Przejdź do zawartości

Od szczytu do otchłani/Część pierwsza/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Tegoż dnia wyjechałem obejrzeć teren moich przyszłych prac i uplanować ich przebieg. Udzimi składało się z malutkiego budynku stacji, gdzie się mieścił telegraf i personel urzędniczy, i z długiej szopy murowanej; tu mieszkali robotnicy i kilku kozaków. Tuż za budynkami stacji rozpoczynały się lasy. Zabrawszy z sobą dwóch kozaków, wyruszyłem do lasu. Stanowiły go drzewa liściaste i iglaste, a była to prawdziwa knieja, gdyż pomiędzy drzewami rosły gęste, prawie nie do przebycia, krzaki. Las nie był zdatny do ścinania go na budulec, lecz do wypalania węgla był to materjał dobry. Szliśmy dość szeroką ścieżką, wyrąbaną w lesie. Ślady ludzkich nóg i kopyt końskich widziałem na błotnistych częściach ścieżki. Widocznie była dość uczęszczana; istotnie doprowadziła nas do małej rzeczki, z szumem i pluskiem pędzącej z gór, a na jej brzegu zobaczyliśmy małą wioskę chińską, Ho-Lin. Otaczały ją małe pola gao-lianu, maku i bobów, a dalej, pnąc się na góry, ciemno-zieloną ścianą stał las.
Ponieważ musiałem mieć sporo robotników do rąbania lasu, postanowiłem stąd rozpocząć swoją pracę. Jednak wieśniacy, należący do mandżurskiego szczepu Daurów, nie chcieli najmować się na robotników. Przystali natomiast na to, aby moi ludzie zamieszkali w ich fan-tze. Było to w każdym razie dogodne dla mnie, gdyż w Ho-Linie mogłem mieć pewną ilość pożywienia dla robotników.
Powróciłem nazajutrz do Charbina i rozpocząłem organizację nowego przedsiębiorstwa. Pojechałem do Fu-dzia-dzianu, chińskiego przedmieścia niedawno powstałego Charbina rosyjskiego, zaludnionego prawie przez pół miljona Chińczyków. To mrowie ludzkie gnieździło się w zwykłych fan-tze, oraz w licznych hotelach i zajazdach; na przedmieściach i na brzegu Sungari uboższa ludność mieściła się w norach, wykopanych w ziemi, w straszliwych barłogach ostatecznej nędzy. Śród niskich fan-tze, stały teatry chińskie, budynki, gdzie urządzono restauracje, salony gry w karty i kości; w wąskich zaułkach kryły się palarnie opjum i haszyszu i najbiedniejsze, najbrudniejsze zajazdy, do których wstęp nie był bezpieczny dla zamożniejszego, dostatnio ubranego gościa. Tu znajdywali przytułek bandyci-chunchuzi, grasujący w okolicach Charbina, tu, w lochach, w labiryncie wąskich przejść podziemnych kryli się Chińczycy — lokaje, kucharze, praczki i niańki, nieraz okradający lub nawet mordujący swoich chlebodawców.
W dobie wojny rosyjsko-japońskiej Fu-dzia-dzian przedstawiał olbrzymią wieś i tylko flagi nad ja-myniem oraz załoga chińska świadczyły o tem, że jest to miasto duże i mające wielkie znaczenie handlowe i polityczne.
Byłem w Fu-dzia-dzianie w 16 lat później i nie poznałem miasta. Zjawiły się czteropiętrowe kamienice, murowane teatry, świątynie, pałac miejscowego tao-taja i fu-du-tana, olbrzymie sklepy, składy handlowe i inne atrybuty prawdziwego miasta, jak naprzykład — dorożki, samochody, wózki dwukołowe, popychane przez biało ubranych kulisów chińskich. W opisywanym zaś przeze mnie czasie ulicami płynęły potoki zlewów miejskich, piętrzyły się pagórki różnych śmieci, w których grzebały świnie i kury, staczały krwawe walki głodne psy, bijące się o znalezioną kość lub resztki trupa ludzkiego.
Dano mi dokładny adres kupca chińskiego Tun-Ho-Sana, dostarczającego zarządowi kolei potrzebnych robotników. Zastałem go w domu i szybko załatwiłem sprawę. Obiecał mi, że nazajutrz już wyprawi do Udzimi 300 robotników do rąbania lasu. Uprzedził mię, żebym nigdy nie brał robotnika bez jego pośrednictwa. Gdy dojrzał ironiczny uśmiech na mojej twarzy, rzekł poważnym głosem:
— Niech pan nie myśli, że chodzi mi o zarobek! Bynajmniej nie! Dając panu robotników, posyłam wyłącznie znanych albo osobiście mnie albo innym firmom ludzi. Mogę ręczyć panu, że będą to uczciwi ludzie. Tymczasem wynajmując luźnych Chińczyków, łatwo może pan natrafić na chunchuzów i mieć z nimi dużo przykrości.
Oznajmiwszy Tun-Ho-Sanowi, że za dwa dni będę w Udzimi, gdy już ludzie się ulokują, odjechałem.
Następny dzień zeszedł mi na poszukiwaniu pomocników. Znalazłem ich wśród techników zarządu kolei wschodnio-chińskiej. Jeden nazywał się Kazik, drugi Samsonow. Obaj byli rodem z metalurgicznych obwodów na Uralu i byli obznajmieni niemal od dzieciństwa z wypalaniem węgla.
Byli to ludzie młodzi, lecz całkiem do siebie niepodobni. Kazik był prawie olbrzymem. Takich szerokich ramion i piersi z pewnością nikt nigdy nie miał, z wyjątkiem chyba mego towarzysza w Środkowej Azji, agronoma, opisanego w książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów“. Kazik przy całej swojej szerokości był chudy, ale się zdawało, że ciało jego było splecione z grubych rzemieni. Ruchy miał szybkie i zwinne. Niebieskie oczy miały jasne i śmiałe spojrzenie, rozjaśniające figlarną i zawsze wesołą twarz.
Samsonow był małego wzrostu, o jasnych, pięknie wijących się włosach, miękkim i melancholijnym wyrazie bladej twarzy i dużych, rozmarzonych, piwnych oczach.
Obaj bardzo mi się podobali i natychmiast prosiłem zarząd kolei, aby byli delegowani do mego rozporządzenia.
Nazajutrz w moim służbowym wagonie jechaliśmy już do Udzimi.
Ku wielkiemu swemu zadowoleniu dowiedziałem się, że Kazik był zapalonym myśliwym, a ponieważ widziałem już tę ciemną, gęstą knieję „tajgi“ mandżurskiej, więc obiecywałem sobie rozkosze myśliwskie; mieć dobrego towarzysza polowania jest rzeczą przyjemną, a w warunkach dzikiego kraju wprost niezbędną. W rozmowie dowiedziałem się, że Kazik i Samsonow znają się oddawna i są w przyjaznych i zażyłych stosunkach ze sobą. Gdy moi pomocnicy potrochu oswoili się ze mną, Samsonow odwołał mnie na stronę i rzekł:
— Panie naczelniku! Jestem od roku żonaty i ciężko mi było porzucić żonę. Będę prosił pana o pozwolenie na sprowadzenie jej do Udzimi natychmiast, gdy już praca pójdzie swoim torem i gdy będziemy mieli stałe miejsce pobytu.
Zgodziłem się zaraz, gdyż dojrzałem błagalne błyski w oczach i drżące usta pięknego chłopaka, ale jednocześnie spostrzegłem jeszcze jedną okoliczność.
Samsonow rozmawiał ze mną cichym głosem, prawie szeptem. Gdy się nagle odwróciłem, zobaczyłem Kazika. Siedział do mnie plecami, ale głowę miał odwróconą tak, aby lepiej słyszeć rozmowę. Z całej postaci Kazika wyczuwałem naprężenie, widoczne było, że chciał dosłyszeć naszą rozmowę, toczącą się w drugim końcu wagonu.
Jak zwykle ze mną bywa, wyczułem jakąś troskę w duszach obydwóch młodzieńców, z którymi los mnie związał.
Zacząłem rozmowę z Samsonowem i wkrótce już wiedziałem, że poznał się ze swoją żoną w Charbinie, gdzie pracowała jako przepisywaczka na maszynie na kolei i że zaznajomił go z nią Kazik, jego przyjaciel z lat dziecięcych.
— Czy pan Kazik też żonaty? — zapytałem.
— Nie! — zawołał Samsonow — Kazik tak młodo się nie ożeni.
— Dlaczego?

Uliczka w Boduno.

— Bo to widzi pan — zaczął szeptać Samsonow, z obawą spoglądając na siedzącego przyjaciela. — Kazik — dumna sztuka, ambitna, i wymaga od życia bardzo dużo!
— Nie rozumiem, niech pan wytłumaczy? — poprosiłem Samsonowa, bardzo zaciekawiony jego słowami.
— Kazik jest synem prostego robotnika, ale uparł się, że wypłynie na szeroki prąd, uczy się zawzięcie, pracuje, zarabia wszędzie, gdzie tylko może. Ja nawet nie wiem, kiedy on śpi! Przysiągł sobie, że będzie bogaty, wykształcony i równy najwyższym. Żona stałaby mu na przeszkodzie, więc nie chce się żenić.
Mówiąc to, Samsonow oczy spuścił i westchnął. Na tem się rozmowa urwała.
W kilka godzin później byliśmy już na stacji Udzimi. Gdy mój wagon odczepiono od pociągu i postawiono na torze zapasowym, stawił się u mnie mały, krępy wachmistrz kozacki, nazwiskiem Szum, i odraportował, że dostał z Charbina depeszę, aby dać mi na terenie robót eskortę wojskową. Donosił więc, że wachmistrz Łyświenko z ośmiu kozakami już są posłani przez niego do wioski Ho-Lin, gdzie oczekują na moje rozkazy. Od Szuma dowiedziałem się, że moi Chińczycy już przybyli i poczęści rozlokowali się po chatach wieśniaków, poczęści zaczęli budować dwie szopy z kang’ami i jedną zimną dla przechowywania żywności.
Wkrótce byliśmy już w Ho-Linie i zatrzymaliśmy się w chacie miejscowego wójta, gdzie też złożone zostały nasze rzeczy.
Powitał mnie tu i przedstawił się wachmistrz Łyświenko, już niemłody, rudy kozak z krzyżem św. Jerzego na piersi, otrzymanym za waleczność podczas wojny z bokserami w r. 1900, gdy rosyjskie wojska z obwodu Amurskiego przekroczyły „wielki mur“ i weszły do Pekinu, pod dowództwem generała N. P. Liniewicza.
Przed moją fan-tze stanęło ośmiu młodych kozaków, podkomendnych wachmistrza, i sprezentowało przede mną broń.
Tegoż wieczora wyznaczyłem plac, gdzie miały stanąć piece węglowe i podzieliłem czynności pomiędzy Kazikiem a Samsonowem. Pierwszy miał przygotować plac pod piece i wystawić je, drugi — zarządzić wyrąbywanie lasu i zwożenie drzewa do pieców.
Już przy tych pierwszych dyspozycjach swoich przekonałem się, że będę zmuszony przeprowadzić małą linję podjazdową od stacji Udzimi w głąb lasów, aby móc podwozić do pieców drzewo, gdy wyrąbiemy najbliższe działki leśne na koncesji. Tegoż wieczora, pisząc obszerny raport do Charbina i do sztabu armji, słyszałem stuk siekier Chińczyków, pracujących w lesie, krzyki robotników i głuchy łoskot padających drzew.
Trwała ta przygotowawcza praca przez cały tydzień, w ciągu którego oczekiwałem na odpowiedź co do projektowanej podjazdowej kolejki. W końcu tygodnia plac był wykończony i w jednym końcu jego wznosił się pierwszy piec. Właściwie nie był to piec w pełnym tego słowa znaczeniu. Był to stos, złożony z długich kawałów drzewa, z dwoma kanałami: jednym pośrodku, zrobionym z trzech mocnych palów, głęboko wkopanych w ziemię i pokrytych grubą warstwą gliny; drugim — z dwóch poziomo położonych na ziemi belek. Gdy stos był już wykończony, pokryto go szczelnie darniną, przysypano piaskiem i ziemią z gliną, ubito i podpalono od dołu; gdy się na dobre rozpalił i ze szczytu buchał nietylko dym, lecz nawet i płomienie, Kazik przykrył grubą darniną otwory obu kanałów. Od tej chwili drzewo w piecu tylko się tliło powoli, dystylując się i tworząc smołę, która paliła się, i węgiel — cel naszych zabiegów.
Gdy przyszła odpowiedź na mój raport, zapraszająca mnie do Charbina dla zestawienia kosztorysu kolejki, na placu wznosiło się już kilka „uralskich“ pieców węglowych, takich samych, w jakich spalono prawie doszczętu wszystkie lasy w fabrycznych obwodach gór Uralskich. Dla mnie, jako dla chemika i przyrodnika, taki sposób eksploatacji lasów wydawał się wprost barbarzyńskim, postanowiłem więc spróbować wystawić piec murowany, pozwalający prowadzić wypalanie węgla bez przerwy, z oddzielaniem smoły, która mogła znaleźć zastosowanie w armji, naprzykład do smarowania osi wozów w taborach wojskowych.
Dowiedziałem się, że o jedną stację od Udzimi istnieje duża cegielnia chińska, więc o budulec nie było trudno. Zestawiłem kosztorys i w swoim wagonie robiłem plany przyszłego, prawdziwie fabrycznego pieca.
Jednocześnie ze wznoszeniem pieców, prowadzono budowę koszar dla robotników i domu mieszkalnego dla moich techników i kozaków. Miały to być zwykłe fan-tze, tylko bez kang’ów, lecz ze zwyczajnemi piecami i kuchnią europejską.
Pojechawszy ze swoim projektem kolei i dużego pieca fabrycznego do Charbina, przesiedziałem tam około dwóch tygodni. Kazik regularnie donosił mi telegraficznie o przebiegu pracy. Wiedziałem, że plac rozszerza się codziennie, że na nim stało już około 40 pieców uralskich, wypuszczających dziennie sporo węgla, że technicy, żołnierze i robotnicy mieli już mieszkania, że rozpoczęto już prowadzenie kolejki podjazdowej i w tym celu zwieziono 20 kilometrów starych szyn, starą lokomotywę i dziesięć platform.
Gdy powróciłem do Udzimi, mogłem już przejechać do Ho-Linu „własną“ koleją. Prawda, że stara lokomotywa, klekocząc i chrzęszcząc wszystkiemi swemi gnatami, wiozła mnie niezbalastowanym plantem bardzo długo, jednak dowiozła. Nie poznałem Ho-Linu. Obok wsi powstała druga osada. Stały tu fan-tze z kang’ami dla Chińczyków, „dom mieszkalny“ z wysokiemi kominami z blachy i z werandą, oplecioną chmielem mandżurskim, duże składy węgla i magazyny żywności i narzędzi, w oddaleniu zaś kurzyły się szeregi pieców, wzniesionych przez moich techników. Knieja mandżurska, ten ciemny gąszcz z drzew i krzaków, przeplatanych dzikiem winem, chmielem i innemi pnącemi się roślinami, zdawało się, ulękła się najścia ludzi i pierzchła, obnażając gołą, żółtą ziemię. Las był wyrąbany dokoła, i zrozumiałem wtedy, że miałem rację nalegać na zbudowanie kolei. Widziałem teraz wyraźnie, że za jakiś miesiąc lub dwa będę zmuszony dowozić drzewo do pieców z dalszych części lasu. Składy były przeładowane węglem, węgiel leżał w stosach, przykryty przed deszczem kawałami zdartej z drzew kory.
Już mogłem wywozić węgiel, lecz trzeba było czekać na ukończenie kolei.
Wieczorem Samsonow zaprosił mnie na herbatę do swego mieszkania. Na małej werandzie, udekorowanej chmielem, spotkała nas młodziutka kobieta. Była to żona Samsonowa — pani Wiera. Stanowiła rażący kontrast z mężem. Samsonow miał bladą, melancholijną twarz i smutne, rozmarzone oczy, ze spadającemi na nie miękkiemi, wijącemi się kosmykami włosów, żona zaś jego była uosobieniem bujnego zdrowia, temperamentu i wesołości, która tryskała z ciemnego rumieńca twarzy, z czarnych pałających oczu i pełnych, zmysłowych ust.
Oprowadzili mnie po swojem mieszkanku. Składało się z małego przedpokoju i dwóch izb. Gliniane ściany, pułap i podłoga mogłyby wywrzeć przykre i smutne wrażenie, lecz na to zaradziła ręka kobieca, wszędzie, przy chęci, umiejąca założyć gniazdo, czy to w chińskiej fan-tze, czy w przedziale wagonu, czy w kajucie okrętu, czy nawet w celi więzienia. Podłoga była nakryta białą matą ze słomy, takież maty, upiększone sztucznemi kwiatami, kilkunastu barwnemi pocztówkami i fotografjami, zdobiły ściany. Jakieś szmatki jaskrawe przykrywały niezgrabne kształty zydelków i ławek domowej roboty. Pstre firanki z pomalowanego bambusu i kulek szklanych, biała, czysta serweta z połyskującym na niej samowarem i chińskim wazonikiem, w którym tkwił bukiet kwiatów polnych, dokonały cudu przeistoczenia zwykłej szopy w dom mieszkalny, pełen powabu.
Z przyjemnością spędziłem wieczór w schludnem mieszkanku Samsonowych, gwarząc o różnych rzeczach, i byłoby mi jeszcze przyjemniej, gdyby nie spostrzeżenia, które poczyniłem, patrząc na troje ludzi, siedzących przede mną. Troje, bo był też i trzeci, a mianowicie barczysty Kazik.
Opowiadałem dużo o swoich podróżach po Europie i Azji, o ludziach, spotykanych w życiu, i widziałem, jak płonęły oczy Kazika, jak mocniej ściskał usta z jakąś zawziętością. Nareszcie wybuchnął:
— Jaki pan szczęśliwy! — zawołał. — Podróżuje pan i wie, jak i na co trzeba zwracać uwagę, aby coraz to więcej i więcej się uczyć. A później z tego ciągnie pan korzyści dla siebie i staje coraz mocniej i pewniej w społeczeństwie! A my? My — dzieci wieśniaków i robotników zmuszeni jesteśmy sami zdobywać sobie wiedzę i poszanowanie u ludzi. To — niesprawiedliwość społeczna!
— Skąd pan wie, że mnie wiedza nic nie kosztowała? — zapytałem, zdziwiony jego wybuchem.
— Ja tego nie wiem — odparł — i nie o panu osobiście mówiłem, lecz o całej klasie szlacheckiej i inteligentnej. Korzę się przed nią i jednocześnie zazdroszczę jej i nienawidzę. Ale nic mnie nie powstrzyma, nic i nikt! Zdobędę wszystko, co posiada klasa inteligentna od urodzenia, i wypłynę na szerokie morze! Pokażę wtedy, co umiem, i jak potrafię żyć! Tak wspaniałego życia, barwnego i pięknego, jakie ja sobie urządzę, nikt nie widział nigdy!
Zdumienie moje rosło. Skąd mogła się zrodzić w tym młodzieńcu ta dziwna żądza inteligencji i wiedzy dla używania?
— Czyżby pan chciał dojść do prawdziwego wykształcenia poto tylko, aby pędzić bogate i wesołe życie? — zapytałem, ciekaw odpowiedzi.
— Tak! — rzekł bez namysłu. — Widziałem w dzieciństwie pałace naszych potentatów fabrycznych na Uralu, do których nas nie wpuszczano. Już wtedy przysiągłem sobie, że będę miał jeszcze wspanialsze. Zrozumiałem jednak, że, będąc robotnikiem, najpierw nigdy nie dojdę do bogactwa, a powtóre, gdybym nawet doszedł, nie potrafiłbym z tego skorzystać. Postanowiłem więc uczyć się i stać się inteligentem najwyższego gatunku!
Mignęła mi podczas tyrady Kazika myśl, że samej inteligencji dla używania, o którem marzył skromny technik w lesie na Udzimi, nie starczy, trzeba mieć jeszcze wrodzone poczucie piękna — estetyki, czego nabyć nie można, nawet przy największym wysiłku. Nie wypowiedziałem jednak tej myśli, nie chcąc odbierać młodemu człowiekowi jego zapału do pracy i doskonalenia się, ponieważ wierzyłem, iż z biegiem czasu rozsądek i samo życie skierują jego marzenia w inną stronę, nie tak bezwzględnie egoistyczną.
Gdy Kazik spowiadał się przed nami ze swych zamiarów i dążeń, wtedy właśnie spostrzegłem coś, co mnie zastanowiło.
Podczas pełnej zapału mowy Kazika, pani Wiera nie spuszczała z niego oczu, a policzki jej płonąć zaczęły jeszcze bardziej. Od czasu do czasu przenosiła wzrok na bezbarwną, jakgdyby znudzoną twarz męża, i wtedy jakiś bolesny uśmiech wykrzywiał jej usta, a oczy na chwilę gasły.
— Porównywasz? — pomyślałem.
— O wielkich rzeczach marzy się panu! — zawołała młoda kobieta. — Ale czy się uda?
— Tak! — rzucił Kazik jedno, krótkie słowo, a padło ono jak wyzwanie.
— Wtedy znajdzie sobie pan najpiękniejszą kobietę na świecie, najwspanialszą i najbogatszą, i weźmie ją za żonę? — pytała z filuternym uśmiechem.
— Najpiękniejszą i najwspanialszą — tak — odparł — ale nie najbogatszą, bo tego nie będę potrzebował.
Znowu uczyniłem spostrzeżenie. Oczy Kazika padły na twarz kobiety, objęły gorącym spojrzeniem całą jej postać i odbiegły w kąt pokoju. Pani Wiera nerwowym ruchem poprawiała włosy i śmiała się, jak mi się zdawało zbyt głośno i zbyt wymuszenie.
Już nic wątpiłem, że życie postawiło mnie oko w oko z przeżyciami i walką obcych dla mnie ludzi i że będę świadkiem różnych wypadków, być może drobnych i nawet śmiesznych, lecz stanowiących o szczęściu lub nieszczęściu tych trojga ludzi.
Myślałem, że mogliby pozostać nieznanymi dla mnie i obojętnymi, ci ludzie, wypadkiem związani ze mną wspólnością pewnych spraw, lecz los chciał inaczej.
Naszą kolejką tymczasem dostarczono mi cegłę, mogłem więc rozpocząć budowę pieca wpobliżu plantu. Roboty szły pomyślnie i szybko, dzięki wprawnym robotnikom chińskim, przysłanym mi z Charbina przez Tun-Ho-Sana.
Korzystając ze sposobności, często wychodziłem na polowanie. Za towarzysza miałem zawsze młodego kozaka, Rykowa, doskonałego strzelca i niezmordowanego piechura. Razem z nim zwiedziłem spory obszar okolicznych lasów.

Sklep i szyld chiński.

Przeszliśmy z Rykowem pasmo leśnego grzbietu i weszliśmy w dolinę sporej rzeki, Mu-Tan. Tu spotkaliśmy kilka wsi, na lewym brzegu zaludnionych przez Mandżurów-Daurów, na prawym zaś przez Tunguzów. O ile Daurowie przejęli już od Chińczyków wszystkie zwyczaje i nawet wygląd zewnętrzny, o tyle Tunguzi przechowali swój pierwotny wygląd. Był to szczep myśliwski i wojowniczy, a władcy pekińscy nieraz z trwogą spoglądali na północ, gdzie w pewnych okresach zauważyć się dawał ruch w szczepowych obozach i stannicach tunguskich.
Mieszkańcy wsi, leżących w dolinie rzeki Mu-Tan, byli rośli, barczyści o zgrabnych, zwinnych ruchach, mieli krótkie, ostrzyżone włosy, w jednem tylko miejscu zebrane w gruby warkocz, okręcony naokoło głowy. Zachowywali się dumnie, spokojnie i uprzejmie zarazem. Wsie były ubogie, przypominające raczej jakieś zwaliska, niż domy mieszkalne; jednak w tych ruinach były nagromadzone całe skarby w postaci futer soboli, kun, tchórzów, gronostajów, lisów i wiewiórek, stanowiących zdobycz myśliwską, sprzedawaną zwykle w mieście Ninguta chińskim i europejskim kupcom. Od wschodu doliny rzeki Mu-Tan ciągnął się dość znaczny grzbiet Kentei-Alin, a za nim zaraz drugi — Loje-Lin; były to już południowe odnogi malowniczego Sichota-Alinu, ciągnącego się aż do rzeki Amur na północy. Za Loje-Linem, o jakie kilkadziesiąt kilometrów, przechodziła granica koreańska, a najbliższem miastem był Hun-Tchun. Rejon pomiędzy Loje-Linem a Koreą dla władz rosyjskich pozostawał w ciągu wojny całkiem tajemniczym. Wiedziano, że gromadziły się tam większe bandy chunchuzów pod naczelnem dowództwem znanego bandyty, Dżan-Dżo-Linga. Po wojnie dopiero dowiedziano się, że ten wódz chunchuzów ze swojemi bandami był na żołdzie japońskim, prowadząc wywiad i niepokojąc wojska rosyjskie od lewego flanku.
W dolinie Mu-Tan napotkaliśmy z Rykowem duże pola gao-lianu i jęczmienia. Brzegi rzeki i wpadających do niej potoków były porośnięte gęstemi krzakami. Z nich co chwila wyrywały się bażanty i daleko rzadziej szare kuropatwy. Nie była to jednak stosowna pora, a polowanie na to ptactwo wcale nie pociągało mnie z powodu obfitości ptaków i łatwości strzału.
Daleko więcej interesowały nas góry Kentei-Alin, ponieważ tam widzieliśmy stadka sarn, a na błotnistych brzegach potoków ślady jeleni.
Dwa razy jeździłem konno do lasów, pokrywających góry Kentei-Alin. Towarzyszył mi Rykow. Pierwsza nasza wyprawa pod względem myśliwskim nie była zbyt pomyślna. Nie widzieliśmy nawet śladów jeleni lub sarn. Użyłem sobie na strzelaniu orłów, które miały gniazda śród skał na brzegach małych jeziorek górskich. Zrobiłem też dwa spostrzeżenia. Zupełnie przypadkowo zdarzyło mi się przedzierać przez zarośla leszczyny, gdy doszło mnie kilkakrotnie łopotanie skrzydeł i ochrypły głos jakichś ptaków. Krzyk ten wydał mi się znany, ale nie mogłem go sobie przypomnieć. Wreszcie, już przy wyjściu z tych chaszczy, z krzaków wyleciał ciemno-brunatny ptak z długim dziobem.
— Czyżby to była słonka? — pomyślałem i strzeliłem.
Ptak upadł. Była to zwykła słonka, chociaż o jej istnieniu w Mandżurji nie słyszałem. Długo chodziłem po zaroślach, lecz słonki wyrywały się daleko. Udało mi się postrzelić jeszcze dwie, które z wielkim trudem znalazłem w gąszczu krzaków i wysokiej trawy.
Drugie spostrzeżenie było całkiem innego rodzaju. Góry Kentei są zupełnie dzikie, o czem najlepiej świadczyć może ta okoliczność, że Chińczycy poszukują tu dżen-szengu, tajemniczej rośliny leczniczej, rosnącej w dziewiczej puszczy lub w niedostępnych wąwozach górskich, gdzie czarodziejskiego korzenia broni straszliwy książę kniei — tygrys. Zdawałoby się więc, że w puszczy kentejskiej trudno byłoby o ślady ludzi. Tymczasem śladów tych było sporo — i jakich śladów! Na błotnistych brzegach potoków górskich, na piaszczystych ławicach widzieliśmy nieraz liczne ślady koni podkutych. W jednem miejscu znaleźliśmy porzucone i niezupełnie zagasłe ognisko, przy którem, pośród ogryzionych kości i resztek kaszy z „czumidzy“, spostrzegłem gilzę od naboju karabinowego z hieroglifami japońskiemi i blaszanki od konserw z etykietą japońską. Coby to mogło znaczyć? Kto przejeżdżał tu, wpobliżu moich robót, i dokąd zdążał? Te pytania pozostały bez odpowiedzi do pewnego czasu.
Polując innym razem w puszczy na wschodnich spadkach Kentei-Alinu, spotkałem duże stado dzików. Liczyło około 15 głów i pędziło przerażone od strony północy.
Razem z Rykowem daliśmy ognia do odyńców, mknących na czele, i jeden z nich padł; gdy zaczęliśmy odcinać na nim szynki, kozak nagle podniósł głowę i strwożonym głosem zapytał, patrząc na mnie ze zdziwieniem:
— Czy pan słyszał? Gdzieś blisko gwizdnęła kula...
Zacząłem nadsłuchiwać i wyraźnie usłyszałem odgłosy dalekiej salwy i przeciągły poświst kul. Wyraźnie odróżniłem, znany mi dobrze, szmer kul w gęstwinie liści, jedna zaś z nich uderzyła w pień złamanego drzewa i odłupała dużą drzazgę.
— Do nas strzelają! — zawołał Rykow. — To pewno ci, co mają podkute konie, ale to nie chunchuzi, bo ci nie używają podków dla koni... Może to jakiś nasz patrol?
Postanowiłem napisać o swoich spostrzeżeniach do sztabu armji, ale nie zdążyłem tego uczynić. Tegoż wieczora opowiadałem Kazikowi i Samsonowowi o wypadkach w lesie; moi pomocnicy byli zdania, że po kniei włóczą się bandy chunchuzów. Nazajutrz, od rana postanowiłem obejrzeć najbliższe piece. Powracałem przez Ho-Lin, aby zwiedzić koszary robotników. Przechodziłem wpobliżu domu techników, za którym ciągnęły się zarośla aż do brzegu małej rzeczki, przepływającej przez wieś.
Idąc przeciwległym brzegiem, posłyszałem cichą rozmowę — i poznałem głos Kazika. Wkrótce zobaczyłem go. Stał i, gestykulując, mówił coś do siedzącej na brzegu pani Wiery Samsonowowej. Zmierzch już zapadał na dobre, lecz dojrzałem skuloną postać kobiety i dosłyszałem jej ciche żałosne szlochanie. Kazik umilkł, a wtedy pani Samsonowowa urywanym głosem zapytała:
— Własne szczęście droższe jest panu, niż szczęście moje, chociaż kocham pana?
Kazik pomilczał chwilę, a później odparł szorstkim głosem:
— Ja też kocham panią, ale muszę zdobyć dla siebie szerokie, wolne życie, muszę, inaczej — nigdy spokoju i szczęścia nie zaznam! Teraz nie jestem lepszy od męża pani — a wtedy — to inna rzecz.
— To ostatnie słowo? — pytała z rozpaczą kobieta.
— Tak! — zabrzmiał surowy i twardy głos Kazika. — Musimy zapomnieć o naszem uczuciu do czasu, aż zdobędę życie!..
Nie omyliłem się więc. Tu, śród tych trojga ludzi, czaiła się groźna tajemnica, która mogła zmienić się w tragedję przykrą i bezwzględną. Czułem, że byli to ludzie czyści duchowo, lecz ręka losu dotknęła ich a piętno nieszczęścia już było na nich.
Nazajutrz, obchodząc plac robót, spotkałem Samsonowa. Był blady, miał podsiniałe i zapłakane oczy. Milcząc ponuro, pokazał mi skład drzewa i odszedł. Przy piecach zastałem Kazika. Był niezwykle poważny i zamyślony. Mówił głosem drżącym i zdradzał wielkie podrażnienie.
— Co się stało? — spytałem.
Odpowiedział po długim namyśle.
— Miałem przykrą rozmowę z Samsonowem. Byłem z nim szczery i teraz żałuję tego! Powiedziałem prawdę, w której nic złego i brudnego niema. Samsonow nie chce tego rozumieć i podejrzewa najgorsze.
Zerwał czapkę i cisnął ją o ziemię.
— Rozmawialiście z nim o pani Wierze? — spytałem.
Nie zdziwił się, gdyż zanadto był podrażniony i podniecony.
— O niej... — rzekł. — Każdy może kochać lub nienawidzieć! Chodzi tylko o to, aby nie uczynić podłości, zdrady i grzechu. Co mu grozi? Niech pracuje, uczy się, walczy, jak ja to czynię, a z pewnością prędzej ode mnie wyjdzie na szeroką drogę życiową. Wtedy żona jego pozostanie przy nim. On zaś tylko przeklina i podejrzewa nas o to, czego nie było i czego nigdy nie będzie! Źle, panie, źle!
Zrozumiałem, że istotnie źle układało się życie moich pomocników, ale nic na to poradzić nie mogłem.
W dwa dni później otrzymałem telegram, wzywający mnie do Charbina. Spędziłem w mieście około tygodnia. Gdy powróciłem do Udzimi, zdziwiło mnie to, że nikt z moich pomocników nie przyszedł na stację. Kazałem odwieźć się do Ho-Lina. Tu wkrótce do mego wagonu wszedł Kazik. Był blady i chudy, oczy mu pałały gorączkowym ogniem. Miał pod pachą tekę, wypchaną papierami.
Urzędowym, suchym głosem zaczął zdawać raport. Często się mylił i plątał, tarł czoło i oblizywał suche, spieczone wargi.
Nareszcie otworzył tekę, aby pokazać mi jakieś dokumenty. Ujrzałem leżący na wierzchu rewolwer Browninga. Kazik wziął go i położył na krześle, a później jął podawać mi papiery. Zacząłem je przeglądać, gdy nagle huk wstrząsnął powietrzem, a gorący prąd uderzył mnie w twarz. Skoczyłem i zastygłem w przerażeniu. Ujrzałem śmiertelnie bladą twarz Kazika. Patrzał na mnie szeroko roztwartemi oczyma, z zamarłym w nich krzykiem rozpaczy; usta mu się rozszerzyły w jakimś straszliwym, szyderczym uśmiechu, obnażając zęby, z pomiędzy których wypływały bąble krwawej śliny. Ale nie ta straszna maska przeraziła mnie. Uwagę moją zatrzymała na sobie pierś Kazika. Miał na sobie czerwoną koszulę. Nagle spostrzegłem, że ta koszula zaczyna się nadymać i czernieć coraz bardziej. Po chwili ujrzałem ciężkie sople krwi, sączące się przez tkaninę i padające na podłogę. Dopiero wtedy zrozumiałem, że Kazik jest ranny. Spuściłem oczy. Na podłodze zebrała się już duża kałuża krwi, wsiąkająca w dywan.
Posadziłem Kazika na kanapie i rozciąłem koszulę. Szeroka struga krwi zalała mi ręce. Na lewej stronie piersi, tuż nad sercem, był otwór, którędy weszła kula. Wyjścia jej nie znalazłem. Kula ugrzęzła w łopatce. Lewa ręka zwisała bezwładnie i była zimna.
Śpiesznie zrobiłem pierwszy opatrunek i zatelefonowałem na dworzec, aby natychmiast powiadomiono o wypadku najbliższy szpital. Na szczęście, przed tygodniem, na sąsiedniej stacji był rozlokowany szpital Czerwonego Krzyża. Po paru godzinach przybył parowóz z sanitarnym wagonem, i Kazika zabrano.
Nazajutrz zrobiono mu operację i kulę wydobyto. Nieszczęśliwy Kazik przez całe lato walczył ze śmiercią. W przestrzelonych płucach rozwinęła się gruźlica. Ze szpitala Kazik wyszedł dopiero na jesieni i był wysłany na koszt rządu do stacji klimatycznej w Finlandji. Odprowadzałem go na dworzec w Charbinie. Był w opłakanym stanie. Jedną ręką nie władał zupełnie, wisiała zimna i nieruchoma, ciągły ból ostry i przenikliwy dolegał mu. Miał twarz wychudzoną i prawie przezroczystą, oczy gorączkowo błyszczące, usta spieczone a blade. Kaszlał i uśmiechał się, jakgdyby z zawstydzeniem.
Żegnając mnie przed odejściem pociągu, szepnął: — Nic z moich marzeń teraz!
Usiłowałem go uspokoić i pocieszyć. Potrząsnął głową i rzekł:
— Nie, panie, to — koniec! Kaleką jestem... Mam przed sobą tylko jeden ratunek... jedyny...
Pomyślał chwilą i dodał:
— Śmierć!
Kazik odjechał. Mignęła mi na chwilę jego smutna, blada twarz i znikła. Nigdy jej więcej nie oglądałem i nigdy nie zobaczę, gdyż w rok później dowiedziałem się o śmierci Kazika. Umarł na suchoty w jakimś szpitalu w wielkiej nędzy, gdyż z powodu kalectwa nie mógł znaleźć dla siebie zarobku.
Teraz gdy przesuwa się przede mną na tle różnych wspomnień doprawdy niepowszednia postać Kazika, nie mogę odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało wtedy w moim wagonie w Ho-Linie?
Leżąc po operacji w szpitalu, Kazik twierdził, że niechcący zrzucił rewolwer na podłogę i wtedy buchnął strzał. Gdy to słyszałem, wstawała przede mną blada, ponura twarz Kazika przed wypadkiem i pytałem siebie:
— Czy nie było to samobójstwo?
Kazik zabrał do grobu swoją tajemnicę.
Już w parę tygodni po wypadku z Kazikiem, w małem mieszkanku Samsonowych panowała niczem niezamącona pogoda. Młody człowiek stał się weselszy i energiczniejszy, a pani Wiera coraz łaskawiej spoglądała na męża. O Kaziku nie było mowy. Gdym zaczynał coś o nim mówić, nigdy nie podtrzymywano tej rozmowy.
Smutne, bezwzględne prawo natury. Gdy Kazik był silny, pełen zapału do życia i niebezpieczny, kochano go lub obawiano się, lecz gdy nielitościwa kula wytoczyła z jego młodego ciała wraz z krwią i popęd do życia, wyrzucono go z myśli i serca, jak zużyty, nikomu już niepotrzebny łachman.
— Biedny, biedny Kazik! — myślałem nieraz. — Gdzie są twoje dumne, harde myśli i zamiary? Czy nie opanowała twojej duszy upartej zimna rozpacz?

Tubylcy Wschodniej Gobi (Kara-Kurczyni).

Byłem nawet ucieszony, gdy dowiedziałem się o jego śmierci, bo przecięła wszystko na zawsze — i pasmo jego życia, i jego rozpacz i, być może, tęsknotę za tą, która z takim pośpiechem wyrzuciła go ze swojej pamięci...
Wkrótce Samsonow podziękował mi za służbę i odjechał z żoną do Charbina, gdyż młoda kobieta nudziła się w kniei, gdzie moje piece walczyły z puszczą dziewiczą, pochłaniając ciała olbrzymów leśnych tak samo, jak przypadek pochłonął życie Kazika.
Twarde i nielitościwie obojętne jest serce człowieka! Może dlatego nie lubię dużych zbiorowisk ludzkich?...
Znalazłem sobie nowych pomocników, i praca szła dalej.
Tymczasem kozak Rykow stale włóczył się po lasach, a zawsze razem ze zwierzyną przynosił jakieś wiadomości. Na Kentei-Alinie spotykał podejrzane oddziały jeźdźców; strzelano do niego kilkakrotnie i raz powrócił z przestrzeloną torbą myśliwską. Na wszystkie moje telegramy o grasowaniu jakichś zbrojnych band, długo nie było żadnej odpowiedzi, aż nareszcie przybył dość znaczny oddział kozaków pod dowództwem oficera. Wyprawa tego oddziału do lasów, pokrywających Kentei-Alin, dała nieoczekiwane rezultaty. Kozacy stoczyli potyczkę z kilku oddziałami chunchuzów i wzięli kilku rannych do niewoli. Byli to chunchuzi z dużego oddziału, który, jak zeznawali jeńcy, trzymał się wpobliżu granicy Korei. Na czele wszystkich oddziałów stał „wielki wódz“ Dżan-Dżo-Ling, operujący podług wskazówek sztabu japońskiego. Po odejściu kozaków, chunchuzi prawie zupełnie znikli z okolic Ho-Linu. Jednak kiedyś w nocy obudził mnie brzęk szkła w moim wagonie. Nad ranem, gdy wstałem, przekonałem się, że szyba była przestrzelona, a kula ugrzęzła w ścianie wagonu. Była to mosiężna kula z karabina dużego kalibru. Moi kozacy poznali kulę, używaną w armji chińskiej. Nic nie mogłem zrozumieć! Czyżby Chińczycy też rozpoczęli wojnę z Rosją?
Objaśnienia dostarczyły mi dzienniki. Wódz chunchuzów, Dżan-Dzo-Ling, wszedł w porozumienie z gubernatorami Ninguty i Mukdenu, i ci zaopatrywali bandytów w broń rządową. Dowiedziano się o tem później, i wicekról Mandżurji musiał opuścić swój pałac w Mukdenie na żądanie dyplomacji rosyjskiej.
Wójt Ho-Lina, dowiedziawszy się o wypadku nocnym, przyszedł do mnie i szeptem prosił mnie, abym nie donosił władzom o kuli w ścianie mojego wagonu. Obawiał się bowiem przykrości dla mieszkańców wioski, a także tego, aby chunchuzi nie mścili się, ponieważ, jak twierdził, już są źli na mnie, że sprowadziłem tu oddział kozaków.
Spełniłem prośbę wójta i wkrótce poszedłem oglądać roboty. Idąc, usłyszałem przeraźliwy kwik świni. Coś złego musiało się jej przytrafić, poszedłem więc w kierunku, skąd dochodził kwik. To, co zobaczyłem, przechodziło moją wyobraźnię i chyba tylko w Chinach może się zdarzyć. Kilku Chińczyków okrążało dużą, czarną świnię. Nieszczęśliwe zwierzę było przywiązane za nogi do czterech drzew, i właściciel wycinał kawałki mięsa, sprzedając je nabywcom. Gdy zabrał się do obcinania tylnej szynki, nie mogłem wytrzymać, roztrąciłem tłum i wystrzeliłem w głowę świni z rewolweru. Właściciel i tłum kupujących głuchym, niezadowolonym pomrukiem odpowiedział na mój miłosierny uczynek. Gdy odchodziłem, usłyszałem, rzuconą mi głosem ponurym, pogardliwą nazwę „Maudza“ i jeszcze jakieś słowo, któremu towarzyszył wybuch złośliwego śmiechu.
Zrozumiałem wtedy, że nastrój ludności nie był dla mnie przychylny, chociaż doprawdy nic nie miałem sobie do wyrzucenia. Byłem z Chińczykami zawsze grzeczny i nie pozwalałem kozakom krzywdzić ich lub obrażać. Jednak od tego dnia miałem się zawsze na baczności i bez broni już nie wychodziłem ze swego wagonu.
Znaczną część dnia spędzałem około pieców, zwiększając ich produkcję z każdym dniem. Pewnego razu, podczas obiadu robotników, zobaczyłem jakiegoś małego, krępego Chińczyka, borykającego się z innymi. Bardzo zręcznie rzucał każdego na ziemię, zdradzając wielką siłę i robiąc typowe dla chińskich zapaśników ruchy teatralne. Skakał z groźnemi okrzykami, nadawał swej twarzy okrutny wyraz, klaskał w dłonie, bił się po biodrach i przyjmował malownicze pozy. Spostrzegłszy mnie, zaśmiał się, rzucił do zebranych jakiś frazes, na co robotnicy odpowiedzieli wrzaskliwym śmiechem. Chińczyk tymczasem podszedł do mnie i ruchami dawał mi do zrozumienia, że wyzywa mnie na walkę. Byłem wtedy młody i silny i lubiłem wszelki sport, a zresztą chciałem pokazać swoim żółtym robotnikom, że nie dam się tak łatwo, gdyby któryś chciał napaść na mnie. Przyjąłem wyzwanie i, zrzuciwszy skórzaną kurtkę, zbliżyłem się do mego przeciwnika. Ten długo skakał, klaskał w dłonie, straszył mnie różnemi grymasami, aż nareszcie, dostatecznie mnie podrażniwszy, rzucił się na mnie. Poznałem odrazu, że mój przeciwnik, choć dość silny, jest jednak słabszy ode mnie. Zabrałem się do niego z całą sumiennością. Jednak poszło mi to z trudnością, gdyż doskonale umiał posługiwać się nogami. Dwa razy omal że nie upadłem, przy ogłuszającym śmiechu Chińczyków. My, Europejczycy, nie posługujemy się nogami w walce, a więc to podstępne działanie mego przeciwnika rozgniewało mnie niewymownie, i postanowiłem skończyć z nim. Przez kilka minut Chińczyk zręcznie mi się wywijał, nareszcie zdołałem pociągnąć go ku sobie, a wtedy szybko porwałem go w objęcia i podniosłem do góry. Długo wyrywał mi się z rąk, bił nogami w powietrzu, rozumiejąc, co chcę z nim uczynić. Lecz trzymałem zapaśnika mocno, coraz bardziej przyciskając go do siebie. Nareszcie ręce mu osłabły i pierś jego dotknęła mojej piersi. Przycisnąłem go wtedy jeszcze mocniej i, tak trzymając i cisnąc coraz silniej, zacząłem chodzić. Mój przeciwnik coś mruczał urywanym głosem, nareszcie zaczął charczeć. Gdy twarz mu się krwią nalała, zakręciłem nim w powietrzu i z rozmachem cisnąłem na ziemię. Jęknął tylko i długo nie mógł się podnieść. Gdy wstał, zatoczył się i znów upadł. Chińczycy stali w milczeniu i patrzyli pałającemi oczami, lecz w tych oczach spostrzegłem już szacunek dla siebie. Wiedziałem, że lada bandyta nie ośmieli się teraz mnie zaatakować.
Gdy pomogłem swemu przeciwnikowi wstać i podałem mu rękę na zgodę, cały tłum podniósł wielkie palce prawej ręki do góry i wrzasnął:
— Hao! Hao! Szango! Dobrze, dobrze! doskonale!


ROZDZIAŁ CZWARTY.
HORYZONT W CHMURACH.

Sztab armji tymczasem żądał ode mnie coraz większej ilości węgla, kolej ze swojej strony czyniła to samo, nalegając na zaopatrywanie w węgiel głównych warsztatów kolejowych. Ledwie mogłem nadążyć z wykonaniem tych zamówień. Oprócz pieców uralskich, były czynne trzy duże piece fabryczne, i w głębi lasu stawiałem czwarty. Puszcza wpobliżu była już na wielkiej przestrzeni wytrzebiona, a moja kolejka pracowała bardzo intensywnie, podwożąc drzewo do pieców z dalszych działek koncesji. Jednocześnie zarządziłem budowę odnogi kolejowej dla rąbania nowego obszaru kniei. Wszystkie te prace zmusiły mnie do wynajęcia nowych chińskich robotników. Z Charbina już nie mogłem sprowadzać ludzi i byłem zmuszony szukać robotników i wynajmować


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.