Przejdź do zawartości

O krasnoludkach i o sierotce Marysi/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł O krasnoludkach
i o sierotce Marysi
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Koncert mistrza Sarabandy.



A

I.

Ale stary król myślał, przemyślał o tem, żeby ubogiemu Skrobkowi nagrodzić za tę gościnę, jakiej mu udzielił w swych kątach, jemu i drużynie jego.
Krasnoludki niechętnie rozdają złoto, srebro, drogie kamienie, pod straż im oddane. Wolą dopomagać pracującym w pracy, bo to i dawcę i obdarowanego równie uszlachetnia.
Ale jak tu dopomagać ubogiemu Skrobkowi w pracy, kiedy w gospodarstwie jego rąk niema o co zaczepić, taka nędza!
Sam Skrobek, kiedy do domu przyjdzie i po izbie spojrzy, to opuszcza ręce. Po kątach śmiecie leżą, u pułapu brudne pajęczyny, komin niepodlepiony, popiołu pełno przed nim, ława i stół nieschludne, ściany odrapane.
— Większać ta bieda, niżeli moc moja! — mawiał sobie Skrobek. — Choćbym się i do oporządzenia wziął, co mi pomoże? I tak mi źle i tak nie będzie dobrze. Ot lepiej fajkę zakurzę!
Zakurzał tedy fajkę, albo się na barłóg cisnąwszy, zasypiał.
Nie był to chłop zły, ten Skrobek, ale raz przygnieciony biedą, podnieść się nie miał siły. Poprostu, zwątpił o sobie. Owo pólko odłogiem leżące, mogłoby, przy pracy, wyżywić i jego i jego dzieci. Ale, że pełne było pniów starych, kamieni, dołów i wszelkich chaszczów, więc nie miał odwagi zabrać się do niego.
— Ot — mówił — żebym zagon jeden na kartofle miał, tobym sobie nim lepiej wygodził, niż tym szmatem pola! A toć korzeń na korzeniu, kamień na kamieniu! Choćbym ręce po łokcie urobił, nie poradzę! Okopaćby to trzeba, wody spuścić, pnie wywalić, kamienie wywieźć, chaszcze wyrąbać i dopiero się do orki zabrać! A ja co? Mam to porządną siekierę? Mam choćby łopatę? Mam pług? Mam bronę? Mam to moc do takiej pracy, po tych paru ziemniakach, co je bez okrasy, a często i bez soli zjem? Hej, hej! Nie na moje to siły! Nie!
I zakładał do wózka szkapinę i do miasteczka jechał, żeby tam parę groszy zarobić.
Marny to był ten zarobek jego! Jak trochę chleba pojadł, jak garść owsa koniowi kupił, jak rogatkę zapłacił, a jak jeszcze w dodatku do karczmy wstąpił, to z pustym mieszkiem do domu wracał; i tak ciągle w kółko. Rzadka rzecz, żeby się co dzieciskom z tej furmanki dostało.
Ale, że przecież ta szkapa jedynem gospodarstwem ubogiego Skrobka była, rozkazał ją Król Błystek Krasnoludkom swoim zgrzebłem pięknie po nocach czesać, rosą jej sierć wycierać, kopyta komarzem sadłem smarować, grzywę pleść i rozczesywać, trawy jej co najmiększe do żłobu nosić, za drabkę koniczynę po przydróżkach rosnącą zakładać, zdrojową wodą poić, suche igliwie i mech podścielać, od much i bąków oganiać, a pięknych chodów uczyć.
Dziwili się ludzie, co tę szkapę dawniej znali, jaka to się z nią stała odmiana.
— Chybaście ją, Skrobku, na inszą zamieniali i grube pieniądze do tamtej dopłacili?
Tak go ten i ów zagadywał.
Ale Skrobek uśmiechał się tylko, bo od dziada pradziada to słyszał, że gdzie Krasnoludki w blizkości się trzymają, tam koń w stajni jak kluska, że i woda spłynie po nim, a nie zmacza: taki tłusty!
I wózek też teraz w lepszym porządku był. Nieraz noc cicha, ciemna, a w podwórku Skrobkowem i jasno i gwarno. Tu Modraczek koła myje, tu Słomiaczek półkoszek naprawia, tu Krężołek osie smaruje, tu Żagiewka ogień pali i na kowadle własnem nową luśnię kuje. Fabryka tak idzie, że to jak we dworze!
A kiedy tak nocą drużyna królewska pracowała pilnie, stary król sam we własnej osobie rankiem do boru szedł, żeby na chłopięta Skrobkowe mieć oko, kiedy po chróst pójdą.
Stał bór gęsty, głuchy, tylko po nim górny wiatr szumiał zcicha, czarnemi sosnami ruszał, wielkie jakieś, mocne słowa gadał.
Naraz wbiegały drożyną w ten zmierzch i chłód jakby dwa promyki słoneczne: to Kubuś i Wojtuś, z rozrzuconemi włoskami jasnemi, w koszulinach lnianych, krajką przepasani i boso. Wbiegały chłopięta ze śmiechem i gwarem dziecięcych, cienkich głosków, a bór uciszał się i słuchał. I otwierały się nad lnianemi główkami chłopiąt niezmierne sklepienia sosen i pochylały się ku nim potężne konary dębów, i szeptały do nich listeczki drżące brzóz białych, i po najdalszej, najciemniejszej gęstwinie słychać było szum cichy: — dzieci! dzieci! dzieci!
Ale w tym szepcie było nieco strachu. Kubuś i Wojtuś w ponurym zmierzchu boru milknęli, jak ptaszęta wniesione do ciemnej izby. Lecz dziw! Dawniej musieli się malcy dobrze po boru nadreptać, aby gałązkę chróstu znaleźć, a teraz gdzie spojrzą, leży sucha gałązka, ni to duża, ni to mała, w sam raz na ich siłę, jakby ją wiatr strącił. A jaka smolna! Żywica przeświecała przez nią jak bursztyn! Jak to będzie ogień trzaskał wesoło w kominie z gałązek takich! Cieszą się dzieci, rozkładają postronek na ścieżynie i układają suszki. Jak im to prędko, jak im sporo idzie!
I znowu dziw! Orzeszek zeszłoroczny w suchych liściach na ścieżynie błysnął! Czy wiatr przyniósł go z leszczyny? Czy wiewiórka upuściła, po drzewach śmigając? Chłopcy roztłukli na kamyku i podzielili się ziarenkiem białem, słodkiem; aż tu drugi, trzeci, cała kupka orzeszków, wszystkie jak wybrane! Cieszą się dzieci, coraz im weselej. Kubuś odbiegł w stronę, zupełnie się w zieleni zaszył, jak zajączek młody, tylko głosik jego cienki słychać.
— Oj, da dana! Oj, dana, oj dana, dana... dana.
Naraz krzyknie:
— La Boga!
Skoczy Wojtuś do niego, patrzy, chłopakowi ustka się trzęsą, przemówić ze strachu nie może.
— A czegóż to krzyczysz? — pyta.
— Król! król był! Król w złotej koronie! Za krzaczkiem tu stał, w czerwieni tu stał, jak ogień się świecił!
— Gdzie? — pyta Wojtuś.
— O... tu... tu! — pokazując palcem mówi Kubuś.
Wtem znów zakrzyknie:
— Jagody!
Patrzą chłopcy, prawda! jagody kraśnieją, jakby je kto nasiał!
— Dziw! W tym boru jagód nigdy nie bywało, a teraz patrzcie, co tu tego?
Jedzą chłopcy, o strachu zapomnieli; tak wybornych, rumianych i słodkich jagódek nie widzieli, jak żywi, na świecie!
Posilili się, wiążą chróst, czas do domu wracać. Dawniej było przy tem stękania dość, trudno i zadać sobie ów ciężar na plecy, trudno go i dźwignąć i iść z nim.
A teraz te brzemionka tak lekkie się zdawały, jakby połowa ciężaru ubyła.
— Chyba tego chróstu dziś mało — mówił Wojtuś — że tak letko iść?
A Kubuś na to:
— Albo my po tych orzeszkach i po tych jagódkach tak zmocnieli?...
Zamilkł, i po chwili znów rzecze:
— Wojtuś!
— A co?
— Nie powiadaj w domu o tym królu, com go widział, bo tatuńcio znów rzemienia wezmą...
— Cobym miał powiadać!

I tak wracali do domu.

Spotkały ich czasem baby w drodze, to stawały i patrzyły za nimi.
— Skrobkowe chłopaki, albo nie Skrobkowe? A cóż oni się tak odmienili w sobie? Wybielało to, porosło. Jakby nie te!
A cóż się tam dziwić! Możeć tam matczysko u Pana Jezusa uprosiła, że ją do dzieci puszcza i nocą to sieroctwo pielęgnuje.
— Bo nie co...
— Jużci, że nie co!
I kiwając głowami, szły dalej. A nikt nie wiedział, że to król Krasnoludków tak o te sierotki zabiegał, żeby się za gościnę odwdzięczyć.
Ale to odwdzięczenie małem się staremu królowi zdawało, prawie żadnem. Tak wdzięczne serce miał. Myślał tedy, przemyślał, jakby tu ubogiego Skrobka do pracy około pólka owego zwabić i w tem mu dopomódz.
Wracał jednego wieczora Skrobek do domu, a miesiąc świecił przecudnie. Spojrzy chłop, a całe owo uroczysko w srebrnym blasku stoi, właśnie, jak kiedy żyto dojrzeje, a za cichym wiatrem pełne kłosy gnie... Zamigotało to Skrobkowi w oczach tak nagle i tak czarodziejsko, że cisnął uzdeczkę szkapie swej na szyję i na pólko biegł, oczom własnym nie wierzący, z bijącem sercem i z taką nadzieją, jakby tam naprawdę żyto był siał, a teraz ot, wczesnego doczekał się plonu. Aż gdy przybiegł, zobaczył, że to tylko mietlica owa srebrzysta w promieniach miesięcznych świeci.
Zwiesił chłop głowę, postał smutnie, podumał, westchnął ciężko i do wózka wrócił.
Ale mu to uroczysko, jakoby w srebrze plonu żytniego stojące, z oczu nie mogło zejść. I nocą śnił o niem.
Niedługo potem idzie Skrobek rankiem do boru, bo mu się dyszel złamał i trzeba było osikę wybrać na nowy; wtem go znagła blask wielki uderzy. Spojrzy, a to pólko owo, złotem żywem się pali, właśnie jak kiedy pszenica dojrzała, złocista, pod kosą się ugina, ciężka od białego ziarna!
Zdumiał chłop, stanął, patrzy, ciarki po nim przeszły! Reta! toć nie co, tylko pszenica!
Skoczy bliżej, pojrzy, a to słońce poranne tak maluje pólko owo złotem.
Postał chłop, podumał, załamał ręce, aż mu w kościach trzasło, i wzdychając, do domu powrócił.
Ale uroczysko owo złotem pszenicznych błyskające kłosów, nie tylko mu się śniło; gdzie poszedł, gdzie siadł, gdzie stanął, na jawie teraz je widział i rozmyślał o niem.
— A co? — mówił sam do siebie — a możeby się tam i pszenica rodziła? Kto ją wie? Możeby się rodziła? Ziemia tam mocna musi być! Wypoczęta od setnych lat! Z dziada pradziada nikt tam nie siewał i nie żął... Uroczysko, taj i uroczysko! A kto może wiedzieć?
Zamyślał się teraz ubogi Skrobek i całemi godzinami dokoła pólka tego błądził, licząc, obliczając, jakąby to pracę podjąć było potrzeba, żeby z tego nieużytku orną ziemię dobyć.
— Ciężko, ciężko! — powtarzał półgłosem, patrząc na pnie potężne, głęboko i szeroko rozrosłe i na dzikie krzaki, na ogromne korzeniska, na wielkie złomy głazów, które się własnym ciężarem w ziemię wbiły.
— Ciężko, ciężko! — wzdychał i odchodził.
Ale zaledwie odszedł, ciągnęło go coś znowu do tego pólka i znowu szedł, i znów, patrząc na dzikie chaszcze, wzdychał i trząsł głową, szepcząc.
— Ciężko, ciężko! Nie na moje siły.
Tak minęło parę tygodni, a chłop aż wychudł i zczerniał od tej wojny, jaką z myślami własnemi prowadził, i ciągnięty do tego kawałka ziemi i odpychany od niego.
Czasami zawzinał się Skrobek, i trzy i cztery dni na uroczysko nie szedł. Ale mu było wtedy, jakby własnej chudoby poniechał.
Owszem, żywiej mu jeszcze na oczach stały srebrzyste plony żyta i złote — pszenicy. Prawie, że szum kłosów słyszał.
— Tfu! — spluwał wtedy — urok? czy co. I brał się do innej roboty.
A właśnie wtenczas, na drugim krańcu lasu, nad rzeczką, nieopodal gościńca stanął tartak.
Dużo tam drzewa trzeba było zwozić, z którego długie i szerokie bale i deski rznięto. Chętnie się tem Skrobek zajmował, a dzięki poczciwej szkapie swojej, zarobek niezły miał. Już i do garnka nad pułapem w słomę zakopanego, nieco grosza odłożył.
Ale go ten grosz nie tyle cieszył, co gdyby go za swoje zboże dostał.
Któż ten grosz zarobił? On i szkapa.
Nuż choroba przyjdzie na niego, albo i na konia, co wtedy? On nie wieczny na świecie, a koń jeszcze krócej zwykle żyje, niż człowiek. Cóż się po nich obojgu — dzieciakom zostanie? Nędza i tyle. Gdyby to mieć pole uprawne, o! dopiero byłoby dla drobiazgu dziedzictwo!...
Więc wracając wieczorem z ciężkiej w lesie roboty, szedł Skrobek z wolą czy bez woli ku owemu uroczysku i patrzał.
Zacierał na to ręce król stary i dobrą miał nadzieję, iż tą złotą słońca poświatą i tym srebrzystym miesięcznym blaskiem Skrobkowi ów ziemi kawałek do serca wczarował.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.