Przejdź do zawartości

Oj, życie... życie!

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Oj, życie... życie!
Pochodzenie Człowiek w oknie
Wydawca „Wydawnictwo Współczesne“
Data wyd. 1933
Druk Zakł. Graf. "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OJ, ŻYCIE... ŻYCIE!

Maleńka, drobna Jolka wcisnęła swój różowy nosek w kwadracik kratki, dzielącej ją od męża — rudowłosego olbrzyma Bazara, stojącego po przeciwległej stronie, a skazanego na karę śmierci przez powieszenie za zamordowanie inkasenta firmy „Strip“ — w celu rabunkowym.
Jolka miała na sobie białą sukienkę w zielone grochy i, stojąc, patrzała swemi niebieskiemi oczami na ziemistą twarz męża. W środku, pomiędzy niemi, wąskim korytarzykiem przechodził co chwila dozorca z rękoma założonemi wtył. Bazar począł mówić:
— Słuchaj, mała, — jutro o świcie koło głowy mojej będą przelatywały jaskółki, — skończy się wreszcie ta cała heca. — Zamiast twoich małych rączek, otuli moją szyję sznur; z tego wszystkiego wynika, że jutro przestanę żyć; nie masz się czego martwić — pomówmy rozsądnie. Żałuję życia i raduję się jednocześnie, umierając, ponieważ wiem, że byłaś mi wierną przez całe nasze wspólne życie i na pewno resztę twego życia wypełni pamięć o mnie. Nie będę miał następcy, — nie pytam się nawet o to, bo wiem, że będzie tak, jak myślę, wiem, że byłem, jestem i po śmierci będę dla ciebie jedynym, — no, nie płacz, chociaż prawda, jesteś kobietą i żałujesz mnie, — więc płacz już sobie zresztą. Czekaj, co to ci miałem powiedzieć, — a, żebyś odebrała zegar od zegarmistrza, bo chociaż zgubiłaś kwit, to na pewno ci odda, — to porządny chłop ten zegarmistrz. Nakręcaj zegar codziennie wieczór, bo jak nie będziesz robiła tego regularnie, to znowuż stanie i będzie wydatek, — pozatem nie bierz już nic u tego łotra, sklepisza Solki; on się do ciebie zawsze w głupi sposób zalecał, — idź parę kroków dalej, do Siemionowej, tam wszystko jest świeższe, — ach! — szkoda, że nie miałem czasu skuć gęby temu draniowi Solce. Co to jeszcze, — a, wszystkie rzeczy po mnie możesz sprzedać, zostaw sobie tylko cośkolwiek na pamiętkę, — pieniądze schowaj i nie trać — psiakrew — na różne fatałaszki. Fotografję moją zdejmij z nad komody i powieś sobie nad łóżkiem, — przestańże wreszcie płakać — co to jeszcze, — nie pożyczaj nic nigdy Zośce, co obok nas mieszka, bo ona lubi: — to cukru, to drzewa, — a potem nie oddaje, — jak kiedy zauważę, to... ach, mój Boże. Zakup, Jolka, mszę — od czasu do czasu — za moją duszę, na to nie żałuj pieniędzy, zawsze to lepiej, niż wydawać na byle co. Pocałowałbym cię chętnie, Jolka, ale te drańskie kraty, — sukinsyny, nawet nie pozwolą swojej żony uściskać przed śmiercią, — nie, ja tak naumyślnie mówię, — wiesz co? — ja sam ich prosiłem, żeby nie widzieć cię zbliska, bo bałem się że cię zaduszę, — taki jestem o ciebie zazdrosny, — pamiętaj, Jolka, że tylko ja jeden, nigdy z żadnym — pamiętaj, bo to dranie.
— Nie...e
— No, dobrze, nie płacz już, bo szlag może człowieka trafić. Słuchaj, możesz co niedziela chodzić do matki na obiady, pozatem postaraj się o jakąś pracę, żebyś miała z czego żyć, bo tak, — to cię jeszcze coś skusi i...
— Nie...e
— Nie ryczże — do stu djabłów — co nieee?
— Ooojojoj! — ja nie chcę... nie!
— No, trudno, moja droga, — trzeba się przenieść na tamten świat.
— Ale nie... ja nie chcę... żebyś ty... tego... nie zdradzać?
— Co?
— Ja będę cię... ojojoj... zdradzała... bo ja go... ojajaj... tak... lubię... takie ma śliczne blond włosy i jest taki szczupły... ojaj... ja cię tak całe życie nienawidziłam... bo... bo... ty byłeś taki wielki i, i... taki ciężki... cham byłeś taki, a on taki jest delikatny... ja bałam się ciebie... oon... tam czeka na ulicy... aż ja wyjdę... ohhojojoj!!
Po tamtej stronie kraty rozległ się łomot upadającego ciała. Jolka czekała aż się ukaże znowuż twarz męża, ale zamiast twarzy jego, widziała tylko przez kratki kręcące się postacie służby więziennej i słyszała jakieś gorączkowe głosy. Po kilku minutach, zbliżył się do Jolki sam naczelnik więzienia i powiedział patetycznie:
— Pani mąż zmarł na udar serca, — uniknął miecza sprawiedliwości, może pani odejść, a jutro po akt zejścia. Pa... szelmutko!


∗                ∗
Jolka szybko przeszła na przeciwną stronę ulicy, podszedł do niej elegancki, młody mężczyzna.

— No i co?
— Ach, umarł, — podobno na jakiś tam udar serca, — jakże cię kocham.
Jolka zarzuciła rączki na ramiona młodzieńca, a przechodzący gazeciarz krzyknął:
— Hohoho, — patrzcie państwo, w biały dzień się całują — to ci rozpusta, a w Aleje!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.