Przejdź do zawartości

Nikt nie jest prorokiem między swemi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Nikt nie jest prorokiem między swemi
Pochodzenie Humoreski z teki Worszyłły
Wydawca Stefan Dembe
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron




Nikt nie jest prorokiem między swemi.



— A! — rzekł, usłyszawszy ten tytuł, mój przyjaciel — „Nul n’est prophète en son pays“. — Dlaczego nie dać francuskiego tytułu?
— Radbym z duszy, ale to jakoś nie wypada.
— Dla czego ma nie wypadać? — odpowiedział. — Ty, chèr Worszyłło, zaczynasz dopiero karyerę literacką; twoje nazwisko jeszcze nic nie mówi. — Pardon! mój drogi, ale ono nic nie mówi. Ręczę ci, że połowa z tych, co czytać będzie twoją powiastkę, czytać będzie właśnie dlatego, że dasz jej tytuł francuski.
— A ja myślę: poniekąd ma racyę. Tytuł dla powieści, to toż samo, co nazwisko dla człowieka. Tenże sam mój przyjaciel ma wiele dowcipu i doświadczenia — to on mnie nauczył, że nazwisko ma tyle znaczenia dla człowieka. Ja bo przez jakiś czas wahałem się w sądzie i o tej kwestyi i o wielu innych.
— Trzeba mieć punkt wyjścia — rzekł mi. — Czy ty, Worszyłło, masz punkt wyjścia?
— Co powiadasz?
— Nie pytaj nigdy w ten sposób: „Co powiadasz?“ Ma to w sobie coś ze złego tonu. Zauważyłeś, że ludzie złego tonu powtarzają często wyraz: „powiada, powiada, pada“.
— Zauważyłem.
— Przepraszam, że ja ci mówię takie rzeczy, ale wprowadziłem cię do p. X., do naszego sławnego W., do hr. M., słowem, w najlepsze nasze towarzystwa, do których chciawszy wejść, trzeba się naginać koniecznie.
— Ale o co mnie pytałeś?
— Czy masz punkt wyjścia, zasady? Wczoraj widziałem, jak, rozmawiając z księciem C., skrzywiłeś się jak nieszczęście i wytrząsałeś palcem ucho. To lekceważenie! — to dowodzi, że albo wcale nie masz zasad, albo co gorzej, masz je przewrotne.
Zaczerwieniłem się strasznie i wolałem wyznać, że wcale nie mam zasad.
Ale, o czytelniku! nie zrażaj się. Przyjaciel mój dał mi zasady, których dziś trzymam się ściśle i których, jeżeli nie okażę w ciągu tego opowiadania, wina to będzie raczej nieudolności pióra, niż dobrych chęci.




Poczem mogę przystąpić do samego opowiadania. Pisze się wiele powieści, w których bohaterami są jacyś ludzie lub nawet sfery, o których mówiąc, każdy dobrze wychowany człowiek zawsze dodaje wyraz: „zapozwoleniem“.
Ja sam słyszałem, jak senatorowa K..., przedstawiając pani L. znanego artystę W., rzekła:
— Pani pozwoli przedstawić sobie pana… Pardon! quel est votre nom?… a! pana W… mais il a assez de talent, pour nous amuser — dodała ciszej.
Talent może zastąpić nazwisko i otworzyć podwoje zwykle dla „canaille“ zamknięte. Trzeba się tylko umieć naginać. Nieszczęściem czy szczęściem, mój bohater nie był ani poetą, ani malarzem, ani muzykiem, ani rzeźbiarzem, ani wogóle długowłosym kochankiem muz; nie miał majątku, brakło mu stanowiska, nie był dygnitarzem, nie miał nadzwyczajnego dowcipu, był zaledwie przystojny, nie miał nic z tego, o czem wyżej.
— Cóż miał?
— Dwadzieścia siedm lat.
— O, o! to niewiele.
W tem rzecz, że miał niewiele lat: był młody; ale miał jeszcze coś prócz tego: między miasteczkiem M. a Chłodnicą, własnością państwa Chłodno, miał Mżynek.
Qu’est-ce que c’est que ça?
To także niewiele było. Domek z ogródkiem obrosłym leszczyną i z rzeczką płynącą cienistym brzegiem, a prócz tego trzy, ba, nawet nie całe, włóki gruntu.
Ale to jeszcze nie koniec: miał i coś trzeciego, co, gdyby o to dbał, nadawałoby mu pewną pozycyę w świecie.
Nazywał się Wilk Garbowiecki.
Kto zna choć trochę dawne dzieje, ten może słyszał o Garbowieckich, jako za Tarnogrodzkiej bili się mężnie z Sasami. Jam wprawdzie nie wiedział, czy ciż sami nosili miano Wilków, ale przyjaciel o którym wyżej, oświecił mnie. On w heraldyce wielce peritus, utrzymywał, że bohater mój miał z piętnastu senatorów w rodzie, a przydomek Wilk dostała ta rodzina z dawnych czasów za jakiś czyn bohaterski. Wszystko to być może, lubo sam Wilk Garbowiecki którego znałem, nic o tem nie wiedział, a nawet nie uważał sobie za żaden zaszczyt, że się nazywał Wilk Garbowiecki. Wyznaję to ze wstydem — mój bohater nie cenił w sobie urodzenia. Czasem jednak grała w nim dobra krew; nieszczęściem, on utrzymywał, że to nie była dobra krew, tylko obrażona godność osobista. Raz np. bogaty fabrykant pończoch, u którego — wyznaję to znów ze wstydem — Wilk dawał lekcye, oprowadzał go po swoich apartamentach.
— Widzisz pan tę konsolę? — spytał.
— Widzę.
— Pan myślisz, że to co?
— Myślę, że to konsola.
— Pan myślisz, że to marmur? pan pewno myślisz, że to marmur? — to nie marmur, to alabaster. Widziałeś pan co podobnego?
Wilk zmarszczył się na ostatnie pytanie — fabrykant prowadził go dalej.
— Widzisz pan tę kasetkę?
— Widzę tę kasetkę.
— Pan myślisz, że ten cyzyl na niej — to co?
— Bronz.
— Pan myślisz, że to bronz? Tu fabrykant cmoknął, chlipnął, mlasnął, i dodał w cichej ekstazie:
— Zł-o-to! Widziałeś pan co podobnego?
Wilk zmierzył go oczyma od stóp do głów. Fabrykant nie zauważył tego i na dobitkę rzekł dobrodusznie:
— Kto takie rzeczy ma, ten wygrał.
A po chwili znów:
— Widzisz pan ten portret? (Tu wskazał na własny portret, wiszący między dwoma zwierciadłami w salonie.)
— Widzę — to zapewne złoty cielec?
— Co jest cielec, to cielec, a to jest mój portret. A gdzie tu rogi? Co pan mówi?
— Że ten, kto cielca malował, trafił pana… a rogi są w pańskiej kasie.
— Ho! ho! Wilk wyszczerzył staroszlacheckie zęby — mówiono w Warszawie.
Ale Wilk utrzymywał, że wyraz „staroszlacheckie“ był głupstwem i mimo moich przedstawień, że odejmuje faktowi koloryt, nie chciał cofnąć zdania.
— A niech mi nie dmie bogactwem! — Homo sum — powtarzał z pewną dumą.
Te błędne pojęcia zaszczepiło w nim życie. Musiał pracować i łamać się z ubóstwem. Ba! gdyby tak miał porządną fortunę, pewnoby mu się rozjaśniło w głowie.
Tegoż zdania był i mój przyjaciel. Zresztą Wilk był dziwak. Pytam go pewnego razu, dlaczego tak pracuje, mając już grosz jakiś i co myśli robić nadal?
— Rolę orać — odrzekł krótko.
Zdziwiłem się.
— Słuchaj, Worszyłło! — mówił dalej. — Pomijam, że osobiste upodobanie ciągnie mnie do roli, ale mam i inne cele. Rozszerzanie zdrowych i uczciwych zasad, mimo że stu głupców z nich się śmieje, jest obowiązkiem uczciwego człowieka. W mieście — ognisko myśli; wy tu macie literatów, gazety, książki, co chcesz! — na wsi trzeba przykładów — tam książek nie czytają. Otóż jadę na wieś dlatego, żeby być takim przykładem, i dlatego jeszcze, że mi się tak podoba.
Ach, czytelniku! Czułem wraz z tobą, że głupstwa mówił, ale nie śmiałem mu się sprzeciwiać, a mój przyjaciel, który jest wzorem dobrego tonu, nie śmiał także, choć nieraz obaj drwiliśmy z podobnych zasad. I teraz wyśmiewaliśmy je, ale dopiero wtedy, gdy Wilk wyszedł. On mówił tak śmiało i tak jakoś patrzył prosto w oczy, gdy mówił! Zresztą, jakkolwiek dobrze wychowany człowiek powinien być trochę blasé, są jednak zasady nieznośne, niepraktyczne, zgubne dla naszego spokoju, z których nie można głośno się wyśmiewać, choćby dlatego, żeby zbyt nie drażnić „canaille“.
A tak i Wilk osiadł na wsi. On zawsze miał to, co nazywają silną wolą. Skończywszy uniwersytet, w dość krótkim czasie nazbierał trochę grosza do fundusiku, jaki był posiadał i kupił Mżynek. W Warszawie mieli go za waryata, ale jemu było dobrze. Umiał sobie radzić na roli, ile że zajmował się poprzednio teoryą gospodarstwa i naukami przyrodniczemi. Był wesół i szczęśliwy. Widziałem wszystkie jego listy do przyjaciela, z których pierwszy zaraz, jako dość charakterystyczny, przytaczam:
„Kochałem zawsze naturę, pisał Wilk. Dusza moja zachowała całą wrażliwość na jej działanie. Gdybym był poetą, opiewałbym piękności mego Mżynka, ale i nie będąc poetą, odczuwam je w całej pełni. Nie uwierzysz, jak jestem szczęśliwy! Opiszę ci moje: Erga kai hemerai[1]. Pracuję, jak chłop; rankiem wychodzę sam z pługiem w pole. Latem co za pyszne poranki; w powietrzu pełno blasku, szczera pogoda! Świeżo i rzeźwo w całej atmosferze; z łąk podnoszą się opary, a rzechotanie żab milknie powoli; teraz na ptactwo kolej uderzyć hejnał dzienny. Budzi się ziemia, budzi i wioska; tu i owdzie skrzypnie żóraw u studni, tam woły zaryczą. Dusza się śmieje, Franku! A no, pastuch wygrywa już na ligawie, a no, dziewczyna, ranna jaskółeczka, splatając warkocz, zawodzi: „dana, oj dana!“ Na kościołku ozwie się sygnaturka na jutrznię, to i ja mruczę pacierz, pokrzykując od czasu do czasu na woły. Potem już ruch, jak okiem zajrzysz; kręcą się ludzie, i zabiegają wedle roli. Krótko mówiąc: szczęśliwy jestem. W południe kładę się w cieniu pod lipami i albo czytam coś, albo słucham kapeli pszczół nad głową. Wieczorami czytam znów, lub rozmyślam com dziś robił, a co jutro robić należy. Samotność nie nudzi mnie. Prócz starej gospodyni i kilku parobków, nie znam nikogo w okolicy. Przez jakiś czas postanowiłem być milczącym przykładem; postanowiłem pierwej postawić Mżynek na wzorowej stopie: zaprowadzić ład, użyźnić glebę, wyciągnąć największe z niej korzyści — oto mój cel tymczasowy. Zauważyłem, że zdrowe a uczciwe idee, dlatego trudno przyjmują się między ludźmi, dlatego uważane są za sentencye, że ci, którzy je głoszą, najmniej sprawdzają je w odpowiedniem postępowaniu na zewnątrz. Iluż to promotorów, głoszących piękne zasady, powinnoby parsknąć śmiechem, spojrzawszy sobie w oczy. Historya rzymskich augurów powtarza się, z tą tylko różnicą, że nasi — to przytem i głównie — niedołęgi. Tak jest, Franku! niedołęstwa więcej jest, niż złej wiary. Ale w praktyce skutki stąd jednakowe. Zdaje mi się, że zrozumienie tego uczyni mnie silniejszym. Nie myślę zresztą i w przyszłości prawić słodko-kwaśnych kazań; wolę czyn niż dyalektykę. Tymczasem uczę moich parobków czytać. Nie uwierzysz, jak opierali się temu z początku. Gdy namowy nie pomagały, porwałem jednego i drugiego za kark i, obiecawszy kije, zmusiłem; teraz już się przekonali i są mi wdzięczni. Dotąd ze wszystkiego jestem kontent. Idzie, Franku! idzie! Muszą już dość gadać o mnie w okolicy; ciekawy jestem, jak będzie z ludźmi. Wczoraj widziałem amazonkę, przejeżdżającą wedle mojej chałupy. Ach! jednej rzeczy mi brak w chacie: kobiety! Poprostu tęsknię za kochaniem, ku niemu rwie się cała męska strona mojej natury. Potrzebuję kochać, potrzebuję mieć żonę i dzieci.
Ściskam cię
Wilk Garbowiecki.

Te listy dostały mi się od owego Franka, do którego były pisane, dlatego znam tak dobrze szczegóły, tyczące Wilka. Mawiano o nim nietylko w okolicy, ale i w Warszawie. Paniom naszym postępowanie jego wydało się oryginalnem; mój przyjaciel przebaczał mu nawet, że siedział na kawałku roli i że pracował, ale... chodzić za pługiem... c’est affreux, c’est une honte!
Tymczasem płynęły miesiące, a w Mżynku z dniem każdym poprawiało się coś, ulepszało. Rola, dobrze zorana na najbliższe zaraz żniwa, wydała wcale obfite plony. Wilk miał nawet znaczne dochody; plantacye buraków przyniosły mu nad podziw wiele. Założył przytem jedwabnictwo, trzymał dość znaczną liczbę inwentarza. Podziwiano jego energię, a wkrótce cała okolica nie mówiła o nikim, tylko o nim — Wilk tego chciał.
Wyruszył wreszcie między ludzi. Najpierwej poznał urzędników powiatu, z któremi, volens nolens, musiał bywać w stosunkach. Robił ciągłe głupstwa! Co mu to szkodziło, że urzędnicy po małych miasteczkach po za biurowemi godzinami nie robią nic a nic, a w czasie godzin biurowych wykałają zęby, lub trzymają ręce w kieszeniach. W tem nie masz przecie nic nienormalnego. Oto kilka scen z tych stosunków, wedle własnych jego listów spisanych.
Raz u kasyera powiatowego, który miał dwie ładne córki, Wilk rzekł do jednego z urzędników:
— Panie Ludwiku, wejdźmy z sobą w spółkę handlową.
Pan Ludwik był to podpisarz sądowy, a zarazem największy w mieście elegant; chodził w kastorowym, wysokim kapeluszu, nosił binokle na nosie, a na palcu ogromny pierścionek z herbem; pierścionek kupił wypadkiem od Golderywy, ale herb akceptował za swój rodowy, skutkiem czego był arystokratą. Kochał się, naturalna rzecz, któż w małem miasteczku się nie kocha, i nakoniec wyraz twarzy miał zawsze groźny a uroczysty, co nadawało mu wiele godności i powagi.
— Mamy wejść w jaką spółkę? — mówisz pan dobrodziej.
— W handlową. Zakładam czytelnię.
— Co? co? — spytano ze wszystkich stron.
— Daję sto rubli na książki i w domu pana Ludwika je składam. Każdy, kto zapłaci 30 kopiejek miesięcznie, ma prawo czytać ile mu się podoba, czy to obywatel, czy urzędnik. Z tych pieniędzy 20 idzie dla mnie, na zwrot kapitału, 2½ dla pana Ludwika za mieszkanie, a 7½ na coraz nowe książki. Zgoda.
— To się nie uda! to się nie uda! — zawołał burmistrz, wielki pesymista, przytem powaga w mieście.
— To moja rzecz.
— Mówię to panu z doświadczenia?
— Z jakiego doświadczenia?
— Pan jesteś młody człowiek...
— Tem lepiej dla mnie.
— A chcesz być mądrym za wszystkich. Trzeba się było starszych poradzić.
— Toż zawiadamiam panów.
— E! żyliśmy dotąd spokojnie, choć i czytelni nie bywało.
— A! to pan nie przeszkadzaj, kiedy pomagać nie chcesz.
Urzędnik oderwał na chwilę oczy od kart (bo grał) i, zmierzywszy Wilka od stóp do głów, rzekł:
— Nie rozumiem, skąd się bierze w młodzieży dzisiejszej... Ej! pik zwyczajne!
— Wist! — odrzekł proboszcz. — Byle jakich zaraźliwości w tych książkach nie było!
— Wychodź pan. Ja tam wolę preferansa.
— A ja będę czytać — wołała panna kasyerówna. — Panie Wilk, jakie to książki będą? Ja lubię wzruszające — O!
— Cóż, panie Ludwiku? zgadzasz się? — spytał Wilk.
Pan Ludwik szurgnął nogami pod stołkiem, zarumienił się, poprawił krawat, chrząknął i odrzekł:
— Ambaras... ja nie mam czasu.
— Ja panom powiem! — zawołał Antoś Dziembowski, geometra. — To są warszawskie wymysły, a my pokażmy, że także mamy swoją ambicyę.
— Ma się rozumieć.
Wilk nie odznaczał się wogóle cierpliwością, ruszył ramionami i poszedł do kobiet.
Tam udało mu się lepiej. Co więcej, namówił pannę Kamillę, kasyerównę, Beatryczę pana Ludwika, która to panna Kamilla rozkazała poprostu panu Ludwikowi, żeby przyjął obowiązki bibliotekarza.
Garbowiecki waryował, jak widzicie czytelnicy, ale czytelnia stanęła koniec końcem.
„Wiem, pisał, że stracę swoje sto rubli, mimo to rzecz przywiodę do skutku.“ Przywiódł i stracił. Nikt nie chciał czytać; kobiety spodziewały się lekkich książek — nie znalazły; zniechęcenie było ogólne. Szlachta wiadomość o czytelni przyjęła jaknajgorzej. Słyszałem bardzo rozsądne dowodzenie jednego z tamtejszych obywateli; „Dajcie im (mówił o małomiasteczkowych urzędnikach) naukę, dajcie im wykształcenie, a ręczę, że zechcą stanąć narówni z nami, zechcą bywać u nas, zechcą być przyjmowani, będą się uważać za równych nam. Przez Bóg żywy! zastanówcie się, do czego to prowadzi! Nie przewracajcie im w głowach! Gdzież społeczeństwo bez klas niższych i wyższych? Pamiętajcie, że zbytnia nauka niweluje różnice między klasami. Ja ostrzegam was — idziecie do zamętu! Ja mówiłem! ja umywam ręce! ja robiłem, co mogłem“ i t. d.
Nie przytaczałbym tego dowodzenia, gdyby nie to, że człowiek, który tak mówił, jest znakomitością w swoim powiecie.
Miał racyę. Ileż to niepotrzebnych rzeczy te niewinne głowy dowiedziećby się mogły z książek. Prawdziwie wolę nawet kosterę, gracza, pijaka niż człowieka z przewróconą głową. Niepotrzebnie także nauczał ich Wilk, że przyjmowanie śniadań od obywateli, jest rzeczą naganną. Naprzód miło jest i obywatelowi pokazać się czasem popularnym, a powtóre do tego nie zmusza się nikogo, to jest przyjęte. Wilk narobił prawdziwego zgorszenia. „Panowie nie udawajcie głuchych, gdy kto do was przychodzi z interesem — rzekł im — nie nos dla tabakiery, ale tabakiera dla nosa.“
Ostatnie słowa proboszcz i podsędek wzięli za przymówkę do siebie, bo obaj zażywali tabakę. Pytałem pewnego razu jednego z urzędników, coby o nim, to jest o Wilku, myśleli:
— Bo ja wiem, panie (powiada). Ni to był chłop, ni ksiądz, ni szlachcic, ni urzędnik — ot! ja nawet myślałem, czy to nie przebrany...
— Kto?
— Ba, właśnie tego nie mogłem się domyśleć.
Z chłopami bywał Wilk stosunkowo lepiej. Pozyskał przywiązanie swych parobków, których później miał sześciu. „Ja, pisał, nie romansuję ze swojemi ludźmi; każdy z nich musi pełnić swoją powinność czy chce, czy nie chce. Nie uwierzysz, jak mnie gniewa sentymentalno-ckliwa literatura, przeznaczona dla ludu. Sprowadziłem kilka takich książek z Warszawy. W jednej, naprzykład, znalazłem wielce tkliwe opowiadanie, jak beatus Kukufin miał mowę do ludu, i...

każąc bardzo rzewnie
Wzniósł się nad ziemię na dwa łokcie pewnie,“

czem i „poczciwych kmiotków“ tak rozrzewnił, że wszyscy, którzy byli złodziejami przestali kraść, a pijacy wypędzili arendarza. Morał kończy się tem, że daleko lepiej być dobrym, niż złym, bo dobrego „dziedzic“ kocha, a złego nie kocha. Książki te rzuciłem w piec. Rady dawane panom tyleż warte: „Uściśnijcie czasem, powiada jeden z autorów, spracowane dłonie sędziwych kmiotków; dzielcie ich zabawy: niechaj panienka ze dworu sunie się czasem w tan posuwisty z raźnym parobczakiem, niech panicz poda delikatną rękę wiejskiej dziewoi, niechaj poprosi jej o piosenkę... i t. d.“ Ja tam nie suwam się z niemi w tan posuwisty, nie umizgam się do dziewoi, ani nie upijam z niemi w karczmie. Wolę od czasu do czasu powiedzieć: „Bartek! czasby pomyśleć o pszenicy! Ignac! przyprowadź swego wołu — puszczę mu krew. Franciszkowa, uprzątajcie len, bo się wysypie i t. d. Książki powinni pisać, znający potrzeby tych, dla których piszą, a nie — to lepiej wróble strzelać. Dotychczas jestem kontent z moich ludzi, a z innemi żyję dobrze“ i t. d.
Nie zawsze jednak bywało dobrze. Mżynek, własność Wilka, sąsiadował z Chłodnicą, własnością państwa Chłodno, ludzi niezmiernie dystyngowanych, de la plus haute société, z któremi zapoznał mnie mój przyjaciel. Otóż ludzie chłodniccy robili nocami, jakto zwykle między sąsiedztwem, szkody Wilkowi w zbożu i pastewnikach. Wilk w takich razach był nieubłaganie surowy. Nie dość, że, zebrawszy swoich ludzi, przepędził chłodnickich, przyczem i po skórze niejednemu podobno dobrze się dostało, ale pozajmował im bydło i nakoniec wytoczył sprawę przed wójta: „Nie chodziło mi (pisał) o szkody, ale chciałem oduczyć od szkód.“ Wypadły stąd rozmaite zatargi. Charakterystyczną odpowiedź dał jeden z obwinionych, kiedy na pytanie, dlaczego wypasał zboże pana Garbowieckiego, odrzekł:
— Taki to on i pan, kiedy sam za pługiem chodzi; takiego nie grzech poszkodować.
Mój przyjaciel uważał tę odpowiedź za znakomitą: „C’est magnifique! magnifique!“ — powtarzał. Dowodzi to jednak (mówił), że i w ludzie prostym jest pewne... pewne... comment cela s’apelle-t-il?... pewne poczucie tej myśli, którą francuzi wyrażają; „noblesse oblige“.
Z powodu tej sprawy wszedł Wilk w bliższe stosunki z państwem Chłodno i bywał tam następnie dość często.
— Prawdziwie — mówił do mnie pan Chłodno — kiedy wszedł pierwszy raz, patrzyliśmy na niego, prawdziwie jak na wilka... nous l’avons regardé tout-à-fait comme un vrai loup.
W ich domu jednak rozegrała się najważniejsza część jego historyi, dlatego stosunki te będę opisywał szczegółowo. Dom państwa Chłodnów składał się z samego, z samej i dwóch córek: panny Lucy i Boguni; małej jeszcze, może trzynastoletniej dziewczynki. Oczywiście, w domu tak zamożnym była jeszcze nauczycielka francuzka (polek tam nie trzymano). Nauczycielka zwała się mademoiselle Gilbert, co zresztą dla nas jest wszystko jedno.
Kiedy Wilk wszedł do salonu państwa Chłodno, madame Chłodno trzy razy kierowała nań binokle; chciała wiedzieć, coby to był za człowiek. Szczęściem, wiedziano o jego urodzeniu. Wilk przytem miał rysy szlachetne, obejście łatwe, dlatego dość podobał się odrazu. Panna Lucy spojrzała nań ciekawie, mała Bogunia, dziecko nieśmiałe i smętne, wytrzeszczyła nań chmurne oczy. Pan Chłodno przedstawił go w ten sposób:
Ma chèr, to jest pan Wilk Garbowiecki, którego podobno byłaś ciekawa.
Poczem zakręcił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Dama, która już wprzód była go obejrzała, nie spojrzawszy nań teraz, odrzekła:
— Słyszałam, że on sąsiaduje z nami?
— Tak jest, gospodaruję w Mżynku?
— Dlaczegóż dotąd nie mieliśmy szczęścia widzieć go?
— Miałem pilniejsze zajęcie w domu.
Ta odpowiedź, zarówno niegrzeczna jak zuchwała, wywarła jednak niespodziewany skutek. Dama podniosła oczy od robótki i zmierzyła Wilka od stóp do głów. Odpowiedź podobała jej się. Istotnie, żeby tak odpowiedzieć, trzeba było albo być impertynentem, albo mieć jakie prawo obrażania się o zbyt chłodne przyjęcie. Dama przypomniała sobie, że jej interlokutor zwie się Wilk Garbowiecki, skutkiem czego rzekła bez porównania słodziej:
— Tak, zresztą my niedawno przyjechałyśmy z Warszawy.
— Teraz latem panie bawiły w mieście?
Oh oui! dla edukacyi córek moich.
Tu panna Lucy postąpiła krok naprzód, mała Bogunia postąpiła krok w tył.
— Pan zna Warszawę? — spytała znów pani Chłodno.
— Od trzech lat dopiero bawię na wsi.
— My bo tam mamy kuzynów... Hrabiego W... Pan go nie zna?
— Znam.
— Jakto go pan zna?
— Bywałem u niego na Wtorkach.
— U hrabiego W.? Jest to jeden z najbogatszych naszych magnatów.
— Podobno.
— I bywał pan u niego na Wtorkach?
— Razem z innemi.
A c’est très bien, c’est très bien, że pan bywał u niego na Wtorkach. Jakże jego migreny?
— Nie wiem.
— On bo pisuje do nas często. Skarżył się na migreny, ale w ostatnim liście donosił, że mu już lepiej.
— Bardzo się cieszę.
W tej chwili wszedł pan Chłodno.
Imaginez! — zawołała pani. — M. Wilk Garbowiecki connait notre cousin, le comte W..., a co więcej, bywał u niego na Wtorkach.
Pan Chłodno uśmiechnął się pobłażliwie.
— Poczciwy, poczciwy ten nasz kuzyn hr. W.! Czyś pan nie uważał jaki on podobny do lorda...
— Nie uważałem.
— Doskonały, doskonały! Powiadam mu kiedyś w resursie: Hrabio! wyglądasz jak Palmerston. „You are block-head, mój drogi. Ty jesteś kiep, powiada mi. Jak on to przednio wymawia... You are block-head!
Wilk uśmiechnął się.
— Pan rozumiesz po angielsku? — spytała skwapliwie pani Chłodno.
— Znam ten język.
— I mówisz pan nim?
— Tak.
— Ah! to taki niezbędny język teraz — wtrąciła panna Lucy.
— Dlaczego teraz? — Spytał Wilk.
— Niezmiernie, niezmiernie modny. We wszystkich wyższych domach panienki uczą się po angielsku.
— W jakim celu?
— Taka moda.
— Czyżby nie lepiej poznać niemiecki?
— Gdyby była moda...
Fi donc! panie Wilk. Kto dobrze wychowany mówi po niemiecku? Sami Niemcy lepiej wychowani nie używają tego języka.
— A literatura niemiecka?
Las romans Allemands sons insupportables!
— Może. Ale nauka, ale poezya?
— Rzeczy poważne to nie dla nas kobiet, a poezya?
— Tylko w głowach przewraca — przerwał pan Chłodno. — Ja to powiadam: tylko w głowach przewraca. Ja sam w młodości miałem przewróconą głowę. Marszałek Onowrócki powiada raz do mnie...
W tej chwili weszła mamsel Gilbert. Była to młoda panna z twarzą poważną i sympatyczną. Wejście jej byłoby bez znaczenia, gdyby nie to, że od tej chwili rozmowa zawrzała po francusku, przyczem Wilk zyskał w oczach pań niezmiernie wiele.
— To zdumiewające! — mówiła po jego odejściu pani Chłodno. — Ten człowiek mówi wybornym akcentem!
— Ja mamie powiem, że nawet grassejuje. Jak mamę kocham, grassejuje!
Lucy ma racyę. Parole d’honneur grassejuje ehr... ehr... Tak, tak!
Wilk wogóle podobał się państwu Chłodno, a lubo polecono Lucy, żeby postępowała z nim „z całą ostrożnością“, jednakże przyjmowano go i nadal dość uprzejmie. Pani miała w tem swój cel; chodziło jej o angielski, który Wilk posiadał istotnie bardzo dobrze, a którym radaby była widzieć mówiące również dobrze, swoje córki. Proponowano mu następnie, by uczył panny po angielsku, na co po niejakiem wahaniu zgodził się: „Daję u Chłodnów lekcye, pisał do swego przyjaciela; przyjąłem je dla tego, by mieć wpływ na młodsze pokolenie. Ci ludzie gniewają mnie i śmieszą zarazem. Głupota ich, jak miłosierdzie Boże — jest bez granic. A jednak ciągnie mnie coś do nich! Ty zburczysz mnie, dzielny chłopaku, gdy wyznam ci, że owo coś, jest panna Lucy. Wiem, wiem, przewiduję twoje przestrogi, masz racyę. Ale wpływ męzkiego serca na kobietę może być także potężny. Ona zepsuta jest wychowaniem; zresztą, nie kocham jej jeszcze, a jeśli mnie przyciąga, to dlatego, że ma trochę zalotności i dlatego, że ja sam czuję niepokonaną potrzebę kochać nareszcie kogokolwiek. Przyznaję, że kiedy parę dni temu, schyliwszy się nad książką, dotknęła lokami mojej skroni, przeszedł mnie płomień od stóp do głów. Pamiętaj, że mam dwadzieścia siedm lat. Miłość rozbita na cały ogół nie wystarcza człowiekowi. W najgorszym razie, nie stanę się przecie niedołęgą“ i t. d.
Wilk, jak widzimy, wpływał na morze pełne pokus; miał się spotkać z tą siłą, wobec której najdzielniejszy męzki opór nie zdał się na nic. Niebezpieczniejsza jeszcze ta siła dla takich, którzy uczucia nie wydają po groszu.
Przyznać bo i należy, że Wilk trafił na silną pokusę. Lucy nie uchodziła za piękną, ale było w niej coś idealnego; miała ciemne, wyraziste oczy, przepyszne loki i ten jakiś urok, który najsłuszniej możnaby nazwać ponętą niewieścią. Ostatniej zimy robiła w Warszawie furorę.
Niebezpieczny to był tedy stosunek. Pewnego razu Wilk, przyszedłszy do Chłodnów, zastał gości. Byli to dwaj bracia Hoszyńscy, którym powszechnie zarzucają, że nadto dmą z urodzenia i majątku — choć ojciec ich, jak mówią złe języki, był handlarzem wołów. Ale to dawne czasy. Oto jak Wilk opisywał tę wizytę.
„Poznałem dziś dwóch Hoszyńskich — Władysława i Jana. Władysława musisz znać — chodziliśmy razem do szkół. Z tem wszystkiem nie poznał mnie. Zdaje mi się, że przysiada się do Lucy. Obaj zimni, eleganccy, modni, przyczem dość ograniczeni.“
Wilk uprzedzał się — a bogdaj, czy nie dlatego, że Władzio istotnie czas jakiś był zajęty panną Lucy — obaj, zresztą, byli ludzie przyzwoici.
Tegoż wieczora Wilk miał zrobić jeszcze jedną znajomość. Wkrótce za Hoszyńskiemi przyjechał pan Strączek, nieodstępny ich towarzysz: „attaché“, jak mawiał mój przyjaciel. Hoszyńscy drwili z niego ustawicznie, bo kłamał jak najęty i bawił ich, za co często zasiadał u ich stołu. Był to człowiek lat pięćdziesięciu, nizki, okrągły, czerwony, z błonką na jednem oku. Lubił dobrze zjeść stracił majątek, grywał w karty, dopuszczał się nawet podobno malwersacyi przy grze, zwłaszcza wtedy, gdy był pijany, co zdarzało się dość często. Zarzucano mu bezczelność, ale przyjmowano go wszędzie, bo był dobrze urodzony i, jak wspomniałem, bawił.
— Ho! o Wilku mowa, a Wilk tuż — zawołał. — Cała okolica mówi o panu. W młodości znałem Garbowieckich, dalibóg znałem — zamożni ludzie. Kto pana rodzi? Znałem Garbowieckich — ona była Jazłowiecka.
— To moja matka.
— Patrzajcie!! nigdy bym się tego nie domyślił. Jazłowieccy byli spokrewnieni z Radziwiłłami.
Władzio Hoszyński, którego specyalnością było kto kogo rodzi, ozwał się oburzony.
— Ale mylisz się, drogi Strączek.
— Ale pozwól...
— Ale mylisz się — powtarzam.
— Może. Czy prawda, panie Wilk, że uczysz swoich chłopów po łacinie? — po łacinie?.. ha! ha!
Wilkowi zbierało się na ostrą odpowiedź, szczęściem pani Chłodno pośpieszyła z interwencyą.
— Pan Garbowiecki uczy po angielsku — i to nie chłopów, ale moje córki. To wcale co innego — niech pan Strączek o tem nie zapomina.
Pardon! nie moja wina. Pułkownikowa z Przestanku mówiła mi, że po łacinie. Ale! czy wiecie państwo, co miała za wypadek?
— Strączek! radzę być ostrożnym — wtrącił drugi Hoszyński.
— Nic złego, nic złego! to po ludziach chodzi; zresztą, milczę. Pan masz humor melancholiczny, panie Wilk, dlaczego pan nic nie mówisz?
— Wobec pańskiej elokwencyi, nie masz dla mnie miejsca.
Spojrzeli sobie w oczy — Strączek zrejterował.
Rozmowa urwała się na chwilę. Zagaiła ją na nowo pani Chłodno.
— Panowie niedawno z miasta? cóż tam nowego w naszej Warszawie?
Hoszyńscy poczęli opowiadać jeden przez drugiego nowinki warszawskie. Pani Chłodno rozpytywała o mody, czego i panna Lucy słuchała z ciekawością. Obie panie dowiedziały się, że suknie w kliny zarzucono już w Warszawie, że pani N. u pp. L. oburzyła na siebie opinię publiczną, bo jadła „beaucoup de pain” przy kolacyi, czego, jak wiadomo, przyzwoite osoby nigdy nie robią. Dalej mówiono, jak ten „charmant mauvais sujet le prince Michel” przyszedł pijany na wieczór, coby komu innemu nie uszło, a jemu uszło; nareszcie, jak sam opowiadał to Hoszyński, wziąwszy mnie (mówił Władzio)...
— Nie Władziu! nie ciebie, ale mnie pod rękę.
Na szczęście, Wilk ze swych warszawskich czasów nadto był przyzwyczajony do podobnych rozmów, inaczej przy swoim charakterze byłby popełnił jaką niedorzeczność.
Ale był przyzwyczajony, bo chéz nous, w salonach o niczem innem się nie mówi. Hoszyńskim trzeba przyznać, że tego rodzaju rozmowę umieli podtrzymywać z wdziękiem i lekkością.
Obaj udawali, że Wilka nie widzą; — nazywa się to ignorancyą. Jest to straszliwa broń, właściwa ludziom wyższego stanu — patrzeć na osoby, jak na rzeczy. Wierzcie mi czytelnicy, kto posiada tę sztukę, posuniętą do najwyższego stopnia, staje się niezwyciężonym. Największy głupiec parmi nous potrafi przywieść do rozpaczliwego gniewu najmędrszego z pomiędzy ludzi innego obozu. Hoszyńscy potrafili skorzystać z tej przewagi, jaką nadawała im nad Wilkiem pozycya. Kiedy Wilk ozwał się z czemkolwiek, obaj popatrzywszy nań tak, jak się patrzy na guzik od surduta sąsiada i nie odpowiadając, zwracali się gdzieindziej. Między niemi a Wilkiem odrazu powstała niechęć, a lubo począł i on traktować ich jak nieletnich, przewaga jednak o tyle pozostała na ich stronie, że Wilk, lubo mógł im przeciwstawić swe urodzenie — nie uczynił tego, jego zasady nie pozwalały na to. Zresztą, okazywał mniej od nich cierpliwości. Hoszyńscy mieli nadzwyczaj wiele zimnej krwi. W Warszawie zwano ich z tego powodu dyplomatami. Wysocy, bladzi, ubrani zawsze najstaranniej, istotnie, wyglądali na sekretarzy poselstw zagranicznych, jeśli nie na ambasadorów. Władysław był lepiej ułożony od Jana: „Władzio ma swój szyk”, mówiono o nim w rodzinie. Szczególniej między Władziem a Wilkiem powstała niechęć, której przyczyna była zresztą prosta — odgadli się.
— Ten głupiec, widocznie, stara się o Lucy — pomyślał Wilk.
— Dziwię się, że temu koloniście pozwalają rozmawiać z Lucy — pomyślał Władzio.
— A ona się, widocznie, do niego wdzięczy — zauważył Wilk.
— A ona się do niego uśmiecha — szepnął sobie Władzio.
A obaj mieli racyę, bo ona uśmiechała się i do jednego i do drugiego, jak przystało na dobrze wychowaną pannę. Że Władzio stara się o nią, o tem wiedziała dobrze, że Wilk czuje coś do niej, tego domyślała się również dobrze, nie umiała tylko zdać sobie sprawy, coby to było ono coś.
Po herbacie, gdy panowie zostali sami na cygara, Wilk, wierny swym celom, wystąpił niepotrzebnie z jakiemiś projektami gospodarsko-administracyjnemi. Szło o budowę jakiejś drogi do stacyi kolei. Wilk ofiarował na pierwszy początek fundusz, jaki był już zebrał, mówił także wiele o swej czytelni i o książkach, jakie zawierała.
— Utrzymuję stanowczo (mówił), że czytelnie po prowincyach, przy odrobinie dobrych chęci, mogłyby wyrugować ciemnotę, gry w karty, plotki, — a przytem, zwłaszcza gospodarskie, wiele nauczyć. Oto dlaczego sprowadziłem i gospodarskie. Są to rzeczy, które każdy rozumie — proszę więc panów o współudział w zaczętej pracy.
Strączek udawał, że płacze.
— Apostole, apostole! — wołał, bez ciebie nasza okolica byłaby pustynią. Jakże tam jedwabniki, — siedzą na jajach?
Wilk nie odpowiadał.
— Jakże pan, panie Chłodno? — spytał — pan najstarszy z pomiędzy nas?
Pan Chłodno pokazał na twarzy nieco ambarasu; radby powiedzieć Wilkowi, żeby poszedł sobie do dyabła, ale bał się żony, której chodziło o angielszczyznę.
— Kiedym był młody, również robiłem podobne projekta. Pamiętam. Hrabia W... m’adit une fois...
— E! nie chodzi tu o hrabiego W. — przerwał niecierpliwie Wilk.
— Ale chodzi o to, il me semble — rzekł, patrząc w sufit Władzio, aby inicyatywa podobnych projektów wychodziła od kogoś poważnego, od kogoś, komuby można zaufać. Mais un homme qui a un nom et de la fortune nie robiłby podobnych projektów. Na budowę drogi np. potrzebaby kapitałów — pytanie, w czyje ręce złożyć te kapitały. Zresztą ce sont de rêves. Każdy z nas, większych właścicieli, ma dość kłopotów.
— Och! ile, ile! — westchnął Strączek.
— Wiesz co Strączek, chyba i ty w końcu zajmiesz się ulepszeniami... ale w czem?
Jan Hoszyński uśmiechnął się.
— Strączek! wyrabiaj kotlety ze starych żerdzi. Cóż, monsieur Wilk, n’est ce pas possible?
— Zarówno jak i przemiana osłów na ludzi — odparł poważnie zapytany.
Hoszyński, mimo zimnej krwi, zapłonął; szczęściem, Strączek poderwał.
— Apostole, czyżbyś i taką fabrykę miał zakładać?
— Nie mam dość kapitałów. Musiałby to być zakład olbrzymi. Żegnam pana, panie Chłodno!
— Jakim sposobem wszedł do waszego domu taki intruz? — spytał po odejściu Wilka Władzio pana Chłodno. — Ja kazałbym go lokajowi za drzwi wyrzucić.
— I ja, mais que voulez-vous? żona moja przyjmuje go dla angielszczyzny. Zresztą, to niebezpieczny człowiek, gotów w gazetach opisać.
— Ja mu kiedy urządzę sztuczkę — zapewniał Strączek.
— Wartoby. Bez najmniejszego wychowania — dodał Jaś Hoszyński.
— Ale gdzietam! — odrzekł pan Chłodno. — Człowiek gładki, tylko go nie zaczepiać. Wystawcie sobie, w Warszawie bywał w najpierwszych domach.
— Co? co? — zawołano chórem.
Je vous assure. Kiedym był ostatnim razem w Warszawie, pytam hrabiego W., czy istotnie bywał u niego na Wtorkach. „Bywał (powiada) — to dobra głowa. Co chcecie (powiada): „dobra głowa”.
— Czy to prawda jednak, żeby matka jego była Jazłowiecka — spytał Władzio.
— W każdej rodzinie może się znaleźć jaka taka plama — westchnął Jaś.
— Zresztą — mówił dalej — Garbowieccy stracili majątek... a bez majątku sama krew nie uratuje.
— Czego dowodem Strączek — zauważył dowcipnie Władzio.
— No, no!
— Przyznaj, mój drogi, que vous-êtes un coquin.
— Dla twojej przyjaźni tylko.
Wilk jednak miał zapłatę za gorycze tego wieczora. Gdy wszedł do salonu pożegnać się z paniami, w salonie nie zastał panny Lucy; zastał ją za to w przedpokoju — kto wie, czy nie umyślnie czekała tam na niego. Na odchodnem wyciągnęła doń rękę.
— Znudził się pan z Hoszyńskiemi?
— Tak.
Ręka panny Lucy zadrgała lekko w dłoni Wilka, oczy jej stały się jakieś ciepłe.
— Pan zupełnie inny człowiek — szepnęła jeszcze ciszej.
Proste słowa, a jednak Wilk radby był za nie upaść przed nią na kolana.
Wkrótce potem pisany list Wilka brzmiał, jak następuje:
„Trudno dłużej kłamać przed własnem sercem. Kocham to dziecię całą siłą niezmarnowanego uczucia. Gdyby chciała podzielić moją chatę, nie uważałbym na nic — to tylko od niej zależy. Z jakąż radością wyrwałbym ją ze zgniłej atmosfery Chłodnickiego dworu! Dziecię to czyste jeszcze: serce uczciwe, dusza archanielska, umysł jasny. Ona sama czuje próżnię, jaka ją otacza, ona sama radaby się wyrwać do życia, pracy i obowiązku. Ach! drżę na myśl, że może nadejdzie godzina, kiedy będę ją miał tu, w chacie, przy mojem sercu tę moją ptaszynę ukochaną. Zawrzała mi dusza zdwojoną energią, gorycz znikła, jasno mi i światło w piersiach; nigdym tak nie pracował. Wiosna! wiosna na dworze! wieje wiatr ciepły — od świtu do wieczornej zorzy jestem w polu i nie czuję zmęczenia. O Franku! samem poczuciem miłości jestem szczęśliwy.”
I były to istotnie jaśniejsze godziny jego żywota, bo zresztą szczęścia mało miał w życiu. Co prawda, sam sobie winien. Tracił np. na czytelni, a skupował coraz nowe książki. Sam nawet napisał niewielki traktat o pszczelnictwie, znawcy chwalą ten traktat. W Mżynku stanęła pasieka przeszło ze stu ułów złożona; a za przykładem Mżynka poczęły się fundować w ule i inne okoliczne wioski. Jaki taki, to z chłopów, to ze szlachty zjeżdżał czasami obejrzeć wzorowe gospodarstwo w Mżynku — Wilk wykładał im swoje teorye, objaśniał, namawiał. Jedni wierzyli, drudzy nie, ale żywy przykład wiele może. Poczęto oswajać się z nim w okolicy, poczęto przyjmować go w licznych domach szlacheckich. Wilk lepiej nawet był z jednowioskową szlachtą niż z półpankami, jak nazywał Chłodnów i całą ich koteryę.
„Gdyby nie obskurantyzm, który kwitnie w tej klasie ludzi (pisał), możnaby tu więcej zrobić. Na nieszczęście są nieukami; wolę ich jednak, niż półpanków, mniej zcudzoziemczeni, zdrowsi i t. d.”
Następne jednak jego listy mówią już o nich coraz gorzej.
„Uciekają (pisał) jak przed widmem, przed każdą, czy to własną, czy obcą myślą, która mogłaby zamącić im błogi kwietyzm ducha. Oburzano się na mnie, że sprowadziłem kilka książek „niereligijnych”. Miły Boże! są to książki naukowe, które z niereligijnością nie mają nic wspólnego. Gdybyż oni sami przynajmniej, ci, którzy tak mówią, którzy tak posądzają mnie o „wolnomularstwo”, stałe mieli swoje zasady. Przysięgam ci, że wyznają je tylko przez lenistwo, lub dlatego, że się boją żon. Dowodem, zachowanie się ich na nabożeństwach, na które zresztą regularnie uczęszczają. Jest tu w kościele kaplica przy wielkim ołtarzu — panie siedzą przed ołtarzem, — panowie, by się nie mięszać z chłopami, w kaplicy. Co się tam w czasie mszy dzieje, nie uwierzysz. Pogadanka głośna kwitnie, czasem wybuchnie kto śmiechem, aż się po kościele rozlega, opowiadają się sui generis anegdotki. Co chwila usłyszysz wykrzykniki: „Niech mnie kule biją!” „Poganin jestem, nie katolik!” Przeszłej niedzieli któryś z nich ciągle powtarzał: „Furda, mości dobrodzieju!” Innym razem ktoś z zapalonych myśliwych polował sobie w najlepsze w kaplicy, zaklinając się, że jeśli nieprawdę mówi, niech go tyle a tyle, przyczem udawał strzały i szczekanie psów. Cóż Franku? to budujące! A jednak ciż sami nazywają mnie „massonem”, ciż sami powtarzają przy każdej okoliczności, że człowiek bez religii gorszy psa”.
Widzimy, że nawet miłość do Lucy, nie nauczyła Wilka patrzeć weselej na ludzi. A tymczasem miłość ta wzrastała szybko i ogarniała go całego. Wyłamawszy się raz z pod form, przyjętych powszechnie przez ludzi dobrego tonu, szedł we wszystkiem za głosem swej bujnej natury. Stosunki, łączące dwoje młodych ludzi, stawały się coraz niebezpieczniejsze. Pani Chłodno, licząc na rozsądek i dobre wychowanie Lucy, nie bywała przy lekcyach, a tymczasem zbliżenie się dwojga młodych pobudziło zażyłość, zażyłość przeszła w przyjaźń, a nakoniec przyjaźń — ze strony Wilka, w głębokie przywiązanie.
Zresztą Wilk, w innych razach, przyznać należy, dość silny — w stosunkach z Lucy był o wiele słabszym. W częstych sam na sam (bo słabowita Bogunia nie zawsze mogła być obecną) Wilk miękł jak wosk. Przytem Lucy drażniła jego miłość własną.
Dites-moi — rzekła pewnego razu w przystępie egzaltacyi — dites-moi, skąd pan bierzesz tyle siły do walki przeciw wszystkim i wszystkiemu?
Wilk spojrzał na nią: głos jej drżał, dziewczęca pierś wznosiła się i opadała szybko, w oczach świeciła niby jakaś nieokreślona chęć, jakieś niewyraźne żądanie i gorączkowy niepokój.
— Skąd sił tyle? — powtórzyła jeszcze.
— Z poczucia obowiązku, pani.
— Ach! ja uwielbiam w panu tę siłę... ja jej zazdroszczę! Pan jednak musi pogardzać ludźmi?
— Nigdy nie pogardzałem niemi.
— Nie! nie! Pan musisz pogardzać niemi... pan ich nienawidzisz... mais (tu postać p. Lucy nachyliła się, a ręka jej spoczęła na ręku Wilka)... mais vous n’êtes pas mon ennemi? vous ne me méprisez pas?
Wilkowi pociemniało w oczach; schylił głowę i sam nie wiedział, kiedy wpił się ustami w tę małą rączkę, spoczywającą na jego dłoni.
W drugim pokoju dały się słyszeć kroki pani Chłodno.
I love, Thou lovest, He loves — zaczęła szybko odmieniać Lucy.
— Lucy! przyjechali panowie Hoszyńscy — rzekła mama.
We love, You love, They love...
Mon Dieu! comme elle fait d’énormes progrès — ucieszyła się pani Chłodno.
Tymczasem i Wilk otrząsnął się z wrażenia. Trzeba było iść do salonu.
W salonie siedzieli Hoszyńscy. Strączek, ujrzawszy Wilka, zawołał:
— Hej!.. apostole i proroku! gotowe tam pioruny? odbierają ci chleb — gotuj pioruny!
Wilk milczał pogardliwie; nadto był dziś szczęśliwy, żeby odpowiadać na bezczelne dowcipy Strączka.
— Ach! — zawołał ten ostatni ze źle ukrywanym pod maską dowcipu gniewem. Z wysokości, na której stoisz, apostole, nie raczysz odpowiadać tak nędznym robakom, jak ja! Dobrze więc: dowiedz się, że możesz odesłać do Warszawy swoje książki.
— Panie Strączek, gdybyśmy byli w męzkiem towarzystwie, inaczejbym panu odpowiedział.
— Ho! ho!
— Istotnie, panie Strączek, wesołość powinna mieć pewną miarę — zauważyła pani Chłodno.
— Strączek! — zawołali obaj Hoszyńscy.
Strączek połknął gładko napomnienie i zaczął się tłumaczyć.
Pardonnez mois madame! ja tylko mówię, że pan Wilk może odesłać do Warszawy swoje książki, chyba że chce zakładać księgarnię w N.
— Dlaczego?
— Niech paniom Władzio powie.
Władzio uśmiechnął się zimno i tak zaczął:
— Każdy z nas obywateli pojmuje potrzebę czytania, chodzi tylko o to, żeby nikt nie narzucał się nam gwałtem na przewodnika. Obywatelstwo może obejść się bez opieki nieznanych mu osobistości. Otóż ja, powodowany tą myślą, zrobiłem projekt, na który większość obywateli się zgodziła i... (tu Władzio obrócił się do pani Chłodno)... Monsieur votre mari aussi.
Panna Lucy skrzywiła zlekka usteczka; Hoszyński bystro uchwycił wzrokiem jej grymasik, uśmiechnął się i mówił dalej:
— Co miesiąc za kilkanaście rubli kupujemy książek w Warszawie, które rozsyłają się kolejno po domach, należących do składki, a następnie dzielą się i pozostają jako własność.
Tu Władzio spojrzał jowiszowemi oczyma na Wilka. Istotnie, postąpił sobie niezmiernie zręcznie, bo Wilkowi, jeśli nie chciał okazać, że powoduje nim tylko miłość własna, nie pozostawało, jak przyklasnąć nowemu projektowi.
Był to dla niego cios, bądź co bądź, bardzo bolesny, tak przynajmniej zdawało się Hoszyńskim. Strączek był uszczęśliwiony. Pani Chłodno ustroiła słodko-kwaśną fizyognomię. Panna Lucy rzekła na odchodnem Wilkowi:
— Musi to panu być przykro, bardzo przykro.
— Nie. Gdyby nie moja czytelnia, czyżby stanęła czytelnia Hoszyńskich?
— To prawda.
— Byle wybór książek był dobry i pożyteczny.
Ale Wilk sam się zwodził. Był to cios dla niego, jak mówiłem, bardzo bolesny. W każdej sprawie, bardziej ogólnej natury, biegnie i krzyżuje się mnóstwo nici spraw osobistych. Nikt nie potrafi tak dalece wyjść ze siebie, żeby czynów swych nie zabarwiał szczyptą miłości własnej. Gdyby kto inny, nie Hoszyński, stanął na czele przedsięwzięcia, mniejby to dotknęło Wilka, ale między nim a Hoszyńskim panowała skryta nienawiść. Wilk w czynie ostatniego widział tylko chęć dokuczenia mu. Zresztą, lubo wybór książek Hoszyńskiego pochwaliłby każdy dobrze wychowany człowiek, Wilk piorunował nań w listach do przyjaciela.
„Dotychczas nie sprowadzono ani jednej polskiej książki, pisał. Czytają romanse francuskie, bez grosza sensu, sprawy kryminalne i najrozmaitsze baliwerny. Takie czytanie szkodę tylko przynieść może. Byłem naiwny, wzywając ich do pomocy. Moje książki czytam ja tylko i dwie lub trzy córki urzędników, które, w braku czego lepszego, kochają się we mnie i dlatego ziewają nad mojemi książkami i t. d.”
Jakoż kłopoty Wilka rosły z dnia na dzień. W chmurnem jego a pracowitem życiu, weselszą stronę stanowiły tylko lekcye u Chłodnów. Lucy robiła zadziwiające postępy, uczyła się z taką gorliwością, że często na twarz jej występowały gorączkowe rumieńce.
— Lucy! Lucy! — przestrzegała mama — nadto żywo bierzesz się do rzeczy.
Była w tych słowach głęboka prawda.
Prawdziwych stosunków między dwojgiem młodych ludzi domyślał się tylko sam Władzio Hoszyński. Nie chodziło i jemu, jak potem mówił, o Lucy, ale także o obrażoną miłość własną. Zaginał i on, wśród księgi wspomnień, dla Wilka tę kartę, „co o krew woła” — jak mówi poeta, a po naszemu, jeśli nie o krew, to przynajmniej o należytą satysfakcyę. Nie sądził jednak rzeczą dość bezpieczną uciekać się do jakichś niedyplomatycznych kroków z Wilkiem. Samo nazwisko rywala budziło w nim wstręt niewypowiedziany. Strączek, który miał pewne filologiczne zdolności, rzekł mu raz:
— Czy wiesz, Władziu, co znaczy nazwisko Wilk Garbowiecki.
— Co?
— Wilk, to znaczy wilk, a Garbowiecki, to od garbować. Przodkowie jego pewno musieli skóry garbować.
— Głupiś Strączek! — odrzekł Władzio.
Czy wyrażenie: „garbować skóry” zrozumiał w innym sensie, niż chciał Strączek — trudno wiedzieć.
Nie używał tedy kroków niedyplomatycznych, ale używał dyplomatycznych: „Człowiek powinien być dyplomatą, co do mnie, mam to we krwi” — powtarzał.
I poradził sobie w ten sposób, że swe niepokoje wyłuszczył panu Chłodno, a pan Chłodno zainterpelował małżonkę.
— Dlaczego nie każesz pannie Gilbert siedzieć przy tych lekcyach? — spytał.
— Ach! jak ci panowie krótko rzeczy widzą... Pannie Gilbert?.. Dziękuję... żeby jeszcze jakie romanse rozpoczęły się w moim domu! Ty, naturalna rzecz, nie rozumiesz tego, bo ty wogóle mało rozumiesz.
Ma chère, już zaczynasz...
— Ach! nauczycielki! Naturalna rzecz, że ty nie rozumiesz tego, jakie to romansowe. Romans pod moim dachem... O, o, o!
— A choćby się też i pobrali z Wilkiem?
— To by mi nie szkodziło, ale ludzie tego tonu, przed pobraniem, uważają za obowiązek kochać się wzajemnie — stąd zły przykład dla Lucy... Ona taka jeszcze naiwna!..
— Hoszyński krzywi się trochę o te lekcye.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze! dostarcz funduszów, to pojadę do Warszawy i tam Lucy będzie brała od metrów...
Pan Chłodno na wzmiankę o funduszach miał się ku drzwiom.
— Zresztą — mówiła dalej pani — na Hoszyńskiego będzie zawsze dość czasu. Dziś mam inne plany dla Lucy.
— O co idzie?
— To się pokaże. Dostarcz tylko funduszów, żeby Lucy było za co ubrać...
Pan Chłodno trzymał za klamkę.
— Tymczasem sama bywaj na tych lekcyach — rzekł.
— Alboż nie bywam, o ile migreny pozwalają mi na to? Ale ja nie zawsze mam dość sił, jam czasem ledwo żywa... Ty umiesz radzić... a jak chodzi o fundusze...
Pana Chłodno nie było już w pokoju.
Jednakże od tego czasu bywała częściej na lekcyach pani Chłodno, co widocznie gniewało mocno pannę Lucy. Przy matce okazywała się dla Wilka nadzwyczaj zimną, a nawet traktowała go z pewną dumą. Cieszyło się tem macierzyńskie serce, widząc nieodrodną krew swoją, ale Wilk gryzł się i posępniał coraz bardziej.
Kłopoty spadały nań ze wszystkich stron; czytelnia nie szła, mogło ją teraz utrzymać samo miasto, ale i z miastem stosunki bywały nienajlepsze. Wilk zadrasnął ambicyę i tego świata. Na szczęście wstydzono się go tam i bano potrochu, jednakże niechęć rosła. Wróciwszy pewnego razu od Chłodnów, Wilk zastał u siebie pana Ludwika.
— A! pan Ludwik! — zawołał. — No, cóż tam słychać?
— Panie dobrodzieju, niepodobna dłużej wytrzymać.
— Z czem?
— Z księgarnią. Niech się co chce dzieje, ja dłużej nie mogę panu pomagać.
— Dlaczego? Co to znaczy?
— A to pokoju nie dadzą!
— Kto?
— Od bibliotekarzy wymyślają — wołał żałośnie pan Ludwik — od uczonych wymyślają!
— Śmiej się z nich, panie Ludwiku.
— To oni się ze mnie śmieją.
— Na głupców możesz nie uważać.
— Strać głowę, komu wierzyć. Oni mówią, że to ja głupi.
— A tobie, panie Ludwiku, jak się zdaje?
— I między szlachtą straciłem reputacyę!
— To nadewszystko!
— Ucieszyłem się, dowiedziawszy, że i panowie Hoszyńscy zakładają czytelnię, bo myślę: musi to być coś dobrego, kiedy i tacy ludzie się do tego biorą. A tu pan Strączek złapał mnie przed kościołem i wobec całego świata nawymyślał: „Ty Ludwisiu (powiada) głupi byłeś i będziesz. Ty (powiada) w to się nie wdawaj. I Wilk (powiada) wyleci z tej okolicy i ty wylecisz, a nie, to ci nikt uczciwy ręki nie poda.”
— Słuchaj, panie Ludwiku — odparł Wilk. — Strączek to jest łotr, a Hoszyńscy sprowadzają francuskie książki, żeby ludzi truć. Jacy to ludzie? — powiadasz — to mi dopiero ludzie! grosza złamanego nie warci! A ja dam sobie rady i ze Strączkiem i z niemi, a jak będzie potrzeba, to choć i przez kij przesadzę.
— Panie dobrodzieju, Hoszyńscy obywatele... kamerdynera mają...
— Bogdaj takich nie bywało. Ty zaś, panie Ludwiku, rób sobie co chcesz — pamiętaj tylko, że ja coś mogę u panny Kamilli. Jeśli na ciebie spojrzy, jak się wyrzekniesz czytelni, to ja nie jestem Wilk. Rób sobie co chcesz, ale to moje ostatnie słowa.
Poczem długo jeszcze Wilk mówił o zasługach, jakie będzie miał pan Ludwik, podejmując się i nadal czytelni. Wreszcie pokazał mu artykuł jednego z pism warszawskich, które chwaliło pomysł i wspominało, że książki złożone są u pana L., przyjaciela oświaty i urzędnika w N.
To ostatecznie pokonało poczciwca. Z pewną nawet dumą zabrał gazetę do miasta, żeby na najbliższym wieczorze pokazać ją pannie Kamilli.
Jakoż u państwa kasyerstwa, gdzie zwykle grano i bawiono się wybornie, pan Ludwik, wstąpiwszy na urządzoną na ten cel z krzeseł trybunę, odczytywał artykuł gazety o czytelni. Na chwilę zapanował entuzyazm ogromny; gazetę wydzierano sobie i przepisywano na wiele rąk, a i Wilk i pan Ludwik tak ogromnie urośli w oczach towarzystwa, że postanowiono, by odtąd, mówiąc o nich, dodawać zawsze: nasz, t. j. mówić: nasz pan Ludwik z naszym Garbowieckim, albo: nasz Grarbowiecki z naszym panem Ludwikiem. Na czytelnię Hoszyńskich oburzenie było powszechne z tego powodu, że nie dopuszczano do niej urzędników. Pan Ludwik, choć, jak mówił, pochodził ze szlachty, wyrzekał się jej jednak za arystokracyę i za zadzieranie nosów; zdjął nawet z palca herbowy pierścionek i schował go do kieszeni. „Dobrze im tak, mówił w przewidywaniu jak ten fakt zasmuci szlachtę, sami tego chcieli, niech się nad porządnych ludzi nie wynoszą.”
Gwarno więc było i rzeczy składały się dla Wilka i jego czytelni jaknajlepiej... nagle z ust sekwestratora, czytającego dalej gazetę, wyrwał się niespodziany krzyk oburzenia.
— Co tam nowego? coś tam znalazł? — zawołano chórem.
Szlachetna twarz sekwestratora płonęła gniewem; przez chwilę mowa była mu nawet odjętą, wreszcie uderzył pięścią w stół.
— Zdrajca! oszczerca! Judasz Iskaryota! — krzyczał z pełnej piersi, aż szyby zatrzęsły się w oknach.
— Kto oszczerca? Kto Judasz Iskaryota?
— Wilk! Wilk! Wilk! Czytajcie! Czytajcie!
Rzucono się skwapliwie do gazety. Pan Ludwik począł czytać.
Artykuł brzmiał, jak następuje:
„W numerze dzisiejszym gazety podaliśmy wiadomość o czytelni założonej w N., oto co nam piszą jeszcze w tym przedmiocie z tamtych okolic:
„Chęć do czytania rozpowszechnia się u nas niezmiernie powoli. Miejscowe towarzystwo przekłada do dziś dnia karty, butelki, plotki — słowem, cokolwiekbądź, byle nie książki. Mężczyźni całe dni przesiadują w miejscowych knajpach, damy zaś (poruszenie niespokojne między damami) wolą spędzać czas przed lustrami na ratowaniu podejrzanych wdzięków z pomocą również podejrzanych kosmetyków (fałsz! fałsz nikczemny!!), lub obmawiając się wzajemnie. Dla panien najmilszem zajęciem jest siedzieć całemi dniami w oknach (ach!) i przypatrywać się wypomadowanym kawalerom (fe! fe!), rzucającym czułe spojrzenia na pudrowane twarze (niemoralność!). Zaledwie kilka wyjątków woli poważniejszą rozrywkę, niż podobne zabijanie czasu, zarówno lekkomyślne jak naganne” (krzyki, zamięszanie, hałas).
Jeżeli masz, o czytelniku! pojęcie, co się obecnie dzieje w izbach francuskich, zaledwie zdołasz wyobrazić sobie, co się działo na wieczorze u państwa Kasyerstwa. Uchwalono unanimitate zemstę; postanowiono spalić czytelnię lub wyrzucić ją na ulicę. Panowie: Ludwik, Antoś etc. etc... słowem, wszyscy, czujący zarówno obrazę honoru jak i niegodziwość postępku Wilka, uchwalili przelać krew jego „z pomocą oręża lub broni palnej”.
Wilk jednak, nietylko nie uląkł się pogróżek, które też istotnie nie przyszły do skutku, ale napisał i drugi artykuł o okolicznem obywatelstwie. Artykuł ten odczytywano na licznem zebraniu u hrabiego Sztumnickiego, który miał zwyczaj przyjmować szlachtę z nogami założonemi na stół. Tu mniej było krzyku, bo hrabia chory na mlecz pacierzowy nie znosił hałasu — i tu jednak postanowiono pozbyć się Wilka za jakąbądź cenę. Delegowanym od szlachty był Strączek, który obiecywał spłatać Wilkowi („dość już panowie cierpliwości!”) takiego figla, że „albo się wyprowadzi z tej okolicy, albo... panowie!.. no! no!”
Zawisły tedy chmury nad naszym bohaterem, a on tymczasem orał sobie spokojnie rolę w Mżynku, uczył parobków i panny Chłodno, kochając się za jedną drogą w Lucy. Miło jest, kiedy się człowiek kocha, podłożyć sobie ręce pod głowę i ległszy w wygodnym fotelu, pomarzyć o przedmiocie miłości — Wilk tego nie umiał. Pracował. Pola na Mżynku pozieleniały z wiosną bujnie, jabłoń strzeliła kwiatem, drogi i dróżki zmieniły się w aleje, sadzone płonkami owocu i morwy, powznosiły się nowe budynki, rozkwitło wszystko ładem i dostatkiem. Radowało się dzielne serce Wilka, a ruchliwy umysł jego tworzył coraz nowe plany. Plany te były dwojakie: tyczące się ogółu — i osoby Wilka. W pierwszych mieściły się nowe przedsięwzięcia, ulepszenia, czytelnie, o drugich pisał Wilk do przyjaciela w ten sposób:
„Powinienem, a nie śmiem dotychczas, powiedzieć Lucy, że ją kocham, choć prawie pewien jestem jej wzajemności. Po otrzymaniu formalnego z jej strony wyznania, natychmiast wystąpię jawnie, bo boli i wstydzi mnie już ta tajemnica, w jakiej trwają stosunki nasze. Bądź co bądź, dzieci tylko lub nikczemnicy działają z ukrycia, ale w warunkach, w jakich żyję, nie mogło z początku być inaczej. Wystawiam, ile będę miał przejść z państwem Chłodno i z Hoszyńskiemi, jeśli jednak Lucy się zgodzi, nie cofnie to na krok moich zamiarów. Powiadam: wszystko zależy od Lucy i dlatego... mam dobrą nadzieję. Przed sobą widzę dziś ołtarz, a dalej — chatę, dziś cichą, zaludnioną jej szczebiotem, a jeszcze dalej — pracę i znój, działanie na szerszem polu, dzielną czynność na zewnątrz, spokój na wewnątrz... postęp! Boże, daj mi sił!”
Lekcye angielskiego szły z całą punktualnością. O ile się przy tem dało, Wilk wykładał pannie Lucy swoje teorye o życiu i jego obowiązkach. Jednego dnia, kiedy mama Chłodno miała migrenę, a Wilk mówił żywiej, niż zwykle, Lucy spytała go dość znienacka:
— Mama mówi, że ja jestem egzaltowana. Dites-moi... Ach! prawda — pan nie lubi, kiedy mówię po francusku, a zatem: Dites-moi, est-ce que c’est vrai, que je suis tellement exaltée?
— O ile egzaltacyą zwie się miłość do wszystkiego, co dobre — to prawda.
— Pan musi być... mon Dieu!.. bardzo dobry?
Wilk zaczerwienił się zlekka, a serce zabiło mu tak żywo, że aż odzienie poruszało się na piersi.
— Dlaczego pani to mówi? — spytał stłumionym głosem.
Loki Lucy znalazły się tak blisko twarzy Wilka, że zapach jej warkoczy dochodził do jego powonienia. Powoli, bardzo powoli podniosła nań oczy i rzekła:
— Mówię to, bo... Jakto miłość po angielsku, panie Wilk?.. Jak pan to słowo dziwnie jakoś wymawia?..
Suknia muślinowa Lucy również dziwnym trafem obwinęła jego nogi.
— O, ja jestem egzaltowana!.. nie prawdaż?
— Co pani jest dzisiaj?! — spytał drżącym głosem Wilk.
— Co mi jest?.. nie wiem... Tak mi jakoś słabo! — mówiła, szepcząc... — Czy pan kiedy kochał kogo, panie Wilk?.. tak mi słabo!.. Boże! co się ze mną dzieje?!
Głowa jej spadła nagłym ruchem na piersi Wilka...
I on pewnoby nie powiedział, co się z nim teraz działo.
Kiedy się wreszcie opamiętał, kiedy chciał przemówić do Lucy w imię spełnionego przed chwilą faktu, nie było już jej w pokoju.
Był za to pan Chłodno, który, puszczając dym z ogromnego bursztyna, położył spokojnie rękę na ramieniu Wilka i wedle zwyczaju „il le regarda tout-à-fait comme un vrai loup.”
— Jakże tam lekcye idą? Comment cela vat-il? — spytał.
— A! bardzo dobrze!
— Może już dosyć umieją?
— Po paru jeszcze lekcyach.
— To bardzo dobrze. Będę mu bardzo wdzięczny za te lekcye.
Wilk skrzywił się trochę.
— Zbytek dobroci — rzekł.
— Nie, Nie! wcale nie zbytek... Ale à propos: mam do pana interesik. Czy to pan pisałeś ten artykulik w gazecie?
— Ja pisałem.
— O! to niedobrze!
— Tak pan znajduje?
— I hrabia Sztumnicki jest tegoż samego zdania. Jakto niedobrze zrażać sobie takich ludzi.
— Opinia hrabiego Sztumnickiego jest dla mnie obojętną.
— Nawet opinia hrabiego Sztumnickiego? Zresztą, całe obywatelstwo jest niezmiernie oburzone. Pan niepotrzebnie się narażasz, panie Wilk, po co było pisać ten artykuł?
Wilk podniósł z dumą głowę.
— Odpowiadam za niego — rzekł.
— Kiedy wcale nie o to chodzi; ale pozwól pan sobie zrobić parę uwag. Ja sam cenię literaturę. W młodości pisywałem nawet wiersze i parole d’honneur! wcale niezłe. Ale chodzi o to, czem literatura być powinna? Owszem, gdyby podnosiła piękne strony obywatelstwa, gdybyśmy zakrywali wzajemnie nasze wady, uczyli innych, kogo mają uważać za czoło społeczeństwa... literatura taka przyniosłaby korzyść i czytającym i piszącemu. Między nami, wierz mi pan, jest wielu ludzi zarówno dobrze urodzonych, jak i postępowych. Literatura powinna być ostrożną — czy nie prawda? Pominę już, że niegodnie jest wykazywać błędy starszych... ale, gdybyś pan nawet prawdę mówił, każdy się spyta, skąd masz prawo prawdę mówić.
— Szanowny panie! stajemy na rozdrożu.
— Hrabia Sztumnicki był niezmiernie oburzony. „Sprowadziłem (powiada) konie angielskie, kupiłem w Wiedniu kocz, kupiłem tryka u Malcana, jestem popularny, witam się z każdym, — trzymam ilustracyę francuską — o tem (mówił) pan Wilk nie raczył wcale wspomnieć.”
Wilk roześmiał się.
— Pan się śmieje, a całe obywatelstwo się oburza jego artykułem. My wszyscy idziemy za postępem. Hoszyński np. ma buldoga, do którego mówi po niemiecku, a sprowadził go z Wrocławia, bo, jak powiada, w Niemczech wszyscy mają psy takie. I pan temu nie zaprzeczysz?!
— A, a! nie zaprzeczę.
— Pan skończyłeś uniwersytet i mógłbyś, gdybyś chciał — naturalnie, gdybyś chciał — stać się nam i potrzebnym i pożytecznym. Słusznie, że pan gani urzędników, ale o nas należałoby mówić inaczej. Gdyby tak np. zagładzić jakim artykułem przykre wrażenie i napisać nowy, podnoszący opinię obywatelstwa — co?
— A co?
— Napisz pan tak: „Donoszą nam z N...skiego, że tamtejsze obywatelstwo przez szlachetność” i t. d. Albo: „Pewną jest rzeczą, że wskutek wybornej uprawy roli i rozumu obywatelstwa zboże tam wydaje” i t. d. Panbyś to potrafił. Nieźle byłoby wspomnieć, że obywatelstwo tutejsze dlatego tak dobrze może gospodarować, że, siedząc od dziada pradziada na jednej roli, zna ją dobrze. Cóż pan na to?
— Nic, panie. Aż do tej chwili pamiętałem, że mówię z ojcem dzieciom.
Poczem Wilk wstał i wyszedł. W salonie zastał panią Chłodno, która pożegnała go jakoś ozięble, ale on nie zważał na to.
Po drodze wesoło machał kijem, ścinając przydrożne zioła. Księżyc świecił, cicho było w powietrzu, jako zwyczajnie pogodną nocą letnią. Nagle Wilkowi zdawało się, że słyszy jakby odgłos łamanych drzewek. Stanął i słuchał. Tak jest, ktoś łamał drzewka owocowe, któremi Wilk obsadził drogę. Wszystka krew uderzyła mu do głowy.
— Kto tu? — krzyknął grzmiącym głosem.
Jakaś biała postać zaczęła co sił uciekać ku gościńcowi. Wilk skoczył za nią jak błyskawica i w tejże chwili był tuż przy niej. Jakiś ogromny chłop, widząc, że nie uciecze, obrócił się groźnie, trzymając siekierę w dłoni.
— A co ty, panku! myślisz, że ja się boj...
Stęknął i nie dokończył. Wilk jednym zamachem żelaznej ręki obalił go na ziemię i, klęknąwszy mu na piersiach, ryknął:
— Łotrze!
— Oj, panie! zlitujcie się! żona, dzieci! zlitujcie się... bójcie się Boga! Mnie zapłacili, żeby ja to zrobił!
Wilk puścił go i podniósł, jak dziecko za kołnierz.
— Kto cię zapłacił?
— Wielmożny panie! to pan Strączek, żeby go wciornaści! Ja mam żonę i dzieci. Powiada: „Idź ty, Bartek, wyłam Wilkowi drzewa, dostaniesz po złotemu od sztuki”. Tak i poszedłem. On powiada: „Drzewka młode, łatwo się złamią”, a to, wielmożny panie, twarde licho, co i bez siekiery nie podolisz.
— Skąd ty jesteś?
— Od Hoszyńskich.
— Bartek! zrobiłem ja ci krzywdę kiedy?
— Nie.
— A tyś mnie za co krzywdził?
— Za złoty od sztuki, wielmożny panie. Nie chciał dać więcej.
— To pójdziesz ty, Bartku, do sądu na srogie ukaranie i święty Boże nie pomoże, a Strączek swoją drogą mi zapłaci.
Tu zaczęły się modły, zaklęcia i przeprosiny, ale, niestety, Wilk nie należał do idealnej szkoły wielbicieli poczciwych kmiotków, a może i łagodności miał zamało — słowem, poszedł nieborak Bartek do sądu.
Wilk poleciał nazajutrz osobiście do Strączka i do Hoszyńskich i, kto wie, coby się stało, szczęściem, nikogo z nich nie zastał w domu. Ale co się odwlekło, to nie uciekło. Sprawa poszła do miejscowych sądów. Wilk wygrał ją, choć żadną miarą nie mógł uzyskać wyroku, jakiego pragnął najbardziej. Chodziło mu o to, żeby Strączek poszedł do kozy, ale Strączek skazany był tylko na karę pieniężną, którą Wilk obiecywał sobie oddać na pomnożenie czytelni.
Cały wyrok wydany był zaocznie. Strączek, dowiedziawszy się o tem, kazał odpowiedzieć jednem słowem:
— Dobrze.
Przykro jednak było naszemu bohaterowi, tembardziej, że od tego czasu posypały się nań klęski jedna za drugą. Wypadło znów kilka szkód w polach, wypasano mu lucernę, kradziono pszczoły, a i w mieście doznawał tysiąca najrozmaitszych przykrości. Czy się tem gryzł, czy nie, trudno powiedzieć, to tylko pewna, że im więcej doznawał przeszkód, tem większe i wytrwalsze rozwijał siły oporu.
„Ja sobie dam radę (pisał do przyjaciela). Przewidywałem, kupując Mżynek, ile trudności będę miał do zwalczenia. A no, jednak burzy się we mnie krew i wyczerpuje cierpliwość. Zbyt mi w drogę włażą i mogą zapłacić za to drożej, niż myślą. Nietyle jednak boli mnie samo prześladowanie, ile nikczemność, która leży na dnie tego wszystkiego. Toczy się skryta walka w ciemnościach, ale ja wyrwę ją na światło dzienne. Nie upadam jednak na duchu. Myśl, że wśród ciemnoty i głupstwa, jakie mnie otacza, mam i ja skrzydlatego sprzymierzeńca, niby anioła opiekuńczego — myśl ta dodaje mi sił, ale i łagodzi mnie. Chcę mówić o Lucy. Nie mów ty mi w swych listach o niej z przekąsem, ani odzywaj się mi półsłówkami. Kocham ją i ufam jej. Stosunki nasze stały się takie, że uważam sobie za obowiązek wystąpić jaknajprędzej z prośbą o jej rękę. Niknie wszelka gorycz, gotowem wszystkim wszystko zapomnieć, jeśli ona mnie wysłucha. A mam wszelką pewność! Może dziś lub jutro rozstrzygną się losy moje.”
Jakoż nie potrzebował długo czekać. W kilka dni po owym liście, wyszedłszy na oglądanie nowej jakiejś szkody, spotkał państwa Chłodno na spacerze. Oboje rodzice szli piechotą z nauczycielką i Bogunią, panna Lucy zaś konno harcowała po polach i drogach, na jakie pół wiorsty przed rodzicami. Spostrzegłszy Wilka, podniosła szpicrutę do kapelusza na znak powitania. Ręka jej spadła po amazonce, szukając dłoni Wilka.
— Ach, jak to dobrze, że pana spotykam; pójdziemy cokolwiek naprzód — pokaże mi pan swoje królestwo: bonjour! bonjour!
Królestwo Wilka istotnie ślicznie wyglądało w ulewie promieni słonecznych, a i on także nigdy nie czuł się więcej królem.
Ręka panny Lucy nie puszczała jego dłoni, owszem, w długim i pełnym tajemnych drgań uścisku ręka ta zdawała się mówić:
— Oto nie możemy sobie pozwolić więcej, bo patrzą na nas, ale nie rozłączajmy się.
— Teraz albo nigdy! — pomyślał Wilk.
Dziwna jakaś a nieznana bojaźń ścisnęła mu serce. Jakoż chwila była dlań ważna; — od paru słów zawisła jego przyszłość.
Usiłował przemówić... i nie mógł, brakło mu słów, jak temu, co pierwszy raz prosi o pożyczenie pieniędzy... Nowicyusz!
— Co pan taki poważny dziś, nawet smutny? — spytała Lucy.
— Jam tylko szczęśliwy.
Nowy uścisk dłoni dodany był jako komentarz dla stron obojga.
— Czy znalazł pan kwiat paproci, czy czterolistną koniczynę?
— O! mój kwiat stokroć piękniejszy!
— Głos panu drży... Gdzież pana szczęście?
— Przy mnie.
— Nikt nas nie słyszy... mów pan.
— Moje szczęście od pani zależy.
— Odemnie?
— Tak!
— Uściśnij mi mocniej rękę... odemnie?
— Kocham.
Pochylili się ku sobie młodzi, jakby dwa kłosy; niby szmer pacałunku przeleciał przez powietrze.
Wilk nagle pobladł, wyprostował się na całą wysokość i odkrył głowę.
— Lucy! podaj mi rękę na zawsze, bądź żoną moją.
— Co?
W Wilka niby piorun nagle uderzył. Lucy stała od niego na cztery kroki; gniew i zadziwienie malowały się na jej twarzy.
— Panie Wilk!
— Pani!..
— Panie Wilk! nie zapominaj, do kogo mówisz!
— Przez Boga żywego? co to znaczy!?
Panna Lucy odchodziła od siebie z oburzenia.
— To znaczy, żeś pan postąpił ze mną niegodnie, nieuczciwie, nieszlachetnie, żeś pan nadużył mego zaufania, że to obraża mnie!
Fale krwi uderzyły na twarz Wilka; zamiast odpowiedzi, schwycił za cugle konia Lucy.
— Puść mnie pan, lub zawołam papy!
— Wołaj! Musisz mnie słuchać! Przy wszystkich i w imię wszystkich pocałunków pytam raz jeszcze, co znaczą twoje słowa?!
Wilk trząsł się febrycznie, a oczy jego rzucały błyskawice. Panna Lucy naprawdę przelękła się teraz pogróżki; wszak to ona pierwsza rzuciła się ongi na piersi Wilka
— Czego pan chcesz odemnie?
— Wyjaśnienia, coś pani myślała, zezwalając na uściski i pocałunki? czyś się bawiła ze mną? czy rozumiałaś, do czego to prowadzi? czy rozumiesz dziś, że to obowiązuje? — Czy brak ci serca, czy rozumu?
— Boże!..
— Mów! bo przy wszystkich o to pytać będę!
— A czy ja co winna!.. Jaż się tak nudziłam w Chłodnicy!..

· · · · · · · · · · · · · ·

Wilk już nie pytał więcej: zrozumiał wszystko. Nudziła się biedaczka w Chłodnicy, zatem pour passer le temps wymyśliła sobie zabawkę. Przytem miała lat dwadzieścia, więc nerwy jej nadały zabawie koloryt może zbyt ciepły. Gdyby miała lat z ośm, a Wilk z dziesięć, nazywałoby to się zabawą w męża i żonę. Ale w tym wieku, w którym byli, już się w męża i żonę nikt nie bawi. Bawią się za to w inną grę (bardzo zabawną) kochanka i kochankę — czasem mówią także — w miłość. Ale to jest tylko zabawa i nic więcej, Wilk brał ją nadto seryo. Cóż Lucy o niej myślała? Myślała, że Wilk jest pięknym mężczyzną, a czuła, że wzburzone nerwy dobrze koją się pocałunkami. Temu, ktoby chciał cokolwiek jej zarzucać, możnaby odpowiedzieć, że postępowała z dobrą wiarą; a że tam Wilk mógł przypłacić zbyt drogo, nie przyszło jej na myśl. Przecie rodzona matka nazywała ją naiwną. Ale pani Chłodno nie zupełnie myliła się, licząc na rozsądek i dobre wychowanie córki. Lucy cofnęła się przed mezaliansem...
A tu, czytelniku, maleńkie wyznanie na korzyść naszych salonów. Ile tam pocałunków przemknie się po obsypanych ryżową mączką obliczach — nie nasza rzecz! mezaliansów jednak nie widzimy. Inna rzecz powiedzieć komuś: „kochajmy się, póki będziemy mogli”. Za to potem, gdy czas przeminie, mówi się:

„Ja cię wiecznie będę... wspominać,
„Ale twoją być nie mogę.”

Opinia publiczna jest światłem, kogo oczy bolą, sprawia sobie umbrelkę — męża. Wielu młodzieńczych gier by nie bywało, gdyby nie nerwy — te nieszczęśliwe nerwy!
Wszystko to jednak dobre dla nas; Wilkowi chyba na to się przydało, że

„......na pocieszenie
„Słodką mu zostawiono rzecz — bo doświadczenie.”

Puścił konia Lucy. Mógł jej wprawdzie powiedzieć, że postępował uczciwie, że bez takiego rozwiązania, jakie rzeczom nadał, stosunki ich byłyby poprostu niemoralne, że pragnął uszlachetnić je i t. d. Mógł i wiele jeszcze powiedzieć, ale na coby to się przydało? Puścił konia Lucy... i nie skinąwszy jej głową, wrócił powoli do siebie.
A wracał bardzo powoli. Wracając, czuł tylko, że stało się z nim coś niezwykłego.
W pełnym zamętu kołowrocie myśli z wysileniem polował na iskierkę świadomości siebie, na wyraźne przynajmniej odbicie spełnionego faktu.
Dziwna rzecz! Nie czuł nawet żadnego bólu, nie rozpaczał, poprostu był ogłuszony.
Po długiej dopiero pracy uchwycił pewien rezultat wypadków. Rezultat ten był taki:
Po pierwsze — stracił Lucy; po drugie — sponiewierano go; a po trzecie...
Trzecia myśl trudna była do sformułowania. Ma ją mniej więcej człowiek wtedy, gdy mówi: „Muszę sobie oddać tę sprawiedliwość, że jestem głupcem.” Refleksya niezbyt bolesna, ale okoliczności, wśród których stał Wilk, czyniły ją dlań może boleśniejszą, niż dwie poprzednie. W praktyce życia szła za nią utrata wiary w ludzi, miłości do ludzi i nadziei, żeby kiedyś było lepiej, niż jest.
Wilk przesiedział bezsenny całą noc.
Ważyły się jego losy w samotnych godzinach bólu i rozmysłu. Godziny takie stanowią przełom w życiu. Ranek miał okazać, czy Wilk wyjdzie z walki niedołęgą, czy zahartuje się jeszcze w ogniu.
Tymczasem gwiazdy pobladły. Z mgły i szarych barw półświtu kształty zaczęły występować coraz wyraźniej.
Dniało.
Światło w izbie, gdzie siedział Wilk, zagasło, skrzypnęły drzwi — Wilk wyszedł i pobudziwszy parobków, ruszył z niemi do roboty.
To był dobry znak.
Gdy wreszcie rozwidniło się zupełnie, jedno spojrzenie na twarz Wilka przekonywało, że był uratowany.
Twarz jego była dość blada (nie spał całą noc), ale spokojna lubo poważna. Może było w niej nawet coś ostrego. Jednak nie osiwiał, ani ołysiał, ani się pochylił, ani nawet nie był smutny. Po godzinie pracy niktby go nie odróżnił od wczorajszego i codziennego Wilka. O ósmej wrócił do domu i jadł dobrze.
Parobcy zauważyli jednak, że tego dnia nie był zbyt cierpliwy; ale on i zawsze niezbyt był cierpliwy. Wieczorem znów pojechał do Strączka w sprawie połamanych drzewek i znów odpowiedziano mu, że pana niema. Wilk domyślał się, że go nie przyjmują, ponieważ jednak nazajutrz była niedziela, sądził, że złapie Strączka i rozmówi się z nim po kościele.
Niestety! nie przewidywał, co z tej rozmowy wyniknie. Już w czasie sumy Wilk zauważył, że zebrani obywatele, zamiast zwykłych pogawędek i polowań, woleli patrzeć na niego i szeptać między sobą tajemniczo. Strączek przyjechał później i, o ile Wilk mógł miarkować, przyjechał pijany. Za jego przybyciem spojrzenia i szepty zwiększyły się.
Wkrótce domysły Wilka zaczęły się wyjaśniać. Wyszedłszy z kościoła, spostrzegł, że obie strony ścieżki, przez którą miał przechodzić, zajmowali panowie Szumnicki, Chłodno, dwaj Hoszyńscy, Golibrodzki, Skomornicki, na środku zaś ścieżki stał Strączek z miną bezczelną i wyzywającą.
Wilkowi żywiej uderzyło serce: „O przez wszystkich Bogów! — pomyślał — nie radzę im teraz wchodzić mi w drogę.” „Teraz” to znaczyło: po onegdajszem zerwaniu z Lucy. Wilk, jako ongi Hamlet, czuł, że w nim teraz jest coś niebezpiecznego.
— No, cóż mości kolonisto! — zawołał Strączek — wygrałeś sprawę? Co ci się odemnie należy?
Wilk pobladł.
— Panie Strączek! — odrzekł głosem, któremu napróżno usiłował nadać ton spokojny — panie Strączek, wyrażenia twoje mogą być niebezpieczniejsze dla ciebie, niż dla mnie.
— Ha! ha! ha! — zaśmiał się nienaturalnie Strączek. — Pytałem, co ci się należy? Doniosłeś, że to ja łamałem drzewka.
— Ha! ha! ha! — zabrzmiało w chórze.
Wilka oczy błysnęły, jak u prawdziwego wilka.
— Panie Strączek! chwila jeszcze, a nie odpowiadam za siebie.
Ah! cela devient curieux! — zawołał hrabia Szumnicki.
— Co ci się należy? — pytam — zresztą, milczeć!
— A ty mi z drogi! i wy wszyscy, jak tu jesteście!
— Co? co? Ty śmiesz tak mówić? A oto ci zapłata! oto za drzewka! oto jeszcze rubel na wódkę!
Strączek rzucił w oczy Wilka garść pieniędzy. Krew nie woda! Niby uderzenie piorunu ozwał się policzek... Strączek padł jak długi.
— Nikczemnicy! — krzyknął Wilk.
Zrobił się popłoch niemały: Szumnicki zgubił okulary — inni panowie połamali kapelusze; mówiły złe języki, że Hoszyńscy z takim pośpiechem wsiadali do karety, że w środku uderzyli o siebie głowami. Wieczorem przyjechał do Wilka Skomornicki, jako sekundant Strączka. Hoszyńscy odmówili mu podobno tej przysługi. Wilk zgodził się na pojedynek.
„Pojedynek ten — pisał do przyjaciela — spadł na mnie niespodzianie. Mimo wszystkiego, co przeciw pojedynkom mówią w wielu kwestyach nie znajduję innego rozwiązania. Z tem wszystkiem kłopot to dla mnie niemały. Mniejsza, że nigdy nie umiałem strzelać, a dziś mniej niż kiedykolwiek, ale ani wiem skąd wezmę świadka. Ciebie nawet nie proszę — wiem, że twoje zasady nie pozwalają na to. W okolicy mam tylko nieprzyjaciół, a nie mogę przecie wezwać którego z moich parobków, bo rzecz nie chodzi o kije. Zmiłuj się, przyślij mi kogo z Warszawy! Chciałbym rzecz skończyć jaknajprędzej. Sądzę, że to źle się skończy dla jednego z nas, ale chybaby sprawiedliwości nie było, żeby w walce między mną a Strączkiem — zwycięstwo miało paść na jego stronę. Na wszelki jednak wypadek chcę być w porządku, dlatego posyłam ci kopię testamentu. Bądź zdrów i zmiłuj się, dawaj świadka, bo nie wiem co zrobię.”
Ale wypadek wyprowadził Wilka z kłopotu. Tegoż dnia otrzymał list od pana Ludwika, w którym ten ostatni zrzekał się stanowczo czytelni, obiecywał wyrzucić ją w błoto. On wie, że Wilk jest zdrajcą, że zamierzał wydrzeć mu Kamillę — ale nic z tego! W końcu dawał do zrozumienia, że gdyby Wilk chciał dochodzić orężem „tych tu słów”, to on, t. j. pan Ludwik, gotów stanąć na żądanie.
Równało się to prawie wyzwaniu. Wilk uśmiechnął się i rzucił list do ognia, ale po krótkim namyśle siadł i odpisał w ten sposób:
„Dziecko jesteś, panie Ludwiku! Nikt nie myśli się z tobą strzelać; czytelni zaś może nie wyrzucisz na ulicę, jeśli zechcesz pofatygować się do mnie dziś, o co, licząc na twój honor i poczciwe serce, najmocniej cię upraszam.”
W parę godzin potem pan Ludwik przybył istotnie do Mżynka — Wilk powitał go serdecznie.
— Czekałem na pana z niecierpliwością.
— O co chodzi?
— Ze wszystkich ludzi, których poznałem w tej okolicy, cenię cię, panie Ludwiku, najwięcej; tyś przynajmniej nie zepsuty aż do szpiku kości. Podaj mi rękę i słuchaj.
— O co chodzi, panie dobrodzieju?
Wilk opowiedział wypadek ze Strączkiem, poczem rzekł:
— Liczę na pana, że zechcesz być moim świadkiem. Nie mam tu nikogo w okolicy; wszyscy mnie nienawidzą i wszyscy prześladują.
— A! jakto być może?
— Jednak, cóż ja komu złego zrobiłem; pracowałem jak wół, chcąc polepszyć w okolicy gospodarstwo, a te pieniądze, za które stoi czytelnia, od ust sobie odjąłem. Czego ja chciałem, panie Ludwiku? gdziem szedł? do czegom dążył?
Pan Ludwik uznał za stosowne odpowiedzieć cokolwiek, ale poprzestał na tej uwadze.
— Patrz! — mówił dalej Wilk. — W innych stronach kwitnie wszystko, rozumem, ładem, dostatkiem, wznosi się rolnictwo, wznosi się przemysł, budują fabryki, ludzie pracują, czytają, myślą; wszyscy dążą do tego, co rozumne i dobre — błogosławią naukę i pracę, a u nas co?
Wilk zaczął się stopniowo ożywiać i na twarz wystąpiły mu rumieńce; mówił z żarem.
— U nas męty, zło i niemoralność: lenistwo i pycha u góry, ciemnota u dołu. Toż patrz, kto u nas zamożny? kto szczęśliwy? kto choć spokojny? Jedni wydają życie po groszu na gnuśnych i marnych zachciankach, drudzy choć i pracują — to łzy i pot im zapłatą, bo pracują nieumiejętnie. Więc czegóżem ja chciał? czy chciałem własnych korzyści? czy znalazłem między wami szczęście? Jeślim wam mówił: porzućcie karty, butelki, bilard, próżniactwo! jeślim ostatni grosz łożył na czytelnię, jeślim wołał: pracujcie, pracujcie, w nauce przyszłość, w nauce wam własne dobro! to, panie Ludwiku, czy własny interes mną powodował? A no, spojrzyj i tu (Wilk pchnął ręką okno i ukazał na pola mżynieckie), widzisz, jak zielenią się pola, jak szumi zboże. Patrz! wszędzie znać żelazną pracę. Pamiętasz, że Mżynek był ruderą, a dziś powiedz, gdzie rozkwit podobny? Z dumą powiadam: jam to uczynił, a Boga biorę na świadka, że nie dla siebie pracowałem od świtu do nocy, nie dla siebie przelewałem pot, chodząc za pługiem. Dla mnie marnego człeka dośćby mleka dzban i kawał chleba, ale chciałem innym okazać skutki przykładem. Och! panie Ludwiku! ja tylko chciałem zachęcać i nauczać. Gdyby chciano pomagać mi, zamiast przeszkadzać, już dziś inaczej wyglądałaby okolica: zawrzałaby praca, zakwitła zamożność, spokój i szczęście. Tegom chciał — a jednak co?... Mniejsza, że nie powiedziano mi: Bóg zapłać, mniejsza, żem szczęścia nie znalazł, człek i w zmartwieniu może pracować. Nic tego mi nie szkoda! Ale jutro, po jutrze, jeśli mi kula w łeb — to i zmarnieje wszystko, com zrobił. A no i tobie nie skargę wypowiadam, ale chcę, by choć jeden mnie zrozumiał, by choć jeden wyszlachetnił się i oświecił.
— A! panie dobrodzieju! — zawołał ze łzami zacny pan Ludwik — gdybym ja to był wiedział, gdybym ja to był rozumiał?
— Nie wyrzucisz na ulicę czytelni? będziesz pracował? będziesz uczył siebie i drugich?
— Przysięgam! przysięgam! Aaa! ostatni grosz na książki. Przysięgam, będę innym człowiekiem!
— Ano, to uściskaj mnie i bądź moim świadkiem.
Pan Ludwik rzucił się w ramiona Wilka, a gdy potem podniósł głowę, bogdaj, czy to nie inny był już człowiek. Oczy świeciły mu takim ogniem, jak nigdy przedtem; drżał, wielkie skry zapału przechodziły go od stóp do głów.
Obudziła się dusza i rwała do postępu a światła.
— Ach! czemuż pan nie przemówił tak do mnie pierwej — zawołał wzruszonym głosem. — Pan dobrodziej bywał czasem taki ostry! taki surowy!
Pan Ludwik ani przypuszczał, że wyrzekł słowa ogromnej wagi, tłumaczące w znacznej części ogólną niechęć, jaką budził Wilk. Tak! tak! — bywał Wilk surowy i ostry! On sam, usłyszawszy ten łagodny wyrzut, spuścił głowę i milczał. Każdy ma swoje wady — to prawda, ale Wilk milczał, bo nie chciał się tłumaczyć tem panu Ludwikowi, że każdy ma swoje wady, a nie umiał tłumaczyć się inaczej.
W życiu brakło mu nieraz wyrozumiałości. Daje to do myślenia. Wilk nie umiał wychodzić z ludźmi — nie dość miał umiarkowania i miłości. Wilk przedstawiał szowinizm postępu.
Pan Ludwik zabawił parę godzin u Wilka, czekając na Skomornickiego, sekundanta Strączka. Gdy przyjechał, ułożono warunki: odległość dwadzieścia kroków; przeciwnicy mieli, zbliżając się do siebie, strzelać, kto pierwszy chce — ale o ośm kroków już strzał był obowiązkowy. Prócz tego, by po pojedynku nie narażać ni przeciwnika, ni świadków, że każdy ze strzelających będzie miał przy sobie list, w którym sam siebie oskarża o samobójstwo.
Pozostawało kilka dni do ostatecznego terminu. Przez te kilka dni Wilk pracował, jak i dawniej, w polu, w wolnych godzinach wprawiał się w strzały, wieczorami zaś porządkował swe sprawy i pisywał. Oto jeszcze kilka słów z jego listu, pisanego do przyjaciela w przeddzień spotkania.
„Mimo że nie umiem strzelać, nie wiem jakie przeczucie mówi mi, że wyjdę z tej walki zwycięzko. Jutro termin. Staram się być spokojnym; ale nie mogę opędzić się pewnym myślom, z któremi, zdawało mi się, żem już skończył raz na zawsze. Wyznaję, że chciałbym choć raz jeszcze ujrzeć Lucy — tak... popatrzeć się na nią z jakiego kąta jeszcze choć przez chwilę. Oddałbym Bóg wie ile, żebym mógł przynajmniej nie pogardzać nią. Wiem, że to słabość, ale wstyd wyznać, jak trudno mi walczyć z podobnemi myślami. Zresztą, jestem spokojny i mam dobrą nadzieję. Czy odebrałeś kopię testamentu? Jutro o piątej rano termin. Natychmiast po pojedynku przyjeżdżam do Warszawy. Bądź zdrów, drogi chłopcze! ściskam cię i pozdrawiam znajomych.”
W. Garbowiecki.



Nazajutrz zaledwie świt, na skraju lasu między miasteczkiem a Mżynkiem, Wilk z panem Ludwikiem czekali na przeciwników. Twarz Wilka była poważna, ale oczy patrzyły jasno. Spokój, a nawet chłód jakiś wiał od jego postaci; znać było, że chwili obecnej nie brał lekko; w rysach jego malowała się niezłomna wola, a nawet pewna zaciętość.
Po kwadransie oczekiwania przybyli Strączek ze Skomornickim i doktorem.
Wszyscy skłonili się sobie wedle zwyczaju, poczem przeciwnicy spojrzeli sobie w oczy.
Był to niejako pojedynek przed pojedynkiem. Strączek spuścił wzrok ku ziemi.
Zapewne wziął to za zły znak. Nie tchórzył, ale widocznie nie miał spokoju Wilka. W ruchach jego była pewna gorączkowość, a na ustach uśmiech, ale też tylko na ustach, Bóg wie, co się tam działo w duszy, to tylko pewno, że nienawidził przeciwnika ze wszystkich sił.
Palił cygaro. Zdawało się, że był dobrze po kilku butelkach. Odmierzono metę — przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie. Tu, jak wiadomo ci czytelniku, następuje mówka. Treścią jej miłość bliźniego, kończy się zaś wezwaniem przeciwników do wzajemnego uściskania się.
Przeciwnicy odmawiają.
Mówka brzmi po polsku. Zły zwyczaj, ale taki zwyczaj! Następne za to słowa, jeśli sekundanci są ludźmi dobrego tonu, mówią się po francusku:
Messieurs commencez!
A że Skomornicki był człowiekiem dobrego tonu, dał więc oczyma znak panu Ludwikowi, poczem zwrócił się do przeciwników i rzekł:
Messieurs commencez!
Wilk podniósł pistolet do wysokości ramienia i, zbliżając się do przeciwnika, mierzył spokojnie. Broń w jego ręku, jak gdyby ujęta w żelazne cęgi, nie poruszała się najmniejszem drganiem. Tymczasem wionął wiatr cichy, zaszemrał liść, z brzezinowych gałązek krople rosy, niby brylantowy deszcz, spadły na ziemię.
Przeciwnicy przetrzymywali się wzajemnie; byli już od siebie o jakie ośm kroków.
Świadkowie spojrzeli na siebie niespokojnie.
Nagle buchnął strzał... Sekundanci skoczyli żywo naprzód.
Wilk zachwiał się, zacharczał krwią i padł na twarz z szeroko rozłożonemi rękoma.
Kula Strączka strzaskała mu czaszkę.
Jeszcze nie koniec historyi. Starania hrabiego Szumnickiego, Chłodnów i Hoszyńskich urwały głowę sprawie, jaka wytoczyła się po śmierci Wilka. Powszechnie zgodzono się na to, że powodem śmierci było samobójstwo, a powodem samobójstwa... Dobrowolni świadkowie, którzy znali dobrze Wilka, złożyli piśmiennie następujące zeznanie:
1. Ponieważ nieboszczyk za życia odznaczał się niezwykłą tak w słowach, jak postępkach oryginalnością i dziwactwem swych zasad;
2. Ponieważ zakładał jakieś czytelnie i sprowadzał książki, których nikt nie chciał czytać;
3. Ponieważ ze szczególną natarczywością napadał na ludzi, zachęcając ich, mimo najsilniejszego oporu, do nauki;
4. Ponieważ uczył czytać swoich parobków;
5. Ponieważ do gospodarstwa w swojej kolonii wprowadzał dziwaczne i nieznane nowości, jako to: jedwabnictwo, pasieki, wysadzanie dróg owocowemi drzewami, bez czego, jak wiadomo, wszyscy porządni ludzie obejść się mogą;
6. Ponieważ, mimo iż podobno był szlachcicem, sam za pługiem chodził i dopuszczał się częstokroć najprostszych prac w gospodarstwie;
7. Ponieważ takie postępowanie ze zdrowym rozsądkiem pogodzić się nie da...
Przeto oni — podpisani świadkowie — jednomyślnie zgadzają się: „że nieboszczyk cierpiał pewnego rodzaju manię, która dla wszystkich rozsądnych była widoczną, a która z czasem, przeszedłszy w zupełne obłąkanie, stała się przyczyną samobójstwa”.



Wilka, jako samobójcę, pochowano po za murem cmentarnym. Na grobie jego porósł bujnie piołun.

Koniec.






  1. Prace i dni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.