Przejdź do zawartości

O małem miasteczku/Melancholijna przejażdżka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł O Małem Miasteczku
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1934
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MELANCHOLIJNA PRZEJAŻDŻKA
LIST Z ZIEMI ŚREMSKIEJ

Dobrzy ludzie w Gostyniu i okolicy wiedzą, że w piękny czas lubię końmi czy autem przejechać się po okolicy, a że wdzięcznie piszę potem o wszystkiem, co widziałem czasem, gdy się wybierają gdzieś dalej, zajeżdżają po mnie i biorą mnie ze sobą, dzięki czemu niejedno już udało mi się zobaczyć.
Nie zdarza się to jednak zbyt często, bo ludzie interesu nie jeżdżą dla przyjemności, lecz kiedy już koniecznie muszą, skutkiem czego nie zawsze prędko mogę dostać się tam, gdzie chcę, na przykład na brzegi misy, która obecnie stanowi me królestwo. O ile sobie przypominam, pisałem już o tem, że ziemia gostyńska przypomina kształtem swym misę, na której dnie leży Gostyń z Świętą Górą i wzniosłym na niej klasztorem OO. Oratorjan. Od tego punktu centralnego rozchodzi się życie dalej coraz to rzadszemi falami i grupami, aż wreszcie nie bez pewnych trudności wpełza na pochyłe ściany misy, a nieliczne już tylko pikiety wystawia na samych brzegach, od wiosny do późnej jesieni obramowanych kulkami koron drzew, obrzeżających szosy i gościńce.
Za temi brzegami misy gostyńskiej znajdują się misy ziem innych, ale niktby nawet nie pomyślał, że te niskie wzgórza, te tak nieznaczne, zdawałoby się, zwłaszcza w czasach dzisiejszej komunikacji, rozgraniczenia poszczególnych dolin, mają wielkie znaczenie, gdy chodzi o sprawy życiowe, różne zainteresowania i sąsiedzkie współżycie. Tworzą one jak gdyby zupełnie odrębne jednostki życiowe, ściśle przestrzegające swych granic, żyjące nietyle razem, ile obok siebie i stosunkowo mało się o siebie wzajem troszczące, skutkiem czego ich sposób myślenia musi być też swoisty, nieraz zgoła odrębny. Te subtelne różnice, niedostrzegalne lub, możnaby myśleć, nieważkie, gdy się na nie spojrzy z wyższej platformy jakiegokolwiek mianownika wspólnego, w którym się mieszczą bez reszty choć niezawsze bez zastrzeżeń, muszą oczywiście wpływać i niewątpliwie też wpływają na kształtowanie się poszczególnych typów prowincjonalnych. Obserwacja i notowanie rozwoju charakterów i ich kształtowania się na tle i w warunkach życia na prowincji mogłoby być, przypuszczam, niezmiernie szerokiem a wdzięcznem polem pracy dla ambitnego polskiego Balzaka.
Otóż żyjąc na dnie „misy gostyńskiej“ a nie będąc gostyńskim typem, z natury rzeczy z pewną ciekawością przyglądałem się jej brzegom w postaci mniej lub więcej zalesionych, siwo błękitnych wzgórz, w dni słoneczne silnie naświetlonych, a tedy o rysunku mniej wyraźnym, plastyczniej i bardziej rzeczowo występujących w czas niepogody. Czekając cierpliwie na okazję, dzięki której mógłbym się dostać „na drugą stronę“ tych kobaltowych grzbietów miałem sposobność zauważyć i zrozumieć, jak wątłe i rzadkie nitki interesów łączą mieszkańców sąsiadujących z sobą mis. Łatwo ich granice przekroczyć, ale pocóż to robić bez koniecznej potrzeby?
Aż wreszcie nadarzyła się sposobność.
Wyjechałem tedy w tę swą pierwszą większą (trzy mile konikami) podróż krajoznawczą z człekiem poczciwym i strony te znającym, a który udawał się do odleglejszego majątku już w powiecie śremskim obejrzeć przed nadejściem zimy stan tak zwanych „czworaków” czyli mieszkań dla robotników folwarcznych.
Było przedpołudnie, pogodne, ale chłodne bardzo, mimo świetnej słoneczności bez śladu egzaltacji, skupione w sobie, trzeźwe, prawdziwie jesienne. Chmury-troski przelatywały czasem przez zamyślone niebo, to zaciemniając jego uśmiech, to znów rozpierzchając się, rozproszone ciepłą, serdeczną pieszczotą słońca. Naogół jednak wszędzie było smutno, wrony czerniały wśród drzew, a złote listki walały się na ziemi przy drodze. W pewnem miejscu ujrzałem szkołę i grupki idących do niej dzieci po większej części bosych lub w samych tylko chodakach z nóżkami tak czerwonemi, że aż mi się przykro zrobiło, W gruncie rzeczy to nie jest jeszcze żadną tragedją, chodzenie boso lub bez pończoch naprawdę hartuje, dzieci bardzo bogatych rodziców sypiają dziś w pokojach stale nieopalanych i przy otwartych oknach, ludzie u nas ubierają się zasadniczo zbyt ciepło, co jest niezdrowe i powoduje łatwe zaziębienie się. Wszystko to prawda, tylko że... Tylko że jeśli te dzieci chodzą tu do szkoły boso, to z pewnością nie ze względów higjenicznych... Otóż to.
— Widzi pan tę szkołę? — odezwał się mój towarzysz, pokazując mi budynek szkolny. — Stoi w czystem polu, na granicy dwuch wsi, żeby dzieci z obu wsi miały równo daleko.
— Sprawiedliwie! — przyznałem.
Towarzysz mój uśmiechnął się i mówił dalej:
— Żeby ani jednej stronie nie było bliżej, ani jednej wygodniej. Żadna strona ustąpić nie chciała, Skoro tak już wypadło — niech cierpią obie, choćby tego jedna przynajmniej strona mogła uniknąć. Taka to jest miłość bliźniego, taka zgoda sąsiedzka.
Teraz sprawa przedstawiła mi się w kształcie mniej ozdobnym, niż z początku.
Domy. Ale dziwne, niewykończone, niepobudowane, tu i owdzie tylko pod dachem, rzekłby kto, ledwie sklecone, zgoła niepodobne do solidnych domostw, jakie się w tej okolicy widuje.
— To, widzi pan, rozparcelowany świeżo majątek. Tutejsi rolnicy rozebrali ziemię między siebie. Jak pan widzi, są tu same małe gospodarstewka. Ale teraz nie mają się za co pobudować. Nie stać ich nawet na zapłacenie rat po 20 zł za drzewo, które na budowę wzięli.
— Wiadoma rzecz. Kryzys. O pieniądze bardzo trudno.
Zebrały się na niebie ciężkie, czarne, zimne chmury i zasłoniły słońce. Zrobiło się naraz ponuro i niegościnnie na świecie. Powóz wjeżdża powoli na stok grzbietu. Za chwilę będziemy na brzegu misy. Zobaczę wreszcie „drugą stronę“. Ale to, co widzę w tej chwili, jest smutne. Dwór — wcale okazały, ozdobny, fragmenty parku, stajnie wielkopańskie, gołębniki większe niż niejedna szkoła ludowa, zabudowania gospodarcze. Wszystko opuszczone. Nie obdrapane jeszcze, nie obłupione niby ze skóry, ale już brudne, z trupią cerą, obumarłe. Zwłoki. Cuchnące zwłoki.
— Patrz pan! — mówię. — Jesień! Śmierć! Przyroda obumiera. Ale przecie robi to z takim wdziękiem lub z takim patosem, szczerym i prawdziwie tragicznym, że trudno powiedzieć, iż to nie jest piękne. A tu, to wszystko, ręką człowieka wzniesione, pozostawione samo sobie, po krótkim czasie zaczyna się obrzydliwie rozkładać, cuchnie i rozsypuje się w ruinę — jakże nietrwałe!
— Gołębniki! — odpowiedział towarzysz, pokazując mi po drugiej stronie drogi dwa duże, piętrowe budynki. — Przebuduje się je trochę i ludzie w nich będą mieszkali.
— Czyż tak nie lepiej?
Ale ostatecznie — tu opuszczony dwór, rozkładający się w oczach, wszędzie opuszczenie i zapomnienie, a nadole niedokończone domy nowych panów, nie mających na zapłacenie groszowych rat za budulec i na pończochy dla dzieci. Stare nie skonało jeszcze, nowe jeszcze nie ożyło.
Za brzegiem naszej, gostyńskiej miski, druga miska, trochę może mniejsza. Naprzód las, potem łąka piękna, zielona jeszcze, prawie w połowie przecięta kanałem, na łące stado srokatych krów; przez kanał wiedzie mostek, za nim jeszcze trochę łąki a potem las. Jedna droga wiedzie prosto w górę na drugi brzeg tej nowej miski, druga prowadzi pod lasem. Którędy też pojedziemy?
Znowu się trochę rozjaśniło, Czarne i papielate chmurska rozpełzły się, modrość nieba przebłyskuje przez nie pogodnie choć nieco jaskrawo w zestawieniu z jasną zielenią łąki. Naiwne są na tem tle i przy mocnem oświetleniu jak gdyby bez klosza, czarno-białe plamy, przedstawiające pasące się krowy. Woda, dziecinnie gaworząca na obu stronach mostku, jest przeźroczyście kasztanowa i połyskująca. Są takie oczy ludzkie, tej barwy i tego wilgotnego blasku.
— Ziemia tu bardzo urodzajna — opowiada mi towarzysz. — To szczęśliwy, syty zakątek. Woda z tego kanału użyźnia go, stąd taka ładna łąka. Widzi pan: Swego czasu kupił to jeden bardzo bogaty pan dla swego syna. Chciał, żeby syn miał swój własny majątek. Taki był bogaty, że wszystkich synów w ten sposób zaopatrzył. A miał ich kilku. No i gdzież to teraz jest? Ani jeden syn na swym majątku nie utrzymał się, potracili wszyscy jak byli. I to tak jakoś dziwnie. Bo żeby choć użyli czego, ale nic, zupełnie nic! Tak głupio jakoś, nie wiadomo jak.
Jedziemy teraz pod lasem.
— To już powiat śremski — informuje mnie towarzysz.
— Bardzo mi przyjemnie! — odpowiadam z wrodzoną uprzejmością.
Las. Droga wyboista, piasczysta, nierówna, gęste, głębokie błoto, miejscami kałuże wcale okazałe. Głębokie koleiny w piaseczku. Dobra będzie droga, jak to zamarznie. Na drogę wypełza z lasu chłód, mocny, zastarzały, jak gdyby wygłodzony, charakterystyczny dla zakątków mało zaludnionych i przez człowieka rzadko odwiedzanych. Gryzie w ręce, w nogi, w nos, w twarz. Ale las, choć milczący, nie jest bynajmniej smutny. Uśmiecha się dobrotliwie swą zielenią — sosnowy jest przeważnie — i świeżością, igra sobie ze słoneczkiem i wogóle stara się być przyjemny.
— O czem pan myśli? — słyszę pytanie.
— O tem, że jedziemy już prawie półtorej godziny, a przez cały ten czas, wyjąwszy stado krów na łące, nie spotkaliśmy ani jednego wozu, ani jednego człowieka.
— Dzień powszedni, 18 km od Gostynia, 8 km od najbliższej stacji kolejowej — słyszę wytłumaczenie. — Kąt zapadły.
— Tak, rozumiem, tylko że ja nie wiedziałem, że tu są takie zapadłe kąty.
Wreszcie las po prawej ręce urywa się, po lewej cofa się nieco w głąb, aby zrobić miejsce samotnej leśniczówce. Tam na lewo, koło leśniczówki wiedzie droga dalej w głąb lasu, na prawo widać czerwone dachy czworaków. Główną osobą, jeśli się tak można wyrazić, jest las. Leśniczówka na odludziu, choć na pierwszy rzut oka wygląda smutno, ma tę bardzo dobrą stronę, że jest na odludziu. To przedewszystkiem. A co to będzie, gdy wichry jesienne zaczną w lesie hałasować w czas zadymki śnieżnej, burzy zimowej lub gdy śniegi spadną, tak sam na sam w cztery oczy z zimą... Ha...
Czworaki. Nie wystawne, o nie, ale możliwe. Dużo gorszych widziałem w życiu. Naturalnie, że jak się pomyśli, że musiałoby się tu mieszkać, odrazu melancholja ogarnia. Ale ostatecznie nie wszyscy możemy mieszkać na Placu Wolności w Poznaniu, nawet gdyby nas wszystkich na to stać było.
Towarzysz mój obchodzi ze wszystkich stron budynki i bada je. Pokazują mu niedostatki mieszkańcy. Wchodzę i ja do jednej izby, trochę przez ciekawość, a także, aby ogrzać zmarznięte ręce.
Ciepło, ogień huczy pod blachą, na blasze, popluwając, syczy i dymi kilka garnków. Przy niewielkim stole dwie kobiety, starsza i młodsza, dwoje dzieci. Przed każdem dzieckiem spora miseczka dobrze omaszczonych klusek, na stole wielka micha klusek, druga kapuchy, prócz tego pół sporego bochenka chleba jasnego, wyglądającego nader solidnie. Przy łóżku, pierzyną nakrytem, leży na ławie sześć dużych bochnów chleba, a na pierzynie właśnie niedawno przyniesiona „Niedziela“ i „Pochodnia“. Tak. „Pochodnia“. Przyjęcie naogół zimne.
— Jemy bo robiemy! — odpowiada mi hardo kobieta, kiedym jej powiedział „smacznego”.
Przypuszcza może, że jej zazdroszczę. Siedzieć nie proszą, a patrzą na obcego oczami bardzo widzącemi, badawczemi, podejrzliwemi.
Na polu zimny wiatr. Idę, gdzie pagór zasłania mi widok. Chcę zobaczyć, co tam dalej jest. Z pagórka widać zabudowania folwarczne, rozległe, lecz mało ożywione, dalej bruzdy świeżo zaoranego pola, nad którem pali się zimny żar blasku słonecznego, tlącego się tuż nad ziemią, jeden osowiały pług, dalej obszerną stodołę czy stajnię, wreszcie las, zielony tam, gdzie są sosny, jasno żółty z zielonym odcieniem, gdzie brzezina, i czerwonawy, gdzie rośnie dębina. Gobelinowe tony, cudownie dobrane. Już ta jasień jest pod tym wzgledem niezrównana. Żadna pora roku nie tka tak pięknych kilimów jak ona.
Chłód folwarku, który pracownikom nie dał szczęścia i wkrótce może zostanie przez nich opuszczony. Kryzys rolnictwa! Doskonale wiemy, ale zobaczyć, na własne oczy przekonać się, jak to w rzeczywistości wygląda, — niezbyt przyjemnie. Gorzki chleb, przyprawiony rozgoryczeniem, a faszerowony nieżyczliwością i brakiem serca triumfującej zawiści. Ileż tego dziś na każdym kroku! Zamiera coś, co już sił nie ma, aby żyć. I wszędzie słyszy się tę samą piosenkę.
— Czas przełomowy, przyjdą wielkie zmiany, musi przyjść coś nowego, wiemy, pytanie tylko, czy to nowe będzie zarazem lepsze? Ha?, jak dla kogo! Jak dla kogo! Prawdopodobnie komuś będzie lepiej z tem nowem. Lecz czy to aby pewne? Tak bardzo, zupełnie pewne?...
Jezioro. Duże, daleko w pola sięgające, srebrzysto błękitne, przez zimny wiatr jesienny zbrużdżone. Jakie to duża fala na takiej małej wodzie! O, jezioru napewne nic się nie stanie. Tak wśród pól, wśród ludzi, a przecież mimo wszystko jest zawsze sobą i tylko sobą, świecące, zimne i najzupełniej na sprawy ludzkie obojętne. Dopalają się nad jego cichemi wodami drzewa jasno żółtym płomieniem, rozżarza się i już rumienić zaczyna wczesne jesienne popołudnie i rozegra się tu wnet walka między błękitem a gorejącą głębokiemi ogniami purpurą i karmazynem przedwieczerza.
Metalicznemi blaskami dzwonią w cichem powietrzu szybki w maleńkich okienkach zacisznych wiosek w dolinie. Przy domach przydrożnych kłaniają nam się z za płotów barwnemi gwiazdkami swych kwiatów smukłe malwy na długich, cienkich łodygach. Ciepło pomarańczowy sok zachodzącego słońca oblewa dachy domostw i kapie na drogę. Świecą od niego dzióby kaczek, które zataczają się tak, jak gdyby się go opiły. Barokowo modelowane chmury na wschodzie są na pomarańczowo polakierowane. Ale barwne cuda patetycznego finału dogasającego dnia już nas nie obchodzą.
Bo co tu dużo gadać! Zimna pogoda jesienna zmroziła nasze ciała, zmroziła serce. Wszędzie jesień, na polach, w lesie, w powietrzu, w chmurach, wszędzie, wszędzie...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.