkowała o tej sprawie nieczystej, idzie do Czekaja i peda:
— Antek! miej Boga w sercu, nie chodzi tamok!
A on, że był podpity, zwymyślał ją i za drzwi wyrzucił, sam zaś nałożył czapę na łeb i poszedł na Czernichówek. Że jednak był porządnie cięty i we łbie mu szumiało, więc się wywalił do rowu i leżał, jak nieboskie stworzenie, klnąc i przezywając. Tymczasem zaszedł mu drogę jenszy gospodarz z tej wsi dziedzicowej, co wybierał się na jarmak i prowadził prosiaka na powrózku, za nogę uwiązanego. Kiej obaczył chłopa w przykopie leżącego, myślał, że nieżywy albo chory, więc go litość wzięna i chciał mu przyjść z pomocą. Ale Jantek miał złość wielką skroś ten upadek, a jeszcze więcej go złościło, że prosiak chrząkał i trącał go ryjkiem obwąchujęcy, co mu się wydało naśmiewiskiem. Porwał więc palicę z płota i zabił prosiaka, a gospodarza też mało co nie roztarasił, ale ten zwąchał, co się święci i wziął nogi za pas.
Antek, że go ta bójka nieco wytrzeźwiła, powstał na nogi, ale gospodarza już nie ścigał, ino wraził palicę za pas, a prosiaka na plecy zawiesił i poniósł do karczmy na Sosnówce. Tam go sprzedał za cej co, a pieniądze przepił. Już było sporo ciemno, kiedy z karczmy wyszedł i właśnie zbierała się burza, a wicher paskudny. Na taką pogodę mało kto nos wytknie z chałupy, ale Czekaj był człek rezykowny i lubił pod taki czas baraszkować. Tak i teraz se pomyśliwał:
— Pódę na Łopacią górę, a zdymę dzwon.
Tymczasem wichura poczęła się wściekać, a pierony trzaskały raz po razu, nawet niejeden gruszę lub topolę w bliskości ozłupał. Antek się mimo to nie zatrzymywał i szedł dalej.
Był już blisko Łopaciej górki i począł się na nią wspinać, gdy nagle stanął, jak przykuty. Na wieżyczce odezwało się jakoby cudne a nigdy niesłychane granie, widzi się, niby z pod nieba płynące, a chwytające za serce, kiej narzekanie dziewczyny, której chłopaka do wojska wzieni.
Nie zrozumiał zrazu Jantek, co to takiego, ale się wnetki opamiętał i głos poznał: była to sygnaturka łopatowa. Ozechwiała się i rozśpiewała, jakby nie obacowała sobie na tę straszeczną burzę... I o dziwo! dokoła kapliczki przycichały pierony i tłumiła się ulewa, jak ręką odjęta — bo taka już skuteczność była cudowna onego dzwonka.
Zadziwiło to Jantka, kto tam w tę sygnaturkę mógł dzwakać, bo na taką pluchę i pies z domu nie zechciałby się ruszyć. Przyśpieszył więc kroku i obaczył drzwi roztwarte. Wbiegł po schodkach na wieżyczkę i jeszcze większy zdjął go podziw: — na wieżyczce nie było nikogo, a sygnaturka ruchała się sama, jakby żywa i dzwoniła coraz to piękniej i dźwięczniej, jako ci aniołowie, co to Panjezusowi w żłóbku śpiewali, wedla tego, co ksiądz na jambonie czytają. Złość na to wzięła Jantka, bo co chciał ją zatrzymać i z ramy odczepić, to mu się z palców wymykała, kiej woda. Kiedy tak nad tem przemyśliwał, jakby sobie uradzić, poźrał ze schodów na dół do ontarza.
Uźrał tam Hankę, klęczący i mówięcy Ojcze nasz za jego duszę. To już go zupełnie z pamięci rozebrało, bo zrozumiał, że to za sprawą jej modlitwy ta sygnaturka tak się rozmajdała. Z tej okrutnej jątrzności, jak złapie za drąg, co go miał ze sobą, tak i zabił Hankę na śmierć.
W tej chwili ucichło dzwonienie i Jantek mógł zdjąć sygnaturkę. Otulił-ci ją w kapotę i wybiegł, jak oparzony. Ale tymczasem burza stała się jeszcze większa i po drodze rozchlapały się kałuże, więc potykał się co krok i omal nie padał, zwłaszcza, że dzwonek dość mu ciężył. Nie upadł przecież ani razu i dopiero, kiedy był już blisko wsi, odpoczynął sobie krzynkę na kupie kamieni. Choć ta i wicher wył przeraźliwie i deszcz pluskotał i ciemność była wielga, widział już Czekaj światło we dworze i niekiedy doleciała muzyka.
— A niechno sobie dziedzic poczeka, zanim ja mu ten dzwon przyniesę! — myślał sobie Jantek, który był chłop zmądrzały i na śrybło okrutnie łasy. — Będzie on go widział na święty nigdy! Żydowi go sprzedam a gront kupię gdzie w Hameryce.
Tak se rozumował, ale djebół nie śpi i zwąchał pismo nosem, a do tego chciał Czekajowi oddać z nawiązką za dawne porachunki — owo rogów naruszenie — więc też począł płatać różne psoty. Rżał jak koń, beczał jak owca, wkońcu począł uganiać dokoła na prosiaku, w sam raz takusineczkim, jak ten, co go Jantek gospodarzowi zagrabił, i jął krzyczeć głosem, zupełnie do Hanczynego podobnym:
— Jantek! Jantek! Oddaj mi mój dzwon!
Antkowi pierwszy raz w życiu włosy stanęły na głowie z przerażenia, gdy to usłyszał. Poczuł, że mu się w głowie mąci, rzucił sygnaturkę na ziemię i wziął uciekać.
Uciekł aż pod Tyniec i tam się obwiesił na górze, co ją „Powieszonym“ nazwali i dziś jeszcze nazywają.
Djebół zaś widzący, że dzwon ostał, chciał go wziąć na rogi i ponieść, ale się poparzył, bo to była rzecz poświęcona. Wierzgnął więc kopytami i cisnął dzwon na wierzbę, gdzie też on począł grać na nowo, bo go wiater kołysał. Od tego uderzenia kopyt dziabelskich rozpadła się ziemia, a od rozpadliny tej spłynęła woda z deszczu i zalała całą wieś razem z dzwonem. Dziś ten staw ludziska „Świńską Krzywdą“ nazwali, a dzwonienie tam często słychać.
Kapliczka zaś na Łopaciej górze opustoszała, bo ksiądz nie pozwolił w niej mszy odprawiać, jako, że się tam zabójstwo dokonało i świętokradztwo. Djebół zaś mieszka po dziś dzień w starych wierzbach, co je pieron porozwalał, a gdy tam za wyspą, za Ujawą, poczną się drzeć dziewki, gęsi pasęcy, to niekiedy złe postraszy tę lub ową.
Ale godzi się zmówić „Wieczny odpoczynek“ za dusze grzeszników, co tam czasem dzwonieniem o modlitwę proszą, i za Jantka i Hankę, choć jej pewnie Pan Jezus odpuścił, bo kochała bardzo, choć człowieka grzesznego i złodzieja, ale wdyć bliźniego swego.

Na tem zakończyła Margośka swą opowieść i odeszła, bo się już zmierzchało. Tej nocy była straszna zawierucha i usnąć nie mogłem, bo szyby brzęczały, jakby miały z okien wyskoczyć. W głębi komina coś wyło i płakało rozpaczliwie. Zerwałem się więc z łóżka i boso, w koszuli, pobiegłem do drugiego pokoju, gdzie spała matka.
— Mamusiu! czy i mnie będzie kto kochał? Bo Margośka mi mówiła, że kochanie to siła wielka i nikt się jej nie oprze, nawet Pan Jezus, co dla niej wszystko odpuszcza.
— Bądź spokojne, moje dziecko; będą cię jeszcze ludzie kochali, jak ja cię kocham. Ale idź spać, bo tak chłodno w pokoju i jeszcze się przeziębisz.
Wróciłem do łóżka, ale usnąć nie mogłem. Patrzyłem w piec, gdzie polana sosnowe tliły się błękitnawym płomieniem; przypominało mi się, co mi niańka opowiadała o strzygoniach i o płaczących duszach czyścowych. Odtąd zawsze z trwogą chodziłem na Łopacią górę, gdzie widziałem ślady kopyt djabła.
Raz znalazłem nawet prawdziwe kopyto, ale brat, któremu je pokazałem, wyśmiał mnie, mówiąc, że to zwykłe krowie racice... Prawda, krów tam się pasło wiele — z całego Czernichówka.





III.

Nastały już dni cieplejsze, zima zelżała tak, iż na Popielec już mogłem uganiać dowoli po dworze. Jednego dnia wybrała się matka na nabożeństwo wielkopostne i wzięła mnie z sobą, przestrzegając zawczasu, bym kaloszy w błocie nie zgubił. W kościele śpiewano „Gorzkie żale“, naprzemian kobiety i mężczyźni. Głosy były niedobrane, rozwlekłe i chropowate, mimo to jednak śpiew czynił na mnie wielkie wrażenie. Naprzód słychać w nich było kajanie się i skruchę, a każde „Zmiłuj się nad nami“, spotęgowane uderzeniem czół o posadzkę, zdało się odgłosem jakiegoś twardego łamania się z nieubłaganą karą niebios. Później zaś rozlegał się jęk i tkliwe narzekania niewiast, owych jakby towarzyszek Matki Boskiej, stojącej pod krzyżem. Między niemi ujrzałem i Margośkę. Chusta jej spadła z włosów i w srebrnej ich oświetli, z wyrazem szczerej modlitwy na spopielałych wargach, klęczała, zapatrzona w ołtarz, jakby prosiła o coś, o coś się pytała...
Wyszliśmy z kościoła i skierowaliśmy kroki do sąsiedztwa, gdzie bawiłem się doskonale z rówieśnikami. Wynikiem tej zabawy było wprawdzie rozdarcie spodenek, a w następstwie tego spodziewana bura od ojca, niemniej jednak wracałem do domu w humorze różowym, czego dowodem było rozpryskiwanie kaloszami kałuż, powstałych z odwilży. Przed bramką podwórza spotkałem Margośkę, zdążającą do nas. Powitałem ją:
— Jak się Margosia miewa? Widziałem Margosię w kościele.
— A byłam, byłam w kościele, mój paniczu. Modliłam się, żeby mi Pan Jezus dał koniec cichy i choć tę jedną pociechę przed śmiercią, bym zobaczyła tego, kogo zdawna czekam.
— A kogo? — zapytałem.
— A mojego, cośmy zaręczeni z nim byli z młodu. Kosycarzów był syn, co już dawno pomarli. I o nim ja sobie myślałam, że mu się zmarło; ale mi się dzisia w nocy śniło, widziałam go, kiej żywego, a mówił mi, że przed wiesną z Ameryki powróci. Dlategom się też ta w kościele tak modliła. A trzeba ci, paniczu, wiedzieć, że nasz kościół jest cudowny i zdawna słynie, choć nie tak, jak alwerski lub kalwaryjski. A opowiem ci, jak to było jeszcze za Śwedów, to się panicz przekona, że prawdę mówię.
Usiadłem na stołeczku koło jej zwykłej ławki w kuchni, ona zaś rozpoczęła opowiadanie:

Jak to się Szwedy na Czernichowski kościół zawzięli.

— Jeszcze przódziej nie stał kościół czernichowski na tem miejscu, gdzie dzisiaj stoi, ale tam, ka dzisiaj jest staw Milcza na Zakamyczu. Wtedy jeszcze ten las na Chełmie ciągnął się dalej do Rudna i wedle młynów się kończył, a wieże kościelne wyzierały ś niego, jak na ten przykład te maciejowe grusze ze zboża. Ludziska wtedy nie mieszkali tak blisko jeden drugiego, jak dzisia, ale tam i sam, że im do kościoła wypadało zdaleka nieraz iść, jako jeszcze tera z Kamienia do czernichowskiego kościoła ludzie bez las chodzą. I nie ci sami byli ludzie, choć rodziny prawie wszyćkie te same. Tak więc i kościelny był też z Wronów, a gróbarz też się zwał Mania, jak i dzisiejszy i pewnikiem też go kolędnicy w szopce obnaszali, jak króla Heroda grzebał. Ino ksiądz nie był Królikowski, bo ten niedawno (będzie ze trzydzieści roków) dopiero do nas przyszedł, tylko ksiądz Kamerer, który kajsik ode Śląska był rodem, ale po polsku mówił i do ludu naszego bardzo był przywiązany. A jeszcze wtedy była Polska i cysarza nie było, jeno król, a Czernichów do króla należał i dziedzica nie miał, tylko starostę. Przecież ludzie chodzili do dwora i pańskie odrabiali, a starosta roboty dozierał.
Niełacwo to było z tym starostą, o niełacwo! bo był to człek srogi i nielitosny, a za lada rzecz harapem smagał. Ksiądz się za ludkami ujmował, a wreszcie z jambony wyklął starostę i skargę do króla posłał do Krakowa. Król się na starostę rozgniewał i kazał mu przyjść do siebie na sąd.
Ale starosta był niegłupi — zwąchał, czem to pachnie, i uciekł do Szwedów. A Szwedy wtedy właśnie z za morza na okrętach przyjechali i o nich to pieśń pobożna wspomina:

„A w niedzielę nad ranem płynęły okręty
I w tem miejscu stanęły, ka był obraz święty“.

Ten obraz święty był w Częstochowie, skąd potem Szwedów Matka Boska odegnała, ale jeszcze wtedy, kiej to się działo, nie przyszło upamiętanie na naród polski i Szwedy doszły do Krakowa. Palili wszyćko i łupili, jak nieświęci, aże śpiewano:

O Najświętsza Panienko! cóż tera za lata?
Czy dzień sądny nastanął? czy już koniec świata?

Król kajsi poszedł z całem wojskiem za granicę, bo Szwedów dużo było, ćma wielga, że ostać się im nie wydolił. Popłakiwano se, ale poradzić nikt na to nie umiał.
Ksiądz proboszcz wtedy w sam raz szli na podwieczerz do siebie od chorego, a w browejarzu się zaślepali, pacierze odmawiając. Kiej oczy podniósł, wydało się to dziwne dobrodziejowi, że zorza, zamiast, coby miała, jak zawdy, świecić nad stawem Milczowym, rozpaliła się od strony wschodniej, za Żakowcem. Dziwował się, dziwował, pokiel się nie domyślił: — Ani chybi, kajsi gore; juści, ale gdzie?
A tymczasem łona rosła i rosła, a że wieczór już się zczernił, rozpostarła się na połowie nieba i zbliżała się cora więcej. Dzwony kościelne wzięły bić na trwogę, już się chłopy poczęni z chałup wysypywać, a pozierać, co się tamok wyprawuje. Ale zrazu nie wiedzieli, kaj się pali, i jedni pedali, że w Liszkach, a jenszy, że w Morawicy abo w Tyńcu. Ażci zaczęli przybiegać ludziska popłoszeni ze wsiów drugich i gwarzyć, że się Kraków pali, a Szwed wsi podegrodzkie rabuje i z dymem puszcza; idą i tutaj, a jednorał ich prowadzi Konismark, co ma zamku tęczyńskiego dobywać. Jak to chłopi usłychali, tak-ci się uwzięli, że z cepami i widłami wyńdą, a swego nie dadzą poganinowi. I poszli do lasu i usypali wały, co i dzisiaj są, kole Wnęcinej doliny; a co który strzelbę miał, co z nią przódy na kłusownika sarny dojeżdżał, to ją brał ze sobą, a opatrował. Jak też Szwedy przyszli, to im nasi sypnęli kulkami po makówkach, a potem dalej cepem po krzyżach, pokiel ci nie uciekli pluchy, gdzie pieprz rośnie.
Ale Śwedy to naród jucha zawzięty, niczem Niemcy, to swego nie przepuścili, a do tego starosta im nabajał, że w kościele czernichowskim skarby są duże. Więc też się, chciwoki, znów zebrali kupą, tera to już od Rącznej — i poszli na naszych.
Jakoż, że się nasi nie spodzieli, napadli na Bór i ludków porznęli. Kiedy się o tem zwiedział ksiądz proboszcz, pomodlił się do Panjezusa, żeby na pohańbienie kościoła swojego nie oddał, a potem wziąwszy obraz w ręce, a ze sobą kilku odważnych chłopów, poszedł naprzeciw Śwedów. Wnetki za niemi poszła wieś cała, bo się zwiedzieli o Śwedach, i stanęli w podwórcu kościelnym pod kruchtą, gotowi do obrony i bitki. Kie tam Śwedzi podeszli, dopro stała się rzecz dziwna: nagle na głowy napastników zacznie się sypać deszcz kamienny, jakby z nieba — nikiej ziarno z dziurawego przetaka. Spojrzą ci, którzy ta jeszcze poźreć mogli, bo duża ich nie tylo ślepia, ale i życie potraciło: ażci obaczą, że się cały kościół z miejsca podniósł, jak na skrzydłach, a wzgórę uleciał i tak osiadł na tej górce, gdzie jeszcze i dzisiok stoi. Tak ci się też stało ze Śwedami, jako pieśń prawi:

Poźrał na to Pan Jezus z nieba wysokiego,
Spuścił im deszcz kamienny, wybił do jednego.
A którzy pozostali, jęli rejterować
I przyrzekli już więcej z Polską nie wojować.

Zginął i starosta, ale go ziemia przyjąć nie chciała, i co go gróbarz Mania do ziemi zakopał, to on z grobu wyłaził i ludzi straszył, jak strzygoń. Dopier ksiądz go przeżegnali i hyzopem pokropili, to się od tedy schował.
A zaś ze Śwedów dwóch zostało: jeden Meus, a drugi Martyna. Byli oni w jednej chałupie i zakochali się w dwóch dziewuchach, co były siostry jedna drugiej; a o dziewuchach, to i mówić nie potrza, jako im rade były. Chłopi byliby ich utłukli, ale one dziewuchy zawarły obu w piecu piekarskim i tak trzymały w tym schowku, kiej gadzinę w kojcu, jedzenie im ino w duckach codzień podając. Długi czas nikt nic nie miarkował; dopro, gdy przyszła Wielkanoc, wyznały to dzieuchy księdzu na spowiedzi i to też opowiedziały, że ich za mężów chcą mieć. Myślały, że ksiądz je za to zwymyśla i ofuka, ale jegomość, że to był człowiek dobry i serca miętkiego, pogłaskał je pod brodę i pedział:
— Już to widać sam Pan Jezus zrządził, że się macie k’sobie; toć to i nie grzych! Niechno ino haw do mnie przyńdą, a wiarę naszą przymą, to na świętą Trójcę będą zapowiedzi i ślub.
Dzieuchom w to graj; wyciągły Śwedzików jak podpłomyki z pieca i powiedły ich do wójta, żeby ich w mentrykach pozapisował. Było też weselisko wspaniałe, a Śwedy pili za czterech i jedli kaszę częstochowską, a księdzu Kamererowi przyobiecowali, że zawdy jedno z dzieciów, jeśli Pan Jezus da syna, księdzem ostanie. Tak też bywa i do dzisiok dnia...

Skończywszy opowiadanie, westchnęła Margośka i zagłębiła łyżkę w kaszy „częstochowskiej“, której miska stała przed nią. Tego dnia, gdy mnie żegnała, była smutniejsza niż zwykle i nawet łzy błyszczały w jej oczach...





IV.

Już wiosna rozkwitła i rozlała swe powaby na łąki i pola. Nad jasną runią skowronek wydzwaniał pieśń radosną, wróciwszy z drogi dalekiej, z obcego kraju. Wonne gaje śpiewały hymn pochwalny nowym nadziejom, nowemu życiu. Za przykładem motyli i chrząszczów wyfrunęły na świat słoneczny roje dziatwy, radując się, że ciepło na dworze i sucho na dziedzińcu, że można bawić się w piasku i biegać na wycieczki.
W ich liczbie i ja nie byłem ostatni i rwałem się do zabaw i spacerów; te ostatnie, ze względu na młodszego brata odbywałem zwykle w towarzystwie Kundusi. Najwięcej lubiłem chodzić do lasu, gdzie bawiliśmy się w Indjan czerwonoskórych, wpinając sobie we włosy znalezione pióra wronie i kończąc wszelkie zwady tradycyjną „fajką pokoju“.
Razu pewnego, wybierając się tam właśnie, dochodziliśmy do drogi, zwanej ulicą trupią lub cmentarną, bo szła ku cmentarzowi. Wtem doszedł do uszu moich dziwny śpiew, ponury i przerażający, a po chwili ujrzałem gromadkę ludzi, postępujących za wozem, toczącym się i skrzypiącym. Na czele ich szedł ksiądz Królikowski, potem organista Cichoń, dalej kilku starców i kobiet, a na końcu grabarz Mania z łopatą na ramieniu. Gdy weszli w ulicę cmentarną, schodząc z górki kościelnej, wtedy jęknął dzwon kościelny żałośnie, jakby czyjeś serce rozbite.
Szedł pogrzeb.
Drogą cmentarną kroczył jakiś człowiek zgrzybiały a przygarbiony z węzełkiem na plecach, cały pyłem odziany. Zatrzymał się i zapytał:
— Kogo to chowają, gospodarzu?
— Ano Margośkę Jastrzębiankę z Boru — odrzekł jeden z idących.
Słowa te uderzyły we mnie, jak cios niespodziany, i żal obudziły tak wielki, że zacząłem płakać. Zrozumiałem teraz pożegnanie Margośki i smutno mi było, że jej nie zobaczę...
Ale na wędrowcu te słowa jeszcze większe uczyniły wrażenie. Ukląkł na środku drogi i począł się modlić i bić w piersi, a łzy ciurkiem spływały mu po policzkach. Aż go poznał jeden z postępujących za trumną:
— O la Boga, dyć to wy, Józek Kosycarz! Ale jakeście to się postarzeli! No, ale i prawda, to już kupa lat, odkądeście do Hameryki wyjechali.
A Kosycarz smutnie westchnął:
— Juści, wyjechałem, by się grosza choć krzynę dorobić. Bogać tam grosz nalazłem! Febryja mię zjadła, a w więzieniu mnie tam trzymali, żem farmera-oszusta zabił. Na dziada wyszedłem za tyle lat harówki, i gdzie mnie było do Margośki, gospodarskiej córki... A ona już na mogiłki jedzie... O Jezusie!
Złapał się za głowę i lamentować począł, a potem powlókł się z całym pochodem żałobnym na cmentarz, gdzie i ja poszedłem ze służącą. Ksiądz odśpiewał pieśń ponurą; grabarz Mania ziemię na trumnę sypać począł z łoskotem...
W miesiąc później na grobie Margośki wyrosły kwiaty, zazieleniła się murawa, słowik płakał wśród bzów rozkwitłych... Za duszę Margośki modlił się u wrót kościelnych żebrak — nadaremnie tak długo przez nią wyczekiwany Józek Kosycarz.

Syberja — 1919.
KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Birkenmajer.