Nil desperandum/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Nil desperandum
Pochodzenie Rok 1794
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1916
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Na bernardyńskiej wieży zagrał hejnał, zawtórowały mu zegary zamkowe i pożenione dźwięki spłynęły w miasto, niby stado rozświergotanego ptactwa. Wybijała jedenasta. Dzień noworoczny 1794 jawił się niezgorzej luty, rozsłoneczniony jednak i skrzący śniegami. Stężała od mrozów ziemia dzwoniła, sanna usiała się siarczysta, mróz bowiem brał coraz tęższy, że ludzie i konie poruszały się w obłokach pary.
Dymy niebieskawymi słupami biły w niebo wysoko rozpięte i tak czyste, jakoby ze sztuki bławatu uczynione. Szyby w oknach mieniły się, niby dyamenty. Głębokie śniegi okrywały kożuchami ziemię, dachy i drzewa, że dawały pozór wykutych z białego marmuru.
Powietrze stało ciche, wiercące w nozdrzach i słuchliwe. Pora była nabożeństw i co chwila, to dzwony zabiły uroczystym basem, to roznosiły się fale śpiewań lub przejmujące grania organów płynęły z naw zapełnionych dymami kadzielnic i światłem. Tu i owdzie pod drzwiami kościołów stali ludzie z odkrytemi głowami. Ale pomimo nabożeństw, ulice roiły się od ludzi, zaś przy kramach pod bramą Krakowską, z których roznosiły się swędy prażonych kiełbas, zbierały się całe kupy pospólstwa.
Gęsto też przelatywały liberye na oszroniałych koniach, zaś kozacki patrol w kołtuniastych, rudych burkach i czapkach, z błyszczącymi grotami pik, wałęsał się z końca w koniec Krakowskiego Przedmieścia.
Wkrótce na głównym odwachu, pobok Bernardynów, zagrały werbla tarabany i klarynety. Następował obluz warty. Pluton dziesiątego regimentu szefostwa Działyńskiego, pod porucznikiem Lipnickim, luzował gwardyaków.
Na tenże sam sygnał, otwarła się brama zamkowa od Grodzkiej i wystąpiła przed nią w paradzie gwardya koronna z kapitanem Kosmowskim na czele, z doboszami i fajframi w odwodzie a z kapelą trombonistów na prawym flanku. Zaczem i szwadron ułanów królewskich, Königa, wysunął się czwórkami z pod zegarowej wieży, rysią dosięgnął Zygmunta, wziął z miejsca dyrekcyę na lewo, rozłamał się na dwie części, a wyciągnąwszy się podwójnym kordonem aż po zamkową bramę, stanął frontem, jakby wrośnięty w ziemię.
Właśnie po nabożeństwach wychodzono z kościołów, Krakowskie Przedmieście napełniło się ludem, tłumy też napływały od Starego Miasta i gąszczem zaległy wszystek plac, napierając na ułańskie kordony, sporo cisnęło się pod domem Campioniego i murami, przylegającymi do klasztoru PP. Bernardynek, bowiem, jakby na komendę, ukazały się naraz nieskończone ciągi pojazdów z Senatorskiej i Krakowskiego, zmierzające na Zamek.
Zagrochotały rzęsiste bicia bębnów, przenikliwe świsty piszczałek i tromboniści huknęli wrzaskliwą fanfarą, oddając honory dygnitarzom, jadącym z Noworocznemi hołdami do Króla Jegomości. Jakoby kuligowa kompania, wspaniale przybrana, bogactwami widna, znaczenia i powagi pełna, tak sunął ten rozmigotany w słońcu sznur karoc, sań, jeźdźców z rozgłośnym brzękiem dzwonków, paleniem z batów i rzegotem janczarów. Na przedzie toczyła się oszklona karoca złotozielona, w sześć karych drygantów w piórach, czubach i trzęsidłach, przodem sadził na koniu czerwony krucyfer ze srebrnym krzyżem w ręku.
Przez szyby karocy ukazowała się dumna głowa prymasa w czerwonej piusce. Zdejmowano przed nim czapki, a tu i owdzie pochylały się głowy pod ruch jego ręki błogosławiącej. Za nim dopiero jechał nuncyusz, ambasadorowie potencyi, akredytowani przy Rzeczypospolitej i marszałek wielki koronny, w asyście swojej chorągwi. Jechali ministrowie i dygnitarze koronni i litewscy. Jechały znaczne damy. Jechali różni wielmoże. Jechali oficyerowie wyższych szarży. Jechał magistrat z prezydentem Warszawy, Rafałowiczem. Jechali kawalerowie orderów.
Zwolna i uroczyście toczyły się poszóstne karoce, landary i powozy, ale najwięcej było widać sari paradnych, cudnie wyrobionych w postacie srebrzystych łabędzi, złotych gryfów, łodzi z podniesionymi dziobami, to jakowychś bestyi, wykrytych wspaniałemi futrami, wlokącemi się po śniegach. Konie paradowały w barwnych siatkach, kapach, wstęgach i piórach. Hajducy za saniami i pojazdami, forysie i czerwoni żokieje na koniach, gdzie strzelcy, zielono ubrani, z trąbami przez plecy, sadzili przy drzwiczkach, gdzie kozacy w herbowych barwach lub pajucy, przystrojeni jakby na redutę, że aż w oczach się ćmiło od farb, migotania rzędów, piór i strojów.
Na ostatku, jakoby dla większej ostentacyi, pokazał się hetman Ożarowski, otoczony wybranym hufem pancernych, z burkami puszczonemi na wiatr. Siedział w saniach, wyrobionych w kształt srebrnego orła, rysią delię miał spiętą pod szyją dyamentowymi pazurami, czaple pióra na sobolowym kołpaku przypinały również dyamenty. Bezmierna pycha wyzierała z jego starej, obrzękłej twarzy. Cztery białe araby pod ponsowemi sieciami wyrzucały uczone korwety łbami strojnymi w pęki strusich piór i brzęczących trzęsideł.
Pokazywał się z taką pompą, jakoby tryumf odprawował. W publice, szczególniej tego dnia rozanimowanej, zawrzał niechętny pomruk, posypały się za nim zelżywe przezwiska, że poczerwieniał, ciskając dokoła rozsrożonemi oczyma. Nadarmo osłaniały go blachy pancernych i hetmańskie dostojeństwo. I nie sam jeden poczuł się niby pod pręgierzem. Wielu z jego komiltonów również targało się w bezsilnej wściekłości, dawali jednak pozór głuchych i nieczułych, gdyż z racyi natłoku, pojazdy posuwały się wolno, noga za nogą. Przez to i zuchwałość tłumów się wzmagała, podnosiły się coraz zapalczywsze głosy, wskazywano palcami poniektóre persony bardziej nienawistne, nie oszczędzano nawet dam, głośnych z amorów z oficyerami Imperatorowej. I gdyby nie kordony Königowskich ułanów, mogło było przyjść do tumultów. Już niejedne pazury wyciągały się chciwie ku jaśnie wielmożnym gardzielom, już niejedna groźba biła jakby sztychem w upatrzonych. Bowiem tłumy nietylko z imienia znały tych dygnitarzów targowicko grodzieńskiej formacyi, tych grafów i ministrów z łaski rozbiorczych potencyi. Przytomne były w pamięci ich przewrotne machinacye, kabały, zdrady i podłości. Już od dawna w sercach czułych na niedolę ojczyzny zbierały się żale i głuche żądze pomsty! A owo dzisiaj, w ten dzień noworoczny, sprezentowali się Warszawie, pierwszy raz po sejmie grodzieńskim. Jawili się oczom ludu całą kompanią, przystrojeni w złupione dostojeństwa, w pysze bogactw i znaczenia, bezkarnie porozpierani w pojazdach, bezwstydni w zbrodniach.
Nazbyt obmierzły był to prospectus cnotliwym sercom i gorętszym imaginacyom, więc prawie bezwolnie wybuchały wrzawy, leciały dotkliwe przezwiska i grubiańskie docinki, a wszystek tłum, kolebiąc się coraz burzliwiej, bił niby morzem w ułańskie kordony, już tu i ówdzie poprzerywane i zepchnięte na strony.
Wielu z jadących, może nawet większość uważała te wrzaski a groźby za ordynaryjną swawolę pospólstwa.
Patrzano się z nieukrywaną wzgardą na wrzeszczących ultajów, nakazując prać batami, gdy się jaki nawinął nieco bliżej.
Tylko damy nie nawykłe do głośnych wypominków swoich amuretek i amantów, siedziały srodze skonsternowane, pełne zarazem gniewu i wylęknienia.
Szczególniej szambelanowa, jadąca z mężem w nizkich, wspaniałych saniach, poczuła się jakby wleczona przez rózgi, a kiedy w ostatku jakiś obwieś nazwał ją hańbiącem imieniem, zawrzała straszliwym gniewem.
— Żebyś był mężczyzną, nie pozwoliłbyś mnie znieważać! — zaszeptała.
— Nie słyszałem. Nie uwielbiają nas, trudno! Musisz się przyzwyczaić. Posłuchaj, co innym się dostaje. Jak oni wszystko wiedzą! Mówiono, że lokajstwo założyło swój klop, tam pewnie komunikują sobie nowinki o swoich panach — obtulił się w szubę i, spoglądając złośliwie w zagniewaną twarz żony, mówił: — Odradzałem ci, duszko, dzisiejszą paradę u króla! Wszak za dwa tygodnie wypadnie drugi Nowy Rok, a na przyjęcie u Igelströma będziesz potrzebowała znowu nowych strojów. I nawet Zubowa nie zobaczysz na Zamku! — dodał z cichym śmiechem.
Dosięgli wreszcie zamkowej bramy, pojazdy odjeżdżały w dziedziniec.
Na marmurowych, szerokich schodach, prowadzących do królewskich pokojów, zasłanych szkarłatnem suknem, przybranych w gobeliny, pomarańczowe drzewa i liberyę w czerwonych frakach, stojącą na stopniach, uczynił się niemały ścisk i gwar. U szczytu tej barwistej drabiny wielkie złocone podwoje były otwarte, stali w nich kadeci w paradnych koletach z aksamitu, w białych kalotach i ze strusimi pióropuszami na głowach, honorując wchodzących obnażonemi szpadami.
Sala była pomiernej wielkości, ale bardzo widna i wspaniale zdobna w malowidła, wystawujące dawne przewagi oręża polskiego, w konterfekty najsławniejszych hetmanów, w stoły mozajkowe, posągi, zwierciadła i cudnie grający w słońcu kryształowy pająk, zwisający od sufitu zarzuconego jakoby spłowiałemi scenami z mitologii i złoceniami. Tron stał naprzeciw podwojów, na znacznem wzniesieniu, pod złoconym baldachimem, wyobrażającym rozpiętego orła; podtrzymywały go białe, smukłe kolumny; z lewej strony brał miejsce posąg Sobieskiego w zbroi rzymskiej, z prawej Wielka Katarzyna w postaci rycerza. Marmurowe wyobrażenia Elżbiety angielskiej i Henryka IV-go mieściły się niżej przed naczelnemi kolumnami.
Na stołach pod ścianami bieliły się popiersia: Cezara, Hadryana, Augusta i Marka Aureliusza. Ogromny komin z białych marmurów, sięgający prawie sufitu i błyszczący złotymi snopami Wazów, dźwigał na szerokim parapecie przeróżne figury z saskiej porcelany i olbrzymie świeczniki z kryształów.
Daleko było tej sali do wystawności majestatu godnego Rzeczypospolitej tchnęła jednak powagą i dostojnością wieków. Widok tronu przyniewalał do powściągliwości, a groźne oblicza hetmanów mówiły o dawnej chwale i potędze.
Na pawimentach, polśniewających lustrzaną gładzią, zaroiło się od dostojnej socyety. Przytłumione, dyskretne szepty zagrały brzękiem galantuomnych rozmów. Panował bowiem język francuski, strój francuski i francuskie wyszukane maniery. Tylko jeden nuncyusz, otoczony wieńcem dam, zajął złocone krzesło, reszta stała, tworząc po sali jakby barwiste bukiety rozmigotane w słońcu, tak byli wspaniale strojni, okryci klejnotami, orderami, wstęgami i szarfami. W tłumie cudnie aftowanych fraków, peruk i białych pończoch zaledwie z rzadka dał się widzieć jakiś kontusz wojewódzki, podgolona czupryna i czerwone buty. Zaś czarne stroje magistratu skupiały się w najciemniejszym kącie sali, pod kominem. Spoglądano na nie, nie szczędząc przy okoliczności lekceważącego traktowania. Snadź o tem mówił był właśnie Kapostas, który, jako przełożony nad kupiectwem i radny miejski, brał udział w delegacyi, bo na jego suchej, czarniawej twarzy pełzał wyraz, nieukontentowania.
— I cechy nie stawiły się z powinnymi hołdami — dorzucił któryś z boku.
— Były gotowe, jak zawsze, ale dano do zrozumienia, że się bez nich obejdzie.
— Kiliński też silnie agitował przeciw chodzeniu na Zamek.
— Ale oburzeni obywatelowie dawali wyraz swojej niekontentacyi.
— Musiał ktoś ekscytować pospólstwo — zauważył Gantier, wielki kupiec sukna.
— I pospólstwo nie jest pozbawione rozumu i czucia — odszepnął ostrożnie Kapostos, spoglądając w stronę tronu, pod którym stał marszałek wielki koronny Moszyński, mądry i obmierźle brzydki garbus, wedle swoich upodobań obsypany brylantami; przy nim brał miejsce kanclerz wielki Sulkowski i cała Rada Nieustająca. Hetman koronny Ożarowski wraz z litewskim i biskupem Kossakowskim, umyślnie przybyłymi z Wilna na dzisiejszą uroczystość, coś pilnie szeptali na uboczu. Zebranie było liczne, stawili się bowiem wszyscy, którym nakazywały spełniane urzędy, chęć pokazania się, polityczne racye lub wzgląd na jakieś korzystne widoki. Cały rząd Rzeczypospolitej był w komplecie. Ambasadorowie obcych potencyi. Sporo znacznych cudzoziemców i protegowanych króla literatów i artystów.
Paru cnotliwych, jak szef Działyński, generał Mokronowski i pułkownik artyleryi Deybel, promenowało się dosyć samotnie. Potworzyły się mniejsze i większe kompanie, rozmawiające półgłosem. Jeden Boscamp swoim obyczajem kręcił się po sali, zagadywał w różnych materyach i strzygł uszami na wszystkie strony. Komendant warszawskiego garnizonu, Cichocki, człowiek giętki, dworak dobrze widziany u Igelströma i zaufany hetmana, lecz w głębi duszy oddany sprawie wyzwolenia, rozmawiał z szambelanem Rudskim i Woyną, który, jak zawsze modnie przystrojony piękny, niedbały i cynicznie drwiący z całego świata i z siebie w razie potrzeby, wysłuchawszy skrzekliwych wywodów szambelana o braku na sali starych, arystokratycznych imion, powiedział żywo:
— Zali nie jesteśmy obecni, my, najwybrańsza szlachta tego królestwa polskiego?
Szambelan zastanowił się, nie pojmując do czego zmierza.
— No tak — zapewniał, rozgarniając utrefione pukle. — Stare rody tyle się już nałupiły Rzeczypospolitej, tak się opchały fortunami, że muszą ustąpić z placu. Teraz pora i miejsce na nas chudeuszów oświeconych a głodnych fortun, znaczenia i tytułów. Nieprawdaż, mości Nowakowski?
— Słuszna konkluzya, panie starościcu — odparł zagadnięty, nie bardzo wiedząc o czem mowa, gdyż właśnie był przechodził obok, ale dotknięty śmiechem Cichockiego, poszedł w swoją stronę, dalej oglądać salę taksującemi oczyma.
— Exemplum taki Nowakowski: urodził się na podstarościego, a zasługi, położone na Sejmie Grodzieńskim, dały mu już fortunę i mogą wynieść do pierwszych splendorów w Rzeczypospolitej. Nie on jeden dorabia się tak fortunnie.
Podrwiwał, ale już tak głośno, że Cichocki odsunął się pod jakimś pozorem, a szambelan, przerywając niemiłe materye pociągnął go do żony, skarżącej się właśnie przed hr. Ankwiczem na zuchwałość pospólstwa.
— Niezadługo nie sposób będzie pokazywać się na ulicach! — konkludowała.
— Chyba pod eskortą alianckich oficyerów! — dorzucił Woyna tym samym tonem.
— Waszmość ze wszystkiego czyni krotochwile! — spojrzała obrażonemi oczyma.
— Odtąd przybieram postać tragicznego bohatyra i będę się potykał o każdą pokrzywdzoną niewinność! — skłonił się, kładąc dłoń na rękojeści szpady.
Szambelan, pokasłując, usiłował zagadać naprężoną sytuacyę i rzekł:
— Jakoś nie nadjeżdża Igelström.
— Bo jeszcze nie złożył swoich credenciales królowi, jako nowy ambasador przy Rzeczypospolitej, mianowany po Sieversie — objaśniał hr. Ankwicz.
— Znam i drugie okoliczności: w nocy rozchorowała się na srogi ból żywota pani Załuska, musi więc czuły Celadon czuwać...
Snadź już za wiele tego było szambelaństwu, gdyż odwrócili się plecami do niego, Ankwicz zaś, ująwszy go przyjacielsko pod rękę, spytał:
— Kąsasz dzisiaj, jak osa. Pewnie ci w nocy karta nie poszła?
— Przeciwnie, wygrałem nawet sporo. Co innego mnie animuje i doprowadziło do denerwavyi. Dlaczego stryja odwołują z Wiednia? — spytał otwarcie, patrząc mu prosto w oczy.
Hr. Ankwicz zmieszał się.
— Niepomyślne konjunktury polityczne, w jakich pozostawa Polska, i pewne wyższe racye, przymusiły króla do odwołania go z Wiednia — odpowiedział wymijająco.
— Mniemam się być bliższym prawdy — wtrącił rozdrażniony. — Petersburgowi nie był wygodny człowiek, próbujący krzyżować planty rozbiorczych potencyi, a przytem cale nie czuły na pokazy rublów i talerów...
— Admiruję afekta rodzinne i lotną imaginacyę, ale nazbyt ufasz swej domyślności — uśmiechnął się przymuszenie. — To niebezpieczne...
— Więc daję w pysk swoim mniemaniom i wierzę tylko twoim słowom.
— Zatem do widzenia! Czekam cię z wieczerzą. Zagramy na trzy stoliki.
Uścisnął mu przyjaźnie rękę, miał bowiem do niego dziwną słabość, i poszedł do Buchholtza. Pełnomocny minister króla pruskiego snuł się był po sali, niby mara strasząca. Ubrany wspaniale, stosownie do dzisiejszych okoliczności, we fraku zaaftowanym złotem, pokryty orderami, przepasany czerwoną szarfą w nowej, białej peruce, miał jednak minę predykanta, najętego do śpiewania psalmów przy konającym. Chudy, przygarbiony, o krzaczastych, czarnych brwiach i suchej, brzydkiej twarzy, fałszywie się uśmiechnął, fałszywie patrzał i fałszywą dobrodusznością nadrabiał; starał się zabierać jak najmniej miejsca, a wszędzie było go za dużo, wszędzie komuś następował na pięty i kogoś potrącał.
Woyna wielce wzburzony i gotów choćby do uczynienia burdy, szukał w tłumach na kimby wywrzeć złość swoją. Właśnie pod oknem rozmawiał coś pilnie poseł szwedzki, hr. Toll, z Działyńskim, zaś dokoła nich kręcił się Boscamp.
Lecz na sali uczynił się rumor, weszły bowiem uroczyście podstarzałe siostry królewskie, a równocześnie zadygotały mury od grzmotu harmat, bijących pod Zamkiem i na Pradze.
— Król! Król! — poleciały głosy.
Jakoż wchodził Stanisław August w asyście kadetów z obnażonemi szpadami, paziów, i particularnego sekretarza, ks. Ghigiottego. Wszystkie głowy pochyliły się kornie przed Majestatem.
Król stanął na stopniach tronu widny wszystkim oczom i, uśmiechając się dobrotliwie, toczył przenikliwem spojrzeniem. Miał na sobie paradny, biały strój, lśniący od brylantów i przepasany przez ramię niebieską, orderową wstęgą. Ale wyglądał źle, z pod kunsztownych barwiczek przezierała żółtawa cera i obrzękłość policzków. Coś bezmiernie smutnego biło od jego foremnej lecz przygiętej postaci, zaś wyniosłe, pańskie oblicze, przysposobione na pozór maski wiecznie jednako uśmiechniętej, wyrażało głęboką nudę...
Marszałek Moszyński, imieniem Stanów Rzeczypospolitej, wystąpił z mową, składając w niej powinne życzenia. Król odpowiedział płynnie, krótko i głosem wielce zwątlałym. Nie było za co wysławiać upłynionego roku, ni spodziewać się po nadchodzącym czegoś lepszego. Zaczem po tych krótkich przemówieniach, nastąpiło ucałowanie królewskiej ręki.
Cała sala ruszyła ku tronowi, biorąc kolej wedle urzędów i znaczenia. Król znacznie się ożywił, bowiem lubował sobie w tych uroczystych hołdach i w tych mizernych pozorach władzy, jakie mu jeszcze pozostawiono.
Zasię po ukończonym ceremoniale zeszedł łaskawie między socyetę, obdarzając każdego, do kogo się był zwrócił, jakiemś miłem słówkiem. Był niezmiernie biegłym w umiejętności szafowania faworami. Na zamkowych pokojach umiał się wystawiać królem wspaniałym, dostojności pełnym i cnotami jaśniejącym. Miał też wyborną pamięć osób i związanych z niemi okoliczności, nie potrzebując się uciekać do pomocy sekretarza, stojącego na podorędziu z regestrem nazwisk. Otoczył go wieniec strojnych dam i dworaków, uśmiechy słały mu się pod nogi, a wszystkie oblicza zwracały się jakby do słońca. On zaś zaszczycał swoją królewską uwagą i łaskawością coraz to inne persony. Miał łzę, gdzie była potrzebną, miał smętek, miał wspaniałomyślną pobłażliwość, miał radę i pociechę — w stu postaciach się jawił, a każda stosownie przybrana do osoby i okoliczności. Szczególniej dzisiaj wyróżnił Działyńskiego, dopytując o zamierzoną podróż do żony na Ukrainę. Z Ożarowskim traktował o nadchodzącej redukcyi wojsk. Moszyńskiemu winszował jakiejś gemmy, rytej w ogromnym szmaragdzie. Z Ankwiczem szeptał nowiny petersburskie. Z kimś znowu sprawy ekonomiki krajowej poruszył. Szambelanową uszczęśliwił takimi duserami, że spłonęła z nadmiernej kontentacyi. Ze swoim architektą Aignerem dysputował o dekoracyi kończącej się właśnie sali w pałacu Łazienkowskim. Ks. Albertrandiemu, bibliotekarzowi Załuskiego, powiedział o nowych książkach i medalach, jakie był otrzymał z Rzymu. Pułkownikowi Deyblowi wspomniał o nowej francuskiej książce, traktującej ulepszone sposoby odlewania harmat. Radnych municypalności pouczał względem słusznego rozdziału kwater dla wojsk Imperatorowej. Nawet Woynę oczarował, wysławiając zasługi jego stryja, posła Rzeczypospolitej przy dworze wiedeńskim. Cudzoziemców zdumiewał znajomością ich krajów i urządzeń, a z każdym rozmawiał jego mową z jednaką swadą i właściwym akcentem. Przed angielskim ambasadorem respektował nieugiętość Pitta w wojnie z francuskimi rebeliantami, na których bezecne praktyki głośno powstawał. Damom szeptał tak strzeliste i czułe komplimenta, że każda mogła się uważać za wyróżnioną. Miał przytem i jakieś słówka na stronie, kabały mówione na ucho zaufanym i uśmiechy porozumiewań.
I tutaj dopiero, na lśniących pawimentach, otoczony zgrają faworytów i pochlebców, w słodkim chórze wielbiących słów, hołdów i pokłonów, powracały mu humory, odzyskiwał młodość, postać przybierała wdzięczne kształty i oczy nabierały blasków i wigoru. Tutaj było jego prawdziwe królestwo, w którem żaden ze współczesnych nie przewyższył go w rzeczach smaku, kunsztów i galantuomii. Zaperlił się też jak szampan, błyszczał dowcipem i czarował jeniuszem wdzięków. Koronę bowiem miał za świecidło mnożące sukcesy w amuretkach, zaś królewskim dostojeństwem przyodziewał się dla wdzięcznej pozy i aplauzów oświeconej powszechności. Więc niby paw roztoczył przed dworakami wszystkie zalety swojej osoby bogato obdarzonej, ciesząc się tą rzadką chwilą, dającą mu posmak prawdziwego królowania, niby motyl słońcem, ciepłem i kwiatami.
Ale marszałek nadworny dał znak i król, otoczony całym dworem i strażami, ruszył ceremonialnie do kolegiaty na noworoczne nabożeństwo.
Kościół Świętego Jana zapełnił się po brzegi. Zahuczały organy. Rozpoczęła się msza, celebrowana przez biskupa chełmskiego, Skarszewskiego, podkanclerzego koronnego, w asyście licznego duchowieństwa. Nuncyusz wraz z prymasem, w złotolite kapy przyodziani, z pastorałami w rękach, wzięli miejsca na tronach, przed ołtarzem. Król pokazał się w swojej loży, dygnitarze w stallach prezbyteryum, a pozostali zasiedli czerwone krzesła, na środku kościoła ustawione.
Boczne nawy przepełniały tłumy pobożnych i ciekawych. Znajdował się między nimi Zaręba, stojący pod filarem, pierwszym od kraty prezbyteryum. Podkomorzyna siedziała obok, z nieodstępnym murzynkiem, wachlując się nieustannie, gdyż z powodu natłoków panował niesłychany upał i zaduch zgoła nie do wytrzymania. Ciżby zebrały się tak ogromne, że chociaż miejsca, przeznaczone dla wybranych, otaczał zwarty kordon królewskiej liberyi, dający odpór naciskającym tłumom, wciąż powstawały kłótnie, szamotania i awantury. Nieprzystojne zachowanie się pospólstwa mąciło powagę winną kościołowi.
Zaręba zasłuchiwał się w śpiewania, jakie po offertorium zaczęły spływać z chóru. Zwłaszcza jeden głos altowy, rozległy, cudny, nabrany łzami, uniesieniem i świętością, porywał go jakby w otwarte niebiosa. Ściszone brzmienia organów, niekiedy słodkie głosy flotrowersów, gorące szmery modłów i srebrzyste pobrzękiwania dzwonków, dawały godną oprawę temu archanielskiemu śpiewowi, wtórując mu zabłąkanem, lamentliwem echem ziemi...
A w chwili, kiedy wszystko nagle ucichło, naród padł w proch, wysoko nad głowami zajaśniała monstrancya i wszystko ukorzyło się przed Bożym Majestatem, wtedy ten głos odezwał się sam jeden: wybuchnął ze spiżową mocą i polał się w mrocznych, wyniosłych nawach taką wrzącą strugą głębokiej wiary i ekstazy, jakby wszystkie czucia rodzaju ludzkiego wyrażał.
Zarębie zaraz przypomniał się ten głos dziwnie znajomym.
— Czy hrabina Camelli bawi w Warszawie? — szepnął do ucha podkomorzyny.
— Ma cudny głos ta italska klępa — posłyszał obelżywą odpowiedź.
Śpiew się skończył, zaczął więc przeglądać twarze socyety. Iza siedziała o parę kroków od niego. Była dzisiaj piękna nad wyobrażenie. Z pod sobolowego kołpaczka widniała twarz złotawemu kwiatu podobna. Orzechowe oczy patrzyły jakoś posępnie, mroczną się być zdawała i smutną, jeno jej wargi krwawiły się, niby niazagojona rana. Wzburzył się jej widokiem. Przebudzone czucia wezbrały w sercu tęsknością. Stary przyczajony żal podniósł jadowity łeb. Żyła w nim jeszcze pamięć tej zdrajczyni, zabijał ją i wytępić ze szczętem nigdy nie zdołał. I niewiadomo czemu znowu dzisiaj spadło mu na duszę to przypomnienie. Po co? Jakże słusznie traktowało ją pospólstwo narówni z najostatniejszemi! Wszak słyszał te przezwiska bez oburzenia i protestacyi. I sam nie nazywał jej inaczej. Nie byłaż kochanicą Zubowa? Zaraz po powrocie usłyszał tę prawdę od samej kasztelanowej. Nie spodziewał się innej! — Nie zdumieję się nawet, jeśli jutro zostanie gamratką choćby nawet kozaków! — rozmyślał się bez gniewnej udręki, podając ucho podkomorzynie, czyniącej złośliwe uwagi o różnych damach, a w szczególności pani Grabowskiej.
— Uważaj waszmość, jak sobie misternie pozalepiała dzioby na twarzy... Pono margrabianka Luhlli sprowadziła jej tę masę z Paryża...
Odwrócił się nagle: płomienne, uporczywe spojrzenie Izy spłynęło w niego warem. Uśmiechnęła się tkliwie i patrzyli teraz na króla, wychylonego z loży, na wielmożów, majaczących w błękitnawych obłokach kadzielnych dymów, ale widzieli tylko siebie.
Jakichś dwóch orderowych jegomościów, siedzących pobok Zaręby, traktowało półgłosem o niełasce Sieversa i nagłem jego odwołaniu z Polski.
— Biskup Kossakowski podstawił mu nogę i fajtnął — upewniał starszy, łysy.
— Bo mnie ta kwestya medalów wydaje się być tylko pozorem.
— Ale to pewna, że Imperatorowa jest na nas zagniewana. Z jej to rozkazu Igelström nie złożył jeszcze królowi swoich credenciales. Grozi zerwaniem aliansu. Musimy przebłagać słuszny gniew wspaniałomyślnej Monarchini.
— Już o tem na Radzie wspominał hr. Ankwicz, on jest za wysłaniem deputacyi od Stanów. Nie pora już na odwłokę i deliberacye...
— Racya, Prusacy bowiem tylko czekają sposobnej okoliczności...
Tuż za nimi siedział König, pułkownik ułanów królewskich, z Cichockim.
— Czytałeś nowiny z Francyi? Te obmierzłe królojady i zbiesione ultajstwo srodze jednak pierze pludrów, he?
— Przedni to żołnierz! Jakobiny, królobójcy i ultaje, prawda, ale jak to międlą cesarskich, jaki to odpór dają Angielczykom, jak to radzą sobie ze zdrajcami, jak to psowają humory i kalkulacye króla pruskiego! — odparł Cichocki.
Konopka, zjawiwszy się niespodzianie, zaszeptał:
— Musimy wyjść, ważna sprawa.
Zaręba rzucił jakieś słówko podkomorzynie i wyszedł, nie obzierając się nawet na Izę.
Tłumy stały pod kościołem, a całą Świętojańską zapchały pojazdy i wyczekująca liberya, że dopiero na Starem Mieście można było swobodnie mówić.
— Cóż się stało? — odezwał się zaniepokojony Zaręba.
— Musi być coś ważnego, bo od rana Barani Kożuszek szukał waści z polecenia Kilińskiego, który ma jakieś relacye z kancelaryi Igelströma.
— Zkądże Kilińskiemu do związków z tą kancelaryą? A może coś o Volange’u.
— Miał waszmość o nim jakie nowiny?
— Tyle, że Baur zawiózł go prosto do pałacu ambasady na Miodową. Marcin z pod Kapucynów zapewnia, że go jeszcze stamtąd nie wywozili. Pchnąłem Szmulowicza z dukatami, ale Baur nie wziął i powiedział Żydowi, jako nielada ptaszka ułowił. To mnie właśnie trapi. Wszak z mojej przyczyny mógł zostać aresztowanym. A przytem i o własną skórę mi chodzi.
— Wtenczas aresztowano przeszło dwudziestu Francuzów. Wielu z nich już przymuszono do wyjazdu z Polski, bo nie chcieli składać przysięgi.
— A jego do tej pory nie brano na indagacye. Snadź w niemałem jest podejrzeniu. W Paryżu występowałem pod jego imieniem, może jakiś pies wytropił i doniósł? A jeśli w nim domacają się ajenta rządu francuskiego? Czy on dużo wie o naszem sprzysiężeniu?
— Mieszkał u Barsów, bywał u podkomorzyny, cieszył się nawet jej przyjaźnią. Nikt się go nie wystrzegał, mógł się dowiedzieć niejednego. Ja sam nie bardzo się kryłem przed nim, zwłaszcza że rozumiał po polsku.
— Tem gorzej! A jeśli przy okoliczności wyśpiewa, co wie? Za każdą cenę trzeba go wydobyć z więzienia — gorączkował się w obawie o sprzysiężenie.
— Niepodobna go odbijać z podziemi ambasady, łacniejby gdzieś w drodze...
— Czekaj tatka latka, tymczasem gotowa się zwalić jaka bieda.
— Możeby ktoś ze znaczniejszych wniósł za nim instancyę do Igelströma.
— Mogliby się z tej przyczyny utwierdzić w podejrzeniach. Chyba gdyby się nalazł ktoś dobrze widziany w ambasadzie. Jakże nam takiego suplikować?
— Wstąpmy do ks. Meiera, on ma rozległe związki a imaginacyę płodną w pomysły.
Skręcili zaraz w sień Staromiejską i przez podwórze, podobne do studni głębokiej i mrocznej, przedostali się na drugą stronę domu od Piwnej. W izbie, mieszczącej drukarnię ks. Meiera, było gwarno, ciasno i prawie ciemno, gdyż kilkadziesiąt osób, porozkładanych na podłodze, ławach i tłoczniach, pojadało z paru ogromnych, zielonych mich, on zaś sam kręcił się między niemi, podtykając chleby, a jego gospodyni, rzęsista jejmość w białym czepcu, dokładała z niezgorszego kociołka. Gęste opary, smakowitych zapachów, wypełniały izbę, iż ledwie można było rozeznać kompanię samych oberwusów i jakby najgorszego tałałajstwa. Ks. Meier w krótkiej sutannie, chudy, miernego wzrostu, o twarzy czarniawej, kanciastej i jakby zamarzłej, że mu jeno wielkie niebieskie oczy grały życiem, prawił coś do nich. Głos miał gruby, uśmiech zgoła dziecinny i obejście porywające.
— Nielada fest ksiądz wyprawia! — wykrzyknął Zaręba, zdziwiony tym obrazem.
— Wykrzyczeli się na mrozie, to muszą się posilić. Sieroty, trudno im odmówić ciepłego kąta i łyżki strawy! — tłómaczył się z prostotą.
— Noworoczne przyjęcie! Ho, ho, wędzonka, kapusta, kasza ze szwedami, sambym się przysiadł! — śmiał się Konopka, witając przyjaźnie znajomków i gospodynię. — Sprawili się dzisiaj wybornie, jaśnie wielmożni, wili się w karocach, niby węgorze na patelni. Rozmówcie się waszmoście, ja tymczasem załatwię swoje sprawy.
Ks. Meier powiódł gościa do sąsiedniej stancyi, nieco widniejszej, ale tak zawalonej fascykułami, książkami, gazetami, że ledwie się znalazło miejsce do siedzenia, ksiądz bowiem prócz pisania broszur i pism politycznych, tłómaczenia książek, trudnił się jeszcze wydawaniem gazety, której był jedynym prawie autorem. Wysłuchawszy Zaręby, zamyślił się głęboko. Głowę miał przyprószoną siwizną, czoło wyniosłe, zgórowane nad oczyma, nos długi a wargi pełne i czerwone. Był to człowiek dziwny i zgoła niezwyczajny. Wzbudzał uważanie i zarazem strach. Prawdziwy filantrop, dusza wzniosła, umysł oświecony i serce oddane ojczyźnie. Jakobin zapamiętały, straszny w nienawiści, a nieprzebrana tkliwość dla cierpiących. Sawant biegły w różnych umiejętnościach, o rozległych związkach, mógł zrobić fortunę i zająć wydatne miejsce w kościelnej hierarchii. Był nawet czas niejaki kapelanem prymasa, drogę do wyniesienia miał otwartą, lecz rychło zbrzydził sobie dostojeństwa, bogactwa i przepychy. Znienawidził kłamstwo i przemoc możnych, a uwielbił pokrzywdzonych. Szczęście powszechności miał za jedynego Boga. Surowy dla siebie, prawie asceta, a okrutny, mściwy i nieprzebłagany dla tyranów i nieprzyjaciół ojczyzny, jak nikt drugi w Polsce. Pospólstwo go uwielbiało, znała go bowiem wszystka nędza warszawska, znały szpitale i więzienia, znali wszyscy oczekujący pomocy, zmiłowania i ratunku. Natura czynna, nie przebierająca w środkach, jeśli szło o przewagę sprawy. Do sprzysiężenia pociągnął go Kołłątaj, oddał mu całą swoją namiętną duszę. Był głową klopu »obrońców wolności«, nie uznawał podziału na stany, marzył o ludzkości wolnej, zbratanej i żyjącej wedle praw natury. Nie lubił się wystawiać na ludzkie oczy. Pracował w cichości, nie troszcząc się o przeszkody. Zamknięty w sobie, skryty, rozważny i wielce podejrzliwy, rad się pokazywał rubasznym, gadatliwym klechą, że mało kto znał go w prawdziwej postaci.
— Do tej sprawy potrzebna kobieta — odezwał się po dłuższem rozważaniu. — Bo czemże był ten Francuz? Paryskim kupczykiem, wałęsającym się ze swojemi modnemi lalkami a towarami po dworach, w końcu jakby kalefaktorem przy dzieciach. Znaczy się niczem godnem uwagi. Więc jakaś miłosierna dama, wzruszona niedolą mizeraka, może się wstawić za nim. To nie ściągnie podejrzeń. Dla Zubowa Igelström zrobi wszystko, bo się go obawia, zaś Zubow pragnie się wydawać powszechności, jako nasz protektor. Zna go dobrze szambelanowa Rudska — rzucił bez ceremonii.
— Pójdę do niej — odparł, nie wahając się ani chwili.
— Kiedy Działyński odjeżdża?
— W przyszłym tygodniu, już pakują tłumoki. Będzie jeszcze zebranie u niego.
Wrócili do pierwszej izby, prawie już pustej, tylko Konopka szeptał w kącie z jakimś drabem o dziobatej twarzy i w rudym, biało nakrapianym surducie.
— Czy Kiliński już zaprzysiężony? — spytał Zaręba, gdy się znaleźli na Piwnej.
— Nie wiem, ale skoro ks. Meier ręczy za niego, można mu ufać.
— Co się tam dzieje u imć pani Barssowej?
— Pani postanowiła z domu uczynić pustelnię, prawie nikogo nie przyjmuje po wyjeździe męża. Wzięła na siebie postać Penelopy, wysławiającej bohatyrstwo swego Ulissesa — gorycz miał w głosie.
— Bo i niezwyczajna to rzecz, jaką uczynił Barss. Porzucić żonę i dzieci, dostatni byt i dobrowolnie skazać się na poniewierkę dla służby ojczyźnie, to godne podziwu. Nie imaginowałem go sobie takim. Była od niego poczta?
— W tych dniach wyrusza z Krakowa do Drezna, weźmie od Rady instrukcyę i pełnomocnictwo i ma nadzieję stanąć w Paryżu pod koniec stycznia.
— I tyle tam sprawi, co i ja! — mruknął zniechęcony. — A może powiedzie mu się fortunniej! Niech zabiega, niech przypomina. Ja Francuzów admiruję a ich zwycięstwa mam za korzyść całej ludzkości, ale tylem zmiarkował w Paryżu, że ich obchodzą drugie narody jeno w tym wypadku, jeśli z nich mogą profitować. Nie kładę ja w ich pomocy żadnej nadziei.
Stanęli na Szerokim Dunaju, pod wysoką kamienicą, na której widniał złoty but, trzymany przez niedźwiedzia, godło szewieckiego kunsztu, jakim się zabawiał Kiliński. Zastali go w dolnej izbie, przy obiedzie, w otoczeniu rodziny i czeladzi. Mąż był pięknej postaci, średni wzrostem i latami, czarny jak kruk, wąs suty, polską modą trzymany, zdobił mu przystojną twarz. Porwał się na ich wejście, gorąco zapraszając, by uczynili mu honor podzielenia się obiadem; przedstawił im żonę, jeszcze cale gładką, świątecznie przybraną i podrastające dzieci. Wymówili się brakiem czasu, więc poprowadził ich na trzecie piętro do małej stancyjki, gdzie był skład skór i kopyt i zaduch nie do wytrzymania.
— O kapitanie Kaczanowskim mam ostrzeżenie — zaczął prędkim głosem — mają go dziś jutro przycupnąć. Sztafeta z tem przyszła wczoraj z Grodna.
— Masz babo redutę, jeszcze mi tego brakowało! Ale czy aby waspan wie napewno?
— Powiedam jeno, co wiem rzetelnie — zapewnił nieco urażony. — Mam kogoś w samej kancelaryi generała i ten mi wiernie doniósł o Kaczanowskim.
— To aspan zna pana kapitana?
— My się, za przeproszeniem waszmościów, kochamy jak dwa buty od pary. Małośmy to wygarnęli kwart u Maruszewskiego na Freta! Godny to oficyer, zdatny do wszystkiego, a choć szaławiła, kpiarz i kostera, lecz ostatnią kroplę krwi da sobie utoczyć dla ojczyzny. Takich ja właśnie żołnierzów admiruję! Takiemu, to i za samo Bóg zapłać najlepszą parę butów każę wsadzić do tłumoków i jeszcze gotowego grosza nie pożałuję na moderunek. Byłaby niepowetowana szkoda, żeby go wywieźli. A tak sobie umie jednać ludzi, że wszystka moja czeladź napiera się pod nim służyć! Nie mogłem sam go ostrzegać, bo trudno go zastać na kwaterze: co noc sypia u innej...
— Powiem mu o aspana sentymentach. Będzie ci wdzięczny za tę pomoc.
— Psia to moja powinność ratować z opresyi dobrego patryotę! — powiedział hardo, pokręcając wąsa. — Nie takich ja gotów dokonać rzeczy, byle się przysłużyć ojczyźnie. Niech powie ks. Meier, on mnie zna! Zna mnie cała Warszawa! Wiedzą, co może Kiliński! Małom to dokazał w czasie konstytucyjnego Sejmu? Mogliby dużo powiedzieć o mnie panowie Potocki, Małachowski i ks. Kołłątaj. Jam to, nie szczędząc starań i ekspensńw, przyczynił się do ściągnięcia deputatów do miast! Ze ś. p. Dekertem i drugimi chodziłem w deputacyi do sejmujących Stanów. Moją też głową zrobiło się niejedno w tej porze, czego mi aktualnie nie wypada odkrywać.
Rozglądał się, chełpił, miejscami koloryzował, ale człowiek był poczciwy z kościami, bystry i chociaż brakowało mu szerszego zrozumienia materyi politycznej, ale nie brakowało rozumu, cnoty, miłości ojczyzny i ofiarności.
Zasię groza położenia Rzeczypospolitej, że był raptus i żywych pasyi, doprowadzała go do ciągłych wybuchów. Sponsowiał z alteracyi, psiekrwiał i sadził dyabłami, gdy rozmowa potoczyła się w tym przedmiocie. Zaręba, znający go z kafenhauzu Dziarkowskiego i rozgłosu, słuchał jego wywodów w radosnem zdumieniu, nie kontrując mu w niczem, a chętnie wyciągając na słówka.
Majster też, folgując swoim czuciom, już nie przebierał w słowach.
— Bo i na cóż to wojska i panowie szlachta czekają? — zwrócił się wprosi do nich. — Ja prosty szewc, a muszę się wstydzić za waszmościów! Jakto, tyla Rzeczpospolita, tyle ziemi, tyle bogactw, tyle narodu, a nikt się nie śmie postawić za swoje. Żeby jakaś wywłoka nami rządziła, żebyśmy obcą przemoc cierpieli, a król pruski żeby nam zabierał województwo za województwem! A gdzież to wasza miłość ojczyzny, panowie? gdzie to honor? Jakże, pozwolić się łupić obdzierać, zajeżdżać i traktować jak psy! Tego już nawet prostemu narodowi zanadto! Cóż to za rządy nam panują, jak się ich słuchać, kiedy prowadzą na zatracenie i upadek! My nie barany, żebyśmy się pozwolili wydawać wilkom na obłupianie ze skóry! Jak naród całkiem opuszczonym zostanie, to gotów wziąć sobie słuszną zemstę...
— Wiadomo waści, jako czekamy tylko sposobnych okoliczności — przerwał Zaręba.
— Obiecanki, cacanki, a głupiemu radość! To samo mówi niejeden, a naród już traci cierpliwość, bo nędza i poniżenie nie borguje, a niewola już twarde pęta na karki zaciąga! Na mój rozum, póki wojska nie zdezarmowane i duch w narodzie obudzony, trzeba zaczynać wojnę — zniżonym głosem, jakby w uroczystej przysiędze, dodał. — Gardłem ręczę, jako Warszawa stanie na placu co do jednego człowieka! Ja sam przyprowadzę tysiące. Broni tylko jak najwięcej, choćby długich nożów, a zobaczycie, co potrafi dokonać naród słusznym gniewem prowadzony! Przekonacie się! — wołał zapalczywym głosem.
Zaręba w gorączkowych wyrazach uwielbił w nim ten cnotliwy sentyment dla ojczyzny, czem usatysfakcyonowany majster zwierzył się, jako już na własną rękę skupuje strzelby i prochy, składając je w bezpiecznym schowaniu kapucyńskich podziemi.
Przyobiecał też najsolenniej wywiedzieć się o Volange’u. Rozgadywał się obszernie, wystawiając w najlepszej wierze swoje znaczenie w mieście i rozliczne związki.
Zaręba ze szczerym żalem pożegnał go, odkładając do najbliższej pory porozumienie się w różnych materyach.
Kiliński sprowadził ich na dół do sieni, gdzie jakiś rosyjski żołnierz w krótkim czarnym półkożuszku brząkał na bałabajce, a dwóch jakby parobków grało w karty.
Zerwali się na nogi na widok wojskowej kurty Zaręby i stanęli w ordynku.
— To gemeiny zdezarmowane gdzieś w Kijowszczyźnie. Przytuliłem sieroty, niech czekają pory — objaśnił cicho — a ten żołnierz to oficyerski ordynans. Wsadzili mi na kwaterę jakiegoś Matwieja Fedotowa, kapitana achtyrskiego pułku.
— Niezbyt przespiecznie mieć w domu taką załogę...
— Poczciwy człowiek i wesoły, lubi dobrą kompanię, z flachą się rad kuma, kartami nie gardzi. Czasem się coś w durnia przegra do niego, niekiedy jaką kwartę postawi, że mu się niezgorzej rozwiązuje język — zaśmiał się znacząco.
— Leda dzień zmuszą do redukcyi regimentów, kupa ludzi zwali się do miasta...
— Rozkwateruje się ich po obywatelach i majstrach, przecie każdy może sobie najmować parobków! Trzeba ich mieć na porę pod ręką! Już ja w tem...
Rozstali się w najczulszej przyjaźni. Kilińskiemu bardzo przypadł do serca Zaręba, który, skoro się nieco oddalili, przemówił żywo do Konopki:
— Anim sobie imaginował takiego szewca! Nadzwyczajny majsterek.
— Znajdzie podobnych w Warszawie na kopy. A każdy z nich w potrzebie starczy za dziesięciu mości dobrodziejów, co to jeno stękać, wyrzekać i ręce łamać nad upadkiem kraju umieją, ale dla jego podźwignięcia nie wyrzekną się przywilejów, grosza nie dadzą, za broń nie chwycą i chłopom wzbronią batami — splunął z awersyą.
— Na szczęście obraz nie całkiem utrafiony i słuszny. Nie neguję jednak, że ruchawka miejska mogłaby sporo zaważyć przy zaczynaniu.
— Chomentowski ma już gotowe regestra zdatnych do broni. Warszawa może dać kilkanaście tysięcy wolentaryuszów. Ale na mnie już pora — wyciągnął rękę.
— A mnie to nie nagli? Co waści jest? — spytał przyjacielsko, gdyż Konopka wydawał się być dziwnie osowiałym i smutnym.
— Mierzi mi się życie — mruknął ponuro i spiesznie odszedł.
Zaręba wziął sanie z pod bramy Krakowskiej i kazał się wieźć, co koń wyskoczy, do koszar artyleryi, tam bowiem, pod pozorem noworocznego przyjęcia u pułkownika Deybla, mieli się zebrać oficyerowie, należący do sprzysiężenia.
Koszary leżały dosyć daleko, na krańcach miasta. Gmach był wielki, piętrowy i szlachetnej architektury, szerokim frontem zwrócony do ulicy Dzikiej. Z boków wyniosłej bramy stały dwie harmaty pod strażą kanonierów. Wewnętrzny dziedziniec był obstawiony długimi pawilonami, a zamknięty kaplicą.
Zebranie odbywało się w dużej sali na pierwszem piętrze.
Na szerokich schodach, przyozdobionych girlandami świerczyny przetykanej tu i owdzie czerwonemi kokardami, zastąpiła mu drogę jakaś kobieta.
— Jestem Tarkowska — szepnęła, całując go w rękę. — Spotkalim się latową porą w lesie nad Niemnem, kiedy pan porucznik przyjechał lustrować żołnierzów. Chciałam właśnie z duszy, serca podziękować, bo z pańskiej łaskawości zostałam gospodynią nad oficyerską kantyną.
— Tarkowska, wdowa po zabitym w Kamieńcu, mieliście przy sobie chłopca?
— Ta sama, pokornie melduję! — wyprostowała się z żołnierską powinnością.
— Jakże się wam powodzi?
— Że już nie potrafię dziękować. Pan pułkownik i panowie tak mnie sierotę zapomogli, przeciem w jedynej sukienczynie się przywlekła, że mi niczego nie brakuje. A mojego Pietrusia kanoniery wzięły pod swoje opiekuństwo i pospólnym expensem mają go edukować.
— Nie trafia się jaki opiekun dla Tarkowskiej? — uśmiechnął się życzliwie, bowiem kobieta była cale gładka i w sam raz na żołnierską żonę foremna.
— Juści, że nie jest bez tego — odwróciła zarumienioną twarz. — Ale pora to na miłoście, kiedy wojna leda dzień! I krzywdy moje jeszcze żywe w sercu, a chłopak mały, nie prędko weźmie pomstę...
— Jak dorośnie, okazyi mu także nie zbraknie. Bądźcież zdrowi!
W dużej, jasnej sali było gwarno i panowała miarkowana wesołość. Wszyscy już siedzieli przy obiedzie, gemeiny roznosiły dania. Zebrało się ze trzydzieści osób. Pułkownik Deybel siedział na pierwszem miejscu w środku stołu i właśnie był rozpowiadał najbliższym wrażenia z królewskiego przyjęcia na Zamku. Kaczanowski, siedzący na końcu, baraszkował swoim zwyczajem, budząc wybuchy ściszonych śmiechów trefnemi anegdotami i własną wesołością.
Zaręba witał każdego z osobna; podnosiły się ku niemu oddane oczy i przyjacielskie dłonie, że poczuł się wpośród zbratanych najgłębszymi związkami wspólnej wiary, miłowań i nadziei. Były to same szczere żołnierskie postacie, proste żołnierskie dusze, mające za jedyną powinność honor, wierne służby ojczyźnie i śmierć za nią w każdej potrzebie.
Różnili się wiekiem, urodzeniem, opiniami, lecz byli jedni w gotowości do poświęceń. Była między nimi młodzież jeszcze bezwąsa, byli dojrzali mężowie, i byli starcy posiwiali w posługach Rzeczypospolitej.
Pierwszy, pułkownik Deybel dawał ze siebie wzór prawego żołnierza i cnotliwego obywatela. Przy nim pułkownik Dobrski, czujny jak żóraw komendant arsenału, niestrudzenie pomnażający jego zasoby, mimo hetmańskich łask i Igelströmowych faworów, a dalej, kręgiem stołu, mienił się pas zielonych, artyleryjskich kurt z czerwonemi obszlegami, gęsto poprzetykany granatem gwardyaków i liliową barwą Działyńczyków. Surowy kapitan Chomentowski siedział z majorem od inżynierów, M. Kubickim, przyjacielem od serca. Obaj odznaczali się jakobińską zaciekłością, nienawiścią tyranów i prawie zakonnem, surowem życiem, jakie prowadzili. Obaj mieli niezbłagane twarze, tkliwe dusze filantropów i dyamentowej czystości serca. Przy nich brał miejsce kapitan z regimentu Działyńskiego, Mycielski, żołnierz w zagranicznych wojskach ćwiczony, wypróbowanego męstwa, patryotyzmu i cnoty, mąż o pięknem, dobrotliwem obliczu. Majorowie Grefen, Zejdlic i kapitan z gwardyi pieszej, Trzciński, coś sobie z cicha komunikowali. Zaś młodzież, jak porucznicy: Ropp, Banczakiewicz, Magiera, Linowski, Gaspari, Moszczeński, Strzałkowski, Górski i wielu jeszcze innych, skupiała uwagę na Kaczanowskim, przy którym umieścił się Zaręba. Sam wybór oficyerów z wojsk konsystujących w Warszawie, sam zapał i najszczersze oddanie sprawie wyzwolenia.
Obiad szedł zwolna; potrawy podawano niewybredne, a za jedyny napój służyło piwo szlacheckie, gdyż Chomentowski, gospodarujący w koszarach, nie folgował sobie ani nikomu. Ale mimo tej żołnierskiej modestyi było wesoło. Śmiały się usta, radowały się oczy i pobudzone przyjacielską kompanią umysły tryskały humorem i dowcipami. Rozmowa uczyniła się serdeczna, nie miarkowana ceremoniałem, ni względami na szarżę, każdy dorzucał do niej swoje słowo swobodne. Nie ważono też zdań, wiedząc, że mówią do socyuszów i przyjaciół. Ogarnął wszystkich zapał i przejmowało radosne, tkliwe ciepło, jak kiedy po ciężkiej zimie pierwsze kwiaty zapłoną na czarnej ziemi, pierwsze skowronki zaśpiewają i pierwszy raz dogrzeje słońce.
Wiośniane, ogromne szczęście zmartwychwstania zdało się przepełniać wszystkich. Nawet ta obszerna, widna sala przybierała radosny widok, słońce świeciło oknami, ze ścian spoglądał konterfekt króla w koronacyjnym majestacie, Brühla, założyciela korpusu artyleryi, hetmanów i mężów zasłużonych, błyszczały starożytne bronie, mieniły się pozawieszane chorągwie, lustra i szkliwa ściennych kandelabrów.
Zaręba z niecierpliwością czekał końca obiadu, ale właśnie, gdy już sprzątnięto po wetach, Chomentowski zabrał głos:
— Nie będziemy dzisiaj rozważali, jak tylko sposoby przygotowania Warszawy na wypadek insurekcyi, czego żąda od nas Naczelnik w ostatnich instrukcyach.
I przeczytał projekt względem podziału miasta na cyrkuły wojenne, zorganizowania ludności w siłę zbrojną, wybrania tysiączników, setników i dziesiętników, oraz miejsc na podręczne składy broni. Zakwaterowania w każdym z cyrkułów starszego oficyera z niewielką komendą. Sposoby rekwirowania koni, wozów i furażów, komunikacyi, alarmowych sygnałów, odznak starszyzny i exercyrunków.
Słuchali w milczeniu, potakując mu we wszystkiem, ale kiedy, wyliczając ludność gotową do broni, włączył do niej cudzoziemców i Żydów, Mycielski zapytał:
— Z jakichże względów chcesz waszmość powoływać Żydów?
— Każdy mieszkaniec tej ziemi musi stanąć w jej obronie. Nie dopuszczam wyjątków, Żydów uważam za równych i tak samo powinnych do ofiar krwi obywatelów.
— Nie uważamy tego! — zaprotestowano z wielu stron, a Dobrski wyrzekł porywczo:
— To plemię jest wszystkiej chrześcijańskiej powszechności wrogie i obce. Każdy kraj, w którym przemieszkuje, uważa za chwilowy przytułek, losów jego obojętny, gdyż bogactwo jest jego jedynym celem. Nie są godni traktowania na równi z pracowitym wieśniakiem lub mieszczaninem. Naszej ziemi nie mają za ojczyznę. Procederem szpiegowania trudnią się na rzecz naszych wrogów, jak tego były już niejedne przykłady. Niestety, powszechność żydowska jest podła i plugawa. Mogą być tylko wyjątki zasługujące na ludzkość.
— Właśnie — podjął niezmieszany Chomentowski — pułkownik Jasiński z Wilna rekomenduje gorąco niejakiego Berka Joselewicza, żyda oddanego Polsce, zażywającego miru między swoimi, a który przy wrodzonej zdatności ma poczciwe chęci służenia ojczyźnie. Gotów nawet zebrać pułk współwyznawców.
Mycielski odezwał się.
— Mówi stare przysłowie: »Polonia est paradisum judeorum et infernus rusticorum«. I słusznie powiada. Tyle wieków siedzą między nami, zażywając wolności, jakiej nigdzie nie mają, i cóż dobrego Polsce zdziałali? Żeby długo nie szukać przykładu, toć oni nasze miasta przywiedli do upadku. Widzimy w nich teraz domy nikczemne, gdzie niegdyś stały kamienice okazałe. Nie wojny i pożary je zgubiły a jeno żydowskie rozplenienie i szachrajstwa. Jedynie na zyski czuli o nic więcej nie dbają. Wkradli się do miast i przekupstwem, krętym obrotem, cierpliwością, bezczelnem naprzykrzeniem, nieznacznie wszystko posiedli, że z mieszczan pozostało zaledwie nazwisko. Czegóż się więc można spodziewać, gdyby, dopuszczeni do pełnych praw, tymiż sposoby chcieli dalej postępować!
— Natura nie zna różnic między ludźmi, jednakowo stwarza wszystkich do praw, wolności — upierał się Chomentowski.
Powstały gorące dyskusye w tej wielce ważnej materyi, z czego korzystając, Zaręba wyprowadził Kaczanowskiego do przyległej stancyi, wyłuszczając mu sprawę.
Kapitan skrzywił się, jak po occie siedmiu złodziejów, i wybuchnął irytacyą.
— A to mi w porę przychodzi. Dyabła zjedzą z kopytami, jeśli mnie ułowią. Psie mięso, toć mam dzisiaj wieczorem kulig do Raszyńskiej karczmy z wesołą kompanią. Solennie go przyobiecałem Andzi. Przecież takiej okazyi nie przepuszczę.
— Jedźmy prosto do szefa, niech rozporządzi, jak ma być — odparł zimno Zaręba.
— Nie bocz się na mnie, bo mi się już flaki skręcają ze złości. Jak mnie to złodzieje admirują! W gościnę do siebie proszą! By już prędzej zacząć z tem sobaczem mięsem! Bóg zapłać waszmośei za przysługę. Kiliński udał się waszmości, nieprawdaż?
— Nad spodziewanie godny uwagi.
Wyszli niepostrzeżenie w dziedziniec do sań, przykazując się wieźć na Leszno.
— I spust ma expedite — wychwalał, gdy, wyjechawszy z koszar, zagłębili się w omroczałych już ulicach. — W Małopolskiej dywizyi przyjdzie mi szukać schronienia. W tym Krakowie nosacizny dostanę z nudów. Przyjdzie mi łykać święconą wodę i pacierze klepać z dewotkami.
— W winiarni Bartscha przy Maryackim kościele znajdziesz waszmość naszych socyuszów.
— Mów mi lepiej, gdzie ja tam znajdę dobre wino i wesołą kompanię — mruknął frasobliwie. — O szóstej mamy się zjechać na Saskim dziedzińcu, jeszcze mam dwie godziny czasu. Tak się wspaniale zapowiadała zabawa! Ażeby to najjaśniejsze pioruny!
— To waszmość jeszcze myśli o kuligu?
— Pojadę, dałem Andzi kawalerski parol, to stawić się muszę. Użyję sobie na ostatku. Hulki tam będą niezgorsze i pijatyka. Mógłbym już stamtąd siąść na pocztę i ruszyć w świat! Ani się kompania spostrzeże, jak się wymknę. Mam też w Bogu nadzieję, że trafi mi się po drodze jaki lusztyk. Ale żeby człowiek nie był bezpieczny w stolicy, pod bokiem króla, to już przechodzi imaginacyę! — gadał więcej do siebie, bo Zaręba siedział zadumany. — Jakto, ja, Kaczanowski, mam uciekać przed tymi posiepakami? A niedoczekanie wasze! Zawróć-no, chłopie, na Mostową do Dziarkowskiego.
— Nie wyrabiaj waszmość breweryi! Zrobisz, co szef postanowi.
Działyński
był w domu i chociaż się niezmiernie wzburzył tą niespodzianą nowiną, nie znalazł jednak innego sposobu ochrony nad wyjazd z Warszawy.
— Musisz waszmość uciekać: ci sami oficyerowie, z którymi się zabawiasz, mogą cię wydać tak sprawnie, że ani się spodziejesz, kiedy będziesz w drodze na Sybir. Na szczęście mam ja dla ciebie ważną funkcyę. Pojedziesz pod Kraków, do Rzeplina, tam w domu Ślaskich pozostaniesz aż do odwołania i zajmiesz się exercyrunkiem chłopstwa. Pisze mi Ślaski, że ma w swojej okolicy do dwóch tysięcy wolentaryuszów. Trzeba ich choćby z gruba ociosać i zaprawić w regulaminie, a nikt tego sprawniej nie dokona. Ruszajże waść z Bogiem. Ja w tych dniach również wyjeżdżam. Da Bóg, spotkamy się pod wiosnę już w wolnej Warszawie.
Ucałował go czule i, opatrzywszy w pieniądze i znaki dla pocztmistrzów, odprawił z łaskawością.
— Chyba się w tym Rzeplinie zapiję na śmierć albo ożenię!
— Ślascy, słyszę, mają dom w Krakowskiem znaczny, ale mają tylko sześciu synów.
Pożegnali się serdecznie, po bratersku. Kaczanowski poleciał do swojej kwatery w pałacowej oficynie, gotować się do wyjazdu, zaś Zaręba wrócił z powrotem do koszar, gdzie jeszcze trwały narady.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.