Przejdź do zawartości

O powinności człowieka w towarzystwie ludzkim

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
XXVI. O powinności człowieka w towarzystwie ludzkim.




Ockni się, martwy leniu, o ty cząstko świata
Dzielnego na pół skrzepła! czemu próżne lata
W marnéj grążysz gnuśności? Czas płynie; ej może
Jutro ci w zimnym zmroku śmierć uściele łoże!

Rozumnym się być mienisz: rozumże to zdrowy
Nic nie czynić, i w tęgie wprzęgać zmysł okowy?
Człek się rodzi do pracy; kto czas traci marnie,
Tak żyje, jak ów, co go sen wieczny ogarnie.

Patrz wokoło na dziwne rąk przedwiecznych czyny,
Jak się krągły świat dźwiga zgodnemi sprężyny.
Nic tam próżno nie stoi; wszystko dzielnym ruchem
Toczy się, jakby jednym ujęte łańcuchem.

Wiatr powietrze, powietrzne wodę czyszczą wiewy,
Woda rodzajnym sokiem ziemne tuczy krzewy;
Ogień tyle gwiazd żywi niedościgłych okiem,
I tym, którym ożywia, sam żyje obrokiem.

Ty sam, ozdobny darem wiecznéj duszy rzadkiem,
Mniemasz, żeś na ten okrąg wtrącony przypadkiem;
I jakbyś chciał natury stargać węzły wieczne,
Pędzisz Bogu i ludziom dni nieużyteczne.

Nimeś świat ujrzał, już ci służąc ludzka sprawa
Dźwignęła z ziemi miasta, ułożyła prawa;
I tysiącznych lat trudem ucząc się, przyniosła
Z dowcipnemi kunsztami potrzebne rzemiosła.

Dach, którym się zasłaniasz, dom, kędy się kryjesz,
Szaty, które cię grzeją, pokarm, którym tyjesz,
Wszystko ci w pamięć wraża, abyś równie i ty
Korzystając z prac cudzych, był téż pracowity.

Tyleś winien ojczyznie, cóżeś zrobił dla niéj?
Ach, jak ci to wspomnienie samo, serce rani!
Chceszli tego niewdzięczny; by ona na potem,
Zamiast śmierci, nad twoim płakała żywotem?

Imię obywatela! ty mój skarbie złoty,
Szacowniejszy nad wszystkie herbowne klejnoty,
Coś przed laty pochopem do dzieł było godnych;
Tak-liś poszło w pogardę u synów wyrodnych?

Ojczyzna wiodła torem cnót lat twych początek,
Zwierzchność ubezpieczyła prawami majątek,
Żołnierz za cię krew hojnie leje; ty na świecie
Tyle lat żyjąc, cóżeś dla nich zrobił przecie?

Srogości niewymowna skamieniałéj duszy!
Ciebie ni miłość dziatek, ni rodziców wzruszy;
Twardszyś nad okrutnego w swéj kniei Hurona,
Boć i ten czuje, jak są te słodkie imiona.

Patrz, jako w skalnym lochu, gdzie się ledwo zmieści,
Z drobnemi się miluchno dziateczkami pieści;
Podle siedzi kochana małżonka na stronie,
A ociec mu staruszek spoczywa na łonie.

Ty odludku w ponurych gdzieś myślach zagrzęzły,
Żadnemi się ze światem nie chcesz łączyć węzły.
Twa dusza lodowatym zewsząd skrzepła głazem,
Nie jestże żywym srogiéj pustyni obrazem?

Toć przynajmniéj, jeżeliś tak na miłość chory,
Niech ci przyjaźń stoickie rozsypie wapory.
Nie skostujesz, afryckiéj godzien umysł dziczy,
Najmilszéj, być od ludzi kochanym, słodyczy?

Wiedz-że o tym, że przyjaźń dzielna zawsze czyni;
Nie trawi ona próżnych dni w cichéj pustyni:
Jéj spoczynek występkiem, wszystkie bez roboty
Nie warte cnót imienia próżnujące cnoty.

Tym natura miéć chciała wszystkich obyczajem,
By chłop panu, pan chłopu dopomagał wzajem;
Ubogiemu bogaty dłoni nie zawierał,
Poddany króla słuchał, król poddanych wspierał.

Ty śpisz; a wkoło nędza łzy tysiączne roni,
Ziemia na łup nieszczęściu w krwawéj pływa toni;
Niémasz końca złéj doli: a głos, wytłoczony
Z piersi żalem ujętych, brzmi na wszystkie strony.

Patrz na ten smutny widok: nie krew-że to twoja?
Tu starzec o kęs chleba żebrze u podwoja;
Tu płaczące sieroty, tu wybladłe matki,
Pędzą w głodzie łakomym nędznych dni ostatki.

Tu niewinny w tarasie srogie wlekąc pęta,
Stęka, że go nienawiść zgnębiła przeklęta;
Stępiała sprawiedliwość, a umysł zbrodniczy
Cisnąc ubogi ludek, szuka z łez zdobyczy.

Ej bój się, by cię niegdyś z podziemnéj katusze
Wymknąwszy się posępne nie ścigały dusze;
A mordując sumnienie żałosnemi jęki,
Nie wołały: ach z twojéj zginęliśmy ręki!

Cóż? mam się trudzić dla tych zmienników niewiernych,
Tych najemnych przyjaciół, tych zdrajców misternych;
Którzy, skąd życie wzięli, bezecni morderce
Ostrym porzą sztyletem dobroczynne serce?

Nie masz nic prócz tyranów, a ofiar na świecie;
Rozdęta szczęściem zbrodnia biedną cnotę gniecie.
Wstyd poszedł na tandetę; zgasła miłość sławy:
Złość wszędy górę bierze. Nie mam z wami sprawy.

Dopuść mi w osobności resztę dni mych kończyć...
Więc się bojąc występku, nie chcesz z ludźmi łączyć?
Lecz jeśli się rozstrzygnie wieczystym rozbratem
Cnota z ludźmi; a cóż się z naszym stanie światem?

Może-ż się ona w ciemnéj nocy kryć rozumnie,
Gdy występek z otwartym czołem chodzi dumnie?
Czyliż nie wiesz, iż zaszczyt jedynie prawdziwy,
Jedna świata ozdoba, człowiek sprawiedliwy?

Wspomni na owych dawnych mędrców poczet długi:
Nie umykali oni złym ludziom posługi;
A ganiąc obyczaje zepsowanéj ziemi
Nie przestali niewdzięcznych czynić szczęśliwemi.

Nie dbaj, że cię serc wdzięcznych pominą dowody,
Masz w Bogu, masz w twych cnotach hojniejsze nagrody.
Okazalszy stąd zaszczyt, czystéj sława próby:
Sama niewdzięczność większéj przydaje ozdoby.

Bierz przykład z Twórcy twego: czyliż człek złośliwy
Nie zbroi mu piorunem codzień ręki mściwéj?
On go żywi atoli, nie pomniąc na zbrodnie,
I oświeca promieniem słonecznéj pochodnie.
1770, II, 270 — 280.