Przejdź do zawartości

Nikt nie chce mojej śmierci...

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Nikt nie chce mojej śmierci
Pochodzenie Przymierze serc i inne nowele
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis“
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NIKT NIE CHCE MOJEJ ŚMIERCI...
Do starego miasta Pułtuska wchodziliśmy w gęstym śniegu, przez triumfalną bramę z sośniny, wśród okrzyków ludu, pod obłaskawione dźwięki naszej orkiestry, przeprowadzani twardem spojrzeniem władz niemieckich, które się ustawiły kamienną gromadą płaszczów na uboczu.

Idziemy kompanja za kompanją, tak szczytnie, jakby to nasz krok pędził radosne wołania z piersi tłumów.
Tłumy biedne, szara kacabaja z kubrakiem wyjedzonym przemieszana, a co częściej chusta wytarta i tylko ręce, — owe ręce do czerwoności zmarznięte, ponad kusy bukiecik kapelusza wyrzucone.
Ustaje wołanie, szereg się zatrzymał. Pod bramą z pomiędzy zażywniejszych ojców miasta głos się rozlega rzewny. Potrząsa barankowemi czapkami, bieży przez płaty śniegu, w sercach się naszych osadza...
Że tu, przed laty, stała już ongiś polska piechota a pośród tej piechoty stał pułk naszego imienia!
Więc my — i Oni...
Tedy oddani jesteśmy cieniom ojców nieznanych, podczas gdy drżące ręce delegacji chleb nam podają i sól.
Czy nie za duży ambaras?
Bo to przecie nie laur, nie broń, ale chleb, rzecz codzienna, a od strony sensu tak święta. Więc stoimy bezradnie przed onym bochenkiem, niby skiba na serwecie rozpartym, zawstydzeni, — gdy nam na głowy pamięć ojców położono a do rąk znamię jadła...
Dopiero pułkownik rozplątał całą okoliczność, bo się nadął proroczo i wypowiedział mowę, pełną dobroci oraz srogiego krzyku, od którego wszyscy się popłakali.
Gdyśmy przeszli nareszcie pod triumfalną bramą i w koszarach wszystkie rygory odbyli, — na miasto!
Krzywą, kusą uliczką mimo ubogich domów, przez plac, na którym stara wieża pamięta dawny czas. Na ulicach, jakby gwoździ rozsypano, taki zgrzyt kutych butów żołnierskich, które, gdzie mogą, spódnicom drogę w mroku zastępują.
My do cukierni! Tu w kwaśnych glorjach karbidowej jasności jemy ciastka po dziesięć i szyk czynimy, żeby fryzowane panny z za lady widziały, jak świetne „wychowanie“ wojsko z sobą przynosi.
Gdy się najemy, pójdziemy naprzeciw do restauracji, na inauguracyjną wieczerzę.
Ale czas jeszcze.
Siedzimy, patrząc na zgiełk mrocznej ulicy, wsłuchani w skrzek butów żołnierskich, przez który przebija się i prześwieca i lśni jasność kobiecych głosów, tak dawno nie doznana. Wierzyć się człowiekowi nie chce, że jeszcze tydzień temu stał w rowach światowego frontu, a dzisiejszego wieczora płoszy przez czarne szyby brzmienie niewieścich słów, które się plotą i szeleszczą po nocy, jak światło.
— Formalne imieniny, bracie — rzęzi nad talerzykiem Kujon — dobro wali na ciebie ze wszystkich stron, w ciastkach stoisz po pas, a jeszcze kolacja na widoku!
Inauguracyjną wieczerzę jedliśmy sami, bez „ludności“, by się nie zdawało rekinom miejskim, że ktoś o ich łaskę, czy fundę zabiega.
Rzecz się odbywała w ostatnim pokoju wielkiej restauracji w czterech ubogich ścianach, za stołem w podkowę, z pułkownikiem w środku i coraz młodszemi szarżami ku skrzydłom.
Pojedliśmy, popili, dowódca woła — śpiewać!
Nad podkową stołu, jakby się pierścień ognia zatoczył, tak się nam wartko pieśń w ustach zapaliła.
Pieśń żołnierska, do której przyschło tysiąc przekleństw, która jest sto razy nienawiścią, nim raz jeden ukocha, za której fałsz nieśmiertelny kupuje żołnierz sławę!
Śpiewamy wesoło na wiarę wiecznej nieprawdy, aż tu po jednemu, po dwóch wtaczają się opiekłe matadory miejskie z kieliszkami, z flachami, z likierkiem. Płaczą na klapy, płaczą na podłogę, bośmy bracia! Okazuje się, — my do was, wy do nas, — bracia! Pijemy.
Z tych ciastek, z befsztyka, z likierków uciera mi się nasz dobry, polski świat, w którym nikt nikomu nic nie dał, zabrać jeszcze nie zdążył, tylko serca otwarte na przestrzał...
Tu kuse mundury, tam gęste głowacze, w pośrodku krępe słowo...
Bardzośmy sobie świadczyli. — Cywilusy nam, że choć służymy za niemieckie marki, ale to przecie dla broni... My cywilusom, że małodusznie siedzą pod listkiem swojej kapustki, — lecz za to trwają... Potem my im, w opowieści, żołnierskie trupy do stóp szczodrze rzucamy, oni nam bydełko swe w światowej okazji pomarnowane wypominają... Jeszcze raz zaczyna się przy flachach odwieczny proces każdego polskiego Powstania, — kłótnia oręża z chlebem.
Pijemy, słuchamy, gadamy.
— Jak ci w pysku? — pyta mnie nagle Kujon.
— Idę do domu, — dość.
Idę na swą kwaterę wedle otrzymanej karty, do porządnej rodziny, w myśl zapewnień adjutanta.
Niestety, „porządna rodzina“ mieszka tak daleko!
Śnieg błyszczy przy księżycu, wicher skuczy u węgłów, nademną i nad miastem gwiazdy świecą od tylu miljonów lat, aż się trzęsie z podziwu czułe, pijackie serce.
Nareszcie jest ten dom i ten ciemny korytarz rodowity i jest próg i wchodzę. Szmer śmignął w głąb mieszkania, jakieś kroki splątane.. Czekam... Chrząkam.
Wybielona jadalnia, — w ciasnej podróży sprzętów, stłoczonych pod ścianami, — serduszko naftowego światła pod żółtym kloszem w kwiaty, — na stole spękana cerata i ośle uszy rozłożonej książki.
Stoję, dyszę, czułość w sobie przerabiam, szmer się wzmaga, gdy oto pękają drzwi i wtacza się czcigodna postać, — raczej gmach wspaniały. Barwne szale tureckie powiewają na gmachu, a ogromne dżety na tęgich wykuszach postaci błyszczą, jak ciemne okna.
Jeszczem się skłonić nie zdążył, gdy jejmość: — Przybywasz pan, żołnierzu polski do domu ubogiego, sierocego, lecz szlacheckiego!!!
Pochyliwszy głowę, spojrzałem pokornie. Wszystkiemi piętrami trzęsło szlachetne natchnienie, w czarnych dżetach rozniecając światła. Za jejmością u drzwi, pośród fałdów zetlałej kotary trwał płowy chór główek chłopięcych.
— Moje sieroty, panie kawalerze, po świętej pamięci mężu, dzień ten zapamiętają! Bo ja, panie, wdowa, chociaż teraz w mieście żyję, lecz ze wsi jesteśmy, dobraśmy własne mieli!
Czekamy na pana od czwartej po południu, ale tyleśmy lat na was czekali, że godziny nic tu nie znaczą!
Przeprosiłem, — przy każdym kwaterunku tyle spraw, służba...
— Służba! — trzasnęły naraz wszystkie czcigodne balkony. Popłynęła długa mowa tronowa, której sensu nie mogłem był uchwycić, błądząc roztargnionem spojrzeniem po twarzach dzieci. U zbiegu kotary trwała między niemi najstarsza dziewczynka z gwiazdą karbidowego światła w uniesionej dłoni. Sztywne promienie szły pochyło przez gładkie uczesanie i, omijając twarz, płaszczyły się na piersi, sklepionej wysoko nad wypukłym garbem.
— Czem chata bogata, tem rada — przybiła jejmość, uczyniwszy gest powitania.
Nareszcie mogłem się ruszyć. Więc nuże ściągać kubrak, nuże rozluźniać rzemienie. Każdy szczegół mego uzbrojenia brały troskliwie dzieci w swe spierzchłe ręce i odnosiły do jakiegoś mego pokoju.
Przeszliśmy do salonu. Tu dopiero na ścianach niskich, niby ciemne, olejem nasycone bulwy, ciemniały werniksowane portrety przodków, fortepian orzechowym tyłem godził z kąta w stronę kominka. Wokół pieca łuszczył się blask w szklanych, niskich serwantkach, przed kanapą trwał wielki stół wygodnie na swym obfitym cieniu.
— Czem chata bogata tem rada. — Zapraszały we dwie, jejmość i najstarsza córka, — garbata panna Sylwina.
— Wcale nie żadna panna, dziecko, panie kawalerze.
— Już nie dziecko, mamusiu, mam ośmnaście lat.
— Tak, już panna — potwierdziłem, zasiadając cnotliwie do poczęstunku.
Cnotliwie i z rozrzewnieniem... Na białych mereżkach, niby na fali zmarszczonej w przezroczystych galerach topazy, rubiny, granaty, — stały w tłoczonem szkle konfitury z dereni, berberysu i głogu. Opodal wonna łódź kryształowa, pełna smażonej róży, ciemnej, jak krew.
— Dużą łyżką, panie kawalerze i więcej pan nabieraj.
— Kiedy żal człowiekowi jeść, pani szanowna, bo konfitura rzadka, dziś nikt takich nie robi, ktoby to tak drelował...
— My, panie kawalerze!
— Berberys, proszę pani, jadłem ostatni raz jeszcze w dzieciństwie, u matki.
— Wszędzie tu pan, kawalerze, jesteś u matki, pośród nas...
Dzieci stoją przy fortepianie, Sylwina białemi palcami trąca w żółte klawisze, uboga żałość lśni w jej zczesanych włosach i zaciska niebieskie skronie. Ptasi nosek rzuca cień na usta, z których płyną słowa żołnierskiej pieśni, podczas gdy z oczu, jak pestki, jedna za drugą łzy.
Dzieci chórem wtórują, aż im gardła jaskółcze widać do dna a ja drżę do dna przejęty, ponad pamięcią wojny u krzaka wspomnień zawieszony, — z któregośmy nad Wisłą głóg rwali z matką i berberys do garnuszka niebieskiego zbierali i ciemne derenie z rosą kładli na talerz...
Straszna przekora ostatnich lat wojennych kona już może bezsilnie, — światło się zapaliło zgubione, łódź kryształowa pełna krwi, a krew pachnie różą pierwszego matczynego uśmiechu ponad pamięcią wojny u krzaka pierwszych wspomnień...
— Czcigodna pani rozumie — rzeknę — że taki poczęstunek na mój głupi, żołnierski żołądek i tyle waszego serca, szanowni a kochani...
— Tyle serca, cóż nasze serce, — odpowie panna Sylwina i znów białemi palcami gra po żółtych klawiszach i z wnętrza fortepianu płoszy bystre mole, co niby żywe strzępy złotego ongiś czasu giną nieznacznie w mroku.
Chłopcy się drą radośnie, uciekłem, grzeszny niejako wobec naiwności tego święta.
Śpiewają wszystkie zwrotki, ale zrzuciłem już rzemienie, mundur, buty, kładę się do łóżka. Każdy mój nich tonie w lekkich, puszystych piernatach...
Jedna wdzięczność!
Teraz się człowiek zwinie, koszulę aż na pięty naciągnie, kolana pod brodę wetknie i spać bez miłosierdzia!
Gdy jeszcze raz pękają drzwi pokoju, wchodzi jejmość ze świecą w ręku, a z olbrzymią skórą na ramieniu.
— Czy panu wygodnie? — krzyknęła.
— Owszem, przezacna pani, — westchnąłem cicho w betach — bardzo wygodnie.
— Bo ja myślę, niewiele mówiąc, żeście się panowie dosyć namarzli i że nim się człowiek wygrzeje... Więc przyniosłam naszego niedźwiedzia.
Zwaliła mi z pleców na nogi całą górę brunatnego futra.
— Tak, panie, nie mam wiele, ale co mam, niech służy... W tych niedźwiedziach ojczysko jeszcze jeździł... Ile razy na te futra popatrzę, myślę, — żyło przecież kiedyś ojczysko!... To jest najcieplejsze, panie, co mamy!
Najcieplejsze, co mieli, dali mi do snu, najlepsze, co się kryło w spiżarni, na stół, najwygodniejsze, co się w starych kątach domu przechowało, — do użytku.
Dla mnie niedźwiedzie, konfitury, dla mnie największa lampa, dla mnie francuskie mydło, gdy sami łojowem skórę sobie tarli.
Mało tego, żem sobie boki grzał, tuczył, żem się wciąż płukał mocną, świeżą herbatą i co było dobrego mocnym zębem wyjadał. Jeszcze mi legendę swych gratów i sprzętów ofiarowali szczodrze.
Oto w tych skórach ojczysko na komisję jeździło. Przy tej lampie nieboszczyk stryj, powstaniec i notarjusz, największe akta ładził, a ów bukiet wiecznej trawy australijskiej ciotka z sobą zawsze woziła, od czternastego roku swego życia miłości jakiejś nieszczęśliwej wierna do końca swych panieńskich dni.
Jakby chcieli, bym z ich historji pożywał od niechcenia.
Nie było wkrótce chwili, by o ciało moje nie dbano i wraz, by „zbolałemu“ duchowi rozrywki nie stręczono.
Mam iść rano do koszar? Już w salonie przy świecach krząta się panna Sylwina, „grijowane“ kromeczki, ni to małe tomiki ustawia w platerowym stojaczku. Już złoty deseń masełka wdzięczy się przed talerzem, już cicho pluszcze herbata.
Jem dobrotliwie, niejako ofiarnie na koszt zasług i misji żołnierza. Rozwaliłem się w fotelu, pożywam suto. Z wielkiego karła stróżuje nademną panna garbata, uśmiechnięta, zielone oczy nakrywa rudą powieką i w miarę mego posiłku rumieni się radośnie.
Lub może po południu wracam z koszar?... Już czeka otwarty fortepian, albo książki, najlepiej stare, „Pamiętnik Kwestarza“ czy też „Śpiewy Historyczne“ — których to śpiewów jesteście dalszym ciągiem...
Błądzimy razem po wydaniu „wyciśniętem w Warszawie w 1816 roku“, okazuje się, że wszystko było już postanowione za Leszka Białego, a stary Goworek..
— Stary Goworek to Piłsudski! Zobaczy „Ojczyznę na tronie“...
A może wracam wieczorem z jakiejś pijackiej kompanji? Jest na mnie sposób wieczorem. Oto między buty, rozrzucone ostrogi, zabłocone rzemienie, pokręcone sznury, z któremi się param, wpadnie cichutki szept panny Sylwiny.
— Termos z gorącą herbatą czeka na kominku...
— Tego już doprawdy za wiele, — mówię nazajutrz srogo przy podwieczorku, — droga panno Sylwino. — Tuczę się tu, jak bąk, pasa już nie dopinam, a pani jeszcze po nocach dla mnie czuwa?!
Sylwina w szkle serwantki wielekroć załamana wyciąga w górę rękę: — Dla bohaterów nigdy nie masz pieczy za wiele. Bo kiedy myśmy tutaj wygodnie siedziały, wyście tam życie kładli!
Tedy się wreszcie zerwę z nad talerza pełnego mięsistych truskawek i nuże ostro gadać i nuże płacić za te niedźwiedzie, mydełka, konfitury, — szczerą, poczciwą prawdą. Żeśmy nie żadne „bohatery“, a kupa zwykłych ludzi, że się człowiek w danej okazji, jak każde inne bydlę gliniany robi ze strachu, a gdy działa biją, kark mu się gnie, jak z wosku. Nie ma tu co tak wiele rozpowiadać.
Sylwina siedzi cicho, stopy pod siebie chowa, białemi paluszkami mroczne powietrze prasuje, szypułkowatą pierś naprzeciw słów wysadza: — Niech pan mówi, to lżej, o wiele, wiele lżej.
Więc mówię, — bez pardonu. Żeby nas w cukrze nie kandyzowali. Żeby o nas myśleli po prostu, jak o zbożu, ogniu, czy chlebie. Żeśmy taksamo, w końcu biedni, marni ludzie..
Pod plastrem nikłych włosów białe czoło garbuski mieni się różowością, do skroni przywarł cień. W oczach płonie pokora a usta wiernie proszą: — Tacy są może inni. Inni może się boją. Ale wiem, — nigdy pan! — Perkalowe rękawki Sylwiny opadły wzdłuż poręczy.
— Nigdy ja? — Odsunąłem co żywo herbatę i walę całą prawdę, na przekór wiecznej, australijskiej trawie, lampie, przy której stryj nieboszczyk tak ważne ładził akty. — Nigdy ja?
Jak był las i droga przez błota straszliwie ostrzelana. Mam jechać tą drogą a tu wyrwy ziemne raz po raz skaczą z pod wystrzałów. Pewna śmierć, — jakaż rada? Cała rada, że we dwóch zginiemy, ja i koń. Na moim nie pojadę, bo to tępak, głupiec!
Nie wierzę mu, proszę pani, nie wierzę. No i stoję pod przyzbą chałupy, przedemną stajnia otwarta, coraz ogon przez słońce w cienistej głębi machnie. W głowie mam razem, jedno przy drugiem, — słowa mego dowódcy i mego durnia wałacha. A w oczach czarny strach!
Aż oto, — i niech mi pani wierzy, więcej to wtedy dla mnie znaczyło, niż żeby sama Ojczyzna przyszła w niebiańskich szatach... Aż oto przypominam sobie, że jest w oddziale kobyła, nazywa się Kurula i ma źrebię. Pojadę na Kuruli!!
Wie pani, co znaczyło, żem sobie tak umyślił? Znaczyło, że jestem nic, szmatka, proch, jeszcze mniej! A Kurula jest życiem, świątynią, — ocaleniem. Pojadę na Kuruli, bo ma źrebię! Bo w mojej głowie siedzi Ojczyzna, dowódca, raport i ja sam i moje głupie myśli i mój strach. A w podłużnej głowie Kuruli może nic niema, — ale jej źrebak będzie się z dzwonkiem na szyji przez te ognie pętać. Ona, kobyła, matka, wyczuje drogę bezpieczną swemi kochającemi nogami. Wyczuje za źrebaka i siebie przez te wszystkie ognie. Wyczuje instynktem, złożonym ze stu miljonów lat.
— Ze stu milionów lat? — Perkalowe rękawy spoczęły na twardym garbie piersi.
— Ze stu miljonów lat, powiadam pani.
— A jak wyglądała Kurula? Pewno silna!
— Nie chodziło o siłę. Naturalnie, że swoją drogą dobrze wyglądała. Jak zawsze matka po dziecku. Ale w tym wyglądzie nie owies znaczył, nie szczotka, nie zgrzebło, a tylko proszę pani, — nadzieja! Krótko, — matka po dziecku. Liczyłem na jej miłość do źrebaka, niejako mokrą jeszcze od potu i tak niedawnej krwi. I na jeszcze jedną rzecz liczyłem w moim marnym rozumie, — na moją podłość. Że tak oto ryzykuję losem macierzyństwa!
No więc ordynans ją przyprowadził, — myśli pani, żem jej nogi oglądał? Nigdy w życiu. Czarne, aksamitne wymię miała nabrzmiałe, pokreślone żyłami, widać pełne mleka. Ach, dobra matka, — w tem całe moje życie. No więc siadam, cugle proszę pani puszczam, skorom tylko na drogę wyjechał.
Tu, na drodze, świat mi się w uszach rozlatuje od huku, obłoki zmięszały się w oczach z kitą brzóz, czarne jęzory gleby tryskają z ziemi pod niebo, — źrebaczek dzwoni wesoło.
Kurula zjeżyła grzywę. Może galopem iść. Może odrazu skoczyć. Myśli pani, żem ją trzymał? Nie trzymam. Cugle wolno puszczone. I cóż kobyła? Kobyła sobie drogę wybiera środeczkiem, noga za nogą pomalutku, — czarne snopy ziemi taczają się po bokach, — ale tu proszę pani nie ma i nie będzie błędu, — ona wybiera matka! Tam gdzieś w głębokiej czerwieni kobylego serca niesie mądrość większą od mapy, od balistyki, od piroksyliny, od wszystkich zegarów szrapnela...
Zatrzeszczała podłoga, krzesełko w tył odskoczyło, tuż przedemną majaczeje twarz Sylwiny, oczy płoną tak blisko: — Jeżeli się pan bał, — jabym się za pana nie bała. Jabym chciała za was wszystkich wszystkie kule dostać naraz, tu — w pierś!... Za was wszystkich, — za pana!
I przykłada me palce do twardych sklepień garbu.
Jakbym przez chwilę trzymał pocisk armatni, obłóczony perkalem.
— Za was wszystkich wszystkie kule!
— Ba, — wołam, cofnąwszy szybko ręce, — armaty lubią tęgich, prostych. Właśnie żołnierze są od tego, — właśnie my. Armaty też, proszę pani, mają swój smak, apetyt. Ba, — krzyczę coraz głośniej, aż trawa australijska kołysze się na kominku, — ludzi tęgich, prostych!
— Wszystko jedno jakich... — Mróz tchnął przez policzki Sylwiny. Obszukała się trwożnie rękami. — Wszystko jedno... Zupełnie wszystko jedno.
Odskoczyła na fotel. Chude, suche dłonie trzepotały w powietrzu.
Tego samego wieczora byłem u adjutanta, że u wdowy nie będę mieszkać, nie chcę i za nic nie mogę.
Naturalnie, że wyszukało się inną kwaterę, odczekałem jeszcze kilka dni i któregoś ranka:
— Trudno, proszę pani, przenoszą mnie do koszar.
Śnieg padał, na ulicach było jeszcze pusto, trzaskałem szablą o bruk, mali chłopcy biegli przodem, Sylwina szła obok w milczeniu.
Zatrzymaliśmy się na rogu, pod basztą, gdzie mieliśmy się rozstać.
— Tak jest zawsze na wojnie, panno Sylwino.
— A ja tak chciałam, żeby pan u nas wypoczął!
Twarz garbuski opadły płoche dreszcze, — wargi lśnić się zdały a oczy zawiał cień.
— Tak zawsze pragnęłam, — prosiła mrużąc powieki pod sypkiemi płatami śniegu, — tak zawsze pragnęłam, ale nikt, — nikt... Nikt nie chce mojej śmierci!
Blado-zielone źrenice rozprysły w łzach. Podała mi szczupłą, kościstą rękę, która w mojej rękawicy żołnierskiej spoczęła lekko, jak suche ciało zmarzniętej ptaszyny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.