Już się brama za nami zatrzasła,
i dzieciństwo zapadło jak w przepaść,
mocno, twardo przez złowrogie miasta
trzeba iść zachmurzonym — i nie paść. I zapomnieć o kroku tanecznym, pochylonym, ciężkim i szerokim, w niepotrzebność, w własną niedorzeczność walić chwiejnym, robociarskim krokiem.
A ojcowie w podniszczonych futrach
drobią kroczkiem do biur, do urzędów,
niepewni, zatrwożeni, czy i jutro
nad aktami za biurkami usiędą. — Czy i jutro — dziwią się i trwożą, wciąż zdumionych na ulicy mijam... — Jutro, było zawsze — jutro, o Boże! Takich czasów nie widzieli — jak żyją.
Nie im, nie im fabryczne kominy
rozwlekają swe łuny i chmury,
to ich synom, niepotrzebnym synom
dano krwawą bawić się purpurą. Nam zaciskać i zęby i pięści, bezrobotnym obiecywać jutro, ojcom tylko biura i boleści, kraty, łaty, i na raty futro.
Nam pomruki burz chwytać ukradkiem,
przy obiadach miąć w złości serwetki,
gdy trawimy z rodzinnym obiadkiem
wszystkie bujdy o złach piatiletki. Cóż dziwnego, że nocą podniebną wyszydzamy domowe ogniska. — Że pytamy zapatrzeni w własną niepotrzebność, kiedy skończy się i zacznie — nam — wszystko.